Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 plag
Mówią na nią Furia
Czasem wystarczy mały kamyk, by wywołać wielką lawinę. Premier ma przeciąć wstęgę na otwarciu wodnego parku rozrywki. To okazja do podbicia słupków popularności. Pod czujnym okiem kamer uruchomi gigantyczny kran. Wszystkie obiektywy zwrócone są w jego stronę. Szef rządu przekręca kurek, ale zamiast wody tryska... krew. Początkowo wydaje się, że to zwykły chwyt reklamowy, mający w ten szokujący sposób wypromować Wodny Świat. Kiedy jednak pracę Sejmu paraliżuje... inwazja żab, a chmara owadów uniemożliwia emisję głównego wydania wiadomości w jednej ze stacji, coraz głośniej zaczyna się mówić o… plagach egipskich. W śledztwo ABW włącza się też Furia – przebojowa, bystra i piękna dziennikarka Anna Krolen, która pracuje dla niezależnego internetowego portalu informacyjnego. Czas nagli, bo ostatnia z plag to śmierć pierworodnych, a szef rządu oczekuje narodzin syna…
Robert Kilen
Absolwent Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Był pierwszym prezenterem polskiej MTV, ale najlepiej znamy jego głos – przez lata pracował w czołowych stacjach radiowych. Pisał też scenariusze programów telewizyjnych, prasa regularnie publikuje jego teksty i felietony. Jako pisarz zadebiutował kilka lat temu powieścią sensacyjną Krew Illapa. Także jego kolejne książki – Czart i Ogień jeziora – zostały docenione przez czytelników.
Fragment
Szef rządu przeczytał kartkę, na której ktoś, używając maszyny do pisania, zamieścił kilka zdań. Tych kilka zdań na jednej, jedynej kartce papieru potrafiło jednak zburzyć całkowicie resztki spokoju, który miał w sobie. Zdenerwować go do żywego i przestraszyć tak jak nigdy przedtem. Nie bał się o siebie. Jemu już nieraz grożono. Anonimy z pogróżkami przychodziły, gdy jeszcze był radnym, potem posłem, aż wreszcie do kancelarii, gdy został premierem. Ten list był inny. Nie bezmyślnie agresywny i wulgarny. Raczej niepokojąco precyzyjny. Autor nie chciał, żeby premier tracił czas na czytanie długiego elaboratu. Nie należy trwonić czasu. Chciał jedynie, żeby zrozumiał, że nie żartuje. A wynikiem tego było przekonanie, że nic go nie może zatrzymać i jedynie czas dzieli go od nieuchronnego. Nie było żadnych warunków, żadnych dróg wyjścia, żadnych nadziei. List po prostu zapowiadał, że to się stanie. Nie ma co tracić czasu. Musisz żyć, póki możesz. Pośród plag, które wyznaczają dni, które Ci pozostały. Pośród plag, które Ja, a może On zsyła. Aż do tej ostatniej, która zmieni Twój świat na zawsze. Nie można tego odwrócić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Impreza inauguracyjna największego wodnego parku rozrywki w Europie była przygotowana perfekcyjnie. Zaproszono wielu wpływowych gości: biznesmenów, polityków i celebrytów przyciągających dziennikarzy. Zadbano o odpowiedni entourage imprezy, światła, nagłośnienie, muzykę zapewniającą podniosły nastrój. Konsorcjum, które zainwestowało grubo ponad sto milionów dolarów w całe przedsię wzięcie, dbało o odpowiedni rozgłos właściwie od wbicia pierwszej łopaty w ziemię. Świadomość publiczna – tak to nazywano. Właściciele bardzo zwracali uwagę na to, żeby poinformować ludzi, czyli potencjalnych klientów, o tym, co powstaje w szczerym polu przy jednej w polskich autostrad. Na początku nie było to łatwe zadanie. Przecież kupno gruntu pod budowę nie mogło być najważniejszą wiadomością serwisów informacyjnych. Lecz nawet informacja o tym wydarzeniu dzięki skuteczności działu public relations przebiła się do mediów. To później ułatwiło dalsze działania, informowanie społeczeństwa o rozpoczęciu budowy i postępach prac związanych z powstaniem aquaparku. Choć trzeba zaznaczyć, że właściciele unikali określenia „aquapark” jak ognia. O ironio, ogień i woda. Twierdzili, zresztą słusznie, że park wodny może powstać byle gdzie. Wiele gmin w Polsce stawia na swoim terenie baseny ze zjeżdżalniami, nazywając je właśnie aquaparkami. A ich przedsię wzięcie to coś znacznie większego niż kilka tub do zjeżdżania i baseny ze sztuczną falą. Dlatego we wszystkich materiałach prasowych pojawiało się określenie „Niesamowity Wodny Świat”. Kto wie, może ta organiczna niechęć do używania słowa „aquapark” zainspirowała szefa do spraw promocji do kolejnych kroków promocyjnych. Gdy dwa miesiące od wbicia pierwszej łopaty stawiano gigantyczne konstrukcje betonowe, zorganizowano na pobliskich polach z widokiem na budowę równie gigantyczny koncert, którego motywem przewodnim było brawurowe wykonanie klasycznego rockowego hitu Smoke On The Water grupy Deep Purple przez kontrowersyjną gwiazdkę wylansowaną dopiero co przez jakiś talent show w TV. Jedni się zachwycali, a inni bezlitośnie krytykowali interpretację, która zahaczała estetyką o disco polo. Sam szef promocji prawie zwymiotował, gdy usłyszał, jak bożyszcze nastolatków kaleczy rockowy hymn. Jednak wiedział, że nie liczyło się jego zdanie, tylko to, że do ogólnopolskiej dyskusji na temat piosenki przebiła się informacja, że jeden z basenów termalnych największego wodnego centrum rozrywki w Europie będzie nazywał się właśnie Smoke On The Water. Dym, a raczej para wodna, nieustannie miała unosić się nad wodą, więc nazwa wydawała się całkiem adekwatna. Kilka tygodni później szef promocji sprowokował na internetowym fanpage’u kolejną dyskusję. Tym razem, rzekomo przepraszając za zamieszanie z Deep Purple, który to zespół, jak się okazało, miał w Polsce jeszcze całkiem duże grono fanów, zamieścił mem będący połączeniem nazwy Deep Purple z Purple Rain, popularnej piosenki artysty znanego jako Prince. Podpis sugerował, żeby nie dzielić muzyki na gatunki, bo przecież może być ona tylko dobra albo zła. Oczywiście poprawny politycznie bełkot był jedynie pretekstem do ujawnienia, że jedna z komnat w Wodnym Zamku, czyli kolejnej z części Wodnego Świata, będzie oferowała odwiedzającym delikatną masującą purpurową mgiełkę przypominającą ciepłe deszcze z dżungli amazońskiej. Przy okazji udało mu się umieścić informację, że purpurowa barwa wody w tropikalnych prysznicach będzie uzyskana dzięki nowoczesnej technologii LED, która obecna będzie niemal w każdym miejscu Wodnego Świata. Ta informacja rozbudziła wyobraźnię jeszcze większej liczby Polaków. Udało się wywołać ssanie w narodzie. Z przeprowadzonych badań opinii publicznej wynikało, że ludzie oczekują po Wodnym Świecie czegoś spektakularnego. Inwestorzy byli niezmiernie zadowoleni z pracy agencji public relations SDW, którą zatrudnili. Jedynie nieliczni wiedzieli, że nazwa nie powstała od pierwszych liter imienia i nazwiska założyciela firmy, czyli Sebastiana Dariusza Wilczyńskiego, choć on sam oczywiście w ten sposób ją tłumaczył. W rzeczywistości jednak tylko on wiedział, że nazwa wymyślona została po tym, jak został zmuszony do odejścia z dużej międzynarodowej agencji reklamowej działającej w Polsce. Zwolnili go, tłumacząc się oszczędnościami, które spowodowały redukcję etatu. Prawda była inna. Potrzebowali pieniędzy na zatrudnienie nowej kochanki szefa. Młoda kobieta, której jedynymi zaletami były długie nogi, napompowane usta i foremnie uformowany na jakimś stole chirurgicznym biust, miała zostać zastępcą dyrektora kreatywnego. Nie miała żadnego pojęcia o pracy w agencji reklamowej. Czy miała doświadczenie w innego rodzaju agencjach, tego Dariusz nie wiedział, lecz przypuszczał, że mogła mieć. Wówczas powiedział sobie, że skopie dupę wszystkim. SDW. I na razie mu się to udawało. Po spektakularnych sukcesach podczas budowy musiał wymyślić jeszcze większą akcję dotyczącą otwarcia gotowego już Wodnego Świata. Swoimi kanałami dotarł do doradców premiera, których przekonał, że dobrze zrobi ich pryncypałowi, szczególnie jeśli chodzi o słupki popularności, gdy przetnie wstęgę i symbolicznie odkręci kurek z wodą, która zacznie napełniać baseny największego wodnego centrum rozrywki w Europie. Doradcy premiera oczywiście rozumieli, że przy okazji ich szef mógłby przemówić do narodu o tym, jak to rząd pod jego kierownictwem wspiera inicjatywy gospodarcze, Polska przez to się rozwija, a dowodem na to jest oto ta właśnie otwierana największa tego typu budowla na Starym Kontynencie. Naturalnie zgodzili się na obecność szefa rządu. Również dlatego, że ich szef uwielbiał występy publiczne, szczególnie te, gdy obiektywy kamer skierowane były na niego. Klasyczne parcie na szkło ułatwiło więc działanie. Sebastian uzgodnił z generalnym wykonawcą, jak poprowadzić tymczasowy wąż napełniający baseny tak, żeby wyglądało to imponująco. Zrobiono specjalną konstrukcję, która przypominała hydrant z wielkim pokrętłem, które miał odkręcić premier. Szef agencji wiedział, że relacje z tego wydarzenia trafią do największych wieczornych wydań wiadomości telewizyjnych w Polsce, następnego dnia rano pojawią się w gazetach. A jego agencja przygotuje przynajmniej kilkanaście memów i wirali internetowych z premierem i gigantycznym kranem w rolach głównych, które wrzuci do sieci. „Premier odkręca kurek sukcesu” – już to widział oczyma wyobraźni. Z pewnością memy będą krążyć po portalach społecznościowych i stronach internetowych przez wiele dni. Nie przewidział jednak skali zjawiska. W najśmielszych myślach nie przypuszczał, że zdjęcia z wydarzenia obiegną niemal wszystkie światowe media. Trafią na pierwsze strony zarówno opiniotwórczych, jak i tych szmatławych gazet w całej Europie, relację z otwarcia pokażą CNN i inne telewizje informacyjne. A w amerykańskich wieczornych talk-show całe zdarzenie będą komentować nie tylko gospodarze programu, lecz także filmowe i muzyczne gwiazdy. Stało się tak, ponieważ gdy polski premier odkręcił gigantyczny zawór, z hydrantu do basenu popłynęła krew.
Tak mówi Pan: „Po tym poznasz, że Ja jestem Panem. Oto uderzę laską, którą mam w ręce, wody Nilu, a zamienią się w krew. Ryby Nilu poginą, a Nil wydawać będzie przykrą woń, tak że Egipcjanie nie będą mogli pić wody z Nilu”.
Mimo że ochrona natychmiast wyprowadziła premiera, a olbrzymi hydrant dzięki przytomności kogoś z obsługi niemal od razu zakręcono, to jednak fotoreporterzy szybkimi migawkami aparatów udokumentowali całe wydarzenie. Wszystko w jakości 4K miało także kilka ekip telewizyjnych, które wysłały do Wodnego Świata wozy transmisyjne. Czerwień rozlała się po piaskowej podłodze i błękitnych płytkach, którymi wyłożony był basen. Zdjęcia były nad wyraz sugestywne. Niektórzy z fotografów, stare wygi, zdążyli zrobić także detale, takie jak chociażby zaplamione krwią buty głowy polskiego rządu. Następnego dnia w prasie brukowej ukazały się prowokacyjne tytuły, z których najbardziej podły brzmiał: Premier ma krew na butach. Z formalnego punktu widzenia było to prawdą. Jednak drugie, ukryte znaczenie sformułowania budziło odrazę otoczenia prezesa Rady Ministrów. Oczywiście zupełnie inaczej wyglądało to z przeciwległej strony. Fotoreporterzy sprzedali masę zdjęć również do mediów zagranicznych, ciesząc się zastrzykiem gotówki. A wydawcy zacierali ręce, licząc zyski ze sprzedaży kolejnych wydań gazet i tygodników opiniotwórczych, które nie tylko opisywały sytuację zaistniałą podczas otwarcia Wodnego Świata, lecz także analizowały symbolikę zdarzenia w kontekście walki politycznej. Jedni twierdzili, że premier jest skończony, skompromitowany i ośmieszony. Inni zarzucali głupotę służbom, które powinny sprawdzić wszystko przed uroczystością. To prowokowało do sugestii, że wszystko było zaplanowaną akcją w celu zdyskredytowania głowy polskiego rządu. Publicyści będący zwolennikami spiskowych teorii dziejów i obecnego rządu pisali o zamachu na polskość. Ci, którzy byli mniejszymi fantastami, twierdzili jedynie, że to element gry politycznej prowadzonej przez opozycję. Generał Witucki z ABW, wezwany do siedziby rządu, nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Wolał, przynajmniej w pierwszej fazie spotkania z premierem, zachować powściągliwość. Wiedział, że trzeźwy osąd sytuacji możliwy będzie dopiero po otrzymaniu większej ilości danych. A nad tymi pracowali już jego ludzie.
– Generale, zadanie jest proste. Jak najszybciej mam otrzymać odpowiedź na pytanie, o co w tym wszystkim chodziło? – powiedział premier dość spokojnie.
Witucki kiwnął głową na znak, że rozumie. Jednocześnie był mile zaskoczony, że szef rządu potrafił trzymać nerwy na wodzy. Nie wszyscy jego poprzednicy mieli tyle klasy.
– Oczywiście, panie premierze. Mamy już kilka teorii. Lecz wszystkie wymagają sprawdzenia.
– Jakie to teorie? – spytał zaciekawiony szef rady ministrów.
– Najbardziej prawdopodobną jest ta, że wszystko było zagrywką firmy PR zajmującej się interesami Wodnego Świata.
– To wydaje się zbyt oczywiste – machnął ręką premier.
– Firma SDW słynie z prowokacyjnych działań pod publiczkę. A przyzna pan, że to działanie zwróciło uwagę całego świata na aquapark – ripostował Witucki.
– Owszem, lecz nie wydaje mi się, żeby właściciele konsorcjum budującego te baseny poszli na to, nawet jeśli firma, o której pan wspomniał, miałaby taki pomysł. Baliby się, że to się wyda. A gdyby tak się stało, musieliby się liczyć z poważnym utrudnieniem prowadzenia interesów w naszym kraju. I nie mówię tu o sankcjach, kontrolach i tym podobnych środkach, które z pewnością przedsię wzięliby moi zwolennicy, tylko o ostracyzmie środowiskowym.
– Być może ma pan rację – przyznał generał. – Rozpatrujemy także inne ewentualności.
– Proszę mnie informować.
– Oczywiście, panie premierze – powiedział Witucki, zrozumiawszy, że premier nie zamierza tracić czasu na dalsze bicie piany, a czeka wyłącznie na konkrety.
***
Elegancko ubrana postać weszła wolno po kilku schodkach do budynku Poczty Głównej na rogu ulic Świętokrzyskiej i Jasnej w Warszawie. Nie spieszyło jej się, chciała załatwić sprawę szybko ze względu na piękną pogodę. W grubych murach gmaszyska było chłodno, wręcz zimno, a ona lubiła czuć słoneczne ciepło na twarzy. Mimo że ostatnio promienie słońca działały na nią wyczerpująco. Upał w stolicy był nieznośny. Wolała jednak upał niż ponurość pomieszczenia, do którego weszła. Dlatego czym prędzej podeszła do czerwonej skrzynki i wrzuciła do niej dwa listy. Gdy koperty znikły wewnątrz, uśmiechnęła się. Nie tylko z powodu tego, że po wykonaniu zadania mogła wracać na zewnątrz i kontynuować spacer po zalanej słońcem ulicy. Główny powód zadowolenia był inny. Wychodząc z poczty, niemal zderzyła się z mężczyzną w ciemnoniebieskim garniturze i zielonym krawacie.
– O, jaka miła niespodzianka – powiedział zdziwiony posiadacz niedopasowanego do stroju krawata.
– Co pan tu robi, panie pośle?
– Właściwie to jestem przelotem. Muszę wysłać poleconym jedną przesyłkę. Pomyślałem, że wpadnę i szybko to nadam. Noszę już ją przy sobie któryś dzień.
– Nie ma kolejki, więc chyba szybko panu pójdzie.
– To świetnie, bo zaparkowałem na zakazie. Może podwiozę? – zreflektował się mężczyzna. – Jadę później w stronę Wiejskiej.
– Nie, dziękuję, przejdę się. Tak ładnie na zewnątrz.
– No tak, trzeba łapać witaminę D – zaśmiał się poseł. – Nie zatrzymuję już. Kłaniam się.
– Do zobaczenia.
Poseł wszedł na pocztę i zobaczył, że wcale tak szybko nie załatwi swojej sprawy, bo do okienek czekały co prawda tylko dwie osoby, ale jedna z dwóch obsługujących klientów urzędniczek właśnie zaczynała przerwę.
***
Generał Witucki wrócił na Rakowiecką w porze obiadowej i natychmiast rozkazał adiutantowi zapoznać go ze wszystkim, co dotychczas ustaliły ekipy pracujące w Wodnym Świecie. Kapitan Chudzik wszedł do gabinetu szefa z plikiem dokumentów. Generał usiadł za biurkiem.
– Siadaj i mów – powiedział do adiutanta.
– No więc, wiemy już praktycznie, jak to zrobili – zaczął Chudzik. – Wąż doprowadzający wodę był podłączony do głównego zaworu zasilającego całe centrum. Jednak nie bezpośrednio, bo między tym nieszczęsnym hydrantem a zaworem zamontowano jeszcze dwustulitrowy pojemnik, który podłączono tak, aby ciśnienie wody wypchnęło na zewnątrz najpierw to, co jest w tym pojemniku, a potem dopiero do basenu miała popłynąć woda.
– To w tym pojemniku była krew? – domyślił się Witucki.
– Tak jest – przyznał Chudzik. – Całość zadziałała na zasadzie pistoletu do malowania, tylko zamiast sprężonego powietrza wykorzystano ciśnienie wody…
– Nie tłumacz mi, wszystko zrozumiałem! – zirytował się generał. – Tylko kto to wszystko zamontował?
– Ci, którzy przygotowywali całość na zlecenie firmy SDW.
– Czyli jednak prowokacja zamierzona przez tę firmę eventową?
– Na pierwszy rzut oka wszystko na to wskazuje – powiedział niepewnie Chudzik.
– Co to, kurwa, znaczy na pierwszy rzut oka? – Witucki był coraz bardziej zdenerwowany.
– To znaczy, że SDW jedynie wynajęło podwykonawcę. Sebastian Wilczyński ma całą korespondencję z firmą 10Plaque, która wykonywała instalację. Przekazał nam do nich kontakt. Jednak jest pewien problem… – adiutant wziął głęboki oddech.
– Kurwa, Chudzik. Przestań stopniować napięcie jak w jakimś serialu sensacyjnym!
– Problem polega na tym, że ta firma nie istnieje. Regon i NIP były zmyślone. Numer telefonu, który podał nam Wilczyński, jest wyłączony. Operator nie wie, jak to się stało, lecz nie może podać nam danych użytkownika, na którego była wykupiona usługa. 10Plaque to firma widmo.
– Jak to możliwe? To ten Wilczyński ich nie sprawdził?
– Twierdzi, że gdy szukał firmy hydraulicznej wykonującej nietypowe instalacje, natrafił na nich. Gdy dowiedzieli się, o co chodzi, dali niską cenę, bo podobno mieli to potraktować w kategoriach promocji. Wilczyński się ucieszył, że tak podchodzą do rzeczy. Już po dwóch dniach przedstawili mu projekt techniczny. Podobno nawet zainteresował się, co to za pojemnik. Wytłumaczyli mu, że to zbiornik na sprężone powietrze, które pomoże w razie zbyt niskiego ciśnienia wody. Ponieważ nie zna się na tych technicznych sprawach, uznał, że ich tłumaczenie brzmi wiarygodnie.
– Debil. Dlaczego niby woda miałaby się zmieszać w tej beczce ze sprężonym powietrzem?
– Od PR-owców nie wymaga się takiej wiedzy.
– A szkoda – zauważył złośliwie Witucki. – Czy wiemy, co to za krew?
– Wiemy. Bydlęca – odparł Chudzik.
– Skąd?
– No… z krowy.
– Nie wkurwiaj mnie, Chudzik! – ryknął generał. – To przecież wiadomo. Chodzi mi o to, skąd była ta krowa.
– Tego jeszcze nie wiemy.
– Co sądzisz o tym całym Wilczyńskim? Mógł to wymyślić dla rozgłosu? – uspokoił się nieco generał.
– Czyjego rozgłosu? Wodnego Świata czy swojego?
– A to nie wszystko jedno?
– Nie bardzo. Wystarczający rozgłos dla parku wodnego już zyskał. Gdyby jednak chodziło w tym wszystkim o wypromowanie własnej osoby, to musimy założyć, że to jedynie część jego planu – odpowiedział Chudzik.
– Co przez to rozumiesz?
– W tej chwili Wilczyński czeka na audiencję u premiera. Nie wiem, jak to zrobił, ale szef rządu zgodził się z nim spotkać – powiedział adiutant dumny z tego, że zaskoczył tym stwierdzeniem przełożonego. Witucki jedynie uniósł brwi ze zdziwienia. I pogrążył się w myślach.
***
Sebastian Dariusz Wilczyński był bardzo kreatywnym człowiekiem. Miał tak od najmłodszych lat. W przedszkolu nie był jeszcze tego świadomy, że przewyższa pod względem pomysłowości kolegów. Niemal wszyscy rówieśnicy lubili się bawić w wymyślane przez niego zabawy. Nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Jednak już w podstawówce zaczęło do niego docierać, że nie każdy z kolegów ma tak wybujałą wyobraźnię jak on. Niektórzy nie potrafili na poczekaniu wymyślić bajeczki dla nauczycieli, gdy była taka potrzeba. Wilczyński potrafił zawsze wcisnąć jakiś kit. Kiedyś, zdaje się w szóstej klasie, wmówił, że jego buty marki Converse w kolorze bordowym, kupione przez rodziców dlatego, że były przecenione, są ostatnim krzykiem mody za oceanem i w takich samych chodzą bracia Jonasowie. Po tygodniu od rozpuszczenia tego fake newsa znalazł się chłopak, który koniecznie chciał kupić jego znoszone bordowe tenisówki. Oczywiście Sebastian wtedy nie wiedział, co to takiego fake news. Wiedział za to, że za stare buty kupił sobie najnowszy model sportowych najków air, o których jeszcze kilka dni wcześniej mógł jedynie pomarzyć. Wtedy postanowił kłamać na potęgę, jeśli tylko to ma przynieść mu pieniądze. W tej chwili jednak jego zawodowe życie było zagrożone. Dlatego siedział pokornie w korytarzu urzędu Rady Ministrów, czekając na zaproszenie do gabinetu, w którym prawdopodobnie przebywał premier. Jeden z doradców prezesa Rady Ministrów był mu winny przysługę. Kiedyś pracowali razem nad jakimś projektem, który tamten najzwyczajniej w świecie zawalił. Tak się przynajmniej mu wydawało. Wilczyński, nie oszczędzając delikwenta, jeszcze dołożył do pieca i uświadomił mu, że nie tylko zawalił. To było według niego, jak tłumaczył, zbyt łagodnym określeniem. „Ty go kompletnie spierdoliłeś” – dobitnie wyartykułował. Mocne, wulgarne słowo. „Spierdolił”. Lecz w jego branży takie były na porządku dziennym. Używając wulgaryzmów, dawało się po prostu sygnał – jestem samcem alfa. Wulgarność była siłą, która wbijała innych w ziemię. „Zjebałeś sprawę!” – komunikował Wilczyński. To dawało jasny przekaz. To, co zrobił ten lub tamten, nieważne kto, było totalną porażką. Czymś nie do rozwiązania niczym węzeł gordyjski. Ślepą uliczką. Tak miał działać wulgaryzm. Powodować, że coś, nawet najmniejszy błąd, urastał do niebotycznych rozmiarów. A potem? Pojawiał się rycerz na białym koniu, który rozwiązywał problem. Rycerz, czyli on. Na szczęście wówczas Sebastian znał wyjście z sytuacji i obecny doradca premiera wyszedł cało z opresji. Wtedy mu pomógł, dziś nie miał żadnych skrupułów, żeby mu o tym przypomnieć i poprosić o spłatę długu.
– Pan Sebastian Wilczyński? – spytała nie za wysoka czterdziestolatka wychodząca z gabinetu.
– Tak, to ja – odpowiedział, zrywając się z krzesła.
– Proszę za mną – powiedziała. Sebastian poszedł za nią. Nie była atrakcyjna ani nawet nie miała jakiejś charakterystycznej cechy w wyglądzie czy ubraniu, na którą w normalnych okolicznościach zwróciłby uwagę. Ot, po prostu urzędniczka w szarym spodniumie i marynarce. Nie wysoka, ale i nie niska. Może trochę zbyt rozłożysta w biodrach po urodzeniu dziecka, lecz doskonale maskowała to butami na wysokich obcasach. A jednak coś w jej ubraniu zwróciło jego uwagę. Buty na wysokich obcasach, które równomiernie stukały, gdy szła po podłodze wyłożonej dębową klepką. Gdy doszli na koniec korytarza, urzędniczka wskazał mu drzwi z prawej.
– Proszę tam poczekać. Pan premier kogoś przyśle.
– Dobrze – odpowiedział, łapiąc za klamkę. Wszedł do dość niewielkiego jak na rozmiar budynku pomieszczenia. Było tu elegancko, lecz nie wytwornie. W środku stała dwuosobowa sofa obszyta eleganckim, miękkim w dotyku materiałem o butelkowej barwie. Naprzeciwko niej dwa fotele w takim samym kolorze. Obite tą samą tkaniną. To wszystko przedzielone było niskim stolikiem, właściwie ławą, z pewnością z nieco za bardzo zdobionymi nóżkami. Jak na gust Sebastiana. Usiadł na jednym z foteli. Po chwili zorientował się, że to chyba sofa przeznaczona jest dla petentów, więc się przesiadł. Usiłował się poczuć komfortowo, jednak mimo wygody, którą zapewniało siedzisko, nie mógł. Wiedział, że od tego spotkania może zależeć cała jego przyszłość.
***
Po piętnastu minutach właściwie bezczynnego czekania drzwi się otworzyły i do pomieszczenia, saloniku właściwie, weszła atrakcyjna trzydziestolatka. Miała zwracające uwagę brązowe oczy, długie włosy w kolorze naturalnego blondu, rozświetlone gdzieniegdzie jaśniejszymi pasemkami, i piękną twarz. Jednak nie taką niewinną jak naiwne kandydatki do tytułu miss. Jej uroda była znacznie bardziej wyrafinowana. Twarz kobiety całkowicie ją określała. Była, jak zauważył Wilczyński, pewna siebie, świadoma walorów wizualnych, ale także przekonana o potędze swego intelektu. Sebastian to wiedział, zanim się odezwała.
– Po co pan to zrobił? – spytała, taksując go wzrokiem.
– Co zrobiłem? – pytanie zbiło go z tropu.
– Wylał pan wiadro pomyj na premiera… Nawet jeśli to nie były pomyje, tylko bydlęca krew, i nie wiadro, tylko beczka… To nawet gorzej. Nie sądzi pan?
– Nic takiego nie zrobiłem. To nie była moja wina.
– Och, jest pan tak głupi czy tylko udaje? – spytała kobieta. I nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej. – Czy nie pan zamówił tę całą instalację? Oczywiście, pan! A to świadczy o winie, nawet jeśli nieświadomej. Jeśli zrobił pan to poprzez zaniedbanie, to i tak na jedno wychodzi. Winny!
– Podobnie jak Służba Ochrony Państwa – Wilczyński odzyskał utraconą na chwilę pewność siebie.
– Niezły strzał – pochwalił go kobieta. – Ale chybiony. Nie jestem z SOP-u.
– Tak pomyślałem…
– …bo jestem pewna siebie i nieco arogancka? – weszła mu w słowo kobieta.
Sebastian pokiwał głową. Ona przez chwilę milczała.
– Dobra, nie jest pan głupi. Ale przyzna pan, że dał się pan zrobić w…
– …balona?
– …chuja. Dał się pan zrobić w chuja, obywatelu Wilczyński. A cały SOP wraz z panem.
Sebastianowi spodobało się, że kobieta nie owija w bawełnę, tylko wali prosto z mostu. Nazywa mnie obywatelem, a więc jest jakimś urzędnikiem, pomyślał. Uśmiechnął się pod nosem.
– O, widzę, że pana rozbawiłam. Czyżby wulgarną nazwą męskiego przyrodzenia?
– Nie, tylko o dziwo, łatwiej mi się rozmawia z osobami, które mówią to, co myślą. Nie lubię sytuacji typu „bułkę przez bibułkę”.
– Ja również – powiedziała kobieta. – Czego pan chce od premiera?
– Chcę pomóc.
– Zamówi pan pranie? Krew kiepsko się zmywa. A może chciałby pan wyczyścić premierowi buty po tym, jak wdepnął w gówno zaplanowane przez pana?
– Mówiłem już, że niczego nie zaplanowałem. Jestem specjalistą od wizerunku. Mógłbym pomóc panu premierowi załagodzić ten kryzys.
Kobieta chyba nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Jednak tylko chwilę trwało, zanim doszła do siebie. Odgarnęła włosy i, lekko uśmiechając się dużymi sowimi oczami, powiedziała.
– Premier dziękuje za troskę, lecz nie skorzysta z pana usług.
Wilczyński być może z uwagi na urodę kobiety nie od razu zrozumiał, co oznaczają słowa, które wypowiedziała. Jednak gdy z jej twarzy zniknął uśmiech, dotarło do niego, że właśnie skazała go na zawodową śmierć.
– Przepraszam, ale niech pani mnie wysłucha. Proszę jedynie o minutę.
Musiało to zabrzmieć jak błaganie. Desperacko. Nie wiadomo, czy kobietę ruszyło sumienie, czy była po prostu ciekawa, ale zgodziła się.
– Minuta. Czas start – powiedziała. – Zamieniam się w słuch.
Sebastian wziął głęboki wdech, zanim zaczął. A potem, skoncentrowawszy się tak, jak to było tylko możliwe w jego sytuacji, w tym miejscu i przy tej kobiecie, zaczął mówić.
– Niewątpliwie mleko się rozlało…
– Nie nazwałabym tego mlekiem. Lecz, o ironio, domyślam się, że nie bez powodu mówi pan o mleku. Białym płynie, który w połączeniu z krwią, którą zbryzgał pan premiera, tworzy barwy narodowe – ironizowała kobieta.
Wilczyński ugryzł się w język.
– Przepraszam, zupełnie nie to miałem na myśli. Prosiłbym jednak o minutę bez przerywania. Wtedy zdołam powiedzieć to, co miałem na myśli, mówiąc, że mogę pomóc.
– Słucham więc i zamykam się na minutę – powiedziała.
– W przezwyciężeniu kryzysu wizerunkowego pomaga odwrócenie od niego uwagi. Oczywiście trudno znaleźć coś, co odwróci uwagę od tak ekspresyjnego, mówiąc eufemistycznie, wydarzenia, jakie miało miejsce w Wodnym Świecie. Można oczywiście siedzieć cicho, nie komentować i liczyć na cud, że coś się pojawi i uwaga świata zostanie skierowana w inną stronę. Lecz jeśli taki cud się nie zdarzy, wówczas media będą grały tym tematem kilka, a może nawet kilkanaście dni na pierwszych stronach. To niekorzystne. Nawet kilka dni w takich okolicznościach na czołówkach gazet czy portali internetowych podkopuje zaufanie, wiarygodność i profesjonalizm nie tylko premiera, lecz także służb mu podległych. To przenosi się na cały rząd. Tylko patrzeć, aż w necie pojawią się memy dotyczące na przykład ministra zdrowia, który nie potrafił zatamować krwi lub podobne idiotyzmy mające na celu jedynie osłabienie polityczne gabinetu pana premiera. Jednak na szczęście jest coś, co można wykorzystać i rzucić na pierwsze strony gazet. Coś, co sprawi, że ludzie nie będą chcieli już oglądać krwi na garniturze szefa rządu, ale oglądać go w nowej roli.
Kobieta pokiwała głową, bo zrozumiała, dokąd zmierza wywód Wilczyńskiego.
– Nie wiem, czy premier się na to zgodzi, ale warto mu to zaproponować. Sam pan rozumie, że to, co pan proponuje, nie może być jego jednostkową decyzją. Musiałby zapytać żony.
– A czy przekaże mu pani mój pomysł?
– To, że chce pan zagrać jego nienarodzonym jeszcze dzieckiem?
Wilczyński skinął głową.
– Nie, nie przekażę – odparła kobieta. – Sam pan mu to powie. Myślę, że za jakieś pięć minut powinien się tu zjawić – powiedziała, otwierając drzwi.
– A pani?
– Mnie tu nie było – odpowiedziała i zamknęła za sobą drzwi, zostawiając Sebastiana samego w saloniku.
Cała redakcja niezależnego portalu informacyjnego Wtem.pl mieściła się w przestronnej kawalerce na dziesiątym piętrze nowoczesnego apartamentowca przy ulicy Okopowej. Wojciech Dombrowski, założyciel, właściciel i redaktor naczelny portalu, dokładnie wiedział, dlaczego wynajął mieszkanie na prowadzenie działalności właśnie tam. Po pierwsze, potrzebny był stabilny i szybki dostęp do internetu, a w bloku był dostęp do światłowodu i dwóch niezależnych operatorów kablowych, którzy mogli zapewnić bardzo szybkie łącza. Oczywiście takich miejsc w Warszawie jest sporo. Dombrowski jednak szukał siedziby w reprezentacyjnym miejscu, blisko centrum i z nowoczesną infrastrukturą w pobliżu. Gdy tylko wszedł do mieszkania, od razu wiedział, że je wynajmie. Przeszklenia na głównej ścianie salonu zapewniały niczym niezakłócony widok na zieleń. Co prawda, za tą zielenią krył się cmentarz Powązkowski, lecz z góry nie było widać krzyży. Wydawało się, że przed oczyma rozciąga się widok na park. Dombrowski kiedyś był w Nowym Jorku. Zdarzyło mu się podczas podróży spać w pokoju hotelowym z widokiem na Central Park. Na Okopowej mógł codziennie wracać myślami do tamtych czasów. Widok z apartamentu w Warszawie w niczym nie ustępował temu na Manhattanie. Mieszkanie było niewielkie, lecz jemu niepotrzebne były nie wiadomo jakie przestrzenie. Przede wszystkim dlatego, że większość dziennikarzy pracowała zdalnie z domu. Księgowa firmy działała w swoim biurze na Powiślu i także tu nie bywała. Nie musiał więc mieć przestrzeni typowo biurowej. Dlatego w pomieszczeniu zmieściła się kanapa z fotelem i stolikiem kawowym, w założeniu mająca służyć do przeprowadzania wywiadów i rozmów wideo. Dwa biurka z komputerami, które ustawił po przeciwległej stronie, obok wnęki kuchennej, były traktowane awaryjnie, gdyby administrator portalu, grafik obrabiający teksty i zdjęcia lub jakiś autor potrzebowali natychmiast dostępu z uwagi na przykład na problemy z ich prywatnymi urządzeniami w domach. Cały portal działał więc właściwie zdalnie. „Outsourcing” to termin, który określał filozofię Dombrowskiego w prowadzeniu firmy. Przez większość czasu siedział więc w biurze sam, nie licząc tych momentów, kiedy przychodzili tam goście na wywiady lub rzadziej zatrudniani przez niego dziennikarze. Ci bywali raczej w celach towarzyskich niż merytorycznych. Sprawy zawodowe załatwiali mailowo. Teraz było jednak inaczej. Anna Krolen nazywana w branży Furią, jedna z najzdolniejszych reporterek portalu, zaanonsowała się właśnie wideodomofonem na dole, twierdząc, że ma prawdziwą bombę. Dombrowski wstawił wodę na herbatę, a potem podszedł do drzwi, żeby je otworzyć, gdy tylko usłyszał odgłos windy stającej na piętrze.
– Będzie mu radził grać synem! – niemal krzyknęła, wbiegając przez przedpokój do głównego pomieszczenia redakcji.
– Ściągnij cugle, Anka – Dombrowski podniósł ręce do góry.
– Co? – spytała, siadając na kanapie.
– Po kolei. Kto, komu doradził, żeby grać synem?
– A tak! – zrozumiała Furia. – Już wyjaśniam. Wilczyński doradzi premierowi, żeby wykorzystał syna, by zmyć krew z butów. Właśnie z nim rozmawiałam.
Dombrowski zakłopotany pokiwał głową.
– Nie grzeje chyba tak mocno, żebyś dostała udaru?
– Nie rozumiesz?! – zdziwiła się Anna.
– Ni w ząb – przyznał Wojciech.
Kobieta rozłożyła ręce.
– No cóż, będę musiała wyjaśnić wszystko od początku.
– Nie mogę się doczekać – odparł Dombrowski.
– Jak wiadomo, premier, a wraz z nim cały rząd i otoczenie polityczne, odczuwa kryzys wizerunkowy.
– Ja bym to nazwał raczej zwróceniem uwagi całego świata na Polskę – zaśmiał się Dombrowski.
– Tym zdaniem jedynie potwierdzasz moje słowa. Z punktu widzenia poważnego polityka to kryzys. Odpowiada za to niejaki Sebastian Wilczyński, specjalista od PR Wodnego Świata, wcześniej uważany za cudowne dziecko reklamy. Ja myślę, że był raczej geniuszem autoreklamy. W każdym razie ów Wilczyński rozmawia właśnie z premierem, doradzając mu odwrócenie uwagi od zdarzenia w aquaparku poprzez skupienie jej na mającym się urodzić pierworodnym synu.
– Po pierwsze, skąd wiesz, że to ma być syn? Nikt przecież tego nie potwierdził.
– Oj, przestań. Nie bądź naiwny – prychnęła Anna. – Czytaj między wierszami. Ostatnio w Sochaczewie przy okazji rozpoczęcia jakiegoś projektu ekologicznego premier, sadząc drzewko w miejskim parku, powiedział, że odwieczną misją mężczyzny jest zasadzić drzewo, wybudować dom i mieć syna. Myślisz, że gadałby tak, gdyby nie był pewny, że mu się udało?
– Dobra, powiedzmy, że masz rację. Lecz to nie odpowiada na najważniejsze pytanie dotyczące afery Bloodgate…
– Bloodgate? Tak to nazwałeś? – spytała Furia.
– Co o tym sądzisz? Przyjmie się? – spytał z zaciekawieniem Wojciech.
– Nie w Polsce. Ludzie nie mają świadomości, że to aluzja do Watergate.
– I to jest to! – krzyknął Dombrowski. – Odtąd będziemy tak o tym pisać. Polska Watergate! Ironiczne i jakże nośne!
– Cieszę się, że pomogłam – powiedziała Anna. – Lecz mówiłeś coś o jakimś najważniejszym pytaniu.
– Oczywiście. Kto stoi za Watergate?
– To oczywiste – wzruszyła ramionami Furia. – Mistrz autopromocji i zwracania na siebie uwagi Sebastian Wilczyński – odpowiedziała.
***
Tymczasem mistrz autopromocji, wychodząc z budynku Rady Ministrów, nie był pewny, czy jego argumentacja trafiła do premiera. Owszem, szef rządu stwierdził, że się zastanowi, ale Wilczyńskiemu nie wydawało się, żeby brał jednak jego rady na serio. Mylił się. Premier był przekonany, że pomysł jest wyśmienity. Jedyne, co skłaniało go do wypowiadania się o nim z rezerwą, to obawa o reakcję żony. W tej chwili siedział sam w saloniku, z którego kilka minut wcześniej wyszedł Wilczyński, i rozmyślał. Jak żona przyjmie to, że będzie musiała się stać celebrytką. Dotychczas unikała błysków fleszy, żyła spokojnie w cieniu męża i było jej, jak przypuszczał premier, z tym dobrze. Mieszkali pod Warszawą, skąd codziennie rządowa limuzyna zabierała go do pracy. Prawdę mówiąc, był już zmęczony tymi codziennymi dojazdami. Uważał, że miejsce polityka jest w centrum wydarzeń, w środku wielkiego miasta. Ona przeciwnie, uwielbiała wieś. Po jego wyjściu do pracy zostawała, ciesząc się spokojem, pięknym domem i zadbanym ogrodem, który był jej oczkiem w głowie. Oczywiście ostatnio nie wkładała weń tak dużo pracy jak wcześniej. Ale która kobieta w zaawansowanej ciąży w kucki pieli grządki kwiatowe czy przycina żywopłot. On sam zajmował się jedynie raz na dwa tygodnie koszeniem trawnika i nie mógł powiedzieć, że było to jego ulubione zajęcie. Cieszył się, kiedy obowiązki szefa rządu uniemożliwiały mu zajęciem się trawą. Chętnie dawał wtedy dwadzieścia złotych nastoletniemu synowi sąsiadów, żeby go zastąpił przy tej robocie. Dom za miastem był marzeniem żony. Idyllą, którą wyobrażała sobie od czasów liceum. Marzyła, że – gdy dorośnie – będzie mieszkała właśnie w domu pełnym życia i gości. Jej młodzieńcze pragnienia się spełniły. Śmiała się, że była gospodynią domową zatrudnioną na pełny etat. Wykonywała swoje zadania perfekcyjnie. W domu przyjmowała gości, bywali tu ministrowie, partyjni działacze, jak również przyjaciele jej i męża, z którymi trzymali się od czasów studiów. Nie łączyła tych dwóch światów. Przyjęcia oficjalne dla znajomych z pracy, jak nazywała współpracowników męża z kręgów rządowych i partyjnych, organizowała z większą dbałością o szczegóły. Wśród wierchuszki politycznej pełno było nadętych buców i snobów łaszących się na nie wiadomo jakie menu i alkohole. Żona bezbłędnie podążała za trendami w tej kwestii. Kiedy modne było sushi, na imprezach serwowała surową rybę. Awokado, jarmuż, młody jęczmień. Te nazwy poznał dopiero na przyjęciach żony. Największe zaskoczenie przeżył, gdy w okresie mody na diety pudełkowe podczas przyjęcia gościom podano danie główne w kartonowych pudełkach. Wywołało to istne rozbawienie wśród zaproszonego establishmentu. Natomiast z przyjaciółmi często potrafili przegadać całą noc przy piwie. Tak, jego żona była mistrzynią w tym, co robiła. Jednak jej umiejętności były dotychczas znane jedynie, jakkolwiek by patrzeć, dość wąskiemu gronu. Czy wystawi się na widok publiczny? Przecież, to co zaproponował ten specjalista od wizerunku, byłoby dla niej trzęsieniem ziemi. Nie wiedział, czy w ogóle z nią o tym porozmawia. A do wszystkiego dochodziła jeszcze jedna hipoteza, zasugerowana przez generała z ABW, która nie dawała mu spokoju podczas spotkania z Wilczyńskim. Może to, co wydarzyło się w Wodnym Świecie, było przez niego zaplanowane. Lecz nie po to, żeby nagłośnić otwarcie aquaparku, ale po to, żeby właśnie móc potem wyciągnąć premiera z tarapatów?
***
W tym samym czasie Magdalena, żona premiera, odpoczywała na kanapie przed telewizorem. Oddychała dość płytko, bo brzuch jej coraz bardziej ciążył. Nie była w stanie wejść po schodach na poddasze własnego domu bez zadyszki, jednak nawet nie chciała słyszeć, żeby zrezygnować z niektórych codziennych obowiązków. Uważała, że wystarczająco sobie folguje, pozwalając obcym zajmować się ogrodem i sprzątać mieszkanie. Nie zgodziła się jednak, żeby mąż zatrudnił kucharkę do gotowania obiadów. Magdalena nie tylko umiała, lecz także lubiła gotować i dlatego spędzała w kuchni długie godziny każdego dnia. Właśnie skończyła doprawiać bitki wołowe, które dusiły się na wolnym ogniu, i miała sporo czasu na odpoczynek. Wiadomo przecież, że wołowina musi długo się gotować, żeby zmiękła i wydobyła się z niej pełnia smaku. Pozostawało więc czekać. Magdalena usiadła na kanapie z zamiarem obejrzenia czegoś w telewizji. Włączyła jedną ze stacji informacyjnych, które od wczoraj wałkowały to, co zdarzyło się podczas otwarcia parku wodnego, w którym uczestniczył jej mąż. Myśląc, że usłyszy jakieś nowe szczegóły w sprawie, zgłośniła telewizor. Na ekranie elegancko ubrany młody reporter z napięciem w głosie przypomniał, co zdarzyło się wczoraj rano i relacjonował na żywo to, co dziennikarzom stacji udało się do tej pory ustalić.
– …Z hydrantu zamiast wody, ku zaskoczeniu wszystkich zaproszonych gości, poleciała czerwona substancja przypominająca krew. Udało nam się potwierdzić, że to rzeczywiście była krew zwierzęca, jednak na razie nie wiadomo, kto był inicjatorem tego makabrycznego żartu. Chyba inaczej nie można nazwać tego, co się tu stało. Przypominam, że premier polskiego rządu miał symbolicznie otworzyć największy w Europie wodny park rozrywki pod Warszawą…
Magdalena przez kilka minut śledziła to, co mówią w telewizji. Niczego nowego to nie wnosiło. Nie rozumiała, dlaczego reporter tak podnieca się tym, co już wszyscy wiedzą od wczoraj. Wyłączyła telewizor, a potem wybrała numer męża. Odebrał niemal natychmiast.
– Co tam? – zapytał.
– Nic, chciałam cię usłyszeć. Włączyłam na chwilę telewizor. Ciągle o tym mówią. To jakiś chory żart – powiedziała do słuchawki.
– Taka jest narracja. Rzeczywiście – przyznał.
– Według mnie to był zamach – jej ton głosu świadczył o tym, że poważnie traktuje to, co mówi. – Nawet jeśli ktoś nie chciał cię skrzywdzić fizycznie, to z pewnością starał się osiągnąć jakieś inne cele twoim kosztem, kochanie.
Premier był zaskoczony trafną diagnozą, którą zaprezentowała jego żona. Postanowił więc zaryzykować i powiedzieć jej o możliwej drodze wyjścia z tej niezręcznej sytuacji.
– Doradzono mi, że nagłośnienie porodu odwróciłoby uwagę od tej krwawej historii.
– Z pewnością. Lecz chyba nie wyobrażasz sobie, że wpuszczę kamerę na salę szpitalną – zauważyła Magdalena.
– Oczywiście, że nie – przytaknął. – Chodzi jedynie o ustawkę. Premier przynoszący kwiaty żonie, może jakiś plebiscyt na imię dziecka zorganizowany w tabloidzie. Jakiś wywiad z tobą, o tym, jaki jest twój sposób na wychowanie. Może ze mną o tym, jak wyobrażam sobie połączenie obowiązków szefa rządu z ojcowskimi…
– Jeśli to jedyne wyjście, jestem gotowa – przerwała mu.
Tego się nie spodziewał. Nie myślał, że to będzie takie proste. W końcu żona zawsze unikała kamer i aparatów fotograficznych. Nieczęsto bywała z nim nawet na oficjalnych bankietach, premierach filmowych i teatralnych. A teraz od razu się zgodziła.
***
Wojciech Dombrowski zgodził się od razu na tytuł artykułu zaproponowany przez Annę, mimo że ona sama nie była do niego przekonana.
– Krwawy poród, myślisz, że nie za ostro? To chyba zbyt w stylu „Superaka”. Chyba powinniśmy wymyślić coś innego.
– Nie, daj spokój. Musi bić po oczach. Damy jakiś fotomontaż jako ilustrację… Na przykład łóżko szpitalne z rodzącą kobietą stojącą w basenie, do którego premier leje krew – fantazjował naczelny portalu Wtem.pl.
– Makabra. Nie podoba mi się to – powiedziała Anna.
– Nie podoba ci się? Furia, przecież sama to wymyśliłaś.
– Wymyśliłam tytuł, a ty robisz z tego jakiś horror klasy C albo nawet D.
– Chcę przyciągnąć czytelników do artykułu.
– A ja chcę pracować w poważnym niezależnym portalu informacyjnym, odkrywającym ciekawe rzeczy, a nie w szukającym najtańszej sensacji tabloidzie. Przecież taka ilustracja osłabi wiarygodność informacji – argumentowała Anna.
– OK, nie będziemy robić szopki z fotomontażem – powiedział Wojciech.
– Cieszę się, że poszedłeś po rozum do głowy.
– Ale tytuł zostaje. Jest wykurwisty – dodał.
Anna popatrzyła na niego zdziwiona.
– Nie miałam pojęcia, że takie sformułowania znajdują się w twoim słowniku.
– Sam nie miałem o tym pojęcia – odparł Dombrowski.
***
Generał Witucki nie miał pojęcia, czy jego teoria o tym, że za całe zajście w Wodnym Świecie jest odpowiedzialny specjalista od wizerunku Sebastian Wilczyński, nie jest zbyt oczywistym rozwiązaniem, jak wyraził się premier. Jednak nie rezygnując z niej, postanowił szukać innych możliwości. Oczywistym motywem była także walka polityczna. Komu mogło zależeć na ośmieszeniu premiera? Na pewno opozycji, która w ostatnim czasie nie mogła znaleźć skutecznej metody na spowodowanie spadku popularności obecnego rządu wśród obywateli. Skoro ludziom podoba się to, co robi szef rządu, to może niech się z niego pośmieją? To także jest jakaś metoda na podkopanie autorytetu. Równie dobrze jednak akcja z krwawym hydrantem mogła być zaplanowana przez przeciwników politycznych wewnątrz partii rządzącej. Przecież wiadomo, że nawet w rodzinie nie wszyscy się kochają. Generał kazał więc dokładnie prześwietlić powiązania polityków z właścicielami konsorcjum, które zbudowało Wodny Świat, dostarczyć mu dokładną listę gości feralnej imprezy, a nawet przeanalizować reakcje gości na to, co się stało. Być może ktoś nie był zaskoczony tym, co zobaczył.
– Niestety, panie generale, ze zdjęć i filmów, które przejrzeli nasi analitycy ze specjalistami od mowy ciała, wynika, że wszyscy uczestnicy imprezy byli autentycznie zdziwieni, przerażeni lub zszokowani tym, co zobaczyli. Nikt nie był rozbawiony, co mogłoby wskazywać, że wiedział wcześniej, czego oczekiwać – relacjonował kapitan Chudzik.
– Może ktoś jest dobrym aktorem – zauważył Witucki.
– Być może, lecz tego nie jesteśmy w stanie stwierdzić. Mówię jedynie to, co wynika z naszych analiz.
– Rozumiem. Po prostu jestem zirytowany tą całą sytuacją.
Kapitan nie zamierzał komentować rozdrażnienia szefa. Choć zdawał sobie sprawę z tego, że nie tylko on jest zdenerwowany. Nad sprawą pracowało wielu ludzi i jak na razie stali w miejscu.
– Jeśli chodzi o obecność rywali politycznych premiera, to na otwarciu był poseł Jan Konopka z partii chłopskiej, który walczył o tę inwestycję w okręgu, z którego został wybrany. Jego obecność wydaje się więc całkowicie naturalna. Premierowi towarzyszyli natomiast wicepremier Katarzyna Godak-Szymborska i Błażej Krupiński, który co prawda startował do Sejmu z listy opozycyjnej, lecz prywatnie panowie ponoć się lubią.
– To wszyscy?
– W Wodnym Świecie był jeszcze senator Wincenty Apolinary Prędziel. To ciekawa postać. Jest głównym oponentem premiera w partii. Niejednokrotnie sugerował w publicznych wypowiedziach, że obecny szef rządu jest zbyt młody i za mało doświadczony, żeby piastować ten urząd.
– Sprawdzacie, mam nadzieję, wszystkich tak samo. Nie zawsze to, co najbardziej oczywiste, musi być prawdą.
– Oczywiście, panie generale. Sprawdzamy wszystkie powiązania, ale na razie niewiele mamy.
– A co ty sądzisz o całej sprawie? – spytał Witucki.
Chudzik spojrzał na szefa i uznał, że ten go nie podpuszcza. Rzeczywiście chyba chciał poznać jego zdanie.
– Myślę, że skoro nadal błądzimy po omacku i nie natrafiliśmy praktycznie na żaden wiarygodny ślad, poza najbardziej oczywistą hipotezą o tym, że wszystko zaaranżował Wilczyński, to są dwie możliwości. Albo rzeczywiście to on jest winny. Albo to dopiero początek czegoś większego.
– Obyś się mylił, Chudzik… obyś się mylił – westchnął generał.
***
Poseł Błażej Krupiński lubił brylować w mediach i był do nich często zapraszany. Zawistni koledzy złośliwie mówili, że częściej bywa w różnych programach telewizyjnych niż w sejmowej sali obrad. Dziś jednak postanowił uczestniczyć w posiedzeniu nie tylko dlatego, że po tym, co miało miejsce w wodnym parku rozrywki, jego obecność w którymkolwiek programie publicystycznym byłaby dla niego niewygodna ze względów polityczno-towarzyskich. Przecież wszyscy wiedzieli, że przyjaźnił się z premierem. Głównym powodem obecności w Sejmie było głosowanie w sprawie usprawnień systemu dystrybucji żywności w Unii Europejskiej, której Krupiński był gorącym orędownikiem. Chodziło o utworzenie szybkich korytarzy spedycyjnych, czyli ułatwień urzędniczych dla transportu szybko psujących się świeżych produktów regionalnych niezawierających konserwantów. Dzięki temu rzemieślniczy francuski cydr czy świeżutki pasztet z gęsich wątróbek mogłyby znaleźć się w polskich delikatesach nawet tego samego dnia po wyprodukowaniu. Skorzystaliby z tego także rodzimi wytwórcy, na przykład oscypków, które cieszyły się popularnością w wielu częściach Europy. Krupiński nie ukrywał, że był smakoszem lubiącym francuskie jedzenie i bardzo liczył na ratyfikację uchwały o szybkich korytarzach spedycyjnych przez polski Sejm. Siedział na swoim miejscu nieco znudzony sprawami, o których mówił poseł sprawozdawca. Zaczął więc się zastanawiać, co powiedzieć dziennikarzom o wydarzeniu, które miało miejsce wczoraj rano. Co prawda był formalnie z partii opozycyjnej, jednak stał na uroczystości tuż obok szefa rządu. Z pewnością szef klubu parlamentarnego chciałby, żeby – komentując niefortunne otwarcie Wodnego Świata – Krupiński wytknął błędy rządzącej ekipy, która zatrudnia w Służbie Ochrony Państwa amatorów niepotrafiących wywiązać się z własnych zadań. Jednak Błażej nie chciał tego robić. Oczywiście premier rozumiał, na czym polega walka polityczna, lecz w tym przypadku nie chciał dokładać przyjacielowi jeszcze ciosów od siebie. Wystarczyło, że obrywało mu się od innych. Postanowił więc nie komentować sprawy, gdy dziennikarze dopadną go na korytarzach sejmowych po posiedzeniu. Nie przypuszczał, że za godzinę nikt nie będzie interesował się tą sprawą.
Pierwsza pojawiła się na korytarzu, kiedy Ewa Walnewska, która relacjonowała obrady Sejmu, właśnie czekała na wejścia na żywo do serwisu informacyjnego. Jak zwykle była perfekcyjnie przygotowana. Doskonale pamiętała wszystko to, co miała powiedzieć. Wszelkie informacje, które przekaże i wnioski, które zamierzała wygłosić. Rozgrzewała właśnie struny głosowe, powtarzając w kółko samogłoski e, a, o, u, y, i. Zawsze to robiła, nie chcąc się przejęzyczyć podczas podawania istotnych i nierzadko skomplikowanych informacji z parlamentu. Dbała o to, żeby widz zrozumiał dokładnie, o co chodzi w zagadnieniu, które relacjonuje. Należała do nielicznych wyjątków pod tym względem. Młode siksy z innych telewizji, które pojawiały się i znikały z korytarzy sejmowych, gdy okazywało się, że nie rozumieją, o czym mówią, z oczywistych względów nie zwracały uwagi na przekaz. Ich głównym zmartwieniem było to, jak wyglądają. Ewa nie mogła konkurować z nimi, jeśli chodzi o wygląd. Jednak pod innymi względami była nie do zastąpienia. Czasem okazywało się, że jako jedyna z dziennikarzy obecnych w Sejmie potrafi zahaczyć jakiegoś mniej rozgarniętego posła o wyrok Trybunału Konstytucyjnego sprzed paru lat, który miał podobno wiele wspólnego z obecną sprawą. Niekiedy po prostu strzelała do nadętego parlamentarzysty pytaniem, które niemal zawsze działało: czy to jest zgodne z konstytucją? Nadęty robił się wtedy jeszcze bardziej nadęty, bo do odpowiedzi na to pytanie trzeba było znać konstytucję. Walnewska była starą wyjadaczką. Wiedziała, co robi. Choć nie mogła konkurować z blond reporterkami pod względem wyglądu, stała się niemal kultową dziennikarką w Sejmie. Co najmniej kilka jej relacji z przełomowych wydarzeń w życiu polskiego parlamentu krążyło jak legendy wśród młodych reporterów. Jedni opowiadali, drudzy słuchali o tym, jak kiedyś Ewa niemal weszła z kamerą za pewnym posłem, od którego chciała komentarz, do męskiej toalety. Gdy poseł w końcu odwrócił się, otwierając drzwi ubikacji i zwrócił jej uwagę, że jej zachowanie jest nie na miejscu, jak gdyby nigdy nic spytała: „Będzie ciężko to przegłosować, panie pośle?”. „Oczywiście, że będzie ciężko” – odpowiedział i wszedł do środka. Gdy wyemitowała to telewizja, ubaw miała cała Polska. Wiedziała, co robi. Syn Ewy powiedział jej, że nawet w jego szkole, gdy ktoś podnosi na lekcji rękę z prośbą o wyjście do kibla, koledzy pytają się, czy będzie mu tam ciężko? Nie czekając na odpowiedź, wszyscy rżą ze śmiechu. Ewa pamiętała, że za ten materiał dostała nawet premię z uzasadnieniem: „za zatwardziałe głosowanie”, co miało być ewidentnie aluzją do zatwardzenia. Tak, Walnewska była ikoną dziennikarstwa w Sejmie. Mimo tej świadomości nie odbiła jej palma. Nigdy nikt nie powiedział, że uderzyła jej do głowy woda sodowa. Przez cały czas, niezmiennie od niemal dwudziestu pięciu lat, starała się być obiektywna. Nie faworyzowała żadnej ze stron politycznego konfliktu wpisanego przecież w demokrację. Jednak zauważała zmiany. Kilkanaście lat temu nie byłoby możliwe coś, co dziś było na porządku dziennym. Schamienie języka parlamentarnego było bezsprzeczne. Parlamentarzyści coraz śmielej poczynali sobie w parafrazowaniu wulgaryzmów w celu określenia przeciwników politycznych. Walnewska nie zastanawiała się nad przyczynami tego zjawiska, choć koledzy z innych redakcji wykazywali, że obecni przedstawiciele narodu wychowywali się w czasach, kiedy w mediach patologia stała się normalnością, a to musiało przełożyć się także na poziom dyskusji politycznej. W jej oczach w każdej kolejnej kadencji wybrańcy narodu posługiwali się językiem, nomen omen, coraz mniej parlamentarnym. Nie oceniała, jedynie obserwowała zjawisko. Nie przypuszczała jednak, że ona sama stanie się symbolem wulgarności dziennikarzy. Gdy operator dał jej sygnał, że za chwilę wchodzą na antenę i zaczął odliczać: „pięć, cztery, trzy…”, przy „trzy” Ewa wzięła głęboki oddech, by móc wystrzelić relację z precyzją snajpera bez żadnych pomyłek. Lecz gdy dostała sygnał, że jest na antenie, otworzyła usta, ale zamiast relacji powiedziała jedynie: „O kurwa! A co ona tu robi?”. Pierwsza pojawiała się na korytarzu… tuż obok nóg operatora. Następne zaczęły wychodzić dosłownie z każdego kąta. Po dwudziestu sekundach były dosłownie wszędzie. Ewa, mimo niecenzuralnego występu, nie straciła zimnej krwi. Nie myślała, co będzie potem. Czy naczelny ją wywali, zawiesi, czy tym jednym wybrykiem przekreśliła kilkadziesiąt lat kariery zawodowej. Obudził się w niej bowiem prawdziwy reporterski zew. Być może inni uważali, że nigdy nie był uśpiony, lecz ona wewnątrz wiedziała, że się już wypala. To, co zobaczyła, dało jej jednak takiego kopa, że poczuła się, jakby znowu to, co robiła, stało się ważne. Wiedziała, że to przełomowa chwila w polskim parlamencie. I mimo tego, a może właśnie przez to, że relacja zaczęła się wulgaryzmem, nikt nie przestanie tego oglądać. Wiedziała, co robi. Powiedziała, żeby operator skierował kamerę na marmurową podłogę i zaczął filmować setki żab, które pojawiły się, nie wiadomo skąd.
Wtedy rzekł Pan do Mojżesza: „Idź do faraona i powiedz mu: »To mówi Pan: Wypuść lud mój, aby Mi służył. A jeżeli ich nie wypuścisz, to dotknę cały kraj twój plagą żab. Nil zaroi się od żab. Wejdą do pałacu twego, do sypialni twojej, do łoża twego, do domów sług twoich i ludu twego, jak również do twoich pieców i do dzież twoich. Żaby wślizną się i do ciebie, i do twego ludu oraz do twoich sług«”.
W redakcji portalu Wtem.pl na ścianie były zamocowane trzy telewizory, które non stop nastawione były na programy telewizji informacyjnych. Wojciech Dombrowski lubił wiedzieć, co się dzieje. A nawet można powiedzieć, że uzależnił się od informacji. Dlatego był wyczulony na każde nowe szczegóły wydarzeń, które stanowiły pożywkę dla mediów. Obserwując dziś relacje reporterów kanałów informacyjnych, był zadowolony, że żadna ze stacji nie miała jeszcze informacji o tym, że premier będzie chciał urodzinami dziecka odwrócić uwagę od incydentu z krwią. Wiedział, że zaplanowana przez niego na godziny wczesnopopołudniowe, kiedy wielu ludzi w pracy znudzonych sięga po smartfony i przegląda internet, premiera artykułu Anny Krolen może się świetnie klikać z uwagi na to, że tekst był czymś nowym. Krokiem naprzód, ciągiem przyczynowo-skutkowym wydarzenia, które od wczoraj rozgrzewało całą Polskę. Anna siedziała właśnie nad ostatnim szlifem artykułu, lubiła cyzelować każde słowo. Dombrowski siedział na kanapie i gapił się w ekrany. Za chwilę miała być relacja Ewy Walnewskiej, jego ulubionej reporterki parlamentarnej. Zgłośnił więc stację TVP24 w oczekiwaniu na to, aż niewysoka, krótko ostrzyżona brunetka pojawi się na ekranie.
– Ścisz, bo nie mogę się skupić! – krzyknęła Furia kończąca artykuł.
– Muszę wiedzieć, czy nie mają tego co my – odpowiedział.
– A ja muszę być pewna, że tekst jest w stu procentach taki, jak chcę.
– Za moment ściszę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki