10 plag. Mówią na nią Furia - Robert Kilen - ebook + audiobook

10 plag. Mówią na nią Furia ebook

Robert Kilen

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

10 plag

Mówią na nią Furia

Czasem wystarczy mały kamyk, by wywołać wielką lawinę. Premier ma przeciąć wstęgę na otwarciu wodnego parku rozrywki. To okazja do podbicia słupków popularności. Pod czujnym okiem kamer uruchomi gigantyczny kran. Wszystkie obiektywy zwrócone są w jego stronę. Szef rządu przekręca kurek, ale zamiast wody tryska... krew. Początkowo wydaje się, że to zwykły chwyt reklamowy, mający w ten szokujący sposób wypromować Wodny Świat. Kiedy jednak pracę Sejmu paraliżuje... inwazja żab, a chmara owadów uniemożliwia emisję głównego wydania wiadomości w jednej ze stacji, coraz głośniej zaczyna się mówić o… plagach egipskich. W śledztwo ABW włącza się też Furia – przebojowa, bystra i piękna dziennikarka Anna Krolen, która pracuje dla niezależnego internetowego portalu informacyjnego. Czas nagli, bo ostatnia z plag to śmierć pierworodnych, a szef rządu oczekuje narodzin syna…

Robert Kilen

Absolwent Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Był pierwszym prezenterem polskiej MTV, ale najlepiej znamy jego głos – przez lata pracował w czołowych stacjach radiowych. Pisał też scenariusze programów telewizyjnych, prasa regularnie publikuje jego teksty i felietony. Jako pisarz zadebiutował kilka lat temu powieścią sensacyjną Krew Illapa. Także jego kolejne książki – Czart i Ogień jeziora – zostały docenione przez czytelników.

Fragment

Szef rządu przeczytał kartkę, na której ktoś, używając maszyny do pisania, zamieścił kilka zdań. Tych kilka zdań na jednej, jedynej kartce papieru potrafiło jednak zburzyć całkowicie resztki spokoju, który miał w sobie. Zdenerwować go do żywego i przestraszyć tak jak nigdy przedtem. Nie bał się o siebie. Jemu już nieraz grożono. Anonimy z pogróżkami przychodziły, gdy jeszcze był radnym, potem posłem, aż wreszcie do kancelarii, gdy został premierem. Ten list był inny. Nie bezmyślnie agresywny i wulgarny. Raczej niepokojąco precyzyjny. Autor nie chciał, żeby premier tracił czas na czytanie długiego elaboratu. Nie należy trwonić czasu. Chciał jedynie, żeby zrozumiał, że nie żartuje. A wynikiem tego było przekonanie, że nic go nie może zatrzymać i jedynie czas dzieli go od nieuchronnego. Nie było żadnych warunków, żadnych dróg wyjścia, żadnych nadziei. List po prostu zapowiadał, że to się stanie. Nie ma co tracić czasu. Musisz żyć, póki możesz. Pośród plag, które wyznaczają dni, które Ci pozostały. Pośród plag, które Ja, a może On zsyła. Aż do tej ostatniej, która zmieni Twój świat na zawsze. Nie można tego odwrócić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 336

Oceny
4,4 (13 ocen)
7
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
umka1

Całkiem niezła

Trochę przewidywalna, ale dobrze się czyta.
00
AnnaProtas

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawie się rozwija. nawet nie przeszkadzało mi to, że łatwo się domyślić, kto za wszystkim stoi - trudniej dlaczego...
00

Popularność




Plaga pierw­sza

Impreza inau­gu­ra­cyjna naj­więk­szego wod­nego parku roz­rywki w Euro­pie była przy­go­to­wana per­fek­cyj­nie. Zapro­szono wielu wpły­wo­wych gości: biz­nes­me­nów, poli­ty­ków i cele­bry­tów przy­cią­ga­ją­cych dzien­ni­ka­rzy. Zadbano o odpo­wiedni ento­urage imprezy, świa­tła, nagło­śnie­nie, muzykę zapew­nia­jącą pod­nio­sły nastrój. Kon­sor­cjum, które zain­we­sto­wało grubo ponad sto milio­nów dola­rów w całe przed­się wzię­cie, dbało o odpo­wiedni roz­głos wła­ści­wie od wbi­cia pierw­szej łopaty w zie­mię. Świa­do­mość publiczna – tak to nazy­wano. Wła­ści­ciele bar­dzo zwra­cali uwagę na to, żeby poin­for­mo­wać ludzi, czyli poten­cjal­nych klien­tów, o tym, co powstaje w szcze­rym polu przy jed­nej w pol­skich auto­strad. Na początku nie było to łatwe zada­nie. Prze­cież kupno gruntu pod budowę nie mogło być naj­waż­niej­szą wia­do­mo­ścią ser­wi­sów infor­ma­cyj­nych. Lecz nawet infor­ma­cja o tym wyda­rze­niu dzięki sku­tecz­no­ści działu public rela­tions prze­biła się do mediów. To póź­niej uła­twiło dal­sze dzia­ła­nia, infor­mo­wa­nie spo­łe­czeń­stwa o roz­po­czę­ciu budowy i postę­pach prac zwią­za­nych z powsta­niem aqu­aparku. Choć trzeba zazna­czyć, że wła­ści­ciele uni­kali okre­śle­nia „aqu­apark” jak ognia. O iro­nio, ogień i woda. Twier­dzili, zresztą słusz­nie, że park wodny może powstać byle gdzie. Wiele gmin w Pol­sce sta­wia na swoim tere­nie baseny ze zjeż­dżal­niami, nazy­wa­jąc je wła­śnie aqu­aparkami. A ich przed­się wzię­cie to coś znacz­nie więk­szego niż kilka tub do zjeż­dża­nia i baseny ze sztuczną falą. Dla­tego we wszyst­kich mate­ria­łach pra­so­wych poja­wiało się okre­śle­nie „Nie­sa­mo­wity Wodny Świat”. Kto wie, może ta orga­niczna nie­chęć do uży­wa­nia słowa „aqu­apark” zain­spi­ro­wała szefa do spraw pro­mo­cji do kolej­nych kro­ków pro­mo­cyj­nych. Gdy dwa mie­siące od wbi­cia pierw­szej łopaty sta­wiano gigan­tyczne kon­struk­cje beto­nowe, zor­ga­ni­zo­wano na pobli­skich polach z wido­kiem na budowę rów­nie gigan­tyczny kon­cert, któ­rego moty­wem prze­wod­nim było bra­wu­rowe wyko­na­nie kla­sycz­nego roc­ko­wego hitu Smoke On The Water grupy Deep Pur­ple przez kon­tro­wer­syjną gwiazdkę wylan­so­waną dopiero co przez jakiś talent show w TV. Jedni się zachwy­cali, a inni bez­li­to­śnie kry­ty­ko­wali inter­pre­ta­cję, która zaha­czała este­tyką o disco polo. Sam szef pro­mo­cji pra­wie zwy­mio­to­wał, gdy usły­szał, jak bożysz­cze nasto­lat­ków kale­czy roc­kowy hymn. Jed­nak wie­dział, że nie liczyło się jego zda­nie, tylko to, że do ogól­no­pol­skiej dys­ku­sji na temat pio­senki prze­biła się infor­ma­cja, że jeden z base­nów ter­mal­nych naj­więk­szego wod­nego cen­trum roz­rywki w Euro­pie będzie nazy­wał się wła­śnie Smoke On The Water. Dym, a raczej para wodna, nie­ustan­nie miała uno­sić się nad wodą, więc nazwa wyda­wała się cał­kiem ade­kwatna. Kilka tygo­dni póź­niej szef pro­mo­cji spro­wo­ko­wał na inter­ne­to­wym fan­page’u kolejną dys­ku­sję. Tym razem, rze­komo prze­pra­sza­jąc za zamie­sza­nie z Deep Pur­ple, który to zespół, jak się oka­zało, miał w Pol­sce jesz­cze cał­kiem duże grono fanów, zamie­ścił mem będący połą­cze­niem nazwy Deep Pur­ple z Pur­ple Rain, popu­lar­nej pio­senki arty­sty zna­nego jako Prince. Pod­pis suge­ro­wał, żeby nie dzie­lić muzyki na gatunki, bo prze­cież może być ona tylko dobra albo zła. Oczy­wi­ście poprawny poli­tycz­nie beł­kot był jedy­nie pre­tek­stem do ujaw­nie­nia, że jedna z kom­nat w Wod­nym Zamku, czyli kolej­nej z czę­ści Wod­nego Świata, będzie ofe­ro­wała odwie­dza­ją­cym deli­katną masu­jącą pur­pu­rową mgiełkę przy­po­mi­na­jącą cie­płe desz­cze z dżun­gli ama­zoń­skiej. Przy oka­zji udało mu się umie­ścić infor­ma­cję, że pur­pu­rowa barwa wody w tro­pi­kal­nych prysz­ni­cach będzie uzy­skana dzięki nowo­cze­snej tech­no­lo­gii LED, która obecna będzie nie­mal w każ­dym miej­scu Wod­nego Świata. Ta infor­ma­cja roz­bu­dziła wyobraź­nię jesz­cze więk­szej liczby Pola­ków. Udało się wywo­łać ssa­nie w naro­dzie. Z prze­pro­wa­dzo­nych badań opi­nii publicz­nej wyni­kało, że ludzie ocze­kują po Wod­nym Świe­cie cze­goś spek­ta­ku­lar­nego. Inwe­sto­rzy byli nie­zmier­nie zado­wo­leni z pracy agen­cji public rela­tions SDW, którą zatrud­nili. Jedy­nie nie­liczni wie­dzieli, że nazwa nie powstała od pierw­szych liter imie­nia i nazwi­ska zało­ży­ciela firmy, czyli Seba­stiana Dariu­sza Wil­czyń­skiego, choć on sam oczy­wi­ście w ten spo­sób ją tłu­ma­czył. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak tylko on wie­dział, że nazwa wymy­ślona została po tym, jak został zmu­szony do odej­ścia z dużej mię­dzy­na­ro­do­wej agen­cji rekla­mo­wej dzia­ła­ją­cej w Pol­sce. Zwol­nili go, tłu­ma­cząc się oszczęd­no­ściami, które spo­wo­do­wały reduk­cję etatu. Prawda była inna. Potrze­bo­wali pie­nię­dzy na zatrud­nie­nie nowej kochanki szefa. Młoda kobieta, któ­rej jedy­nymi zale­tami były dłu­gie nogi, napom­po­wane usta i forem­nie ufor­mo­wany na jakimś stole chi­rur­gicz­nym biust, miała zostać zastępcą dyrek­tora kre­atyw­nego. Nie miała żad­nego poję­cia o pracy w agen­cji rekla­mo­wej. Czy miała doświad­cze­nie w innego rodzaju agen­cjach, tego Dariusz nie wie­dział, lecz przy­pusz­czał, że mogła mieć. Wów­czas powie­dział sobie, że sko­pie dupę wszyst­kim. SDW. I na razie mu się to uda­wało. Po spek­ta­ku­lar­nych suk­ce­sach pod­czas budowy musiał wymy­ślić jesz­cze więk­szą akcję doty­czącą otwar­cia goto­wego już Wod­nego Świata. Swo­imi kana­łami dotarł do dorad­ców pre­miera, któ­rych prze­ko­nał, że dobrze zrobi ich pryn­cy­pa­łowi, szcze­gól­nie jeśli cho­dzi o słupki popu­lar­no­ści, gdy prze­tnie wstęgę i sym­bo­licz­nie odkręci kurek z wodą, która zacznie napeł­niać baseny naj­więk­szego wod­nego cen­trum roz­rywki w Euro­pie. Doradcy pre­miera oczy­wi­ście rozu­mieli, że przy oka­zji ich szef mógłby prze­mó­wić do narodu o tym, jak to rząd pod jego kie­row­nic­twem wspiera ini­cja­tywy gospo­dar­cze, Pol­ska przez to się roz­wija, a dowo­dem na to jest oto ta wła­śnie otwie­rana naj­więk­sza tego typu budowla na Sta­rym Kon­ty­nen­cie. Natu­ral­nie zgo­dzili się na obec­ność szefa rządu. Rów­nież dla­tego, że ich szef uwiel­biał występy publiczne, szcze­gól­nie te, gdy obiek­tywy kamer skie­ro­wane były na niego. Kla­syczne par­cie na szkło uła­twiło więc dzia­ła­nie. Seba­stian uzgod­nił z gene­ral­nym wyko­nawcą, jak popro­wa­dzić tym­cza­sowy wąż napeł­nia­jący baseny tak, żeby wyglą­dało to impo­nu­jąco. Zro­biono spe­cjalną kon­struk­cję, która przy­po­mi­nała hydrant z wiel­kim pokrę­tłem, które miał odkrę­cić pre­mier. Szef agen­cji wie­dział, że rela­cje z tego wyda­rze­nia tra­fią do naj­więk­szych wie­czor­nych wydań wia­do­mo­ści tele­wi­zyj­nych w Pol­sce, następ­nego dnia rano poja­wią się w gaze­tach. A jego agen­cja przy­go­tuje przy­naj­mniej kil­ka­na­ście memów i wirali inter­ne­to­wych z pre­mierem i gigan­tycz­nym kra­nem w rolach głów­nych, które wrzuci do sieci. „Pre­mier odkręca kurek suk­cesu” – już to widział oczyma wyobraźni. Z pew­no­ścią memy będą krą­żyć po por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych i stro­nach inter­ne­to­wych przez wiele dni. Nie prze­wi­dział jed­nak skali zja­wi­ska. W naj­śmiel­szych myślach nie przy­pusz­czał, że zdję­cia z wyda­rze­nia obie­gną nie­mal wszyst­kie świa­towe media. Tra­fią na pierw­sze strony zarówno opi­nio­twór­czych, jak i tych szma­tła­wych gazet w całej Euro­pie, rela­cję z otwar­cia pokażą CNN i inne tele­wi­zje infor­ma­cyjne. A w ame­ry­kań­skich wie­czor­nych talk-show całe zda­rze­nie będą komen­to­wać nie tylko gospo­da­rze pro­gramu, lecz także fil­mowe i muzyczne gwiazdy. Stało się tak, ponie­waż gdy pol­ski pre­mier odkrę­cił gigan­tyczny zawór, z hydrantu do basenu popły­nęła krew.

Tak mówi Pan: „Po tym poznasz, że Ja jestem Panem. Oto ude­rzę laską, którą mam w ręce, wody Nilu, a zamie­nią się w krew. Ryby Nilu poginą, a Nil wyda­wać będzie przy­krą woń, tak że Egip­cja­nie nie będą mogli pić wody z Nilu”.

1

Mimo że ochrona natych­miast wypro­wa­dziła pre­miera, a olbrzymi hydrant dzięki przy­tom­no­ści kogoś z obsługi nie­mal od razu zakrę­cono, to jed­nak foto­re­por­te­rzy szyb­kimi migaw­kami apa­ra­tów udo­ku­men­to­wali całe wyda­rze­nie. Wszystko w jako­ści 4K miało także kilka ekip tele­wi­zyj­nych, które wysłały do Wod­nego Świata wozy trans­mi­syjne. Czer­wień roz­lała się po pia­sko­wej pod­ło­dze i błę­kit­nych płyt­kach, któ­rymi wyło­żony był basen. Zdję­cia były nad wyraz suge­stywne. Nie­któ­rzy z foto­gra­fów, stare wygi, zdą­żyli zro­bić także detale, takie jak cho­ciażby zapla­mione krwią buty głowy pol­skiego rządu. Następ­nego dnia w pra­sie bru­ko­wej uka­zały się pro­wo­ka­cyjne tytuły, z któ­rych naj­bar­dziej podły brzmiał: Pre­mier ma krew na butach. Z for­mal­nego punktu widze­nia było to prawdą. Jed­nak dru­gie, ukryte zna­cze­nie sfor­mu­ło­wa­nia budziło odrazę oto­cze­nia pre­zesa Rady Mini­strów. Oczy­wi­ście zupeł­nie ina­czej wyglą­dało to z prze­ciw­le­głej strony. Foto­re­por­te­rzy sprze­dali masę zdjęć rów­nież do mediów zagra­nicz­nych, cie­sząc się zastrzy­kiem gotówki. A wydawcy zacie­rali ręce, licząc zyski ze sprze­daży kolej­nych wydań gazet i tygo­dni­ków opi­nio­twór­czych, które nie tylko opi­sy­wały sytu­ację zaist­niałą pod­czas otwar­cia Wod­nego Świata, lecz także ana­li­zo­wały sym­bo­likę zda­rze­nia w kon­tek­ście walki poli­tycz­nej. Jedni twier­dzili, że pre­mier jest skoń­czony, skom­pro­mi­to­wany i ośmie­szony. Inni zarzu­cali głu­potę służ­bom, które powinny spraw­dzić wszystko przed uro­czy­sto­ścią. To pro­wo­ko­wało do suge­stii, że wszystko było zapla­no­waną akcją w celu zdys­kre­dy­to­wa­nia głowy pol­skiego rządu. Publi­cy­ści będący zwo­len­ni­kami spi­sko­wych teo­rii dzie­jów i obec­nego rządu pisali o zama­chu na pol­skość. Ci, któ­rzy byli mniej­szymi fan­ta­stami, twier­dzili jedy­nie, że to ele­ment gry poli­tycz­nej pro­wa­dzo­nej przez opo­zy­cję. Gene­rał Witucki z ABW, wezwany do sie­dziby rządu, nie wie­dział, co o tym wszyst­kim sądzić. Wolał, przy­naj­mniej w pierw­szej fazie spo­tka­nia z pre­mierem, zacho­wać powścią­gli­wość. Wie­dział, że trzeźwy osąd sytu­acji moż­liwy będzie dopiero po otrzy­ma­niu więk­szej ilo­ści danych. A nad tymi pra­co­wali już jego ludzie.

– Gene­rale, zada­nie jest pro­ste. Jak naj­szyb­ciej mam otrzy­mać odpo­wiedź na pyta­nie, o co w tym wszyst­kim cho­dziło? – powie­dział pre­mier dość spo­koj­nie.

Witucki kiw­nął głową na znak, że rozu­mie. Jed­no­cze­śnie był mile zasko­czony, że szef rządu potra­fił trzy­mać nerwy na wodzy. Nie wszy­scy jego poprzed­nicy mieli tyle klasy.

– Oczy­wi­ście, panie pre­mie­rze. Mamy już kilka teo­rii. Lecz wszyst­kie wyma­gają spraw­dze­nia.

– Jakie to teo­rie? – spy­tał zacie­ka­wiony szef rady mini­strów.

– Naj­bar­dziej praw­do­po­dobną jest ta, że wszystko było zagrywką firmy PR zaj­mu­ją­cej się inte­re­sami Wod­nego Świata.

– To wydaje się zbyt oczy­wi­ste – mach­nął ręką pre­mier.

– Firma SDW sły­nie z pro­wo­ka­cyj­nych dzia­łań pod publiczkę. A przy­zna pan, że to dzia­ła­nie zwró­ciło uwagę całego świata na aqu­apark – ripo­sto­wał Witucki.

– Ow­szem, lecz nie wydaje mi się, żeby wła­ści­ciele kon­sor­cjum budu­ją­cego te baseny poszli na to, nawet jeśli firma, o któ­rej pan wspo­mniał, mia­łaby taki pomysł. Baliby się, że to się wyda. A gdyby tak się stało, musie­liby się liczyć z poważ­nym utrud­nie­niem pro­wa­dze­nia inte­re­sów w naszym kraju. I nie mówię tu o sank­cjach, kon­tro­lach i tym podob­nych środ­kach, które z pew­no­ścią przed­się wzię­liby moi zwo­len­nicy, tylko o ostra­cy­zmie śro­do­wi­sko­wym.

– Być może ma pan rację – przy­znał gene­rał. – Roz­pa­tru­jemy także inne ewen­tu­al­no­ści.

– Pro­szę mnie infor­mo­wać.

– Oczy­wi­ście, panie pre­mie­rze – powie­dział Witucki, zro­zu­miaw­szy, że pre­mier nie zamie­rza tra­cić czasu na dal­sze bicie piany, a czeka wyłącz­nie na kon­krety.

***

Ele­gancko ubrana postać weszła wolno po kilku schod­kach do budynku Poczty Głów­nej na rogu ulic Świę­to­krzy­skiej i Jasnej w War­sza­wie. Nie spie­szyło jej się, chciała zała­twić sprawę szybko ze względu na piękną pogodę. W gru­bych murach gma­szy­ska było chłodno, wręcz zimno, a ona lubiła czuć sło­neczne cie­pło na twa­rzy. Mimo że ostat­nio pro­mie­nie słońca dzia­łały na nią wyczer­pu­jąco. Upał w sto­licy był nie­zno­śny. Wolała jed­nak upał niż ponu­rość pomiesz­cze­nia, do któ­rego weszła. Dla­tego czym prę­dzej pode­szła do czer­wo­nej skrzynki i wrzu­ciła do niej dwa listy. Gdy koperty zni­kły wewnątrz, uśmiech­nęła się. Nie tylko z powodu tego, że po wyko­na­niu zada­nia mogła wra­cać na zewnątrz i kon­ty­nu­ować spa­cer po zala­nej słoń­cem ulicy. Główny powód zado­wo­le­nia był inny. Wycho­dząc z poczty, nie­mal zde­rzyła się z męż­czy­zną w ciem­no­nie­bie­skim gar­ni­tu­rze i zie­lo­nym kra­wa­cie.

– O, jaka miła nie­spo­dzianka – powie­dział zdzi­wiony posia­dacz nie­do­pa­so­wa­nego do stroju kra­wata.

– Co pan tu robi, panie pośle?

– Wła­ści­wie to jestem prze­lo­tem. Muszę wysłać pole­co­nym jedną prze­syłkę. Pomy­śla­łem, że wpadnę i szybko to nadam. Noszę już ją przy sobie któ­ryś dzień.

– Nie ma kolejki, więc chyba szybko panu pój­dzie.

– To świet­nie, bo zapar­ko­wa­łem na zaka­zie. Może pod­wiozę? – zre­flek­to­wał się męż­czy­zna. – Jadę póź­niej w stronę Wiej­skiej.

– Nie, dzię­kuję, przejdę się. Tak ład­nie na zewnątrz.

– No tak, trzeba łapać wita­minę D – zaśmiał się poseł. – Nie zatrzy­muję już. Kła­niam się.

– Do zoba­cze­nia.

Poseł wszedł na pocztę i zoba­czył, że wcale tak szybko nie zała­twi swo­jej sprawy, bo do okie­nek cze­kały co prawda tylko dwie osoby, ale jedna z dwóch obsłu­gu­ją­cych klien­tów urzęd­ni­czek wła­śnie zaczy­nała prze­rwę.

***

Gene­rał Witucki wró­cił na Rako­wiecką w porze obia­do­wej i natych­miast roz­ka­zał adiu­tan­towi zapo­znać go ze wszyst­kim, co dotych­czas usta­liły ekipy pra­cu­jące w Wod­nym Świe­cie. Kapi­tan Chu­dzik wszedł do gabi­netu szefa z pli­kiem doku­men­tów. Gene­rał usiadł za biur­kiem.

– Sia­daj i mów – powie­dział do adiu­tanta.

– No więc, wiemy już prak­tycz­nie, jak to zro­bili – zaczął Chu­dzik. – Wąż dopro­wa­dza­jący wodę był pod­łą­czony do głów­nego zaworu zasi­la­ją­cego całe cen­trum. Jed­nak nie bez­po­śred­nio, bo mię­dzy tym nie­szczę­snym hydran­tem a zawo­rem zamon­to­wano jesz­cze dwu­stu­li­trowy pojem­nik, który pod­łą­czono tak, aby ciśnie­nie wody wypchnęło na zewnątrz naj­pierw to, co jest w tym pojem­niku, a potem dopiero do basenu miała popły­nąć woda.

– To w tym pojem­niku była krew? – domy­ślił się Witucki.

– Tak jest – przy­znał Chu­dzik. – Całość zadzia­łała na zasa­dzie pisto­letu do malo­wa­nia, tylko zamiast sprę­żo­nego powie­trza wyko­rzy­stano ciśnie­nie wody…

– Nie tłu­macz mi, wszystko zro­zu­mia­łem! – ziry­to­wał się gene­rał. – Tylko kto to wszystko zamon­to­wał?

– Ci, któ­rzy przy­go­to­wy­wali całość na zle­ce­nie firmy SDW.

– Czyli jed­nak pro­wo­ka­cja zamie­rzona przez tę firmę even­tową?

– Na pierw­szy rzut oka wszystko na to wska­zuje – powie­dział nie­pew­nie Chu­dzik.

– Co to, kurwa, zna­czy na pierw­szy rzut oka? – Witucki był coraz bar­dziej zde­ner­wo­wany.

– To zna­czy, że SDW jedy­nie wyna­jęło pod­wy­ko­nawcę. Seba­stian Wil­czyń­ski ma całą kore­spon­den­cję z firmą 10Plaque, która wyko­ny­wała insta­la­cję. Prze­ka­zał nam do nich kon­takt. Jed­nak jest pewien pro­blem… – adiu­tant wziął głę­boki oddech.

– Kurwa, Chu­dzik. Prze­stań stop­nio­wać napię­cie jak w jakimś serialu sen­sa­cyj­nym!

– Pro­blem polega na tym, że ta firma nie ist­nieje. Regon i NIP były zmy­ślone. Numer tele­fonu, który podał nam Wil­czyń­ski, jest wyłą­czony. Ope­ra­tor nie wie, jak to się stało, lecz nie może podać nam danych użyt­kow­nika, na któ­rego była wyku­piona usługa. 10Plaque to firma widmo.

– Jak to moż­liwe? To ten Wil­czyń­ski ich nie spraw­dził?

– Twier­dzi, że gdy szu­kał firmy hydrau­licz­nej wyko­nu­ją­cej nie­ty­powe insta­la­cje, natra­fił na nich. Gdy dowie­dzieli się, o co cho­dzi, dali niską cenę, bo podobno mieli to potrak­to­wać w kate­go­riach pro­mo­cji. Wil­czyń­ski się ucie­szył, że tak pod­cho­dzą do rze­czy. Już po dwóch dniach przed­sta­wili mu pro­jekt tech­niczny. Podobno nawet zain­te­re­so­wał się, co to za pojem­nik. Wytłu­ma­czyli mu, że to zbior­nik na sprę­żone powie­trze, które pomoże w razie zbyt niskiego ciśnie­nia wody. Ponie­waż nie zna się na tych tech­nicznych spra­wach, uznał, że ich tłu­ma­cze­nie brzmi wia­ry­god­nie.

– Debil. Dla­czego niby woda mia­łaby się zmie­szać w tej beczce ze sprę­żo­nym powie­trzem?

– Od PR-owców nie wymaga się takiej wie­dzy.

– A szkoda – zauwa­żył zło­śli­wie Witucki. – Czy wiemy, co to za krew?

– Wiemy. Bydlęca – odparł Chu­dzik.

– Skąd?

– No… z krowy.

– Nie wkur­wiaj mnie, Chu­dzik! – ryk­nął gene­rał. – To prze­cież wia­domo. Cho­dzi mi o to, skąd była ta krowa.

– Tego jesz­cze nie wiemy.

– Co sądzisz o tym całym Wil­czyń­skim? Mógł to wymy­ślić dla roz­głosu? – uspo­koił się nieco gene­rał.

– Czy­jego roz­głosu? Wod­nego Świata czy swo­jego?

– A to nie wszystko jedno?

– Nie bar­dzo. Wystar­cza­jący roz­głos dla parku wod­nego już zyskał. Gdyby jed­nak cho­dziło w tym wszyst­kim o wypro­mo­wa­nie wła­snej osoby, to musimy zało­żyć, że to jedy­nie część jego planu – odpo­wie­dział Chu­dzik.

– Co przez to rozu­miesz?

– W tej chwili Wil­czyń­ski czeka na audien­cję u pre­miera. Nie wiem, jak to zro­bił, ale szef rządu zgo­dził się z nim spo­tkać – powie­dział adiu­tant dumny z tego, że zasko­czył tym stwier­dze­niem prze­ło­żo­nego. Witucki jedy­nie uniósł brwi ze zdzi­wie­nia. I pogrą­żył się w myślach.

***

Seba­stian Dariusz Wil­czyń­ski był bar­dzo kre­atyw­nym czło­wie­kiem. Miał tak od naj­młod­szych lat. W przed­szkolu nie był jesz­cze tego świa­domy, że prze­wyż­sza pod wzglę­dem pomy­sło­wo­ści kole­gów. Nie­mal wszy­scy rówie­śnicy lubili się bawić w wymy­ślane przez niego zabawy. Nie wie­dział, dla­czego tak się dzieje. Jed­nak już w pod­sta­wówce zaczęło do niego docie­rać, że nie każdy z kole­gów ma tak wybu­jałą wyobraź­nię jak on. Nie­któ­rzy nie potra­fili na pocze­ka­niu wymy­ślić bajeczki dla nauczy­cieli, gdy była taka potrzeba. Wil­czyń­ski potra­fił zawsze wci­snąć jakiś kit. Kie­dyś, zdaje się w szó­stej kla­sie, wmó­wił, że jego buty marki Converse w kolo­rze bor­do­wym, kupione przez rodzi­ców dla­tego, że były prze­ce­nione, są ostat­nim krzy­kiem mody za oce­anem i w takich samych cho­dzą bra­cia Jona­so­wie. Po tygo­dniu od roz­pusz­cze­nia tego fake newsa zna­lazł się chło­pak, który koniecz­nie chciał kupić jego zno­szone bor­dowe teni­sówki. Oczy­wi­ście Seba­stian wtedy nie wie­dział, co to takiego fake news. Wie­dział za to, że za stare buty kupił sobie naj­now­szy model spor­to­wych naj­ków air, o któ­rych jesz­cze kilka dni wcze­śniej mógł jedy­nie poma­rzyć. Wtedy posta­no­wił kła­mać na potęgę, jeśli tylko to ma przy­nieść mu pie­nią­dze. W tej chwili jed­nak jego zawo­dowe życie było zagro­żone. Dla­tego sie­dział pokor­nie w kory­ta­rzu urzędu Rady Mini­strów, cze­ka­jąc na zapro­sze­nie do gabi­netu, w któ­rym praw­do­po­dob­nie prze­by­wał pre­mier. Jeden z dorad­ców pre­zesa Rady Mini­strów był mu winny przy­sługę. Kie­dyś pra­co­wali razem nad jakimś pro­jek­tem, który tam­ten naj­zwy­czaj­niej w świe­cie zawa­lił. Tak się przy­naj­mniej mu wyda­wało. Wil­czyń­ski, nie oszczę­dza­jąc deli­kwenta, jesz­cze doło­żył do pieca i uświa­do­mił mu, że nie tylko zawa­lił. To było według niego, jak tłu­ma­czył, zbyt łagod­nym okre­śle­niem. „Ty go kom­plet­nie spier­do­li­łeś” – dobit­nie wyar­ty­ku­ło­wał. Mocne, wul­garne słowo. „Spier­do­lił”. Lecz w jego branży takie były na porządku dzien­nym. Uży­wa­jąc wul­ga­ry­zmów, dawało się po pro­stu sygnał – jestem sam­cem alfa. Wul­gar­ność była siłą, która wbi­jała innych w zie­mię. „Zje­ba­łeś sprawę!” – komu­ni­ko­wał Wil­czyń­ski. To dawało jasny prze­kaz. To, co zro­bił ten lub tam­ten, nie­ważne kto, było totalną porażką. Czymś nie do roz­wią­za­nia niczym węzeł gor­dyj­ski. Ślepą uliczką. Tak miał dzia­łać wul­ga­ryzm. Powo­do­wać, że coś, nawet naj­mniej­szy błąd, ura­stał do nie­bo­tycz­nych roz­mia­rów. A potem? Poja­wiał się rycerz na bia­łym koniu, który roz­wią­zy­wał pro­blem. Rycerz, czyli on. Na szczę­ście wów­czas Seba­stian znał wyj­ście z sytu­acji i obecny doradca pre­miera wyszedł cało z opre­sji. Wtedy mu pomógł, dziś nie miał żad­nych skru­pu­łów, żeby mu o tym przy­po­mnieć i popro­sić o spłatę długu.

– Pan Seba­stian Wil­czyń­ski? – spy­tała nie za wysoka czter­dzie­sto­latka wycho­dząca z gabi­netu.

– Tak, to ja – odpo­wie­dział, zry­wa­jąc się z krze­sła.

– Pro­szę za mną – powie­działa. Seba­stian poszedł za nią. Nie była atrak­cyjna ani nawet nie miała jakiejś cha­rak­te­ry­stycz­nej cechy w wyglą­dzie czy ubra­niu, na którą w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach zwró­ciłby uwagę. Ot, po pro­stu urzęd­niczka w sza­rym spodniu­mie i mary­narce. Nie wysoka, ale i nie niska. Może tro­chę zbyt roz­ło­ży­sta w bio­drach po uro­dze­niu dziecka, lecz dosko­nale masko­wała to butami na wyso­kich obca­sach. A jed­nak coś w jej ubra­niu zwró­ciło jego uwagę. Buty na wyso­kich obca­sach, które rów­no­mier­nie stu­kały, gdy szła po pod­ło­dze wyło­żo­nej dębową klepką. Gdy doszli na koniec kory­ta­rza, urzęd­niczka wska­zał mu drzwi z pra­wej.

– Pro­szę tam pocze­kać. Pan pre­mier kogoś przy­śle.

– Dobrze – odpo­wie­dział, łapiąc za klamkę. Wszedł do dość nie­wiel­kiego jak na roz­miar budynku pomiesz­cze­nia. Było tu ele­gancko, lecz nie wytwor­nie. W środku stała dwu­oso­bowa sofa obszyta ele­ganc­kim, mięk­kim w dotyku mate­ria­łem o butel­ko­wej bar­wie. Naprze­ciwko niej dwa fotele w takim samym kolo­rze. Obite tą samą tka­niną. To wszystko prze­dzie­lone było niskim sto­li­kiem, wła­ści­wie ławą, z pew­no­ścią z nieco za bar­dzo zdo­bio­nymi nóż­kami. Jak na gust Seba­stiana. Usiadł na jed­nym z foteli. Po chwili zorien­to­wał się, że to chyba sofa prze­zna­czona jest dla peten­tów, więc się prze­siadł. Usi­ło­wał się poczuć kom­for­towo, jed­nak mimo wygody, którą zapew­niało sie­dzi­sko, nie mógł. Wie­dział, że od tego spo­tka­nia może zale­żeć cała jego przy­szłość.

***

Po pięt­na­stu minu­tach wła­ści­wie bez­czyn­nego cze­ka­nia drzwi się otwo­rzyły i do pomiesz­cze­nia, salo­niku wła­ści­wie, weszła atrak­cyjna trzy­dzie­sto­latka. Miała zwra­ca­jące uwagę brą­zowe oczy, dłu­gie włosy w kolo­rze natu­ral­nego blondu, roz­świe­tlone gdzie­nie­gdzie jaśniej­szymi pasem­kami, i piękną twarz. Jed­nak nie taką nie­winną jak naiwne kan­dy­datki do tytułu miss. Jej uroda była znacz­nie bar­dziej wyra­fi­no­wana. Twarz kobiety cał­ko­wi­cie ją okre­ślała. Była, jak zauwa­żył Wil­czyń­ski, pewna sie­bie, świa­doma walo­rów wizu­al­nych, ale także prze­ko­nana o potę­dze swego inte­lektu. Seba­stian to wie­dział, zanim się ode­zwała.

– Po co pan to zro­bił? – spy­tała, tak­su­jąc go wzro­kiem.

– Co zro­bi­łem? – pyta­nie zbiło go z tropu.

– Wylał pan wia­dro pomyj na pre­miera… Nawet jeśli to nie były pomyje, tylko bydlęca krew, i nie wia­dro, tylko beczka… To nawet gorzej. Nie sądzi pan?

– Nic takiego nie zro­bi­łem. To nie była moja wina.

– Och, jest pan tak głupi czy tylko udaje? – spy­tała kobieta. I nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, mówiła dalej. – Czy nie pan zamó­wił tę całą insta­la­cję? Oczy­wi­ście, pan! A to świad­czy o winie, nawet jeśli nie­świa­do­mej. Jeśli zro­bił pan to poprzez zanie­dba­nie, to i tak na jedno wycho­dzi. Winny!

– Podob­nie jak Służba Ochrony Pań­stwa – Wil­czyń­ski odzy­skał utra­coną na chwilę pew­ność sie­bie.

– Nie­zły strzał – pochwa­lił go kobieta. – Ale chy­biony. Nie jestem z SOP-u.

– Tak pomy­śla­łem…

– …bo jestem pewna sie­bie i nieco aro­gancka? – weszła mu w słowo kobieta.

Seba­stian poki­wał głową. Ona przez chwilę mil­czała.

– Dobra, nie jest pan głupi. Ale przy­zna pan, że dał się pan zro­bić w…

– …balona?

– …chuja. Dał się pan zro­bić w chuja, oby­wa­telu Wil­czyń­ski. A cały SOP wraz z panem.

Seba­stia­nowi spodo­bało się, że kobieta nie owija w bawełnę, tylko wali pro­sto z mostu. Nazywa mnie oby­wa­te­lem, a więc jest jakimś urzęd­ni­kiem, pomy­ślał. Uśmiech­nął się pod nosem.

– O, widzę, że pana roz­ba­wi­łam. Czyżby wul­garną nazwą męskiego przy­ro­dze­nia?

– Nie, tylko o dziwo, łatwiej mi się roz­ma­wia z oso­bami, które mówią to, co myślą. Nie lubię sytu­acji typu „bułkę przez bibułkę”.

– Ja rów­nież – powie­działa kobieta. – Czego pan chce od pre­miera?

– Chcę pomóc.

– Zamówi pan pra­nie? Krew kiep­sko się zmywa. A może chciałby pan wyczy­ścić pre­mie­rowi buty po tym, jak wdep­nął w gówno zapla­no­wane przez pana?

– Mówi­łem już, że niczego nie zapla­no­wa­łem. Jestem spe­cja­li­stą od wize­runku. Mógł­bym pomóc panu pre­mie­rowi zała­go­dzić ten kry­zys.

Kobieta chyba nie spo­dzie­wała się takiej odpo­wie­dzi. Jed­nak tylko chwilę trwało, zanim doszła do sie­bie. Odgar­nęła włosy i, lekko uśmie­cha­jąc się dużymi sowimi oczami, powie­działa.

– Pre­mier dzię­kuje za tro­skę, lecz nie sko­rzy­sta z pana usług.

Wil­czyń­ski być może z uwagi na urodę kobiety nie od razu zro­zu­miał, co ozna­czają słowa, które wypo­wie­działa. Jed­nak gdy z jej twa­rzy znik­nął uśmiech, dotarło do niego, że wła­śnie ska­zała go na zawo­dową śmierć.

– Prze­pra­szam, ale niech pani mnie wysłu­cha. Pro­szę jedy­nie o minutę.

Musiało to zabrzmieć jak bła­ga­nie. Despe­racko. Nie wia­domo, czy kobietę ruszyło sumie­nie, czy była po pro­stu cie­kawa, ale zgo­dziła się.

– Minuta. Czas start – powie­działa. – Zamie­niam się w słuch.

Seba­stian wziął głę­boki wdech, zanim zaczął. A potem, skon­cen­tro­waw­szy się tak, jak to było tylko moż­liwe w jego sytu­acji, w tym miej­scu i przy tej kobie­cie, zaczął mówić.

– Nie­wąt­pli­wie mleko się roz­lało…

– Nie nazwa­ła­bym tego mle­kiem. Lecz, o iro­nio, domy­ślam się, że nie bez powodu mówi pan o mleku. Bia­łym pły­nie, który w połą­cze­niu z krwią, którą zbry­zgał pan pre­miera, two­rzy barwy naro­dowe – iro­ni­zo­wała kobieta.

Wil­czyń­ski ugryzł się w język.

– Prze­pra­szam, zupeł­nie nie to mia­łem na myśli. Pro­sił­bym jed­nak o minutę bez prze­ry­wa­nia. Wtedy zdo­łam powie­dzieć to, co mia­łem na myśli, mówiąc, że mogę pomóc.

– Słu­cham więc i zamy­kam się na minutę – powie­działa.

– W prze­zwy­cię­że­niu kry­zysu wize­run­ko­wego pomaga odwró­ce­nie od niego uwagi. Oczy­wi­ście trudno zna­leźć coś, co odwróci uwagę od tak eks­pre­syj­nego, mówiąc eufe­mi­stycz­nie, wyda­rze­nia, jakie miało miej­sce w Wod­nym Świe­cie. Można oczy­wi­ście sie­dzieć cicho, nie komen­to­wać i liczyć na cud, że coś się pojawi i uwaga świata zosta­nie skie­ro­wana w inną stronę. Lecz jeśli taki cud się nie zda­rzy, wów­czas media będą grały tym tema­tem kilka, a może nawet kil­ka­na­ście dni na pierw­szych stro­nach. To nie­ko­rzystne. Nawet kilka dni w takich oko­licz­no­ściach na czo­łów­kach gazet czy por­tali inter­ne­to­wych pod­ko­puje zaufa­nie, wia­ry­god­ność i pro­fe­sjo­na­lizm nie tylko pre­miera, lecz także służb mu pod­le­głych. To prze­nosi się na cały rząd. Tylko patrzeć, aż w necie poja­wią się memy doty­czące na przy­kład mini­stra zdro­wia, który nie potra­fił zata­mo­wać krwi lub podobne idio­ty­zmy mające na celu jedy­nie osła­bie­nie poli­tyczne gabi­netu pana pre­miera. Jed­nak na szczę­ście jest coś, co można wyko­rzy­stać i rzu­cić na pierw­sze strony gazet. Coś, co sprawi, że ludzie nie będą chcieli już oglą­dać krwi na gar­ni­tu­rze szefa rządu, ale oglą­dać go w nowej roli.

Kobieta poki­wała głową, bo zro­zu­miała, dokąd zmie­rza wywód Wil­czyń­skiego.

– Nie wiem, czy pre­mier się na to zgo­dzi, ale warto mu to zapro­po­no­wać. Sam pan rozu­mie, że to, co pan pro­po­nuje, nie może być jego jed­nost­kową decy­zją. Musiałby zapy­tać żony.

– A czy prze­każe mu pani mój pomysł?

– To, że chce pan zagrać jego nie­na­ro­dzo­nym jesz­cze dziec­kiem?

Wil­czyń­ski ski­nął głową.

– Nie, nie prze­każę – odparła kobieta. – Sam pan mu to powie. Myślę, że za jakieś pięć minut powi­nien się tu zja­wić – powie­działa, otwie­ra­jąc drzwi.

– A pani?

– Mnie tu nie było – odpo­wie­działa i zamknęła za sobą drzwi, zosta­wia­jąc Seba­stiana samego w salo­niku.

2

Cała redak­cja nie­za­leż­nego por­talu infor­ma­cyj­nego Wtem.pl mie­ściła się w prze­stron­nej kawa­lerce na dzie­sią­tym pię­trze nowo­cze­snego apar­ta­men­towca przy ulicy Oko­po­wej. Woj­ciech Dombrow­ski, zało­ży­ciel, wła­ści­ciel i redak­tor naczelny por­talu, dokład­nie wie­dział, dla­czego wyna­jął miesz­ka­nie na pro­wa­dze­nie dzia­łal­no­ści wła­śnie tam. Po pierw­sze, potrzebny był sta­bilny i szybki dostęp do inter­netu, a w bloku był dostęp do świa­tło­wodu i dwóch nie­za­leż­nych ope­ra­to­rów kablo­wych, któ­rzy mogli zapew­nić bar­dzo szyb­kie łącza. Oczy­wi­ście takich miejsc w War­sza­wie jest sporo. Dombrow­ski jed­nak szu­kał sie­dziby w repre­zen­ta­cyj­nym miej­scu, bli­sko cen­trum i z nowo­cze­sną infra­struk­turą w pobliżu. Gdy tylko wszedł do miesz­ka­nia, od razu wie­dział, że je wynaj­mie. Prze­szkle­nia na głów­nej ścia­nie salonu zapew­niały niczym nie­za­kłó­cony widok na zie­leń. Co prawda, za tą zie­le­nią krył się cmen­tarz Powąz­kow­ski, lecz z góry nie było widać krzyży. Wyda­wało się, że przed oczyma roz­ciąga się widok na park. Dombrow­ski kie­dyś był w Nowym Jorku. Zda­rzyło mu się pod­czas podróży spać w pokoju hote­lo­wym z wido­kiem na Cen­tral Park. Na Oko­po­wej mógł codzien­nie wra­cać myślami do tam­tych cza­sów. Widok z apar­ta­mentu w War­sza­wie w niczym nie ustę­po­wał temu na Man­hat­ta­nie. Miesz­ka­nie było nie­wiel­kie, lecz jemu nie­po­trzebne były nie wia­domo jakie prze­strze­nie. Przede wszyst­kim dla­tego, że więk­szość dzien­ni­ka­rzy pra­co­wała zdal­nie z domu. Księ­gowa firmy dzia­łała w swoim biu­rze na Powi­ślu i także tu nie bywała. Nie musiał więc mieć prze­strzeni typowo biu­ro­wej. Dla­tego w pomiesz­cze­niu zmie­ściła się kanapa z fote­lem i sto­li­kiem kawo­wym, w zało­że­niu mająca słu­żyć do prze­pro­wa­dza­nia wywia­dów i roz­mów wideo. Dwa biurka z kom­pu­te­rami, które usta­wił po prze­ciw­le­głej stro­nie, obok wnęki kuchen­nej, były trak­to­wane awa­ryj­nie, gdyby admi­ni­stra­tor por­talu, gra­fik obra­bia­jący tek­sty i zdję­cia lub jakiś autor potrze­bo­wali natych­miast dostępu z uwagi na przy­kład na pro­blemy z ich pry­wat­nymi urzą­dze­niami w domach. Cały por­tal dzia­łał więc wła­ści­wie zdal­nie. „Out­so­ur­cing” to ter­min, który okre­ślał filo­zo­fię Dombrow­skiego w pro­wa­dze­niu firmy. Przez więk­szość czasu sie­dział więc w biu­rze sam, nie licząc tych momen­tów, kiedy przy­cho­dzili tam goście na wywiady lub rza­dziej zatrud­niani przez niego dzien­ni­ka­rze. Ci bywali raczej w celach towa­rzy­skich niż mery­to­rycz­nych. Sprawy zawo­dowe zała­twiali mailowo. Teraz było jed­nak ina­czej. Anna Kro­len nazy­wana w branży Furią, jedna z naj­zdol­niej­szych repor­te­rek por­talu, zaanon­so­wała się wła­śnie wide­odo­mo­fo­nem na dole, twier­dząc, że ma praw­dziwą bombę. Dombrow­ski wsta­wił wodę na her­batę, a potem pod­szedł do drzwi, żeby je otwo­rzyć, gdy tylko usły­szał odgłos windy sta­ją­cej na pię­trze.

– Będzie mu radził grać synem! – nie­mal krzyk­nęła, wbie­ga­jąc przez przed­po­kój do głów­nego pomiesz­cze­nia redak­cji.

– Ścią­gnij cugle, Anka – Dombrow­ski pod­niósł ręce do góry.

– Co? – spy­tała, sia­da­jąc na kana­pie.

– Po kolei. Kto, komu dora­dził, żeby grać synem?

– A tak! – zro­zu­miała Furia. – Już wyja­śniam. Wil­czyń­ski dora­dzi pre­mie­rowi, żeby wyko­rzy­stał syna, by zmyć krew z butów. Wła­śnie z nim roz­ma­wia­łam.

Dombrow­ski zakło­po­tany poki­wał głową.

– Nie grzeje chyba tak mocno, żebyś dostała udaru?

– Nie rozu­miesz?! – zdzi­wiła się Anna.

– Ni w ząb – przy­znał Woj­ciech.

Kobieta roz­ło­żyła ręce.

– No cóż, będę musiała wyja­śnić wszystko od początku.

– Nie mogę się docze­kać – odparł Dombrow­ski.

– Jak wia­domo, pre­mier, a wraz z nim cały rząd i oto­cze­nie poli­tyczne, odczuwa kry­zys wize­run­kowy.

– Ja bym to nazwał raczej zwró­ce­niem uwagi całego świata na Pol­skę – zaśmiał się Dombrow­ski.

– Tym zda­niem jedy­nie potwier­dzasz moje słowa. Z punktu widze­nia poważ­nego poli­tyka to kry­zys. Odpo­wiada za to nie­jaki Seba­stian Wil­czyń­ski, spe­cja­li­sta od PR Wod­nego Świata, wcze­śniej uwa­żany za cudowne dziecko reklamy. Ja myślę, że był raczej geniu­szem auto­re­klamy. W każ­dym razie ów Wil­czyń­ski roz­ma­wia wła­śnie z pre­mie­rem, dora­dza­jąc mu odwró­ce­nie uwagi od zda­rze­nia w aqu­aparku poprzez sku­pie­nie jej na mają­cym się uro­dzić pier­wo­rod­nym synu.

– Po pierw­sze, skąd wiesz, że to ma być syn? Nikt prze­cież tego nie potwier­dził.

– Oj, prze­stań. Nie bądź naiwny – prych­nęła Anna. – Czy­taj mię­dzy wier­szami. Ostat­nio w Socha­cze­wie przy oka­zji roz­po­czę­cia jakie­goś pro­jektu eko­lo­gicz­nego pre­mier, sadząc drzewko w miej­skim parku, powie­dział, że odwieczną misją męż­czy­zny jest zasa­dzić drzewo, wybu­do­wać dom i mieć syna. Myślisz, że gadałby tak, gdyby nie był pewny, że mu się udało?

– Dobra, powiedzmy, że masz rację. Lecz to nie odpo­wiada na naj­waż­niej­sze pyta­nie doty­czące afery Blo­od­gate…

– Blo­od­gate? Tak to nazwa­łeś? – spy­tała Furia.

– Co o tym sądzisz? Przyj­mie się? – spy­tał z zacie­ka­wie­niem Woj­ciech.

– Nie w Pol­sce. Ludzie nie mają świa­do­mo­ści, że to alu­zja do Water­gate.

– I to jest to! – krzyk­nął Dombrow­ski. – Odtąd będziemy tak o tym pisać. Pol­ska Water­gate! Iro­niczne i jakże nośne!

– Cie­szę się, że pomo­głam – powie­działa Anna. – Lecz mówi­łeś coś o jakimś naj­waż­niej­szym pyta­niu.

– Oczy­wi­ście. Kto stoi za Water­gate?

– To oczy­wi­ste – wzru­szyła ramio­nami Furia. – Mistrz auto­pro­mo­cji i zwra­ca­nia na sie­bie uwagi Seba­stian Wil­czyń­ski – odpo­wie­działa.

***

Tym­cza­sem mistrz auto­pro­mo­cji, wycho­dząc z budynku Rady Mini­strów, nie był pewny, czy jego argu­men­ta­cja tra­fiła do pre­miera. Ow­szem, szef rządu stwier­dził, że się zasta­nowi, ale Wil­czyń­skiemu nie wyda­wało się, żeby brał jed­nak jego rady na serio. Mylił się. Pre­mier był prze­ko­nany, że pomysł jest wyśmie­nity. Jedyne, co skła­niało go do wypo­wia­da­nia się o nim z rezerwą, to obawa o reak­cję żony. W tej chwili sie­dział sam w salo­niku, z któ­rego kilka minut wcze­śniej wyszedł Wil­czyń­ski, i roz­my­ślał. Jak żona przyj­mie to, że będzie musiała się stać cele­brytką. Dotych­czas uni­kała bły­sków fle­szy, żyła spo­koj­nie w cie­niu męża i było jej, jak przy­pusz­czał pre­mier, z tym dobrze. Miesz­kali pod War­szawą, skąd codzien­nie rzą­dowa limu­zyna zabie­rała go do pracy. Prawdę mówiąc, był już zmę­czony tymi codzien­nymi dojaz­dami. Uwa­żał, że miej­sce poli­tyka jest w cen­trum wyda­rzeń, w środku wiel­kiego mia­sta. Ona prze­ciw­nie, uwiel­biała wieś. Po jego wyj­ściu do pracy zosta­wała, cie­sząc się spo­ko­jem, pięk­nym domem i zadba­nym ogro­dem, który był jej oczkiem w gło­wie. Oczy­wi­ście ostat­nio nie wkła­dała weń tak dużo pracy jak wcze­śniej. Ale która kobieta w zaawan­so­wa­nej ciąży w kucki pieli grządki kwia­towe czy przy­cina żywo­płot. On sam zaj­mo­wał się jedy­nie raz na dwa tygo­dnie kosze­niem traw­nika i nie mógł powie­dzieć, że było to jego ulu­bione zaję­cie. Cie­szył się, kiedy obo­wiązki szefa rządu unie­moż­li­wiały mu zaję­ciem się trawą. Chęt­nie dawał wtedy dwa­dzie­ścia zło­tych nasto­let­niemu synowi sąsia­dów, żeby go zastą­pił przy tej robo­cie. Dom za mia­stem był marze­niem żony. Idyllą, którą wyobra­żała sobie od cza­sów liceum. Marzyła, że – gdy doro­śnie – będzie miesz­kała wła­śnie w domu peł­nym życia i gości. Jej mło­dzień­cze pra­gnie­nia się speł­niły. Śmiała się, że była gospo­dy­nią domową zatrud­nioną na pełny etat. Wyko­ny­wała swoje zada­nia per­fek­cyj­nie. W domu przyj­mo­wała gości, bywali tu mini­stro­wie, par­tyjni dzia­ła­cze, jak rów­nież przy­ja­ciele jej i męża, z któ­rymi trzy­mali się od cza­sów stu­diów. Nie łączyła tych dwóch świa­tów. Przy­ję­cia ofi­cjalne dla zna­jo­mych z pracy, jak nazy­wała współ­pra­cow­ni­ków męża z krę­gów rzą­do­wych i par­tyj­nych, orga­ni­zo­wała z więk­szą dba­ło­ścią o szcze­góły. Wśród wier­chuszki poli­tycz­nej pełno było nadę­tych buców i sno­bów łaszą­cych się na nie wia­domo jakie menu i alko­hole. Żona bez­błęd­nie podą­żała za tren­dami w tej kwe­stii. Kiedy modne było sushi, na impre­zach ser­wo­wała surową rybę. Awo­kado, jar­muż, młody jęcz­mień. Te nazwy poznał dopiero na przy­ję­ciach żony. Naj­więk­sze zasko­cze­nie prze­żył, gdy w okre­sie mody na diety pudeł­kowe pod­czas przy­ję­cia gościom podano danie główne w kar­to­no­wych pudeł­kach. Wywo­łało to istne roz­ba­wie­nie wśród zapro­szo­nego esta­bli­sh­mentu. Nato­miast z przy­ja­ciółmi czę­sto potra­fili prze­ga­dać całą noc przy piwie. Tak, jego żona była mistrzy­nią w tym, co robiła. Jed­nak jej umie­jęt­no­ści były dotych­czas znane jedy­nie, jak­kol­wiek by patrzeć, dość wąskiemu gronu. Czy wystawi się na widok publiczny? Prze­cież, to co zapro­po­no­wał ten spe­cja­li­sta od wize­runku, byłoby dla niej trzę­sie­niem ziemi. Nie wie­dział, czy w ogóle z nią o tym poroz­ma­wia. A do wszyst­kiego docho­dziła jesz­cze jedna hipo­teza, zasu­ge­ro­wana przez gene­rała z ABW, która nie dawała mu spo­koju pod­czas spo­tka­nia z Wil­czyń­skim. Może to, co wyda­rzyło się w Wod­nym Świe­cie, było przez niego zapla­no­wane. Lecz nie po to, żeby nagło­śnić otwar­cie aqu­aparku, ale po to, żeby wła­śnie móc potem wycią­gnąć pre­miera z tara­pa­tów?

***

W tym samym cza­sie Mag­da­lena, żona pre­miera, odpo­czy­wała na kana­pie przed tele­wi­zo­rem. Oddy­chała dość płytko, bo brzuch jej coraz bar­dziej cią­żył. Nie była w sta­nie wejść po scho­dach na pod­da­sze wła­snego domu bez zadyszki, jed­nak nawet nie chciała sły­szeć, żeby zre­zy­gno­wać z nie­któ­rych codzien­nych obo­wiąz­ków. Uwa­żała, że wystar­cza­jąco sobie fol­guje, pozwa­la­jąc obcym zaj­mo­wać się ogro­dem i sprzą­tać miesz­ka­nie. Nie zgo­dziła się jed­nak, żeby mąż zatrud­nił kucharkę do goto­wa­nia obia­dów. Mag­da­lena nie tylko umiała, lecz także lubiła goto­wać i dla­tego spę­dzała w kuchni dłu­gie godziny każ­dego dnia. Wła­śnie skoń­czyła dopra­wiać bitki wołowe, które dusiły się na wol­nym ogniu, i miała sporo czasu na odpo­czy­nek. Wia­domo prze­cież, że woło­wina musi długo się goto­wać, żeby zmię­kła i wydo­była się z niej peł­nia smaku. Pozo­sta­wało więc cze­kać. Mag­da­lena usia­dła na kana­pie z zamia­rem obej­rze­nia cze­goś w tele­wi­zji. Włą­czyła jedną ze sta­cji infor­ma­cyj­nych, które od wczo­raj wał­ko­wały to, co zda­rzyło się pod­czas otwar­cia parku wod­nego, w któ­rym uczest­ni­czył jej mąż. Myśląc, że usły­szy jakieś nowe szcze­góły w spra­wie, zgło­śniła tele­wi­zor. Na ekra­nie ele­gancko ubrany młody repor­ter z napię­ciem w gło­sie przy­po­mniał, co zda­rzyło się wczo­raj rano i rela­cjo­no­wał na żywo to, co dzien­ni­ka­rzom sta­cji udało się do tej pory usta­lić.

– …Z hydrantu zamiast wody, ku zasko­cze­niu wszyst­kich zapro­szo­nych gości, pole­ciała czer­wona sub­stan­cja przy­po­mi­na­jąca krew. Udało nam się potwier­dzić, że to rze­czy­wi­ście była krew zwie­rzęca, jed­nak na razie nie wia­domo, kto był ini­cja­to­rem tego maka­brycz­nego żartu. Chyba ina­czej nie można nazwać tego, co się tu stało. Przy­po­mi­nam, że pre­mier pol­skiego rządu miał sym­bo­licz­nie otwo­rzyć naj­więk­szy w Euro­pie wodny park roz­rywki pod War­szawą…

Mag­da­lena przez kilka minut śle­dziła to, co mówią w tele­wi­zji. Niczego nowego to nie wno­siło. Nie rozu­miała, dla­czego repor­ter tak pod­nieca się tym, co już wszy­scy wie­dzą od wczo­raj. Wyłą­czyła tele­wi­zor, a potem wybrała numer męża. Ode­brał nie­mal natych­miast.

– Co tam? – zapy­tał.

– Nic, chcia­łam cię usły­szeć. Włą­czy­łam na chwilę tele­wi­zor. Cią­gle o tym mówią. To jakiś chory żart – powie­działa do słu­chawki.

– Taka jest nar­ra­cja. Rze­czy­wi­ście – przy­znał.

– Według mnie to był zamach – jej ton głosu świad­czył o tym, że poważ­nie trak­tuje to, co mówi. – Nawet jeśli ktoś nie chciał cię skrzyw­dzić fizycz­nie, to z pew­no­ścią sta­rał się osią­gnąć jakieś inne cele twoim kosz­tem, kocha­nie.

Pre­mier był zasko­czony trafną dia­gnozą, którą zapre­zen­to­wała jego żona. Posta­no­wił więc zary­zy­ko­wać i powie­dzieć jej o moż­li­wej dro­dze wyj­ścia z tej nie­zręcz­nej sytu­acji.

– Dora­dzono mi, że nagło­śnie­nie porodu odwró­ci­łoby uwagę od tej krwa­wej histo­rii.

– Z pew­no­ścią. Lecz chyba nie wyobra­żasz sobie, że wpusz­czę kamerę na salę szpi­talną – zauwa­żyła Mag­da­lena.

– Oczy­wi­ście, że nie – przy­tak­nął. – Cho­dzi jedy­nie o ustawkę. Pre­mier przy­no­szący kwiaty żonie, może jakiś ple­bi­scyt na imię dziecka zor­ga­ni­zo­wany w tablo­idzie. Jakiś wywiad z tobą, o tym, jaki jest twój spo­sób na wycho­wa­nie. Może ze mną o tym, jak wyobra­żam sobie połą­cze­nie obo­wiąz­ków szefa rządu z ojcow­skimi…

– Jeśli to jedyne wyj­ście, jestem gotowa – prze­rwała mu.

Tego się nie spo­dzie­wał. Nie myślał, że to będzie takie pro­ste. W końcu żona zawsze uni­kała kamer i apa­ra­tów foto­gra­ficz­nych. Nie­czę­sto bywała z nim nawet na ofi­cjal­nych ban­kie­tach, pre­mie­rach fil­mo­wych i teatral­nych. A teraz od razu się zgo­dziła.

***

Woj­ciech Dombrow­ski zgo­dził się od razu na tytuł arty­kułu zapro­po­no­wany przez Annę, mimo że ona sama nie była do niego prze­ko­nana.

– Krwawy poród, myślisz, że nie za ostro? To chyba zbyt w stylu „Super­aka”. Chyba powin­ni­śmy wymy­ślić coś innego.

– Nie, daj spo­kój. Musi bić po oczach. Damy jakiś foto­mon­taż jako ilu­stra­cję… Na przy­kład łóżko szpi­talne z rodzącą kobietą sto­jącą w base­nie, do któ­rego pre­mier leje krew – fan­ta­zjo­wał naczelny por­talu Wtem.pl.

– Maka­bra. Nie podoba mi się to – powie­działa Anna.

– Nie podoba ci się? Furia, prze­cież sama to wymy­śli­łaś.

– Wymy­śli­łam tytuł, a ty robisz z tego jakiś hor­ror klasy C albo nawet D.

– Chcę przy­cią­gnąć czy­tel­ni­ków do arty­kułu.

– A ja chcę pra­co­wać w poważ­nym nie­za­leż­nym por­talu infor­ma­cyj­nym, odkry­wa­ją­cym cie­kawe rze­czy, a nie w szu­ka­ją­cym naj­tań­szej sen­sa­cji tablo­idzie. Prze­cież taka ilu­stra­cja osłabi wia­ry­god­ność infor­ma­cji – argu­men­to­wała Anna.

– OK, nie będziemy robić szopki z foto­mon­ta­żem – powie­dział Woj­ciech.

– Cie­szę się, że posze­dłeś po rozum do głowy.

– Ale tytuł zostaje. Jest wykur­wi­sty – dodał.

Anna popa­trzyła na niego zdzi­wiona.

– Nie mia­łam poję­cia, że takie sfor­mu­ło­wa­nia znaj­dują się w twoim słow­niku.

– Sam nie mia­łem o tym poję­cia – odparł Dombrow­ski.

***

Gene­rał Witucki nie miał poję­cia, czy jego teo­ria o tym, że za całe zaj­ście w Wod­nym Świe­cie jest odpo­wie­dzialny spe­cja­li­sta od wize­runku Seba­stian Wil­czyń­ski, nie jest zbyt oczy­wi­stym roz­wią­za­niem, jak wyra­ził się pre­mier. Jed­nak nie rezy­gnu­jąc z niej, posta­no­wił szu­kać innych moż­li­wo­ści. Oczy­wi­stym moty­wem była także walka poli­tyczna. Komu mogło zale­żeć na ośmie­sze­niu pre­miera? Na pewno opo­zy­cji, która w ostat­nim cza­sie nie mogła zna­leźć sku­tecz­nej metody na spo­wo­do­wa­nie spadku popu­lar­no­ści obec­nego rządu wśród oby­wa­teli. Skoro ludziom podoba się to, co robi szef rządu, to może niech się z niego pośmieją? To także jest jakaś metoda na pod­ko­pa­nie auto­ry­tetu. Rów­nie dobrze jed­nak akcja z krwa­wym hydran­tem mogła być zapla­no­wana przez prze­ciw­ni­ków poli­tycz­nych wewnątrz par­tii rzą­dzą­cej. Prze­cież wia­domo, że nawet w rodzi­nie nie wszy­scy się kochają. Gene­rał kazał więc dokład­nie prze­świe­tlić powią­za­nia poli­ty­ków z wła­ści­cie­lami kon­sor­cjum, które zbu­do­wało Wodny Świat, dostar­czyć mu dokładną listę gości feral­nej imprezy, a nawet prze­ana­li­zo­wać reak­cje gości na to, co się stało. Być może ktoś nie był zasko­czony tym, co zoba­czył.

– Nie­stety, panie gene­rale, ze zdjęć i fil­mów, które przej­rzeli nasi ana­li­tycy ze spe­cja­li­stami od mowy ciała, wynika, że wszy­scy uczest­nicy imprezy byli auten­tycz­nie zdzi­wieni, prze­ra­żeni lub zszo­ko­wani tym, co zoba­czyli. Nikt nie był roz­ba­wiony, co mogłoby wska­zy­wać, że wie­dział wcze­śniej, czego ocze­ki­wać – rela­cjo­no­wał kapi­tan Chu­dzik.

– Może ktoś jest dobrym akto­rem – zauwa­żył Witucki.

– Być może, lecz tego nie jeste­śmy w sta­nie stwier­dzić. Mówię jedy­nie to, co wynika z naszych ana­liz.

– Rozu­miem. Po pro­stu jestem ziry­to­wany tą całą sytu­acją.

Kapi­tan nie zamie­rzał komen­to­wać roz­draż­nie­nia szefa. Choć zda­wał sobie sprawę z tego, że nie tylko on jest zde­ner­wo­wany. Nad sprawą pra­co­wało wielu ludzi i jak na razie stali w miej­scu.

– Jeśli cho­dzi o obec­ność rywali poli­tycz­nych pre­miera, to na otwar­ciu był poseł Jan Konopka z par­tii chłop­skiej, który wal­czył o tę inwe­sty­cję w okręgu, z któ­rego został wybrany. Jego obec­ność wydaje się więc cał­ko­wi­cie natu­ralna. Pre­mie­rowi towa­rzy­szyli nato­miast wice­pre­mier Kata­rzyna Godak-Szym­bor­ska i Bła­żej Kru­piń­ski, który co prawda star­to­wał do Sejmu z listy opo­zy­cyj­nej, lecz pry­wat­nie pano­wie ponoć się lubią.

– To wszy­scy?

– W Wod­nym Świe­cie był jesz­cze sena­tor Win­centy Apo­li­nary Prę­dziel. To cie­kawa postać. Jest głów­nym opo­nen­tem pre­miera w par­tii. Nie­jed­no­krot­nie suge­ro­wał w publicz­nych wypo­wie­dziach, że obecny szef rządu jest zbyt młody i za mało doświad­czony, żeby pia­sto­wać ten urząd.

– Spraw­dza­cie, mam nadzieję, wszyst­kich tak samo. Nie zawsze to, co naj­bar­dziej oczy­wi­ste, musi być prawdą.

– Oczy­wi­ście, panie gene­rale. Spraw­dzamy wszyst­kie powią­za­nia, ale na razie nie­wiele mamy.

– A co ty sądzisz o całej spra­wie? – spy­tał Witucki.

Chu­dzik spoj­rzał na szefa i uznał, że ten go nie pod­pusz­cza. Rze­czy­wi­ście chyba chciał poznać jego zda­nie.

– Myślę, że skoro na­dal błą­dzimy po omacku i nie natra­fi­li­śmy prak­tycz­nie na żaden wia­ry­godny ślad, poza naj­bar­dziej oczy­wi­stą hipo­tezą o tym, że wszystko zaaran­żo­wał Wil­czyń­ski, to są dwie moż­li­wo­ści. Albo rze­czy­wi­ście to on jest winny. Albo to dopiero począ­tek cze­goś więk­szego.

– Obyś się mylił, Chu­dzik… obyś się mylił – wes­tchnął gene­rał.

***

Poseł Bła­żej Kru­piń­ski lubił bry­lo­wać w mediach i był do nich czę­sto zapra­szany. Zawistni kole­dzy zło­śli­wie mówili, że czę­ściej bywa w róż­nych pro­gra­mach tele­wi­zyj­nych niż w sej­mo­wej sali obrad. Dziś jed­nak posta­no­wił uczest­ni­czyć w posie­dze­niu nie tylko dla­tego, że po tym, co miało miej­sce w wod­nym parku roz­rywki, jego obec­ność w któ­rym­kol­wiek pro­gra­mie publi­cy­stycz­nym byłaby dla niego nie­wy­godna ze wzglę­dów poli­tyczno-towa­rzy­skich. Prze­cież wszy­scy wie­dzieli, że przy­jaź­nił się z pre­mie­rem. Głów­nym powo­dem obec­no­ści w Sej­mie było gło­so­wa­nie w spra­wie uspraw­nień sys­temu dys­try­bu­cji żyw­no­ści w Unii Euro­pej­skiej, któ­rej Kru­piń­ski był gorą­cym orę­dow­ni­kiem. Cho­dziło o utwo­rze­nie szyb­kich kory­ta­rzy spe­dy­cyj­nych, czyli uła­twień urzęd­ni­czych dla trans­portu szybko psu­ją­cych się świe­żych pro­duk­tów regio­nal­nych nie­za­wie­ra­ją­cych kon­ser­wan­tów. Dzięki temu rze­mieśl­ni­czy fran­cu­ski cydr czy świe­żutki pasz­tet z gęsich wątró­bek mogłyby zna­leźć się w pol­skich deli­ka­te­sach nawet tego samego dnia po wypro­du­ko­wa­niu. Sko­rzy­sta­liby z tego także rodzimi wytwórcy, na przy­kład oscyp­ków, które cie­szyły się popu­lar­no­ścią w wielu czę­ściach Europy. Kru­piń­ski nie ukry­wał, że był sma­ko­szem lubią­cym fran­cu­skie jedze­nie i bar­dzo liczył na raty­fi­ka­cję uchwały o szyb­kich kory­ta­rzach spe­dy­cyj­nych przez pol­ski Sejm. Sie­dział na swoim miej­scu nieco znu­dzony spra­wami, o któ­rych mówił poseł spra­woz­dawca. Zaczął więc się zasta­na­wiać, co powie­dzieć dzien­ni­ka­rzom o wyda­rze­niu, które miało miej­sce wczo­raj rano. Co prawda był for­mal­nie z par­tii opo­zy­cyj­nej, jed­nak stał na uro­czy­sto­ści tuż obok szefa rządu. Z pew­no­ścią szef klubu par­la­men­tar­nego chciałby, żeby – komen­tu­jąc nie­for­tunne otwar­cie Wod­nego Świata – Kru­piń­ski wytknął błędy rzą­dzą­cej ekipy, która zatrud­nia w Służ­bie Ochrony Pań­stwa ama­to­rów nie­po­tra­fią­cych wywią­zać się z wła­snych zadań. Jed­nak Bła­żej nie chciał tego robić. Oczy­wi­ście pre­mier rozu­miał, na czym polega walka poli­tyczna, lecz w tym przy­padku nie chciał dokła­dać przy­ja­cie­lowi jesz­cze cio­sów od sie­bie. Wystar­czyło, że obry­wało mu się od innych. Posta­no­wił więc nie komen­to­wać sprawy, gdy dzien­ni­ka­rze dopadną go na kory­ta­rzach sej­mo­wych po posie­dze­niu. Nie przy­pusz­czał, że za godzinę nikt nie będzie inte­re­so­wał się tą sprawą.

Plaga druga

Pierw­sza poja­wiła się na kory­ta­rzu, kiedy Ewa Wal­new­ska, która rela­cjo­no­wała obrady Sejmu, wła­śnie cze­kała na wej­ścia na żywo do ser­wisu infor­ma­cyj­nego. Jak zwy­kle była per­fek­cyj­nie przy­go­to­wana. Dosko­nale pamię­tała wszystko to, co miała powie­dzieć. Wszel­kie infor­ma­cje, które prze­każe i wnio­ski, które zamie­rzała wygło­sić. Roz­grze­wała wła­śnie struny gło­sowe, powta­rza­jąc w kółko samo­gło­ski e, a, o, u, y, i. Zawsze to robiła, nie chcąc się prze­ję­zy­czyć pod­czas poda­wa­nia istot­nych i nie­rzadko skom­pli­ko­wa­nych infor­ma­cji z par­la­mentu. Dbała o to, żeby widz zro­zu­miał dokład­nie, o co cho­dzi w zagad­nie­niu, które rela­cjo­nuje. Nale­żała do nie­licz­nych wyjąt­ków pod tym wzglę­dem. Młode siksy z innych tele­wi­zji, które poja­wiały się i zni­kały z kory­ta­rzy sej­mo­wych, gdy oka­zy­wało się, że nie rozu­mieją, o czym mówią, z oczy­wi­stych wzglę­dów nie zwra­cały uwagi na prze­kaz. Ich głów­nym zmar­twie­niem było to, jak wyglą­dają. Ewa nie mogła kon­ku­ro­wać z nimi, jeśli cho­dzi o wygląd. Jed­nak pod innymi wzglę­dami była nie do zastą­pie­nia. Cza­sem oka­zy­wało się, że jako jedyna z dzien­ni­ka­rzy obec­nych w Sej­mie potrafi zaha­czyć jakie­goś mniej roz­gar­nię­tego posła o wyrok Try­bu­nału Kon­sty­tu­cyj­nego sprzed paru lat, który miał podobno wiele wspól­nego z obecną sprawą. Nie­kiedy po pro­stu strze­lała do nadę­tego par­la­men­ta­rzy­sty pyta­niem, które nie­mal zawsze dzia­łało: czy to jest zgodne z kon­sty­tu­cją? Nadęty robił się wtedy jesz­cze bar­dziej nadęty, bo do odpo­wie­dzi na to pyta­nie trzeba było znać kon­sty­tu­cję. Wal­new­ska była starą wyja­daczką. Wie­działa, co robi. Choć nie mogła kon­ku­ro­wać z blond repor­ter­kami pod wzglę­dem wyglądu, stała się nie­mal kul­tową dzien­ni­karką w Sej­mie. Co naj­mniej kilka jej rela­cji z prze­ło­mo­wych wyda­rzeń w życiu pol­skiego par­la­mentu krą­żyło jak legendy wśród mło­dych repor­te­rów. Jedni opo­wia­dali, dru­dzy słu­chali o tym, jak kie­dyś Ewa nie­mal weszła z kamerą za pew­nym posłem, od któ­rego chciała komen­tarz, do męskiej toa­lety. Gdy poseł w końcu odwró­cił się, otwie­ra­jąc drzwi ubi­ka­cji i zwró­cił jej uwagę, że jej zacho­wa­nie jest nie na miej­scu, jak gdyby ni­gdy nic spy­tała: „Będzie ciężko to prze­gło­so­wać, panie pośle?”. „Oczy­wi­ście, że będzie ciężko” – odpo­wie­dział i wszedł do środka. Gdy wyemi­to­wała to tele­wi­zja, ubaw miała cała Pol­ska. Wie­działa, co robi. Syn Ewy powie­dział jej, że nawet w jego szkole, gdy ktoś pod­nosi na lek­cji rękę z prośbą o wyj­ście do kibla, kole­dzy pytają się, czy będzie mu tam ciężko? Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, wszy­scy rżą ze śmie­chu. Ewa pamię­tała, że za ten mate­riał dostała nawet pre­mię z uza­sad­nie­niem: „za zatwar­działe gło­so­wa­nie”, co miało być ewi­dent­nie alu­zją do zatwar­dze­nia. Tak, Wal­new­ska była ikoną dzien­ni­kar­stwa w Sej­mie. Mimo tej świa­do­mo­ści nie odbiła jej palma. Ni­gdy nikt nie powie­dział, że ude­rzyła jej do głowy woda sodowa. Przez cały czas, nie­zmien­nie od nie­mal dwu­dzie­stu pię­ciu lat, sta­rała się być obiek­tywna. Nie fawo­ry­zo­wała żad­nej ze stron poli­tycz­nego kon­fliktu wpi­sa­nego prze­cież w demo­kra­cję. Jed­nak zauwa­żała zmiany. Kil­ka­na­ście lat temu nie byłoby moż­liwe coś, co dziś było na porządku dzien­nym. Scha­mie­nie języka par­la­men­tar­nego było bez­sprzeczne. Par­la­men­ta­rzy­ści coraz śmie­lej poczy­nali sobie w para­fra­zo­wa­niu wul­ga­ry­zmów w celu okre­śle­nia prze­ciw­ni­ków poli­tycz­nych. Wal­new­ska nie zasta­na­wiała się nad przy­czy­nami tego zja­wi­ska, choć kole­dzy z innych redak­cji wyka­zy­wali, że obecni przed­sta­wi­ciele narodu wycho­wy­wali się w cza­sach, kiedy w mediach pato­lo­gia stała się nor­mal­no­ścią, a to musiało prze­ło­żyć się także na poziom dys­ku­sji poli­tycz­nej. W jej oczach w każ­dej kolej­nej kaden­cji wybrańcy narodu posłu­gi­wali się języ­kiem, nomen omen, coraz mniej par­la­men­tar­nym. Nie oce­niała, jedy­nie obser­wo­wała zja­wi­sko. Nie przy­pusz­czała jed­nak, że ona sama sta­nie się sym­bo­lem wul­gar­no­ści dzien­ni­ka­rzy. Gdy ope­ra­tor dał jej sygnał, że za chwilę wcho­dzą na antenę i zaczął odli­czać: „pięć, cztery, trzy…”, przy „trzy” Ewa wzięła głę­boki oddech, by móc wystrze­lić rela­cję z pre­cy­zją snaj­pera bez żad­nych pomy­łek. Lecz gdy dostała sygnał, że jest na ante­nie, otwo­rzyła usta, ale zamiast rela­cji powie­działa jedy­nie: „O kurwa! A co ona tu robi?”. Pierw­sza poja­wiała się na kory­ta­rzu… tuż obok nóg ope­ra­tora. Następne zaczęły wycho­dzić dosłow­nie z każ­dego kąta. Po dwu­dzie­stu sekun­dach były dosłow­nie wszę­dzie. Ewa, mimo nie­cen­zu­ral­nego występu, nie stra­ciła zim­nej krwi. Nie myślała, co będzie potem. Czy naczelny ją wywali, zawiesi, czy tym jed­nym wybry­kiem prze­kre­śliła kil­ka­dzie­siąt lat kariery zawo­do­wej. Obu­dził się w niej bowiem praw­dziwy repor­ter­ski zew. Być może inni uwa­żali, że ni­gdy nie był uśpiony, lecz ona wewnątrz wie­działa, że się już wypala. To, co zoba­czyła, dało jej jed­nak takiego kopa, że poczuła się, jakby znowu to, co robiła, stało się ważne. Wie­działa, że to prze­ło­mowa chwila w pol­skim par­la­men­cie. I mimo tego, a może wła­śnie przez to, że rela­cja zaczęła się wul­ga­ry­zmem, nikt nie przesta­nie tego oglą­dać. Wie­działa, co robi. Powie­działa, żeby ope­ra­tor skie­ro­wał kamerę na mar­mu­rową pod­łogę i zaczął fil­mo­wać setki żab, które poja­wiły się, nie wia­domo skąd.

Wtedy rzekł Pan do Moj­że­sza: „Idź do fara­ona i powiedz mu: »To mówi Pan: Wypuść lud mój, aby Mi słu­żył. A jeżeli ich nie wypu­ścisz, to dotknę cały kraj twój plagą żab. Nil zaroi się od żab. Wejdą do pałacu twego, do sypialni two­jej, do łoża twego, do domów sług two­ich i ludu twego, jak rów­nież do two­ich pie­ców i do dzież two­ich. Żaby wśli­zną się i do cie­bie, i do twego ludu oraz do two­ich sług«”.

3

W redak­cji por­talu Wtem.pl na ścia­nie były zamo­co­wane trzy tele­wi­zory, które non stop nasta­wione były na pro­gramy tele­wi­zji infor­ma­cyj­nych. Woj­ciech Dombrow­ski lubił wie­dzieć, co się dzieje. A nawet można powie­dzieć, że uza­leż­nił się od infor­ma­cji. Dla­tego był wyczu­lony na każde nowe szcze­góły wyda­rzeń, które sta­no­wiły pożywkę dla mediów. Obser­wu­jąc dziś rela­cje repor­te­rów kana­łów infor­ma­cyj­nych, był zado­wo­lony, że żadna ze sta­cji nie miała jesz­cze infor­ma­cji o tym, że pre­mier będzie chciał uro­dzi­nami dziecka odwró­cić uwagę od incy­dentu z krwią. Wie­dział, że zapla­no­wana przez niego na godziny wcze­sno­po­po­łu­dniowe, kiedy wielu ludzi w pracy znu­dzo­nych sięga po smart­fony i prze­gląda inter­net, pre­miera arty­kułu Anny Kro­len może się świet­nie kli­kać z uwagi na to, że tekst był czymś nowym. Kro­kiem naprzód, cią­giem przy­czy­nowo-skut­ko­wym wyda­rze­nia, które od wczo­raj roz­grze­wało całą Pol­skę. Anna sie­działa wła­śnie nad ostat­nim szli­fem arty­kułu, lubiła cyze­lo­wać każde słowo. Dombrow­ski sie­dział na kana­pie i gapił się w ekrany. Za chwilę miała być rela­cja Ewy Wal­new­skiej, jego ulu­bio­nej repor­terki par­la­men­tar­nej. Zgło­śnił więc sta­cję TVP24 w ocze­ki­wa­niu na to, aż nie­wy­soka, krótko ostrzy­żona bru­netka pojawi się na ekra­nie.

– Ścisz, bo nie mogę się sku­pić! – krzyk­nęła Furia koń­cząca arty­kuł.

– Muszę wie­dzieć, czy nie mają tego co my – odpo­wie­dział.

– A ja muszę być pewna, że tekst jest w stu pro­cen­tach taki, jak chcę.

– Za moment ści­szę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki