Czart - Robert Kilen - ebook + książka

Czart ebook

Robert Kilen

4,0

Opis

Atak terrorystów na zamek w Lublinie. Zamach w podziemnej trasie turystycznej w Chełmie. Diabelskie tajemnice pałacu w Kozłówce. Polowanie na Czarta i gra służb specjalnych z Polski i Rosji. Najmocniejsza książka tej jesieni.

1944 rok. Sowieci wkraczają do majątku Zamoyskich w Kozłówce. Są tam świadkami makabrycznej śmierci polskich partyzantów.

2019 rok. Terroryści opanowują zamek w Lublinie i biorą zakładników. Czego tam szukają i na czyje zlecenie?

Maks Keller, pracujący na zlecenie ABW, ma to wyjaśnić. Nie przypuszcza, że zmierzy się z kimś, kto, jak się wydaje, ma nadprzyrodzone moce. A rozwiązanie może tkwić w interpretacji wiersza Józefa Czechowicza, lubelskiego poety katastrofisty z czasów międzywojnia. Po co ktoś po tylu latach wraca do przeszłości? Rusza szaleńczy pościg za czymś, co może zmienić układ sił na świecie.

Robert Kilen umiejętnie łączy historię Polski ze współczesną intrygą. Sprawnie bawi się konwencją thrillera po to, żeby wciągnąć czytelnika w rozwiązanie zagadki, a gdy ten myśli, że wszystko jest już jasne, następuje zwrot akcji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (22 oceny)
6
10
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki:

Monika Wojnarowska

Wykonanie graficzne:

Robert Trojanowski [editor.design]

Korekta:

Anna Zalewska

Redaktor:

Jarosław Holden Gojtowski

Opracowanie e-wydania:

ISBN EPUB: 978-83-66242-23-4

ISBN MOBI: 978-83-66242-24-1

© tekst: Robert Kilen, 2019

© wydanie: Oficyna 4eM, Warszawa 2019

Wydawca:

03-307 Warszawa, ul. Gersona 39

www.4em.pl

1.

Nawet najpiękniejsze budowle nocą stają się przerażające. Ta była niesamowicie piękna. Za dnia emanowała spokojem i siłą wynikającą prawdopodobnie z jej rozmiarów. W okolicy nie było większego domu. Symetryczny gmach położony w przepięknym parku, otoczony przez starodrzew, był reprezentacyjną siedzibą wielkiego rodu. Po obu stronach bryły wznosiły się majestatycznie dwie wieże dodające jej dostojności. Wielki taras podparty czterema kolumnami potęgował wrażenie szlachetności. Z pewnością budowla wyglądała zachwycająco w ciągu dnia, kiedy słońce oświetlało gmach i przyległe do niego oficyny. Promienie załamywały się w zagłębieniach, a rzeźbione elementy domu rzucały nieregularne cienie kładące się na imponującym podjeździe czy trawnikach z tyłu rezydencji. Tak musiało być za dnia. Przepych i elegancja budynku onieśmielały z pewnością każdego, kto odwiedzał właścicieli. Jednak nocą, w blasku księżyca, tak wielka bryła domu wzbudzała niepokój. W oknach nie paliło się żadne światło. Jedynie księżyc oświetlał wielki budynek, a właściwie zaznaczał jego kontury. To, co za dnia było przejawem architektonicznego smaku, w nocy wzbudzało przede wszystkim strach. Gmach wydawał się opuszczony, kiedy patrol dowodzony przez Witalija Iwanowicza Strunina przeszedł przez kutą bramę, wchodząc na teren posesji. „To mniey boli” – taki napis widniał u szczytu bramy. Żołnierze przybyli z dalekiego wschodu, wychowani w lepiankach, musieli czuć respekt przed takim pałacem – pomyślał Strunin.

– Chodźmy stąd! – powiedział do swoich podopiecznych. – Wrócimy za dnia.

Był pewien, że usłyszał oddech ulgi. Nikt nie chciał patrolować tego miejsca nocą. Nie tylko dlatego, że budynek onieśmielał prostych wojaków. Głównie dlatego, że w oknach mogli czaić się wrogowie, dla których mały oddział Witalija byłby łatwym celem. Strunin wydał rozkaz odwrotu.

– Czekaj! – powiedział nagle jeden z żołnierzy, zwany Sabałą. Pochodził z Gruzji, wychowywał się w małej wiosce. Nieobyty z ludźmi rzadko się odzywał. Dlatego słowo, które padło z jego ust, zastanowiło Witalija.

– Co za czort? – zapytał Sabałę.

– Jęk jakiś. Ciii – powtórzył żołnierz.

Cały oddział jak na komendę zamilkł. Wszyscy stanęli i zaczęli się wsłuchiwać w ciszę. Kilka chwil później rozległ się głos innego z żołnierzy.

– Weź ty, Sabała, mniej bimbru pij, to nie będziesz słyszał głosów. Starszyna, wracajmy. Nikogo tu nie ma.

– Pewnie macie rację – powiedział Strunin. Chciał, żeby nikogo nie było w tym budynku.

– Teraz wracamy do wsi. Rano… – nie dokończył, bo w środku nagle coś z łoskotem upadło. W otaczającej ich ciszy ten dźwięk zabrzmiał jak wystrzał z armaty. Odruchowo wszyscy skierowali karabiny w stronę pałacu.

– Trzeba to sprawdzić – rozkazał drżącym głosem Witalij i zaczął iść wolno w stronę budynku. Za nim podążył cały oddział. W trakcie dwóch minut, które zajęły im dojście do drzwi budowli, dźwięk się już nie powtórzył. Tylko wiatr szumiał w koronach drzew. Nagle zaczął wiać silniej. A może to strach sprawił, że tak się tylko zdawało. Pierwszy przy drzwiach znalazł się Sabała.

– Otwierać? – spytał.

Strunin jedynie kiwnął głową. Światło księżyca sprawiło, że Sabała zauważył znak przyzwolenia i chwycił za klamkę. Drzwi ustąpiły bez skrzypnięcia. Weszli do środka. Poczuli ciężki zapach. Zatęchłe powietrze uderzyło w nozdrza. Strunin i jego ludzie mogli jedynie się domyślać, że woń jest połączeniem kurzu osiadającego na ciężkich firanach i dywanach z zapachem nafty używanej w wielu pałacowych lampach. Jednak nie zapach sprawił, że aż się cofnęli, wchodząc przez przedsionek, tylko to, co ujrzeli. Czegoś takiego jeszcze w czasie tej wojny nie doświadczyli. A widzieli już dużo. Zaprawieni w bojach wiedzieli, że śmierć może czaić się wszędzie. Dlatego byli na nią przygotowani. Jednak nie na taką śmierć. Dwóch ludzi leżało na schodach. Pozostałych trzech na kamiennej, zdaje się marmurowej, podłodze w sieni pałacu. Na twarzach wszystkich widać było ból, jakiego jeszcze nie widzieli. Biło z nich przerażenie. Sabała odwrócił się do Strunina.

– Co za czort? – spytał po raz kolejny.

Witalij wpatrywał się w martwe postacie. Nie wiedział, co się stało. Jednak wiedział na pewno, że ta śmierć była straszna. I niespodziewana. Jakiś dźwięk wytrącił go z tej zadumy. Popatrzył w miejsce, skąd dochodził. Zobaczył w cieniu kolejną osobę. Ta jeszcze żyła. Na wpół leżąc, trzymała się ramy obrazu przedstawiającego dzika walczącego z myśliwskimi psami. Dzik z obrazu powalił już kilka psów i wściekły miotał się wśród pozostałych, zauważył Strunin. Potem przeniósł swój wzrok z obrazu na postać uczepioną ramy. Był to mężczyzna. Ledwo oddychał. Jego twarz zdawała się płonąć. Jakby gorączka rozsadzała ją od środka.

– Dobij mnie – wycharczał słabym głosem, wciąż kurczowo trzymając się złoconej, bogato zdobionej ramy.

Strunin podszedł bliżej. Mężczyzna mówił po polsku. Rosjanin go zrozumiał, jednak nie uwierzył w to, co usłyszał.

– Wezwiemy medyka – powiedział i zakrzyknął na swoich żołnierzy, żeby pobiegli do wsi po pomoc.

– Medyka? – zapytał mężczyzna, patrząc na Strunina nieprzytomnym wzrokiem. – A który medyk pokona diabła? Dobij mnie… To mniej boli niż taka śmierć.

2.

Krzyk młodej kobiety zmącił ciszę sobotniego, czerwcowego przedpołudnia. Ten dźwięk brzmiał tak histerycznie, że nie mógł pozostawić nikogo obojętnym. Niemal wszyscy spacerujący nieopodal lubelskiego Zamku Królewskiego odwrócili głowy. Chyba nikt nie znał przyczyny krzyku. Niektórym przyszło do głowy, że drze się pewnie jakaś wariatka. Inni sądzili natomiast, że są świadkiem happeningu. Stąd pewnie przekonanie wielu przechodniów, że krzyk nie może być zwiastunem żadnej tragedii. Kobieta stała u szczytu imponujących schodów prowadzących na zamek z zasłoniętą rękami twarzą.

– Co się tak pani drze jak nieboskie stworzenie? – zapytał oschle strażnik, podchodząc do niej.

Kobieta odsłoniła twarz. Na chwilę przestała krzyczeć. Jej wzrok zdradzał, że nie bardzo wie, co się stało. Po jej twarzy spływała krew. Od czoła w dół po nosie aż do ust. Ręce jej drżały. Gdy na nie popatrzyła i zobaczyła, że są całe ciemnoczerwone, zaczęła znowu krzyczeć.

– Skąd ta krew? To moja krew? – powtarzała w szoku.

Strażnik Marian Godewski nie wiedział, co powiedzieć. Służba w ochronie zamku wydawała mu się nudnym zajęciem. Pracował co prawda niedługo, bo od sześciu miesięcy. Czas w pracy upływał mu głównie na chodzeniu wokół zamku i obserwowaniu zgrabnych turystek. Niekiedy, owszem, zdarzały się nieprzewidziane sytuacje. Takim określeniem nazywano zazwyczaj jakieś wybryki chuligańskie, kiedy trzeba było gonić na przykład nadpobudliwego dzieciaka, który przewrócił kosz, lub upomnieć pijaka, żeby nie sikał na schodach. Z taką sytuacją, kiedy to młoda, świetnie zbudowana, jak zauważył Marian, kobieta nagle chwyta się za pokrwawioną twarz i wpada w histerię, jeszcze się nie spotkał. Być może nie zareagował odpowiednio – pomyślał. Pytania z pewnością nie zadał zbyt uprzejmie. Ale to wszystko wina jego żony. Znowu rano się pokłócili. Już nawet nie pamiętał, o co poszło. Kto by pamiętał? Po siedmiu latach małżeństwa każda kobieta potrafi zaleźć za skórę.

– Jest pani w szoku. To normalne w takiej sytuacji. – Próbował na chwilę zapomnieć o porannej kłótni. Wiedział, że musi uspokoić kobietę.

– Czy wie pani, co się mogło stać?

– Nie. Nie mam pojęcia. To moja krew? – dopytywała się znowu kobieta.

– Wszystko wskazuje, że tak – odparł Godewski, udając, że obchodzi go los nieznajomej. Myślami był jednak gdzieś indziej. Wciąż był wkurzony na żonę. Zawsze, gdy rano dochodziło do sprzeczki, musiał sam sobie robić kanapki do pracy. Nie lubił tego. Nie dlatego, że nie umiał. Tylko dlatego, że oczekiwał od żony, że ona to zrobi. Pamiętał, że matka zawsze pakowała ojcu kanapki do pracy. A wieczorem, po robocie, czekał na niego gorący obiad. Ojciec siadał przy kuchennym stole, opowiadał, co się zdarzyło w pracy, a matka, siedząc po drugiej stronie, kiwając głową, słuchała tych opowieści. Zawsze czujna, patrzyła na talerz i z chwilą nabrania ostatniej łyżki zupy pytała, czy mąż nie chce dolewki. Przeważnie chciał, więc nalewała mu kolejny talerz, kroiła dodatkową pajdę chleba i znów siadała urzeczona, wpatrując się w ojca i słuchając kolejnej porcji opowieści z pracy, które – jak pamiętał Marian – wcale nie były takie ciekawe. Ojciec nie potrafił opowiadać, ale mimo tego matka słuchała. Swojej żony nie potrafił tego nauczyć. W ogóle go nie słuchała. Pretensję o taki stan rzeczy głównie miał do programów telewizyjnych, w których to lansowano model kobiety wyzwolonej, rzekomo świadomej, znającej własną wartość. Przez te dyrdymały dziś wieczorem po służbie znowu pewnie będzie musiał iść zjeść kebab, bo obiadu z pewnością nie będzie. Myśl o kebabie była jego ostatnią myślą w życiu. Tuż potem upadł martwy.

3.

Adam lubił pracować sam. Od najmłodszych lat był samotnikiem. Koledzy go denerwowali. Pewnie dlatego, że wszystkich uważał za idiotów. Chłopacy ze szkoły interesowali się tylko forsą, samochodami, dziewczynami i piłką nożną. Na przerwach każdy puszył się jak paw, opowiadał, co to nie on. A potem, na lekcjach, ci sami bohaterowie przy tablicy dukali coś niezrozumiale, obnażając całą swoją głupotę. Adam wiedział, że nie może zadawać się z takimi facetami. Sam też nie uczył się za dobrze, ale przynajmniej nie przechwalał się na przerwach. W wojsku poznał Trojana, który uświadomił mu, że prawdopodobnie ludzie, których spotykał dotychczas na swojej drodze, reprezentowali mierny poziom inteligencji, bo byli potomkami niższej rasy. Z pewnością mieli domieszkę gorszej krwi, może afrykańskiej albo żydowskiej – mówił mu Trojan. Pierwszy kolega Adama, a niedługo potem mentor, naprawdę nazywał się Roman Trojanowski, ale uznał, że Trojan to dobry pseudonim. Gdy byli sami, zwykł powtarzać: – Niczym koń trojański rozwalę układ żydowski w tym kraju.

Oczywiście Roman nie dałby rady rozwalić układu w pojedynkę. W tym celu formował drużynę. Nazwał ją Białą Pięścią. – Biel kojarzy się nie tylko z rasą, lecz także z czystością, a właściwie z oczyszczeniem Polski z obcego elementu – twierdził Trojan.

Adam pamiętał, jaki był podekscytowany, gdy Roman zaproponował mu wstąpienie do Białej Pięści. Na początku służby wojskowej wydawało mu się, że obaj mieli pecha, bo trafili do wojska na ostatni przymusowy pobór. Wtedy tak o tym myśleli, jak o pechu. Dzisiaj, z perspektywy czasu, Adam był pewien, że to raczej było szczęście. Wojsko nauczyło ich dyscypliny. A także innych cennych umiejętności, które wykorzystywali w Białej Pięści. Adam okazał się bardzo zdolnym snajperem. Z pewnym zaskoczeniem stwierdził, że strzelanie do celu go uspokaja. Koncentracja, wstrzymanie oddechu, celowanie i powolne naciskanie spustu karabinu odrywało go niemal od rzeczywistości. Te parę lub paręnaście sekund przed strzałem nazywał swoją samotnią. A to dlatego, że czuł, iż jest w innym świecie, jakże spokojnym, dalekim od tego realnego opanowanego przez innych, przez idiotów.

Dopiero w chwili wyplucia naboju przez lufę karabinu wracał do rzeczywistości. Teraz też, wychylając się z okna dachowego kamienicy naprzeciw zamku w Lublinie, był w swej samotni. Patrzył na umundurowanego człowieka, który rozmawiał z zakrwawioną kobietą. Wiedział, że strażnikowi pozostało kilkanaście sekund życia. Nie obchodziło go to, kim był. Czy miał rodzinę? Co go w życiu interesowało? Zresztą czy to ważne? Takich ludzi interesują z pewnością tylko samochody, forsa, kobiety… Adam był tego pewny w chwili, gdy nacisnął spust i wrócił z samotni do rzeczywistości. Sprawdził, jak to miał w zwyczaju, czy kula dosięgła celu. Chociaż nie musiał tego robić. Nigdy nie chybiał. Zauważył przy okazji, że kolega zabitego ochroniarza, rozglądając się nerwowo, odprowadza kobietę z zakrwawioną twarzą w stronę bramy zamkowej. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Odłożył karabinek snajperski i spojrzał w górę, ujrzał prawie bezchmurne niebo. Sobotnie przedpołudnie było wyjątkowo pogodne. Początek lata to jednak piękna pora roku – pomyślał i zaczął pakować sprzęt do futerału.

4.

Dwa czarne fordy transity, szybko jadące od strony Rynku ulicą Grodzką, a potem mijające bramę i wjeżdżające na most prowadzący bezpośrednio pod Zamek Królewski w Lublinie, wzbudziłyby pewnie większe zainteresowanie przechodniów i ochrony, gdyby nie wydarzenia, które miały miejsce przed kilkoma minutami. Zwykle w taki dzień turyści z zaciekawieniem patrzą na monumentalną budowlę, który będą zwiedzać. Dzisiaj odwracali z zaciekawieniem, ale i niepokojem głowy, żeby ocenić to, co właśnie rozegrało się tuż przed Zamkiem Królewskim. Najpierw jakaś zakrwawiona kobieta zaczęła się drzeć wniebogłosy, a zaraz potem wybuchła panika, gdy strażnik, który próbował jej pomóc, nagle padł martwy na ziemię. Większość turystów, których przecież w mieście nie brakuje o tej porze roku, gdzieś się rozpierzchła. A ci, którzy zostali, z pewnością nie interesowali się dwoma samochodami zmierzającymi w stronę bramy królewskiej twierdzy. Plac Zamkowy prawie natychmiast opustoszał. Koledzy strażnika, przeważnie niezbyt dobrze wyszkoleni, nie wiedzieli, co robić. Ich zadaniem było przede wszystkim sprawianie wrażenia, że obiekt jest chroniony. Zazwyczaj w tym celu wolnym krokiem przechadzali się wokół murów, zachowując przy tym kamienną twarz. Hałasująca młodzież i rodziny z dziećmi być może nabierały się na tę imitację profesjonalizmu. Ale zawodowcy z pewnością nie. Jan Pietrusiński, dowódca zmiany, siedział w centrum monitoringu i wpatrywał się w ekrany pokazujące obraz z kamer przed zamkiem. Wiedział, że jego przeciwnikiem są zawodowcy. Chociaż na początku brał pod uwagę również działanie szaleńca. Analizował wszystko na chłodno. Nie zastanawiał się dlaczego. Widocznie adrenalina zaczęła działać. Wiedział, że strażnik, chyba miał na imię Marian. Podejrzewał, że zabił go snajper, który wcześniej spudłował, strzelając do kobiety. Tak mógł działać zarówno szaleniec, jak i zawodowiec. To, że spudłował, mogło świadczyć jeszcze o tym, że to amator--oszołom. Dwie czarne furgonetki podjeżdżające pod bramę zamku nie pozostawiały już żadnych wątpliwości. Wyszkolony w latach 80. w oddziale antyterrorystycznym na warszawskim lotnisku Okęcie Pietrusiński był przekonany, że to są zawodowcy. Szaleniec działałby, chcąc zdobyć jak największy rozgłos. Z pewnością więc padłyby kolejne strzały, zabijając kolejnych ludzi. Tymczasem trzeci strzał nie padł. To mogło świadczyć jedynie o tym, że cała akcja na schodach była klasycznym odwróceniem uwagi. Fordy transity zatrzymujące się właśnie pod główną bramą zamku były tym, od czego należało tę uwagę ochrony odwrócić.

– Tylko co, u licha, chcą osiągnąć, napadając na zamek? – spytał głośno sam siebie. Przecież to nie bank. Tutaj nie ma pieniędzy, oprócz niewielkich wpływów z biletów.

Pietrusiński wiedział, że nie może nic zrobić. Gdy zobaczył wybiegających z forda kilkunastu dobrze uzbrojonych i na oko dobrze wyszkolonych ludzi, nie starał się organizować jakiegokolwiek oporu. Jego ludzie nie mieli szans z lepiej wytrenowanymi i wyposażonymi w broń napastnikami. Jedyne, co mógł zrobić, to powiedzieć przez radiostację do wszystkich, żeby nie zgrywali bohaterów i od razu się poddali, wykonując polecenia terrorystów. Gdy tylko ich ostrzegł, wykręcił numer do zwierzchnika. Kiedy ten odebrał telefon, słychać było w tle, że z pewnością nie był to najbardziej odpowiedni moment na rozmowę telefoniczną.

– Nie wstrzeliłem się? – zapytał Pietrusiński, myśląc, że słowo „wstrzeliłem” jest idealnie użyte w tej sytuacji.

– Skoro już to wiesz, to czym mogę służyć? – Szef był nieco rozdrażniony, ale Pietrusińskiego gówno to obchodziło. Pomyślał, że żaden moment nie jest dobry, żeby poinformować o tym, że zamek został opanowany przez uzbrojonych terrorystów, w dodatku zawodowców.

– Jak to opanowany?! Przez jakich zawodowców? – spytał z niedowierzaniem przełożony.

– Chyba najemników – odparł Pietrusiński.

– Nie chrzań, Janek, to nie jest najlepszy moment na żarty. Właśnie zwaliła nam się na głowę rodzina z Sieradza.

– Nie żartuję. Niestety, to prawda. Pewnie zaraz wejdą do centrum monitoringu i przerwą nasze połączenie. Proszę cię więc, przestań mi pieprzyć o rodzinie z Sieradza. Tylko poinformuj władze… Zadzwoń do urzędu wojewódzkiego, a nawet do Ministerstwa Kultury i Sztuki. I zrób to przed rodzinnym obiadem! – podniósł głos Pietrusiński.

– Ale jak to? Przecież to nie jest amerykański film. Żyjemy w Lublinie. Kto to może być? – Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Połączenie zostało przerwane.

5.

Kobieta, która weszła do centrum monitoringu i strzałem w telefon stacjonarny stojący na biurku przerwała połączenie, była zakrwawiona. Jednak w przeciwieństwie do tamtej histerycznie krzyczącej i zwracającej na siebie uwagę przed zamkiem ta była opanowana, a jej zimne spojrzenie przeszywało na wskroś. Pietrusiński był nieco zaskoczony jej widokiem. Jednocześnie upewnił się w przekonaniu, że ma do czynienia z zawodowcami. Przecież wtedy, tam przed zamkiem, i teraz tu, w centrum monitoringu, to była ta sama kobieta.

– Jak pani tu się dostała? – zapytał głupio.

– Pański kolega mi pomógł – odparła obojętnie, wskazując głową za drzwi. – Niestety, tuż za bramą stracił biedak przytomność.

– Taka przemiana kobiety może rzeczywiście sprawić, że człowiek traci głowę – odparł, domyślając się, że któryś ze strażników z pewnością poproszony o pomoc w opatrzeniu rany przyprowadził ją pod drzwi centrum monitoringu, bo przecież tu znajdowała się apteczka. Zresztą bez pomocy strażnika też pewnie by tu trafiła. Centrum monitoringu znajdowało się po przeciwnej stronie kas biletowych, kilka kroków od wejścia. Wielokrotnie przypadkowi turyści, szukając łazienki, otwierali drzwi do siedziby ochrony. Widząc umundurowanych strażników i kilka monitorów, wycofywali się, przepraszając za pomyłkę. Kobieta, która teraz stała w pokoju, za nic nie zamierzała przepraszać. Uśmiechnęła się lekko, jakby wiedząc, którymi torami podążają myśli Jana.

– Jak to mówią, kobieta zmienną jest. – Próbowała wczuć się ponownie w rolę.

– To prawda – dokończył Pietrusiński. – Dobrze, że ochroniarz, który tu panią przyprowadził, stracił jedynie przytomność, a nie życie, tak jak tamten na zewnątrz. – Ton szefa zmiany stał się już mniej przyjemny. Jan stwierdził, że dość zabawy w ciuciubabkę.

– Wielkie czyny wymagają ofiar – stwierdziła filozoficznie kobieta. I rozkazała: – Niech pan wyłączy natychmiast nagrywanie.

Jan wiedział, że nie ma sensu stawiać oporu. Przysunął do siebie klawiaturę i zatrzymał rejestracje wideo ze wszystkich kamer znajdujących się na zamku.

– Dziękuję – odpowiedziała kobieta, nawet nie sprawdzając.

Nie musi sprawdzać, pomyślał Jan, pewnie zna ten system i wie o nim przynajmniej tyle ile ja.

– Ma pan rację – powiedziała, patrząc na niego.

– Mam rację? Jak to mam rację? – Nie za bardzo zrozumiał.

– Tak. Ma pan rację. Znam ten system i wiem, że wyłączył pan wszystkie kamery. Nad tym się pan zastanawiał, nieprawdaż? – spytała.

Pietrusiński wiedział, że nie musi odpowiadać. Jego kolejne zdziwienie malujące się na twarzy dało jej pewność, że trafnie rozpoznała jego myśli.

– Jest pani bardzo zdolna. Nie dość, że w przeciągu kilku chwil z roztrzęsionej ofiary zmienia się w zimną, bezwzględną…

– … sukę? – podpowiedziała.

– Tak, w sukę – zgodził się. – To jeszcze jest pani jasnowidzem.

– Pochlebia mi pan – odparła spokojnie. – Proszę skasować zapis z ostatnich dwudziestu czterech godzin – dodała.

– Dlaczego aż z dwudziestu czterech godzin?

– A dlaczego nie? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.

Jan zorientował się, że przegrywa tę słowną rozgrywkę. Jest zdenerwowany, a ona spokojna. W dodatku ładna, co z pewnością mu nie pomaga. Zawsze w towarzystwie takich kobiet tracił rezon. Nerwy nigdy nie są dobrym doradcą. A już na pewno nie w tak stresujących sytuacjach. Faktycznie, Lublin to nie Ameryka znana z filmów sensacyjnych, jak powiedział jego szef. Ale faktem jest, że napad się zdarzył. Należy więc się opanować i przeanalizować, w jakim celu napastnicy uderzyli na zamek. Może uda się zadać parę pytań i liczyć na to, że terrorystka się wygada.

– Na to jeszcze za wcześnie – powiedziała kobieta, wpatrując się w niego.

– Na co za wcześnie? – Pietrusiński czuł, że kompletnie nie panuje nad rozmową.

– Na to, żebym się wygadała, w jakim celu opanowaliśmy zamek – odpowiedziała, znowu lekko się uśmiechając.

– Czy rzeczywiście czyta pani w moich myślach? Czego pani nie wie? – spytał zrezygnowany.

– Niech się zastanowię… Wiem, że nazywa się pan Jan Pietrusiński. Ma pan żonę Żanetę, którą nazywa pan pieszczotliwie Żelką. Poza tym córkę i syna. Kasia ma pięć lat, a Antek siedem – kobieta mówiąc, cały czas obserwowała zmieniającą się twarz szefa zmiany. – Kasia nosi okulary i chodzi do tego nowo otwartego przedszkola…

– Dosyć! – przerwał jej przestraszony Pietrusiński. Czuł, że z jego twarzy krew już kompletnie odpłynęła. Blady ze zdenerwowania, a może nawet z przerażenia powtórzył już ciszej.

Zrozumiał, że napad na zamek z pewnością jest akcją zorganizowaną przez profesjonalistów i musi chodzić o coś naprawdę dużego. Jedynie w takim przypadku zawodowcy zadaliby sobie tyle trudu, aby się dowiedzieć wszystkiego o nim. Ale najgorsza była ostatnia myśl, która przyszła mu do głowy. Mianowicie, że nie ma w starciu z nimi najmniejszych szans.

6.

– Mały diabełek z ciebie – powiedziała ze śmiechem do ośmioletniego syna. – Dobrze wiesz, jak mnie podejść.

– Ale mamo, koledzy już tam byli. A ja nie. Pojedźmy, co?

Patrzyła na jego twarz, która wyrażała, tak jak twarz każdego dziecka, wiele emocji. Z jednej strony nadzieję, że uda się ją przekonać. Z drugiej podniecenie, które przeżywał, tłumacząc jej, jak będzie fajnie, gdy razem pojadą. Widziała jednak w jego oczach jeszcze jedno, coś, czego nie chciała widzieć – rezygnację. To z pewnością reakcja na myśl, która musiała mu także przyjść do głowy. A co będzie, jeśli mama się nie zgodzi?

– No dobrze, pojedziemy – odparła. Rezygnacja natychmiast znikła z twarzy syna.

Anna Bednarska, jak każda matka, zrobiłaby wszystko dla swego dziecka. A dwudniowy wypad do Chełma nie był niczym specjalnym. Od razu, gdy tylko jej Maciek wspomniał, że koledzy z klasy już byli w podziemiach starej kopalni kredy w Chełmie i spotkali się tam z duchem Bielikiem, wiedziała, że da się namówić synowi na wspólną eskapadę. Nie chciała jednak, by było za łatwo, by syn pomyślał, że wszystko od razu może zdobyć. Dlatego zwlekała parę dni. Syn przez ten czas nie ustępował. Codziennie ją namawiał, przekonywał, czasem szantażował. Próbował wszystkich środków dostępnych dziecku, żeby w końcu się zgodziła. Teraz z okrzykiem „hurra!” pobiegł do swojego pokoju. Pewnie już zacznie się pakować – pomyślała Anna.

– Nie pakuj się jeszcze. Jedziemy dopiero w sobotę.

– A kiedy jest sobota? – zapytał z pokoju.

– Pojutrze.

– Aha. No, to już mogę się spakować. Seba, wiesz, ten z drugiej ławki, mówił, że trzeba wziąć kurtkę, bo pod ziemią jest zimno. I latarka się przyda.

– Dobrze. Pakuj się w takim razie – powiedziała, uśmiechając się do siebie.

Maciek był jej oczkiem w głowie. Dotychczas niewiele osiągnęła w życiu zawodowym. Kilka lat temu obroniła pracę magisterską, kończąc polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Interesowała się przede wszystkim poezją. Interpretacja wierszy była jej pasją. Doszukiwała się nowych znaczeń, ukrytych myśli albo wręcz wywracała dotychczasowe wyjaśnienia poezji wielu autorów. Właśnie dlatego obronę jej pracy magisterskiej, w której na nowo interpretowała wiersze Józefa Czechowicza, promotor nazwał brawurową. Chyba nikt z komisji egzaminacyjnej, włączając w to również recenzenta, nie bardzo wierzył w jej nowe objaśnienia słów tego poety ani w rewelacyjne teorie, które wysnuła w pracy. Skwapliwie jednak potakiwali głowami i z uwagi na zaangażowanie, pasję oraz ogrom pracy, który włożyła w obronę, zakończyła studia z wynikiem celującym. To był na razie jej największy sukces naukowy. Chociaż próbowała zostać na uczelni i kontynuować pracę nad polską poezją, nie udało się. Właściwie to może i by się udało, ale potrzebowała pieniędzy na życie. Jeszcze w czasie studiów urodził się Maciek, a jego tata rozpłynął się gdzieś po drodze. Anna musiała zatem stanąć twardo na ziemi. Poezję zamieniła na prozę życia. Zaczęła nauczanie języka polskiego w szkole podstawowej. Cieszyła się z tej pracy, bo dzięki niej miała sporo czasu dla syna. Miała też go na oku. Lekcje w piątek kończyła dość wcześnie, przed trzynastą. Poza tym już zbliżał się koniec roku szkolnego. Nie trzeba było się przygotowywać do zajęć. Będzie miała zatem czas, żeby przygotować wszystko do wyjazdu. Da radę zrobić jakieś zakupy na drogę i się spakować, a może trochę ogarnąć dom przed podróżą. Od razu po śniadaniu w sobotę wyruszą do Chełma.

7.

Ewa była dumna ze swojej sprawności. Nie tylko fizycznej, lecz także przede wszystkim intelektualnej. Opanowanie zamku w Lublinie przebiegło bez problemów i bez większych ofiar. Owszem, jeden ochroniarz przed zamkiem zginął, to jej się nie podobało, lecz mogła temu zapobiec. Taki początek akcji zaplanował Roman. Ona chciała bezkrwawo przejąć zamek, lecz nie miała w tej sprawie zbyt wiele do powiedzenia. Uważała, że kobieca histeria, którą zaprezentowała na schodach zamkowych, miała cechy wybitnej kreacji aktorskiej i zdecydowanie wystarczyłaby do odwrócenia uwagi od furgonetki z członkami Białej Pięści podjeżdżającej pod zamek. Roman jednak wymyślił, żeby wzmocnić efekt zabiciem strażnika. Powiedział, że martwy ochroniarz skupi na sobie całą uwagę pozostałej ochrony zamku. Rozważała w myślach, czy zacząć awanturę z Romanem, żeby ocalić tego biedaka, ale wygrał pragmatyzm. Za dużo było do stracenia. Nie chciała się z kłócić z Trojanem, jak sam siebie nazywał, przynajmniej przy całym oddziale. Wolała działać po cichu, podsuwać mu pomysły na osobności. W cztery oczy przekonywać go do swoich racji. Dlatego niektórzy członkowie Białej Pięści myśleli, że jest jego kochanką, i nazywali ją „dupą Romana”. Udawała, że jej to nie obchodzi, ale obchodziło. Denerwowało ją i wewnętrznie doprowadzało do szewskiej pasji. Na zewnątrz jednak starała się nie okazywać emocji. Sprawiała wrażenie oddanej bojowniczki, niezastąpionej u boku wybitnego przywódcy, którym bez wątpienia chciał być Roman. Nie wszyscy ludzie dostrzegali jednak „geniusz” jej „kochanka”. Widziała, że to go bolało. Ale teraz, gdy ich oddział dokonał rzeczy spektakularnej, Roman triumfował. Wiedział, że usłyszy o nim cała Polska. A może i świat? Stojąc w centrum monitoringu Zamku Królewskiego w Lublinie i obserwując kątem oka trzęsących portkami ochroniarzy, patrzyła na Romana, który wydawał kolejne komendy swoim żołnierzom.

– Brama zabezpieczona? – dopytywał się dowódca.

– Tak jest!

– Ilu mamy zakładników?

– Jeszcze tego nie wiemy. Ale wszyscy doprowadzani są do tej wieży stojącej na dziedzińcu. Zaraz ich policzymy.

Ewa wyobrażała sobie, że turyści, których na zamku nie brakowało, byli zaskoczeni tym, iż brama została zamknięta. Co bardziej niecierpliwi mogli się nawet nieźle zdenerwować i zirytować. Ci, którzy oglądali wystawy prezentowane w odrestaurowanych salach, widząc ubranych na czarno ludzi biegających z bronią, byli z pewnością zdezorientowani i przerażeni. Teraz wszyscy ci ludzie stawali się zakładnikami Białej Pięści.

– Newralgiczne punkty zabezpieczone? – zapytał Roman.

– Tak, oczywiście – odezwała się Ewa, bo tym razem pytanie zostało skierowane do niej. To ona odpowiadała za zabezpieczenie.

Zamek stał się bardzo szybko istną twierdzą. Bramę wejściową chroniło trzech ludzi wyposażonych w krótką broń automatyczną. Z tyłu dziedzińca zamkowego, tam, gdzie od miasta oddzieleni byli jedynie płotem, stał już posterunek z ciężkim karabinem maszynowym. Na dachu wieży zamkowej instalowano kolejny. A w jej wnętrzu rozmieszczano ładunki wybuchowe. Ponadto technicy Białej Pięści, czyli dwóch pryszczatych informatyków, często śliniących się na widok Ewy, podpięli się do systemu monitoringu zamku i kontrolowali już całą przestrzeń wewnątrz gmaszyska. Nikt zatem nie pozostanie niezauważony. Nawet jeśli gdzieś się zabłąkał lub celowo ukrył. Lubelski Zamek Królewski był w ich władaniu. Ewa wiedziała, że Trojan, widziała to po jego minie, był na wskroś dumny z poczynań swoich podkomendnych.

– Cieszę się, że to, co trenowaliśmy przez ostatnie miesiące, teraz wychodzi nam tak sprawnie – oświadczył z patosem w głosie. – Już niedługo będziemy na ustach niemal wszystkich. Nie będą mówić o nas wyłącznie niemowy. Ludzie zobaczą, że jest inna droga niż ta, którą podąża nasz słaby kraj. Jesteśmy silni… Rośniemy w siłę. Nasza moc da siłę innym – mówił podniosłym głosem Roman. Jego oczy błyszczały. Pięści były zaciśnięte. A jego ludzie, w tym Ewa, zaczęli bić brawo.

– Wydamy odezwę do rodaków – zakomunikował po chwili. – My, bojownicy Białej Pięści, występujemy przeciw rękom skażonym korupcją. Odetniemy głowy zatrute fałszem. Klasa rządząca nawet już nie ukrywa, że nienawidzi swoich obywateli, bo należy do innej rasy. Czas na powszechne uświadomienie narodu… – zaczął dyktować oświadczenie, które miało być rozesłane do najpopularniejszych mediów w Polsce.

8.

– Wielki burdel – tymi słowami premier i minister spraw wewnętrznych przywitali gen. Wituckiego z ABW.

Teraz ten bajzel trzeba było naprawić. Nikogo nie interesowało, w jaki sposób agencja poradzi sobie z „lubelskim problemem”, jak go nazwano. Ważny był efekt. I to natychmiastowy. Raptem po kilkunastu minutach od wejścia do gabinetu Witucki znowu był na korytarzu. Minę ciągle miał zafrasowaną. Lubelski zamek był już otoczony oddziałami specjalnymi, ale terroryści mieli zakładników. Nie można było zaatakować, przynajmniej na razie. Poza tym, na dobrą sprawę, pomyślał Witucki, jeszcze nie było wiadomo, o co tak naprawdę chodzi tej grupie. Co prawda media w Polsce dostały odezwę od organizacji podpisującej się nazwą „Biała Pięść”, która przyznała się do tego, że przeprowadziła atak w Lublinie, lecz generał z doświadczenia wiedział, że za tym ogólnym bełkotem musi kryć się coś jeszcze, coś głębszego. Bo przecież nie można poważnie traktować paru linijek manifestu napisanego przez terrorystów. Taki stek bzdur może sklecić pierwszy lepszy debil, jednak za nim, za tą akcją ktoś musi stać. Jest niemal pewne, że żaden nawiedzony desperat nie ma dostępu do najnowocześniejszej broni. Oszołom mógłby zdobyć co najwyżej jakiegoś obrzyna albo strzelbę, a nie sterowaną zdalnie broń. A taką, jak wynikało z informacji, dysponowali napastnicy. Kto steruje tą akcją? O co tak naprawdę chodzi w tej hecy na Zamku Królewskim? Na te pytania Witucki nie znał jeszcze odpowiedzi. Z zamyślenia wyrwał go telefon.

– Witucki, słucham.

– Generale, to ja. Chudzik.

– No co tam się dzieje Chudzik?

W telefonie Witucki usłyszał głośnie sapnięcie. Porucznik Stefan Chudzik miał sporą nadwagę. Nawet gdy chodził, to porządnie dyszał. Dobrze, że w siedzibie ABW była winda, bo z bieganiem po schodach Chudzik sobie zwyczajnie nie radził. Witucki wiedział, że z kondycją porucznika jest kiepsko, dlatego sapanie w słuchawce go zupełnie nie zdziwiło.

– Stefan! Przestań już sapać, tylko mów, do cholery!

– Panie generale, dziwna rzecz. Dostałem pewnym kanałem wiadomość, która jest bardzo kuriozalna.

– A możesz mówić konkretniej – zniecierpliwił się Witucki. – Mamy chaos do opanowania, a ty mi tu pierdolisz rebusy.

– To właśnie w tej sprawie – przerwał mu Chudzik.

– Co w tej sprawie?

– W sprawie Lublina.

Zapadła cisza. Witucki szybko włączył szyfrowanie telefonu. Po czym powiedział do Chudzika:

– O co chodzi? Tylko dokładnie i konkretnie.

– Na e-mail dostałem informacje od kogoś, kto twierdzi, że za napad terrorystyczny w Lublinie odpowiada Czart. To chyba pseudonim. Autor e-maila uważa też, że wie, jak można zakończyć kryzys na zamku w Lublinie.

Witucki nie był zaskoczony. Przecież od początku wiedział, że za terrorystami musi stać ktoś inteligentny. Ktoś, kto wymyślił i realizuje jakiś założony wcześniej plan.

– Co dalej?

– Może nie przez telefon? – nieśmiało zapytał Chudzik.

– Włączyłem szyfrowanie, nikt nas nie podsłuchuje – odparł Witucki.

– Właśnie tego nie jestem taki pewien… Oni mogą to robić.

– Jacy oni? – zapytał generał.

– Ta wiadomość, o której wspomniałem, jest z ambasady rosyjskiej.

W telefonie zapadła cisza. Chudzik nie uważał za stosowne jej przerywać. Czekał, aż generał przetrawi wiadomość. Po dwudziestu sekundach padło tylko jedno zdanie.

– Jadę do biura. Czekaj, do kurwy nędzy!

9.

Dzień się kończył. Na zewnątrz panowała szarówka. Małe okna wpuszczały już niewiele światła do chałupy i dlatego na stole paliła się lampa naftowa. Jednak i ona słabo oświetlała pomieszczenie. Witalij Iwanowicz Strunin siedział na zydlu nieopodal dopiero co nagrzewającego się pieca kaflowego. Mimo że był lipiec, tego lata wieczory były raczej chłodnawe, toteż oficerowie kazali rozpalać w piecu. Było ich trzech. Dowódca oddziału Strunina, jego zastępca i najbardziej zainteresowany sprawą oficer polityczny ze sztabu armii.

– Opowiedzcie jeszcze raz, Strunin. Dokładnie. Co się wydarzyło? – zachęcał politruk.

– Przecież już mówiłem – z niechęcią odezwał się Strunin. Nie chciał wracać do wczorajszego nocnego patrolu. Nie chciał w ogóle, żeby ten patrol się odbył, bo tylko sprowadził na nich nieszczęście. Teraz jego ludzie zostali odizolowani od reszty, a on już trzecią godzinę składał wyjaśnienia.

– Może coś sobie przypomnicie. Jeszcze raz, dawajcie – naciskał oficer polityczny.

– Byliśmy na patrolu dwa kilometry stąd. Zobaczyliśmy okazały dwór… To znaczy tak nam się wydawało, bo choć było ciemno, imponował rozmiarami. Weszliśmy na teren przez zdobioną bramę. Pomyśleliśmy, że jakiś bogaty Polak musiał tam mieszkać. Dom ogromny. Cały w ciemności zatopiony… Czuliśmy się trochę nieswojo.

– Nieswojo? A co wy, towarzyszu, polskiej szlachty się boicie? Oni już nie wrócą. – Zaśmiał się dowódca Strunina.

– Nie boję się – żachnął się Witalij. – Tylko ta ciemność i kubatura budynku tak na nas nieswojo podziałały.

– No i? Potem coś usłyszeliście?

– Ja wcale, tylko Sabała. Podeszliśmy więc do budynku, drzwi nie były zamknięte. A tam w sieni trupy. Kurwa… Trupy… Tylko jeden żywy… A i tak wkrótce umarł. Przed śmiercią, jak chcieliśmy wezwać medyka, powiedział, że diabła lekarz nie pokona. To były jego ostatnie słowa. Gorączka od niego straszna biła… Pewnie majaczył.

– To już mówiliście. Coś jeszcze może się wam przypomniało?

– Nie. Tylko, że twarze tych zmarłych były straszne. Jakby umarli czymś przerażeni. I jednocześnie… – Witalij zamilkł na chwilę.

– Mówcie, mówcie, do diabła! – Niecierpliwił się oficer polityczny.

– Jednocześnie przerażeni i na pewno niewiedzący, co ich zabiło – dokończył Witalij.

– Jesteście psychologiem? Kurwa, wyczytaliście to z ich twarzy? – zakpił dowódca.

– Tak… Znaczy nie jestem… Ale wyczytałem, zobaczyłem – odpowiedział cicho Strunin.

– Spierdalajcie! To znaczy, możecie już iść.

To zdanie wyrwało Strunina z zamyślenia. Wyszedł z chaty. Wartownicy odprowadzili go do pozostałych członków wczorajszego patrolu.

– Co o tym sądzicie? – odezwał się oficer polityczny w chwili, gdy za Witalijem zamknęły się drzwi.

– Ci zmarli to musieli być jacyś ludzie od „Korda”. To polski partyzant. Jego batalion działał w okolicach – odpadł dowódca oddziału.

– Przecież gen. Korczyński rozbroił ludzi „Korda” dwa dni temu – zauważył politruk.

– To prawda. To właśnie dziwi. Co jeszcze robili w pałacu jacyś jebani partyzanci? Co ich zabiło? Bo przecież chyba nikt nie wierzy w opowieści o diable.

– To musiał być diabeł! – zagrzmiał „polityczny”. – Naszym zadaniem jest go odnaleźć i przekonać, żeby zaczął zabijać dla nas.

10.

Porucznik Chudzik uwielbiał robić sobie kanapki do pracy. Codziennie rano równiutko przekrawał kilka bułek, smarował je masłem lub serkiem kanapkowym. Na to kładł zawsze plasterek szynki lub innej chudej wędliny. Potem następowała faza dodatków, którą celebrował. Od jakichś dwóch miesięcy, kiedy w sklepach pojawiły się nowalijki, miał dostęp do mnóstwa warzyw. Na wędlinie lądowały pomidory, dymka, rzodkiewki, a na nich ogórki małosolne, które kupował w zaufanym warzywniaku. Surowych ogórków Chudzik unikał, bo gdzieś przeczytał, że nie można ich łączyć z pomidorami. A pomidory uwielbiał. Likopen dobrze działa na serce – tę prawdę powtarzał każdemu jak mantrę. Dlatego dodatkowo na sałatę, która stanowiła zwieńczenie kompozycji, lał jeszcze trochę keczupu. Wierzchnią część bułki smarował od wewnątrz majonezem, żeby kanapka miała – jak mówił – lepszy poślizg. Kilka takich wykwintnych dzieł sztuki kulinarnej przynosił codziennie do pracy i nie mógł się doczekać chwili, kiedy rozpakuje je z papieru śniadaniowego i zacznie pałaszować. Teraz właśnie nadszedł ten moment. Pierwszą bułę już zaczął pożerać wzrokiem, kiedy do pokoju wpadł jak taran gen. Witucki.

– Nie spodziewałem się pana tak szybko – wymamrotał Chudzik.

– Wiem. Gdybyś się spodziewał, byłbyś już po trzeciej kanapce – warknął generał. Ale potem już wspaniałomyślnie dodał: – Weź ją, a także wydruk tego e-maila, i zapraszam do mojego gabinetu.

Po chwili Witucki trzymał już w dłoniach list od tajemniczego informatora z rosyjskiej ambasady. Kilka chwil zajęło mu przeczytanie dokumentu.

– A to co? – spytał, wskazując tłustą plamę na kartce.

– Majonez. Trochę mi wyciekło. Widocznie za dużo napchałem do środka i po ugryzieniu wypadł.

– Weź ty się za siebie Stefan! – zaapelował generał. – Przejdź na dietę MŻ, czyli…

– Wiem, wiem. Mniej żreć. Ale ja jem niezwykle zdrowo – bronił się Chudzik.

– Ale pochłaniasz ogromne ilości. Zresztą przejdźmy do sedna. Skąd wiesz, że to z ambasady Rosji, skoro wysłany został z prywatnej skrzynki i w dodatku – jak widzę – na twoją prywatną skrzynkę… chudzina111@… – generał zatrzymał się, jakby zastanawiając. Wreszcie spytał:

– A skąd ci przyszedł do głowy taki nick?

– 111 to moja waga – pochwalił się porucznik.

– Przy twoim wzroście lepszy byłby chudzina80 – zauważył generał. – No więc skąd pewność, że to od Ruskich?

– Bo po tym e-mailu przyszedł jeszcze drugi. Proponują spotkanie w Mexican Temple. To taki lokal…

– Wiem, co to za restauracja – przerwał mu Witucki. – W sumie dla nich to dobre miejsce. Mają niedaleko, co nie?

– Faktycznie – odparł Chudzik, wiedząc, że restauracja Mexican Temple położona jest nieopodal siedziby ambasady.

– Zarezerwuj zatem stolik, wyślij kilku naszych na rekonesans i zaproś nadawcę tego e-maila na obiad – zakomenderował Witucki.

– Stolik już zamówiony… To oni nas zapraszają.

– Nas?! Żartujesz?! Zapomnij o tym. Ty masz swoje kanapki – powiedział Witucki i wyszedł z gabinetu.

11.

Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów przed Chełmem krajowa dwunastka staje się niesłychanie malowniczym traktem. Anna prowadziła samochód, będąc naprawdę urzeczona pofałdowanym krajobrazem za oknem. Nie wiedziała, czy to nadal Wyżyna Lubelska czy już nie. Droga numer 12 ma pewną cechę charakterystyczną. Otóż po minięciu miejscowości Piaski jej nitka wije się w dół i w górę prosto przed siebie. Dzięki temu kierowca przy bezchmurnym i słonecznym niebie, a takie było tej soboty, widzi dokładnie – jak na talerzu – trasę na kilka kilometrów. Można rozkoszować się idylliczną panoramą. Anna dzięki temu, że widziała, co się dzieje daleko z przodu, czuła się bezpieczna na drodze.

Bednarska, urodzona w mieście, nie bardzo wiedziała, jakie to rośliny mienią się kolorami za oknem. Rozpoznawała jedynie zboża złocące się w czerwcowym słońcu. W zagony zbóż gdzieniegdzie wkradały się maki, dając efektowne czerwone akcenty w żółtych połaciach pszenicy czy żyta. Mimo tego bogactwa roślinności zauważyła, że same domostwa są wyjątkowo biedne. Owszem, zadbane, ale nie można powiedzieć, żeby mieszkali tu bogaci ludzie.

– Pieniądze szczęścia nie dają – powiedziała sama do siebie. Odrobinę zbyt głośno, bo Maciek z tylnej kanapy samochodu zapytał, o co chodzi.

– O nic – odpowiedziała. – Mówię sama do siebie. Obserwuję pola, domy, ludzi pracujących i mam takie przemyślenia.

– Że pieniądze są niepotrzebne?

– Nie, że są niepotrzebne, tylko że szczęścia nie dają.

– Ale gdybyś ich nie miała, to nie kupiłabyś mi tabletu i nie byłbym szczęśliwy. A teraz to się nie nudzę i mogę grać w podróży – zauważył syn.

– To prawda, ale nie trzeba być zbyt bogatym, żeby być szczęśliwym. Graj sobie dalej – powiedziała, widząc, że syn rozmawiając z nią, wcale nie przerwał rozgrywki na urządzeniu.

– OK – rzucił Maciek.

Anna przypomniała sobie, że z badań wynika, iż szczęśliwsi są ci, którzy mają niewiele, ale żyją spokojniej, niezaganiani, jak na przykład mieszkańcy dużych miast. Może lepiej byłoby, gdyby przeniosła się gdzieś na prowincję – zaczęła się zastanawiać. Może to byłoby dobre i dla Maćka. Kolegów by znalazł, a pokus i niebezpieczeństw na pewno w małym miasteczku lub na wsi jest mniej niż w Warszawie.

Cieszył ją ten dzień. Jechała z synem na wycieczkę. Wyrwała się na chwilę z wielkiego miasta. Odpoczywała, obserwując otaczającą ją naturę. Muzyka delikatnie sączyła się z radia. Prawie idylla. Dochodziło południe. Za chwilę będą nadawać wiadomości, pomyślała. Ale po co mi dzisiaj jakieś newsy? Gdy usłyszała pierwsze dźwięki sygnału serwisu informacyjnego i dziennikarz zaczął mówić coś o niespodziewanym, bezprecedensowym ataku terrorystycznym, wyłączyła radio. Przecież to oczywiste, że atak terrorystyczny jest niespodziewany, pomyślała, irytując się głupotą dziennikarza. Nie interesowało jej to, gdzie miał miejsce ów atak. Nie chciała wiedzieć o żadnych przejawach agresji. Zaczynał się, jak wierzyła, spokojny weekend. Teraz tylko szum opon i cichy pomruk silnika towarzyszyły jej w podróży do Chełma. Gdyby nie wyłączyła radia, dowiedziałaby się o napaści na zamek w Lublinie, wydarzeniu, które miało mieć wpływ na jej życie.

Wkrótce krajobraz z wiejskiego zaczął być niemal miejski. Pojawiła się ścieżka rowerowa wzdłuż drogi. Znak, że zbliżamy się do miasta – pomyślała Anna.

– Jeszcze kilka kilometrów i będziemy na miejscu – rzuciła do syna.

– OK – odpowiedział Maciek, nie odrywając wzroku od ekranu tabletu.

– Może byś już skończył grać? – zaproponowała.

– Dobrze, mamo.

– Już to słyszałam.

– OK – powtórzył Maciek, cały czas wpatrując się w tablet. – Jeszcze tylko dokończę ten jeden poziom.

Skończenie kolejnego etapu gry zajęło Maćkowi dokładnie tyle czasu, ile podjechanie pod wejście do kopalni kredy, którą już zwiedzali podobno wszyscy jego koledzy. Była sobota, więc Anny nie zdziwiło, że kilkanaście miejsc parkingowych bezpośrednio przed wejściem jest zajętych przez inne auta. Skręciła w boczną uliczkę i tam zaparkowała.

Chełm okazał się spokojnym, leniwym miasteczkiem z malowniczym rynkiem, na którym nie widać było żadnego pośpiechu. Rzecz nie do pomyślenia w centrum stolicy. Wejście do podziemnych korytarzy kopalni kredy usytuowane jest nieopodal rynku, więc po kupieniu biletów, mając trochę czasu, wybrali się na lody. Anna zauważyła, że w co najmniej trzech miejscach mogli kupić ulubione świderki Maćka. Wybrali to, które reklamowało się sloganem firmy z tradycjami. Jedząc lody, spacerowali. Maciek pobiegł na środek centralnego placu miasta, żeby zobaczyć namiastkę podziemi. Na rynku można było spojrzeć na stare części Chełma odkryte przez archeologów, a chronione jedynie przez grube, wzmacniane szyby umieszczone w chodniku. Annę bardziej zainteresowało, że na rynku znajdują się aż trzy sklepy obuwnicze. W jednym z nich nawet dostrzegła na wystawie eleganckie szpilki, ale postanowiła nie ciągnąć syna do miejsca, w którym niewątpliwie by się nudził. W końcu to miała być jego wyprawa.

Mogłabym mieszkać w takim mieście – pomyślała. Wróciły myśli o spokojnym życiu. Ale czy Maciek odnalazłby się tutaj, w miejscu, w którym tak mało się dzieje? – zadała sobie pytanie. W końcu już nie wiedziała, czy lepiej żyć w małej, bezpiecznej, małomiasteczkowej, ale nieco zbyt zamkniętej i nieskorej do przyjmowania nowych społeczności, czy też w dużym, dynamicznym, ale i anonimowym mieście, w którym czyha wiele zagrożeń. Wiedziała, że na te pytania teraz nie znajdzie odpowiedzi. Do wycieczki po podziemiach Chełma pozostało około dziesięciu minut, więc skierowali się w stronę wejścia w magiczny świat kredy, jak to określił jeden z turystów, który kilkadziesiąt minut wcześniej kupował przed nimi bilet.

– Mamo, spójrz, ten pan na ciebie patrzy! – wykrzyknął Maciek i dokończył szeptem. – Pewnie mu się podobasz.

To mogła być prawda. Anna Bednarska była raczej drobną kobietą o wesołych oczach, dość dużym biuście i zgrabnych nogach. Nie była co prawda klasyczną pięknością, ale miała lekko zadarty nosek i skromnie pofalowane włosy opadające na ramiona i nieco zawadiacki uśmieszek nieznikający prawie z ust. A to przyciągało facetów. Niekiedy nieodpowiednich, takich jak ojciec Maćka.

– Który pan? – zagadnęła syna.

– Tamten – chłopiec wskazał palcem mężczyznę opierającego się o elewację jednej z kamienic.

Anna popatrzyła w jego stronę. Szczupły, dość dobrze zbudowany. Widać było, że wysportowany. Rzeczywiście przyglądał się jej, mrużąc lekko oczy. Mimo przymkniętych powiek Bednarska dostrzegła w tym spojrzeniu coś niewłaściwego, wręcz niebezpiecznego. Nie znała faceta. Na pewno nigdy wcześniej go nie widziała. Skąd więc zainteresowanie jej osobą? Nieznajomy cały czas śledził ją wzrokiem. Odwróciła spojrzenie i z uczuciem niepokoju weszła do podziemnej trasy turystycznej.

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

Rozdział 32

Rozdział 33

Rozdział 34

Rozdział 35

Rozdział 36

Rozdział 37

Rozdział 38

Rozdział 39

Rozdział 40

Rozdział 41

Rozdział 42

Rozdział 43

Rozdział 44

Rozdział 45

Rozdział 46

Rozdział 47

Rozdział 48

Rozdział 49

Rozdział 50

Rozdział 51

Rozdział 52

Rozdział 53

Rozdział 54

Rozdział 55

Rozdział 56

Rozdział 57

Rozdział 58

Rozdział 59

Rozdział 60

Rozdział 61

Rozdział 62

Rozdział 63

Rozdział 64

Rozdział 65

Rozdział 66

Rozdział 67

Rozdział 68

Rozdział 69

Rozdział 70

Rozdział 71

Rozdział 72

Rozdział 73

Rozdział 74

Rozdział 75

Rozdział 76

Rozdział 77

Rozdział 78

Rozdział 79

Rozdział 80

Rozdział 81

Rozdział 82

Rozdział 83

Rozdział 84

Rozdział 85

Rozdział 86

Rozdział 87

Rozdział 88

Rozdział 89

Rozdział 90

Rozdział 91

Rozdział 92

Rozdział 93

Rozdział 94

Rozdział 95

Rozdział 96

Rozdział 97

Rozdział 98

Rozdział 99

Rozdział 100

Rozdział 101

Rozdział 102

Rozdział 103

Rozdział 104

Rozdział 105

Rozdział 106

Rozdział 107

Rozdział 108

Od autora