Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ktoś zabija w imię boga czy się za niego uważa? Kto usprawiedliwia zło boskim prawem?
Anna Krolen, dziennikarka zwana Furią, przyjeżdża na weekend do Gdyni na spotkanie z koleżanką z dawnych lat. Nie przypuszcza, że zostanie tu dłużej… Nocą w hotelu słyszy dziwne krzyki. Rano dowiaduje się, że w pokoju obok popełniono morderstwo i zaczyna interesować się śledztwem. To dopiero początek serii zabójstw dokonanych w podobny, bestialski sposób. Morderca za każdym razem zostawia przy ofiarach wypisane krwią jedno z przykazań. Chce zasugerować zbrodnie na tle religijnym czy sprowadzić policję na fałszywy trop? Kiedy ginie znany w Elblągu polityk i inwestor, sprawę zaczyna badać ABW. Szef służb specjalnych nie chce, żeby informacje wyciekły do gazet, prosi więc Furię o pomoc. Tymczasem morderca nie próżnuje… A przecież piąte przykazanie to „Nie zabijaj”. Czy oprawca się opamięta? Czy też wręcz przeciwnie – zacznie działać szybciej, bo zdaje sobie sprawę, że policja i ABW depczą mu po piętach, a trzeba dokończyć to, co się zaczęło…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 384
PIERWSZE
Najtrudniej jest zacząć. Tak mówiło wielu. Słyszał te słowa bardzo często. To zapamiętał z dzieciństwa i wczesnej młodości. Gdy w przedszkolu podczas przedstawienia przygotowanego specjalnie dla rodziców, ubrany w fartuszek z naszytym muchomorkiem, miał powiedzieć wierszyk, nachyliła się nad nim jego wychowawczyni i szepnęła: „Najtrudniej jest zacząć”. Uśmiechnęła się, przypomniał sobie. To pozwoliło mu wtedy rozpocząć deklamować: „Mam fartuszek z muchomorkiem, do przedszkola chodzę z workiem”. To było miłe wspomnienie. Później, w podstawówce, na szkolnych akademiach, apelach i innych pokazówkach, także słyszał podobne zdanie z ust nauczycieli.
– Najtrudniej jest zacząć – zaczął słowami zapamiętanymi z przeszłości. – Potem, gdy jesteś przygotowany do tego, co masz zamiar zrobić, na pewno już nie będzie trudności. Tak mówią. Owszem, napotykamy od czasu do czasu przeciwności losu, lecz gdy będziemy dążyć do celu, widzieć go przed sobą, z pewnością nie będzie chwili zawahania. Lecz aby iść wyznaczoną, nawet powiedziałbym, przeznaczoną drogą, trzeba zacząć. Zgodzisz się ze mną? – zadał pytanie.
Nie uzyskał na nie odpowiedzi.
– No tak, to oczywiste – odpowiedział sam sobie. – Każda czynność wymaga początku. I to rozpoczęcie działania jest najtrudniejsze. Uczą nas tego od najmłodszych lat. Dlaczego właśnie początek jest najtrudniejszy? Można by odpowiedzieć – właśnie z uwagi na to, że to początek. Zanim coś zaczniemy, mamy obawy. Czy podołamy? Czy nie za dużo bierzemy sobie na głowę? Czy ja to potrafię? Rozterki z perspektywy czasu wydają się całkiem niepotrzebne. A jednak niekiedy biorą górę nad pewnością siebie. Poczucie wstydu deprymuje. A nie powinno tak być, nie sądzisz? – ponownie zadał pytanie.
Teraz jednak czekał dłużej na odpowiedź, która znowu nie padła. Nic nie przerwało wszechogarniającej ciszy. Jeszcze jakiś czas temu nie było tu tak cicho. Gwar, głośna muzyka, irytujące towarzystwo. Czekał cierpliwie, aż to wszystko się skończy. Aż ci, co go denerwują, pójdą sobie. Unikał ich, siedział w ciemnym kącie pomieszczenia na jakimś pufie. Nie chciał się rzucać w oczy. Z oczywistych powodów. Wiedział, że nie może być zapamiętany przez to całe tałatajstwo pijące na umór i faszerujące się środkami odurzającymi. Całe te anturaż, pozerka i udawana dobra zabawa go złościły. Lecz wiedział, że nie może tego dać po sobie poznać. Widział, że to, co zakłócało jego myśli, musi się skończyć. I tak się stało. Teraz był sam na sam z tym, z kim musiał być. Cisza była kojąca. Uspokajała go. Dzięki niej koncentrował się na tym, co miał do wykonania. Wsłuchiwał się w nią przez jakiś czas, choć może trafniejsze byłoby stwierdzenie, że wsłuchiwał się w swoje myśli. A cisza mu w tym nie przeszkadzała.
– To ciekawe – mówił dalej, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Nie powinniśmy się wstydzić tego, że w coś wierzymy. Wiara jest mega, powiedziałbym: kurewsko, istotna – zaklął, żeby podkreślić, jak jest ważna.
Przerwał. Chwilę nad czymś myślał.
– Albo wiesz co, zapomnijmy o słowie „kurewsko”. Nie powinienem go używać. To dobre dla bałwanów, którzy w żaden inny sposób nie potrafią wyrazić tego, co czują, opisać swoich emocji. Podobnie jest ze sformułowaniem „zajebiście”. Słowo wytrych. Wszystko takie może być. O, nawet na twoim podwórku, muzyka jest według niektórych zajebista. Przyznasz mi na pewno rację.
Tym razem nie czekał na odpowiedź. Kontynuował:
– Ilu jest takich, co to potrafią wyrazić emocje tylko w taki sposób. Ale zajebista ta muza. Normalnie ten kawałek jest zajebisty. A gdzie podziały się inne epitety? Przecież można powiedzieć, że utwór jest znakomity, rewelacyjny, robi ogromne wrażenie… Wgniata w fotel – jak ktoś opisuje mocną, żywiołową, nawet agresywną muzykę. Taką właśnie tworzysz, prawda?
Znowu brak odpowiedzi.
– No dobrze – machnął ręką mówca. – Wracajmy do głównego tematu. Najtrudniej jest zacząć. To prawda powtarzana od najmłodszych lat. I utrwalana. Być może, tak się zastanawiam, właśnie przez to ludziom czasami nie chce się w ogóle czegoś zaczynać. Lecz gdy ma się powód, cholernie ważny powód, to nic nie powinno nam przeszkodzić, żeby w końcu zacząć. To właśnie wiara, o której wspominałem wcześniej, może być tym powodem. Wiara w to, że się uda. Wiara, że to, co robimy, ma sens. Bo w ten sposób świat dzięki nam… Tak, świat wraca na właściwe tory. Rozumiesz mnie, prawda?
Człowiek, do którego mówił, wciąż się nie odzywał, bo nie mógł. Był nieprzytomny. Jego ciało bezwładnie leżało w fotelu. Odrobinę groteskowo przekrzywiona głowa spoczywała na oparciu. A ze zwisających rąk kapała krew.
– Nie wyglądasz za dobrze – powiedział do nieprzytomnego, patrząc na zakrwawione ręce. Wiedział, skąd ta krew. Był w końcu sprawcą ran. Z obrzydzeniem wykrzywił twarz. – Nie podoba mi się to, podobnie jak tobie. Zakładam, że tobie także się nie podoba. Chyba się nie mylę, co?
Nie czekając już na odpowiedź, kontynuował.
– Nic na to, niestety, nie poradzę. To, co robię, a chcąc być precyzyjnym należałoby powiedzieć, to, co zacząłem w końcu robić, jest ważniejsze. O wiele ważniejsze niż ty czy ja. Bo to On w końcu dał nam wskazówki. W myśl tej nauki należy postępować. Nie mogę się uchylać od odpowiedzialności. Postanowiłem kierować się tym, co On dał nam jako przewodnik po życiu. Tak, przewodnik życia. Nawet jeśli do pełni życia będziemy wędrować przez śmierć. Po trupach do celu, tak się niekiedy mówi, prawda?
Tu się na chwilę zatrzymał. Spojrzał na nieprzytomnego.
– Hej – potrząsnął jego ramieniem. – Żyjesz? Obudź się! Nie możesz tego przegapić.
Coraz energiczniej potrząsał nieprzytomnym mężczyzną w fotelu. Ten w końcu zaczął dawać jakieś znaki życia. Otworzył oczy. Jeszcze niewidzącym wzrokiem omiótł pokój. Nie bardzo wiedział, gdzie jest.
– No to jesteśmy w domu. Widzę, że już przytomniejesz. To ważne. Słyszałeś, co do ciebie mówiłem?
Nie całkiem przytomny mężczyzna pokręcił przecząco głową.
– Mówiłem, że najtrudniej jest zacząć, nie sądzisz?
Zakrwawiony siedzący w fotelu jednak go nie słuchał. Przypominał sobie, gdzie jest i co się stało wcześniej. Nie obchodziły go rzeczy, które wygłaszał do niego szaleniec. Bo przecież to musiał być szaleniec. Mężczyzna spróbował się podnieść.
– Nie, nie… Siedź spokojnie. To się nie uda. Lek na zwiotczenie mięśni cały czas działa. Przecież inaczej nie poradziłbym sobie z tobą, co nie? Posłuchaj mnie – nachylił się nad swoją ofiarą. – Dziękuję ci, naprawdę – powiedział już szeptem. – To ty właśnie sprawisz, że w końcu zacznę. Bo ile mogę czekać na uświadomienie światu, że do reguł, zwłaszcza tych najważniejszych, trzeba się stosować. Rozumiesz, co do ciebie mówię?! – jego głos z szeptu przeszedł niemal w krzyk. – „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną!”, tak nam powiedział Pan. I tego powinniśmy się trzymać. A ty co? Sam siebie zrobiłeś bogiem! Plugastwo! Bluźnierstwo! Wstyd! Słyszysz, co narobiłeś?! Teraz muszę działać. Muszę zacząć. A Bóg mi świadkiem, jeśli nie musiałbym, tobym nawet nie zaczynał. Rozumiesz, co narobiłeś swoim zachowaniem?!
Mężczyzna w fotelu, wciąż otumaniony, powoli zaczynał rozumieć, do czego zmierza szaleniec. Zwłaszcza gdy zobaczył w jego dłoni coś na kształt miecza. A może to była maczeta? Wzrok mu się jeszcze rozjeżdżał. Rozmywał. Nie był całkiem ostry. I taki pozostał. Do końca. Do czasu, aż zapadła ciemność.
– Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną! – wrzasnął oprawca i zamachnął się ostrzem. Głowa siedzącego w fotelu spadła na dywan. – Najtrudniej jest zacząć – dokończył morderca już cichym, beznamiętnym, spokojnym głosem.
***
Anna Krolen najpierw nie mogła długo zasnąć. A potem, gdy wreszcie się jej udało, często się budziła. Z pokoju obok dochodziły jakieś wrzaski. Ktoś krzyczał coś o Bogu. Gdy za pierwszym razem usłyszała, zdaje się, „nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”, chciała nawet walnąć butem w ścianę i krzyknąć, żeby ci, co hałasowali, w tych swoich rozważaniach teologicznych nie zapominali o bliźnich. Lecz nie krzyknęła, nie uderzyła butem o ścianę. Jedynie cicho jęknęła: „Dajcie innym spać”. Potem pomyślała, że to pewnie ekipa tego rockowego bandu IchGott, który wczoraj wieczorem występował na festiwalu w Gdyni. Po koncercie pewnie popili, upalili się albo i naćpali i zaczęły się rozważania o egzystencji oraz istotach wyższych. Właśnie ta myśl sprawiła, że zrezygnowała z pomysłu z butem w roli głównej.
Nie chciała oceniać czy zwracać uwagi, zwłaszcza że sama wczoraj wieczorem nieco zabalowała. Spotkała się z dawno niewidzianymi kumpelami. Tak, kumpelami. Wolała to określenie niż „psiapsiółki”, które kojarzyło się raczej z infantylnymi, krzykliwymi nastolatkami. A ona i kumpele były przecież już świadomymi, odnoszącymi sukcesy młodymi kobietami pnącymi się po szczeblach kariery. Ewa pracowała w służbach, często pomagała bratu, który był gwiazdą w ABW. A Dominika stała się wziętą architektką, znakomicie prosperowała w rozbudowującej się ostatnio modnej Gdyni. Ile to już czasu minęło, odkąd poznała je w klubie Remont na koncercie jakiejś punkrockowej kapeli. Wszystkie trzy były wtedy na pierwszym roku studiów. Wkraczały w dorosłość. Wówczas dojrzałość kojarzyła im się z pewnego rodzaju wolnością. Przede wszystkim wolnością wyboru. O ile w czasach liceum imprezowało się wyłącznie w weekendy, to na studiach można było umawiać się przecież na nocne domówki nawet w środku tygodnia. Ile razem nocy zarwały, ile wina wypiły. To właśnie te wszystkie myśli, które kotłowały się w jej głowie, nie pozwalały na początku zasnąć. Teraz, już kilka lat po studiach, cały czas starały się trzymać razem. Nie bardzo to wychodziło. Ale przynajmniej się starały. Choćby teraz. Odwiedziły z Ewą Dominikę nad morzem. To właśnie do niej przyjechały z Warszawy. Bez zapowiedzi. Trochę ją zaskoczyły. Miały nawet w planach wybrać się na koncert IchGott, bo ponoć Dominika była ich fanką. Lecz doszły do wniosku, że podczas rockowego występu trudno będzie porozmawiać, a nie chciały się przekrzykiwać przez muzykę. Wybrały więc spokojniejsze rozwiązanie. Bar z dobrymi drinkami. Tak dobrze się rozmawiało, że nawet nie zauważyły, że minęła druga w nocy. Ponieważ pani architekt jeszcze nie zaprojektowała i nie zbudowała sobie domu z sypialniami gościnnymi, Anna, nie chcąc się narzucać, przenocowała w hotelu. Ewa po wieczornych szaleństwach zamierzała wrócić od razu pociągiem do Warszawy. Ciekawe, swoją drogą, jak jej poszło.
Furia spojrzała na zegarek. Było już dobrze po siódmej rano. Za ścianą panowała cisza. Chyba rockandrollowcy poszli spać, pomyślała. Ciekawe, o której można zejść na śniadanie? Niemal natychmiast jednak wpadła na to, że z pewnością godziny serwowania posiłków podano w informatorze hotelowym. Wstała z łóżka, podeszła do biurka. Leżał na nim segregator, dzięki któremu zaraz wszystkiego się dowie. Ucieszyła się – na śniadanie można będzie pójść już za kilka minut. Postanowiła się wykąpać. Lecz najpierw sprawdzi, jak sobie poradziła Ewa.
– Halo – usłyszała po wybraniu numeru przyjaciółki.
– Słyszę, że pani nie w formie? – wnosząc po niemrawym tonie Ewy, bardziej stwierdziła, niż zapytała.
– Obudziłaś mnie, Furia – odburknęła.
– Przepraszam – skrucha nie była udawana. – Chciałam sprawdzić, co u ciebie. Słyszę, że dojechałaś i dotarłaś do domu.
– Nie dotarłam, śpię na bocznicy kolejowej – zaprzeczyła przyjaciółka.
– Żartujesz?! – niemal krzyknęła Anna.
– Pewnie, że żartuję – głos Ewy nadal brzmiał sennie. – Jestem w domu. I śpię dalej. Pa.
– Pa. Jeszcze raz sorka – rzuciła do słuchawki. Lecz Ewa już tego nie słyszała, bo wcześniej przerwała połączenie.
Anna wstała z łóżka. Całkiem już rozbudzona i pocieszona wiadomością, że Ewa dotarła bez przeszkód do domu, raźnym krokiem ruszyła do łazienki. Zdjęła wczorajszą podkoszulkę i weszła pod prysznic. Odkręciła kran i ustabilizowała temperaturę wody.
– Tak, tego mi było trzeba – powiedziała sama do siebie, gdy ciepło spłynęło na jej nagie ciało. Stała pod rozgrzewającym strumieniem wody jeszcze przez chwilę, zanim się namydliła. Wspominała wczorajszy wieczór. Było miło, bez dwóch zdań. Jednak o ile z Ewą widywały się częściej i wciąż nadawały na tej samej fali, o tyle Dominika, przez wyprowadzkę do Gdyni, straciła już z nimi ten przelot. Gdy studiowały, mimo że na różnych kierunkach, rozumiały się naprawdę bez słów. Wczoraj już tak nie było. Każda, co oczywiste, podążyła swoją drogą życiową. Dominika opowiadała niemal cały czas o projektach, które rozwija. Ewa o sprawach, o których – jak wielokrotnie zaznaczała – nie powinna nawet wspominać.
– Musiałabym cię zabić, gdybym ci zdradziła tę tajemnicę – powtórzyła na pewno z pięć razy, jak nie więcej. Anna tylko kiwała głową z dezaprobatą, słysząc po raz kolejny ten czerstwy tekst z jakiegoś filmu. O dziwo, nie wpadła w furię, mimo że kilkakrotnie wszystko się w niej gotowało. Gotowało, jednak nie wykipiało. W końcu była z kumpelami na babskim wieczorze. A ten rządzi się swoimi prawami.
Wyszła spod prysznica zrelaksowana. Ustaliła ze swoim wewnętrznym „ja”, że nie żałuje tego wyjazdu. Nawet jeśli był trochę nudny, to nie żałuje. Nie wiedziała, że jeszcze zanim zejdzie na śniadanie, nie będzie mogła mówić o jakiejkolwiek nudzie.
***
Gdy komisarz Radek Drozdowski, zwany przez kolegów Drozdem, wszedł do pokoju hotelowego, omal nie zwymiotował. Obraz, który ukazał się jego oczom, na pewno był najbardziej przerażającym widokiem w jego życiu. Zdawało mu się, że całe pomieszczenie jest skąpane w krwi. To nie było prawdą. Lecz zawodne ludzkie oko czasem widzi to, czego w rzeczywistości nie ma. Krew, owszem, była – i to w znacznej ilości – na fotelu stojącym nieopodal dużych, zaczynających się przy samej podłodze przesuwnych drzwi balkonowych. I na całym kremowym dywanie rozłożonym między fotelem a brzegiem łóżka. Samo łóżko już nie było ubrudzone krwią. Czerwień, którą widział na nim, to po prostu barwa narzuty. Podobnie zasłony, krwistoczerwone od zawsze. Bo właśnie w takiej kolorystyce dekorator wnętrz urządził hotelowy pokój. Z pewnością przekonywał wszystkich, uzasadniając swój wybór, że tego typu barwy działają na człowieka energetyzująco. Nie mylił się. Faktycznie, to, co zdarzyło się w tym pokoju, miało niezwykle energiczny przebieg, pomyślał Drozd.
– Dzień dobry, panie komisarzu – powiedział technik, widząc wchodzącego Radka.
– Na pewno dobry? – spytał retorycznie Drozdowski.
– Niech pan nie mówi, że z pana taki delikacik…
– Nigdy nie widziałem morderstwa przez dekapitację.
– De… co? – zdziwił się technik.
– Dekapitacja, czyli metoda zadawania śmierci przez oddzielenie głowy od reszty ciała – wygłosił formułkę Radek.
– Fiu, fiu – pokręcił głową z podziwem zbierający ślady technik. – Komisarz Wikipedia we własnej osobie. A wie pan, kiedyś na Wybrzeżu, nawet nie tak dawno temu, jakieś… pięć, siedem lat temu, szalał taki wariat. Zdaje się Abdul, tak go nazwali śledczy. Też obrzynał ludziom łby.
– Ludzie nie mają łbów – zauważył Radek. – Czasem mnie ta wasza obojętność przeraża.
– Nasza? – zdziwił się technik. – Jak za dawnych czasów. Niech pan jeszcze powie do mnie „wy, towarzyszu” – zaśmiał się mężczyzna.
Drozd spojrzał na niego. Ocenił, że ma ponad pięćdziesiąt lat. Pracę z pewnością zaczął jeszcze w Milicji Obywatelskiej, więc pewnie pamięta PRL i to, jak zwracano się do funkcjonariuszy.
– Miałem na myśli techników – wytłumaczył.
– Nie bardzo rozumiem – rozmówca odwrócił się w jego stronę, przerywając na chwilę to, co robił.
– Mówiąc, że wasza obojętność mnie przeraża, miałem na myśli ogólnie techników – wyjaśnił Drozd. – Stąd liczba mnoga.
– Aaa… A pan by nie zobojętniał? Prawie codziennie jakieś takie atrakcje w pracy. Co zrobić? Taka robota.
Radek pokiwał głową. Rzeczywiście. Trudno nie zwariować. Taka robota. Trzeba to wszystko brać na chłodno.
– Co możesz już powiedzieć?
– Ostre, piekielnie ostre narzędzie. Pewnie coś w rodzaju maczety. Duża siła. Więc z pewnością śmierci nie zadała filigranowa kobieta.
– Nie zabiła kobieta… – machinalnie odezwał się Drozdowski.
– Tego nie wiemy – przerwał mu technik. – Miałem na myśli, że nie była to mała i słaba osoba. Jednak wśród pań też są przecież te… hetery, co nie?
– Rozumiem. Morderca był silną osobą.
– Nawet nie musiał być specjalnie silny. Bo wydaje mi się, że jakoś zneutralizował ofiarę.
– Jak? – zapytał Radek.
– Nie mnie oceniać. To wykaże sekcja. Ja jestem tylko skromnym zbieraczem. Pan doktor się wypowie… Oczywiście jak już nas zaszczyci swoją obecnością.
Dopiero teraz komisarz zauważył, że na miejscu nie ma jeszcze lekarza. To dlatego korpus ofiary spoczywał nadal w fotelu, a głowa nieopodal na podłodze. Technik i policjanci obecni w pokoju nie chcieli niczego ruszać, zanim lekarz medycyny sądowej nie dokona oględzin zwłok.
– A kiedy możemy spodziewać się pana doktora? – spytał Drozd.
– O wilku mowa – kiwnął głową technik, zwracając wzrok w stronę drzwi pokoju.
– Raczej o wilczycy – uśmiechnęła się na oko czterdziestolatka, która od razu po wejściu do pomieszczenia założyła rękawiczki, maseczkę i ochraniacze na buty. Drozdowski przyglądał się jej przez chwilę. Ruchy kobiety świadczyły o tym, że wie, co robi. Stąpała delikatnie, żeby nie zadeptać ewentualnych śladów.
– Tu już zrobione – technik wskazał wąskie przejście między biurkiem a fotelem. – Żeby pani doktor mogła bliżej podejść.
– Dziękuję – powiedziała. Wydawało się, że z uśmiechem. Lecz nie było go widać, bo twarz miała ukrytą za maseczką. – Taaak – przeciągle odezwała się po chwili. – Rany kłute i cięte zadane na jakiś czas przed śmiercią. Są wcześniejsze, bez wątpienia. Więc morderca jakiś czas bawił się ze swoją ofiarą – mówiła, nie odwracając głowy w stronę Drozdowskiego. – Cięcie dość precyzyjne, wiedział, gdzie uderzyć. Od przodu, bo miał miękko. Maczeta, czy co to tam było, nabrała rozpędu przez miękkie tkanki. Mogła się zatrzymać na kręgosłupie szyjnym. Ale się nie zatrzymała.
– I o czym to świadczy? – spytał Drozd.
– O tym, że nie zrobiła tego słaba babka – powiedziała kobieta, zdejmując maseczkę z twarzy i odchodząc od zwłok. – Możecie go już uprzątnąć. Nic więcej tu nie widać. Reszta po sekcji – odezwała się zarówno do policjantów zabezpieczających miejsce zbrodni, jak i oficera prowadzącego.
– Drozdowski – wyciągnął rękę Radek. – Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać.
– Czyż, Bogna Czyż – podała mu dłoń. – Lecz to nie ma znaczenia. I tak nie będziemy współpracować.
– Dlaczego? – zdziwił się.
– To wszystko – przeleciała wzrokiem po pokoju – przejmie z pewnością Warszawa. Przyślą kogoś z ABW – wyjaśniła.
– A dlaczego niby z ABW?
– Nieczęsto zdarza się gość z oderżniętym łbem…
– Ludzie nie mają łbów – przerwał jej Drozdowski.
– …z oderżniętym łbem – powtórzyła, jakby na złość akcentując słowo „łeb” – a w pobliżu wyznanie „Allah akbar”. I to jeszcze napisane krwią.
Drozdowski uniósł brwi ze zdziwienia.
– Nie zauważył pan? – spytała złośliwie, udając zdziwioną. Skinęła głową w stronę zasłon. Dopiero teraz dostrzegł wyraźnie: na wszechogarniającej czerwieni materiału, krwią, wielkimi literami były napisane dwa słowa. Na pierwszy rzut oka zlewały się z barwą zasłon. Jednak teraz widział to w pełni. Ludzkie oko czasem widzi to, czego nie ma, a czasem nie widzi tego, co jest, pomyślał. Zdał sobie sprawę z tego, że rzeczywiście śledztwo w tej sprawie najprawdopodobniej przejmie Warszawa.
***
– Wybacz mi, ojcze, bo zgrzeszyłem – słowa, które usłyszał, przerwały jego myśli.
Tomasz siedział w konfesjonale, jak to miał w zwyczaju po niedzielnej sumie, i czekał na chcących się wyspowiadać. Lecz po mszy rzadko kto tu zaglądał. Miał więc czas, żeby zagłębić się w swoich myślach. A tych nie brakowało. Czasem miał wątpliwości, czy to, co sprawiło, że poszedł do seminarium, było rzeczywiście powołaniem. Gdy tam był, myślał, że tak. Starał się wypełniać posługę najlepiej, jak mógł. Choć w miarę upływu czasu coraz bardziej mu to ciążyło. Psychicznie, nie fizycznie oczywiście. Ludzie tak często przychodzili ze swoimi problemami i zrzucali ich ciężar właśnie na niego. Najpierw ochoczo pomagał, doradzał. Myślał, że w ten sposób poprawia świat, czyni go lepszym. Lecz z biegiem kolejnych miesięcy problemów przybywało, zamiast ubywać. Wydawało mu się, że świat jest coraz gorszy. To go frustrowało. Wiedział, że sam jeden, a nawet z pomocą wszystkich księży na ziemi, nie zmieni jego oblicza. To, był tego pewien, doprowadziło go do depresji.
Zupełnie się zatracił w życiu. Poinformował biskupa o swoim stanie. Hierarcha zgodził się, żeby Tomasz odpoczął. To zdecydowanie pomogło. Poukładał sobie wszystko w głowie. Podjął decyzję. A ostatnio był nawet na krótkim urlopie na Malcie. Odwiedził tam dwie parafie i postanowił kontynuować swoje dzieło. Ale zupełnie inaczej niż do tej pory. Jak to mówią: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Być może piękno Malty natchnęło go, by po powrocie zacząć działać nieszablonowo. Zrozumiał, że do tej pory był spętany ograniczeniami. Teraz postanowił je odrzucić. Trudno byłoby mu wyjaśnić, na czym polegały różnice. Lecz przeniósł swój maltański pomysł na rodzimy grunt.
Oczywiście w pochmurnej Gdyni było zupełnie inaczej. Choć i tam, i tu widział morze, to na południu było ono soczystoniebieskie. Błękitne niebo odbijało się chętnie w bezkresnych wodach. A chmury rzadko mąciły czystość tego odbicia. Poza tym widok skał wyspy, nękanych przez niesforne wody, skał kremowożółtych niczym papieska kremówka, napawał go jakąś radością życia i chęcią działania. Widział w nich to życie, ten ruch, to piękno natury, te wszystkie dzieła Stwórcy. Czy tak będzie w raju? Zastanawiał się niejednokrotnie. Gdy wrócił, po niecałych trzech tygodniach wybrał się na samotny spacer, nad morze. Pomyślał wtedy, że pewnie i tu dostrzeże boską moc stworzenia. Nic z tego. Szare wody rozbryzgiwały się o brudny brzeg. Pławiące się w falach plastikowe butelki dodatkowo wzmagały poczucie beznadziei. Bure chmury unoszące się często nad głową, gdy chodził ulicami, sprawiały, że zamykał oczy i w myślach przenosił się na Maltę. Teraz też był w takiej wewnętrznej podróży, z której wyrwał go ten głos.
– Wybacz mi, ojcze, bo zgrzeszyłem – zdanie brzmiało chropowato, nieczysto. Jakby niewyraźnie. Czyżby wypowiadający te słowa celowo zmieniał swój naturalny głos? Niby po co? Jego wyznanie wydawało się jednak szczere. Ten, kto je wypowiedział, zapewne rzeczywiście żałował swego czynu. Tomasz, po miesiącach spędzonych w konfesjonale, potrafił to wyczuć.
– A czymże obraziłeś Pana Boga, synu? – zadał standardowe pytanie.
– Śmiercią bliźniego – odparł głos niemal szeptem.
– Co przez to rozumiesz?
– Zabiłem bliźniego, odciąłem mu łeb jak Abraham barankowi.
– Co zrobiłeś? – Tomasz nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.
– Wszechmocny nakazał Abrahamowi złożyć w ofierze swego syna, czyż nie? – spytał głos. Lecz nie oczekiwał odpowiedzi. Kontynuował. – W ostatniej chwili miłosierny Bóg posłał jednak anioła, by powstrzymał zadanie śmierci. Ojciec nie złożył ofiary ze swego syna. Zamiast Izaaka, Abraham złożył w ofierze baranka, którego wskazał Pan.
– Tak było – cicho przytaknął Tomasz.
– Ja nie miałem tyle szczęścia. Musiałem to zrobić. Bo Bóg nie dał mi znaku, żebym tego nie robił. Ale przecież tym razem nie chodziło o ofiarę. Albo o jakąś próbę. Tylko o wartości fundamentalne. Zrobiłem to w obronie wiary, w obronie wartości, których należy przestrzegać.
– Zabiłeś syna? – upewnił się, bo przybysz wciąż jakby szeptał.
– Tak. Zabiłem syna, bo wszyscy jesteśmy synami Ojca. I winniśmy przestrzegać reguł ustalonych przez niego. Dlatego musiałem synowi ściąć głowę.
Tomasz, oblany zimnym potem, nie mógł wykrztusić słowa. Wszystko, co chciał, miał zamiar powiedzieć, więzło mu w gardle. Wszystkie słowa były nieodpowiednie. Po prostu nie wiedział, jak zareagować na takie wyznanie.
– Czy się mylę, ojcze? – spytał głos.
– Względem czego?
– Czy nie powinniśmy się stosować do reguł? Wszyscy?!
Morderca próbuje się usprawiedliwić, pomyślał Tomasz. Już wiedział, co mu powie.
– Nie.
– Nie mylę się? – zareagował głos.
– Nie, nie można zabijać bliźnich. To grzech ciężki.
– Czyli nie ma dla mnie ratunku.
– Nie ma – przyznał Tomasz. – Popełniłeś grzech ciężki, śmiertelny.
– Trudno – powiedział głos. Zdaniem spowiednika zbyt lekko to zabrzmiało. – Nie ma dla mnie ratunku, poświęcę się i będę kontynuował swe dzieło. Muszę naprawiać ten świat.
Tomasz po tych słowach usłyszał jedynie oddalające się kroki. Stukot ciężkich butów na kamiennej posadzce kościoła. „Muszę naprawiać ten świat”. Przypomniał sobie ostatnie zdanie. Przybysz nie czekał na rozgrzeszenie, bo nie mógł go dostać. Wiedział o tym. Czy ruszył dalej wypełniać swoją chorą misję? Tomasz, będąc w szoku, nie wyjrzał nawet z konfesjonału. Nie ruszył za przybyszem. „Muszę naprawiać ten świat”. Te słowa wciąż brzmiały w jego głowie. Chore, niebezpieczne, oznaczające, że ten człowiek wkrótce będzie czynił kolejne podłości. Jakże teraz chciałby być na Malcie… Zamknął oczy. Lecz nie zobaczył ani beztroskiego błękitnego nieba, ani białych bałwanów fal rozbijających się o malownicze skały. Wciąż za to słyszał: „Muszę naprawiać ten świat”. Tomasz przecież też chciał to robić. Jeszcze niedawno wierzył, że się da. Że z każdym dniem, rozwiązując czyjeś problemy, radząc ludziom, jak żyć, da się. Dopiero stosunkowo niedawno przestał w to wierzyć. Właśnie wtedy uznał, iż stracił powołanie. Bo czyż sługa Boży może przestać wierzyć? Nie. Postanowił działać. Zerwał się na równie nogi, niemal wybiegł z konfesjonału. Szybko, w stronę drzwi kościoła. Już był na ulicy. Rozejrzał się wokoło. Jednak nie wiedział nawet, jak wygląda ten, który zabił. Ten, który szukał pomocy, a on mu jej nie udzielił. Tak myśląc, spojrzał w niebo. Szare, zasnute chmurami. Czuł, że poniósł kolejną klęskę w naprawianiu świata.
***
Kobieta była piękna. Regularne rysy w połączeniu z prostymi, długimi włosami. Myślące, bystre, brązowe oczy, które teraz go przewiercały na wylot. To wszystko sprawiło, że komisarz Drozdowski stracił pewność siebie.
– Proszę stąd wyjść – powiedział, lecz nie tak stanowczym tonem, jak zamierzał.
– Co tu się stało? Mam prawo wiedzieć – oznajmiła kobieta.
– Tu nie ma nic do oglądania – próbował swoim ciałem zasłonić widok pokoju.
– Proszę mnie nie zbywać – powiedziała stanowczo. – Nazywam się Anna Krolen, jestem dziennikarką portalu Wtem.pl, proszę o informacje. Co się tu wyprawia?
– Pani… pani jest dziennikarką? Z Wtem.pl? – na to komisarz Radosław Drozdowski nie był przygotowany.
– Właśnie to panu przed chwilą zakomunikowałam. Może pan się zrewanżować?
– Czym?
– No tym, jak pan się nazywa i co pan tu robi. To chyba oczywiste?
Kobieta zbiła go z tropu. Zawsze, odkąd pamiętał, był nieśmiały wobec płci pięknej. Nieśmiały wobec całej płci. A jeśli przedstawicielka tejże była rzeczywiście piękna, to w ogóle tracił rezon i stawał się małym chłopcem. Teraz właśnie tak się czuł. Mimo że był komisarzem policji, ta atrakcyjna kobieta działała na niego deprymująco.
Anna wiedziała, co się dzieje w głowie policjanta. Wszystko było elegancko wymalowane na jego twarzy. Nieraz już miała z tym do czynienia. Onieśmielała mężczyzn. Lecz ten tu był wyjątkowym okazem. Nie robiła sobie wyrzutów. Ot, po prostu miała nad nim przewagę – dzięki matce naturze – i zamierzała to wykorzystać.
– No więc, panie komendancie? Generale? Byłby pan tak uprzejmy? – uśmiechnęła się nawet, próbując ośmielić Drozdowskiego.
– Nie jestem ani komendantem, ani generałem. Po co te drwiny?
– Jakby się pan przedstawił, tobym wiedziała, a nie strzelała, panie… detektywie.
– Jestem komisarzem. A to, co się stało, chyba nie jest sprawą dla prasy – Radek próbował odzyskać pewność siebie.
– Czyżby? – Anna się zirytowała tą głupią uwagą. – A od kiedy to policja ustala, co się nadaje, a co nie nadaje dla prasy? Czy to pana oficjalne stanowisko? Czy policjant teraz będzie cenzurował treści dziennikarskie? – zasypała go pytaniami.
– To nie tak – próbował się ratować. – To pani nazywana jest… Furią? Ja czytałem wiele pani tekstów. Ale to, pani Anno, co tu się wydarzyło… Nie, nie mogę pani nic powiedzieć.
– Czytał pan moje teksty? – rozchmurzyła się Furia. – To miłe. Dobrze, niech pan mnie nie wpuszcza, bo pewnie miałabym potem problem ze zjedzeniem śniadania…
– Bez wątpienia – przerwał jej Drozdowski.
– Ale może pan powiedzieć, co się stało – dokończyła Anna.
– Chyba nie mogę – Radek spojrzał jej w oczy.
– Chyba? – spytała.
– Dobrze, skontaktuję się z przełożonymi i ABW i… – ugryzł się w język, bo wiedział, że przez przypadek chlapnął coś, czego nie powinien mówić.
– ABW? – Furia uniosła brwi. – To wie pan co, komisarzu…
– Drozdowski, ale mówią na mnie Drozd – wtrącił Radek.
– …komisarzu Drozdowski. Zrobimy tak, że od ABW to ja się już sama dowiem. Nie będą to jakieś tam sraty-pierdaty, które pan by mi tu pocisnął. Idę na śniadanie – powiedziała i odwróciła się na pięcie w stronę wind.
– Smacznego! – krzyknął za nią po chwili Radek.
***
Trudno sobie wyobrazić lepszą siedzibę dla Komendy Miejskiej Policji. Gdynia ma to szczęście, że policjanci pracują tu w zabytkowym gmachu Bergtransu, mieszczącym się w centrum miasta, przy ulicy Portowej 15 róg Świętego Wojciecha. Ciekawe są losy nie tylko spraw, które rozwiązywano w tym budynku, lecz także sam budynek wiele by powiedział, gdyby mógł. Został wybudowany w połowie lat trzydziestych ubiegłego wieku przez norwesko-polską firmę maklerską, Towarzystwo Żeglugowe Bergtrans, której większościowym udziałowcem była firma żeglugowa Det Bergenske Dampskibsselskab z miejscowości Bergen. Udziałowcem tego interesu był między innymi Władysław Potocki, polski arystokrata i przedsiębiorca. W czasie wojny gmach Bergtransu zajęło Prezydium Policji, zaś po II wojnie światowej, oczywiście znacjonalizowany, gościł Żeglugę Polską, Polsko-Brytyjskie Towarzystwo Okrętowe, a nawet Konsulat Wielkiej Brytanii. Potem zatroszczył się o te mury Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. To chyba najmroczniejszy okres dla budowli. Aż w końcu znalazła się tu Komenda Miejska Policji w Gdyni. Tomasz nie wiedział tego, gdy wchodził do gmaszyska i zamierzał odnaleźć oficera dyżurnego.
– Szczęść Boże – zwrócił się do młodego policjanta.
– Dzień dobry – odpowiedział oficer.
– Przyszedłem tu, choć biłem się z myślami. Wie pan, tajemnica spowiedzi. Lecz z drugiej strony to właściwie nie była spowiedź, jedynie wyznanie grzechu. Ciężkiego… Najcięższego. Śmiertelnego. Nie mogło być mowy o pokucie. Zwłaszcza że ten, który grzech popełnił, ulotnił się. Rozumie pan? – spytał ksiądz.
Policjant nic nie rozumiał. Ale w imię świętego spokoju skinął głową.
– Może, proszę księdza, zacznijmy od początku. W czym mogę pomóc? – spytał.
– Chciałbym o tym komuś opowiedzieć. Chodzi najprawdopodobniej o grzech, którego nie zmyje żadna pokuta.
– Taaak – przeciągle westchnął oficer dyżurny. – Może ksiądz usiądzie na chwilę, a ja się zorientuję, co mogę w tej sprawie zrobić.
Policjant wskazał krzesła po drugiej stronie korytarza. Nie bardzo wiedział, z czym ma do czynienia. Zadzwonił do przełożonego i po cichu zdał relację z tego, co usłyszał. Nie spuszczając z oczu Tomasza, wyszeptał, że prawdopodobnie na komendzie zjawił się niezbyt zdrowy na rozumie ksiądz, który coś opowiada o grzechu śmiertelnym. Przełożony kazał wysłuchać księdza, bo nigdy nic nie wiadomo, jak się wyraził, a potem grzecznie podziękować za zeznania i koniecznie podkreślić, że zajmiemy się tą sprawą.
– Proszę księdza – zawołał, gdy skończył rozmawiać z przełożonym. – Chętnie posłucham, o co chodzi, choć dziś mamy urwanie głowy…
– Ja właśnie w tej sprawie – powiedział Tomasz.
– W jakiej sprawie? – zdziwił się policjant.
– W sprawie urwania głowy. Wiem, kto to zrobił – powiedział z pewnością w głosie. – No może nie wiem, kto konkretnie, lecz wiem, że był to mężczyzna.
– Nie bardzo w dalszym ciągu rozumiem – policjant wydawał się zdezorientowany. – Jaki mężczyzna? I jakie urwanie głowy?
– To może po kolei – westchnął. – Do spowiedzi dziś przyszedł mężczyzna, który przyznał się, że ściął komuś głowę. Wahałem się, czy tu przychodzić, bo przecież grzesznicy idą do kościoła ze skruchą w sercu, wiedząc, że jest tajemnica spowiedzi i nic poza konfesjonał się nie wydostanie. Jednak w tym przypadku nie było skruchy, żalu za grzechy. A wręcz zapowiedź następnych czynów.
Policjant nie słuchał. Wystarczyła mu informacja, że ktoś komuś ściął głowę. Nie interesowała go już motywacja księdza.
– Ktoś ściął komuś głowę? Tak ksiądz twierdzi? – spytał dla pewności.
– Ja tak twierdzę – odparł.
– Ksiądz tak twierdzi?
– Ja, jako osoba, a nie jako ksiądz, tak twierdzę – powtórzył Tomasz.
Oficer dyżurny przyjął to do wiadomości i wykręcił jakiś numer telefonu. Zrelacjonował opowieść księdza i z każdą sekundą, gdy słuchał kogoś po drugiej stronie aparatu, na jego twarzy malowało się coraz większe zdziwienie.
– Gdzie to było? – spytał.
– Nie wiem, gdzie ściął tę głowę, jeśli o to pan pyta.
– To akurat wiemy. Gdzie ten mężczyzna do księdza przyszedł? – dopytywał się policjant.
– Wiecie? – zdziwił się Tomasz.
– Tak, w jednym z hoteli w Gdyni. Ale gdzie się przyznał do tego czynu?
– W kościele pod wezwaniem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Jednak temu człowiekowi nie można już pomóc – cicho dokończył Tomasz.
***
Furia najadła się do syta. Przepychanka z komisarzem Drozdowskim nie pozbawiła jej apetytu. Zwłaszcza że bufet śniadaniowy był imponujący. Jajka w trzech postaciach. Klasyczne na twardo z majonezem i szczypiorkiem, jako pasta jajeczna i dodatkowo takie przeznaczone do usmażenia czy ugotowania na miękko. Nie było, co nieco ją zdziwiło, zwykłej jajecznicy. Jakże powszechnej w hotelowym śniadaniowym menu. Może to i dobrze, pomyślała. Zwykle hotelowa jajecznica jest przesuszona i niesmaczna. Oprócz jajek na stołach leżały rozmaite wędliny i pasztet, który Furia uwielbiała. To pozostałość z młodości, kiedy z rodzicami często bywali w Zakopanem i w ulubionym hotelu na śniadanie zawsze był pasztet. Kładli go sobie na kanapki, na wierzchu umieszczając plasterek oscypka. Sentymentalizm, może tani, lecz od tej pory, gdy w hotelu na śniadanie był do wyboru pasztet, automatycznie uznawała, że spędziła noc w zacnym miejscu. Spróbowała jeszcze sałatki jarzynowej, wierząc, że jest świeża, a nie przedwczorajsza. Musiała być świeża, w końcu mieli na śniadanie pasztet, a to zobowiązuje, pomyślała. Popiła wszystko aromatyczną kawą. Już miała wstawać od stołu, kiedy zadzwonił telefon. Spojrzała, kto dzwoni, i się uśmiechnęła.
– Wstałaś, skacowany śpiochu? – rzuciła do słuchawki.
– Musiałam. Dzwonił Witucki – odpowiedziała Ewa. – Co tam się wyprawia?
Mimo że przyjaciółka, właściwie dla Furii kumpela, nie sprecyzowała gdzie, to wiadomo było, że chodzi jej o gdyński hotel, w którym Furia spędziła noc.
– Nie bardzo jeszcze wiem, właśnie miałam dzwonić do generała, lecz jak słyszę, on mnie uprzedził i zadzwonił do ciebie, żebyś ty zadzwoniła do mnie – odpowiedziała pokrętnie.
– Nie pochlebiaj sobie. Witucki nie wie, że nocowałaś w tym hotelu. Podobno ktoś uciął komuś głowę i nabazgrał „Allah akbar” na ścianie czy zasłonach.
– Co ty wygadujesz?! – Furia niemal zakrzyknęła. – To takie klocki.
– Ano takie. Coś zauważyłaś? Bo niebiescy twierdzą, że skoro to jakiś muzułmanin, z pewnością powinni zająć się tym ci z ABW, a nie oni.
– Mogę się zorientować w sytuacji, jeżeli chcesz. Tylko że pan komisarz Drozdowski jest zawstydzony moją osobą – powiedziała Anna.
– Jaki komisarz? Kurwa, Furia, do brzegu. Jaśniej. Ja jeszcze dziesięć minut temu smacznie spałam. Nie jestem do końca rozjarzona.
– Rozjarzona? Jak jarzeniówka?
– No, wyobraź sobie, takie poetyckie porównanie. Jestem rozkojarzona, czyli nie rozjarzona, więc mów do mnie dużymi literami, OK?
Anna skinęła głową. Ale zorientowawszy się, że rozmawia z Ewą przez telefon, natychmiast powtórzyła, już werbalnie, do słuchawki.
– OK. No więc komisarz, który prowadzi śledztwo, nazywa się Drozdowski. Wychodząc na śniadanie, zauważyłam, że coś się dzieje w pokoju obok. Jednak niczego się nie dowiedziałam, poza tym, że sprawa jest chyba właśnie dla twojej agencji. Zresztą i to wiem przez przypadek, bo się wypaplał niechcący – wyjaśniła Anna.
Na chwilę popadła w zadumę, jakby układając sobie coś w głowie, i po chwili znowu zaczęła mówić.
– Ale wiesz, ja w nocy coś słyszałam.
– Co? – zainteresowała się Ewa.
– Krzyki zza ściany. Ktoś wrzeszczał: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”.
– To by się zgadzało – powiedziała agentka.
– Jesteś pewna?
– A ty nie? Po tym, co mi właśnie powiedziałaś?
– Nie, może być sporo innych możliwości.
– Dobra, ale mogę je dopiero rozpatrzeć na miejscu, a nie przez telefon.
– No raczej – przyznała Furia. – To co, do zobaczenia jeszcze dziś w Gdyni?
– Na to wygląda – mruknęła przyjaciółka.
– Ooo, słyszę, że nie cieszysz się na nasze spotkanie?
– A z czego tu się cieszyć? Jesteś dziennikarką. Będziesz jak wrzód na dupie. Co, ja cię nie znam?
Furia roześmiała się do słuchawki.
– Masz rację, nie odpuszczę ci. A tymczasem zadzwoń proszę do tego Drozdowskiego, żebym mogła zorientować się w sprawie.
– Furia, nie przeginaj – zirytowała się Ewa. – Nic nie możesz opublikować. Dla dobra śledztwa.
– Dla dobra śledztwa – powtórzyła Anna. – Zadzwoń, to nic nie opublikuję aż do czasu rozwiązania, może być?
– Myślę, że Witucki na to pójdzie. Już dzwonię. Tylko nie zrób mu krzywdy.
– Komu? Drozdowi? Moi? – spytała, udając słodką idiotkę. – Chyba nie przypuszczasz, że mogłabym…
– …zabić Drozda? – dokończyła Ewa.
– Wystarczy na dziś trupów – powiedziała, śmiejąc się z aluzji do znanej powieści. – Obiecuję, że nie… skrzywdzę Drozda – dokończyła. Nie wiedziała, że ktoś w Gdyni nie zgodziłby się z nią, gdyby usłyszał, że już wystarczy na dziś trupów.
***
Janusz Gottlieb dorobił się na handlu. Potem rozwinął biznes i zajął się także produkcją. Postawił na nowe technologie. Uważał, że Gdynia to miasto, które daje niesamowite możliwości, zwłaszcza jeśli ktoś jest zaradny. A Janusz był. Gdy był młody, zamustrował się na statek i wiele lat pływał po morzach i oceanach. Nie tylko dlatego, żeby był ciekawy świata. To też. Ale przede wszystkim dlatego, żeby ten świat zrozumieć. Mechanizmy, które nim rządzą, fascynowały Janusza. A mechanizmami rządziły zwykłe ludzkie cechy, takie jak: zazdrość, próżność, pycha, podłość. To z nich wyrastała chęć bogacenia się, pogrążenia konkurencji, walka niekiedy na śmierć i życie. Być albo nie być. Nie, to nie miłość, miłosierdzie czy wyrozumiałość rządziły ludzkimi umysłami. To złe cechy sprawiały, że ludzie chcieli mieć ciągle więcej i więcej. Wiedział, że ta gorączka, chęć zdobywania coraz większych pieniędzy, dopadła także jego. Wiedział również, że tego, co już zgromadził, starczy mu do końca życia. A jednak coś go popychało dalej. Po kolejny kontrakt, po kolejny milion na koncie.
Pływanie nauczyło go wszystkiego. Sztuczki, zagrywki, strategię biznesową przeniósł z pokładu statku na ląd stały. Znał się na ludziach. I dlatego osiągnął sukces w biznesie. Czy był szczęśliwy? Nie zastanawiał się nad tym. Nie miał czasu. Wciąż pędził do przodu. Jedynie w niedziele miał zwyczaj się zatrzymywać. Nie było go dla nikogo. Poświęcał się temu, co lubił. Najczęściej pływał w przydomowym basenie, a potem wygrzewał się w saunie, wspominając lata na morzu. Czasem zresztą jeszcze żeglował. Kupił jakiś czas temu niewielką łajbę, którą cumował w gdyńskim porcie. Tam zresztą często można było go spotkać, gdy w przybrzeżnym barze wraz z innymi „wilkami morskimi”, jak ich nazywał, przesiadywał i sączył jasne pełne. Dziś też tak było. Ale jego kompani szykowali się do jutrzejszego rejsu, zdaje się do Jastarni, on natomiast musiał być wtedy w firmie na spotkaniu z jakimiś nudnymi analitykami. Poza tym do baru nieopodal jachtklubu przyszedł dziś jego rywal biznesowy, Ryszard Milke, którego nie znosił. Nie dlatego, że z nim rywalizował. Nie lubiłby go, nawet gdyby facet nie miał nic wspólnego z biznesem. Czasem po prostu tak jest. Nie lubi się człowieka i tyle. Na dodatek Janusz był pewien, że uczucie niechęci jest odwzajemnione.
– Pan, drogi kolego, płynie jutro do Jastarni? – spytał Milke, niby obojętnie, gdy tylko zjawił się w barze. Na pozór zwykłe pytanie, lecz Gottlieb wyczuł fałszywą nutę.
– Nie płynę – odpowiedział.
– Ano właśnie, tak słyszałem. Podobnie jak ja.
A mnie to, proszę szanownego pana, chuj obchodzi, czy pan planuje, czy nie planuje płynąć, chciał odpowiedzieć Janusz. Jednak w porę ugryzł się w język. Po co jątrzyć? Skoro był odosobniony w niechęci do pana Milkego.
Ponieważ kompani od piwa i żeglugi rozprawiali jedynie o planowanym rejsie, a na dodatek pojawił się w barze ten prostak, bo właśnie tak o nim myślał, Janusz czuł się zbędny i wrócił do domu.
Żona nie rozumiała jego świata. Poruszała się po zupełnie innych życiowych drogach. Była nauczycielką w liceum. Często wychowywała tak zwaną trudną młodzież, próbując ukierunkować złość, agresję, która ich przepełniała, w stronę sztuki. Kilku jej podopiecznych okazało się naprawdę zdolnymi artystami. Niektórzy postawili na sztuki piękne, inni na muzykę. Nawet dwóch z nich grało w zespole syna.
Janusza nie interesowała taka muzyka. Nie odnajdywał w niej melodii, wolał już, jak Zenek zawodził skrzeczącym głosem o zielonych oczach. Syn i żona się śmiali, że w tej dziedzinie Janusz okazał się prawdziwym Januszem. Nawet nie wiedział, co to znaczy. Dziś żona pojechała do jakiejś dawno niewidzianej znajomej, syna też nie było. Nie wiedział nawet, co robi. Nie interesowało go to, zwłaszcza że często znikał na całe weekendy. Najważniejsze było to, że po powrocie z portu miał cały dom dla siebie. Włączył telewizor, nalał sobie kolejne piwo (pierwsze wypił z kolegami w porcie) i już miał usiąść na kanapie, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi.
– Kogo niesie? – spytał głośno sam siebie. Poszedł do przedpokoju. Założył kurtkę i buty, bo wiedział, że być może będzie musiał iść do furtki, żeby przekonać się „kogo niesie”. Kilka dni temu zepsuł się wideodomofon. Właściwie nie wiadomo było, czy się zepsuł. Czasem coś w nim nie stykało. A innym razem działał bez zastrzeżeń. Tak czy owak, przyzwyczaił się już, żeby za każdym razem wyglądać za drzwi i sprawdzać, czy domofon zadziałał, jak należy, czy stroi fochy. Nie wiedzieć czemu nie zlecili jeszcze naprawy. Widocznie ani jemu, ani jego żonie ta niedogodność nie przeszkadzała tak bardzo. Nie mieli zresztą zbyt wielu gości. Może gdyby częściej ktoś do nich wpadał, problem z domofonem stałby się bardziej uciążliwy. Otworzył drzwi. Jakież było jego zdziwienie, gdy tuż za progiem zobaczył mężczyznę. Nie trzeba więc było iść aż do furtki, żeby przekonać się, kto dzwonił. Tym razem domofon zadziałał.
– Ty? – spytał zdziwiony.
– Ja – odpowiedział mężczyzna. Janusz zawiesił się na chwilę i patrzył na świat za stojącym w progu gościem. Jesień sprawiła, że liście już pożółkły, niektóre uderzały w oczy żywiołową czerwienią. Z północy wiał silny wiatr, próbując je zerwać z drzew. Szumiące gałęzie i słyszalny z oddali szum miasta w połączeniu z widokiem jesiennych liści sprawiały jakieś niepokojące wrażenie. A nawet złowrogie.
– Co tu robisz? – spytał zirytowany wizytą.
– Przyszedłem kontynuować to, co zacząłem – odparł gość.
***
Anna Krolen nie bardzo lubiła czekać. Jej energiczna osobowość dała o sobie znać zaraz po wciśnięciu guzika przywołującego windę. Ponieważ ta nie chciała zjechać na parter, gdzie serwowano śniadanie, a na wyświetlaczu nad drzwiami wciąż pojawiały się liczby większe od zera, domyśliła się, że dźwig zbiera pasażerów z różnych pięter. Spojrzała na chwilę w stronę parkingu. Był znakomicie widoczny przez całą przeszkloną ścianę nowoczesnego budynku hotelu. Zauważyła tylko jeden oznakowany samochód policyjny. Sprytnie, pomyślała. Nie chcą siać paniki wśród gości. Winda wciąż nie przyjeżdżała. Anna się zniecierpliwiła i postanowiła pójść na piechotę. Ledwie kilkadziesiąt sekund później była już na trzecim piętrze, na którym mieszkała i na którym gość z pokoju obok został zabity. Wszystko robiła szybko. Lecz zarazem dokładnie. Prawdopodobnie dlatego, że tak nauczył ją w dzieciństwie ojciec, tajemnicza postać, która zniknęła z jej życia, gdy miała piętnaście lat. Być może za wszelką cenę starała się być wciąż córeczką tatusia. Dlatego, tak jak on w przeszłości, działała z jednej strony impulsywnie, z drugiej dokładnie i metodycznie. To sprawiało, że nie miała zbyt wielu znajomych wśród kobiet, które na ogół były dla niej niekonkretne. Ona zaś oczekiwała od ludzi (także od tych, z którymi się znała bliżej) logiki i nieowijania niczego w bawełnę. Chciała znać prawdę, nawet jeśli ta była niewygodna. Być może właśnie dlatego była znakomitą dziennikarką.
– Jak tam, panie komisarzu, już pan nie będzie podchodził do mnie jak do jeża? – spytała, gdy tylko zobaczyła Drozdowskiego.
– Nie podchodziłem do pani jak do jeża – zaprzeczył Radek.
– Oczywiście, tak coś palnęłam bez sensu – machnęła ręką. – Chciałam się dowiedzieć, czy dzwonili do pana z ABW?
– Dzwonili. Musi pani mieć niezłe chody.
– No, faktycznie wychodziłam te chody przez kilka lat studiów z tą, która do pana dzwoniła – przyznała mu rację. – Ale do rzeczy. Mogę się panu przydać.
– Tak? – zdziwił się.
– Ano tak. Słyszałam w nocy głośne wrzaski z tego pokoju – powiedziała Anna. – Ktoś wykrzykiwał pierwsze przykazanie.
– To ciekawe… Nawet bardzo – zamyślił się Drozdowski.
– Owszem, zwłaszcza że nie pasuje to panu do koncepcji z terrorystami, co?
– Skąd pani wie? – zdziwił się i spojrzał na nią z zaciekawieniem.
– Panie komisarzu, ja tylko tak wyglądam. Ale pod tą uroczą powłoką – wskazała na siebie – kryje się całkiem cwana gapa – powiedziała z przekonaniem. – Oczywiście, że panu nie pasuje, bo jaki arabski fundamentalista wykrzykiwałby przed dekapitacją pierwsze przykazanie? Ryczałby na cały głos „Allah akbar”. A poza tym dlaczego miałby ścinać jakiegoś muzyka?
– Właśnie – przyznał z uznaniem Drozdowski.
– To skoro ja pomogłam, czas na pana – skwitowała Furia. – Oko za oko, ząb za ząb, informacja za informację, jak mawiają.
– Kto tak mawia?
– Ja, to wystarczy.
Drozdowski się przez chwilę zastanawiał.
– Teraz myśli pan o tej kobiecie, która dzwoniła? Czy to rzeczywiście agentka ABW, czy może ją podstawiłam? A może to byłam ja, zmieniłam głos i zadzwoniłam z lobby?
Przejrzała go. Wiedział o tym.
– Nie, ja tylko… Zastanawiałem się, od czego zacząć – tłumaczył się nieporadnie i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że mu nie uwierzyła.
– Wiem, włożyłam sobie do ust kluskę, żeby zmienić głos, i z hotelowej restauracji zadzwoniłam do pana, a numer miałam z portalu randkowego – wypaliła.
– Ja nie mam konta na żadnym portalu randkowym – próbował się bronić.
– Nie? – uniosła brwi ze zdziwienia. – To jak pan funkcjonuje w dzisiejszym świecie? Dziewczyny poznaje pan w bibliotece?
– Mam żonę, nie muszę poznawać dziewczyn – odparł czerwieniąc się.
– Nie. Nie ma pan – pokiwała głową. – Sprawdziłam.
– Gdzie?
– Na Facebooku, Instagramie… to oczywiste. Same zdjęcia bez kobiety, gdzieś na jakichś samczych wypadach na ryby. Albo z psem na spacerze.
– O czym my tutaj rozmawiamy! – zirytował się Drozdowski.
– O tym, że skoro złapałam pana na kłamstwie, to nie mogę być pewna, czy przekaże mi pan prawdziwe informacje na temat śledztwa. A w związku z tym nie wiem, czy będę mogła odwieść tę agentkę ABW od przyjeżdżania do Gdyni. Jak przyjedzie, to pan pójdzie w odstawkę. No, chyba że pan tak chce, pojedzie pan sobie znowu na ryby z kolegami. Pyknie kilka zdjęć na Facebooka – jawnie drwiła.
Chwilę milczał po tym, co usłyszał.
– A niby dlaczego miałaby pani ją odwodzić?
– Bo przecież to nie jest sprawa dla ABW, zwykły kryminał, co nie? – powiedziała Anna. Radek ponownie spojrzał na nią z uznaniem.
– Z logiki miałam piątkę na studiach – uśmiechnęła się. – Więc może, panie komisarzu Drozdowski, zaczniemy znajomość raz jeszcze. Już bez macania się, tylko sobie zaufamy, co?
Pokiwał głową na znak, że się zgadza.
***
Generał Witucki czekał na Ewę w swoim gabinecie. Nie lubił, gdy mu cokolwiek przerywało weekend. Rano jednak z Gdyni dostał wiadomość o rzekomym ataku muzułmańskiego fundamentalisty. Wiedział, że wolny dzień przestał być wolnym. Mógłby oczywiście omówić wszystko z Ewą w domu, zapraszając ją do swojej szeregówki na warszawskiej Sadybie. Lecz jeszcze bardziej niż przerywania weekendu nie znosił pracy przynoszonej do domu. Dlatego starając się nie budzić żony, umył się, ubrał, zrobił sobie proste kanapki na śniadanie, popił kawą i wyruszył do biura. Ruch był mały, jak to w niedzielę, toteż niedługo potem był już w swoim gabinecie.
– Czołem – odezwał się, gdy zobaczył w drzwiach swoją najładniejszą i zarazem najlepszą agentkę.
– No to sobie odpoczęliśmy – marudnie odpowiedziała na powitanie Ewa.
– Co zrobić, taka robota – wzruszył ramionami. – Nie wiem, jak to traktować – mówiąc to, miał na myśli zabójstwo w gdyńskim hotelu. – Wciąż czekam na jakieś szczegóły.
– Ja również.
– Ty? – zdziwił się. – A od kogo?
– Furia tam jest – odpowiedziała krótko Ewa.
– Furia tam jest? – powtórzył. – A skąd ona tam się wzięła?!
– Ja także tam byłam. No, niedokładnie tam. Lecz niedaleko.
Witucki nie przerywał. Słuchał. Choć był nieco zdziwiony wyznaniami.
– Pojechałyśmy po prostu do Gdyni. Ja i Anka. Odwiedzić przyjaciółkę ze studiów. Trzymałyśmy się razem przez kilka lat. Przez pierwsze lata dorosłości. Doskonale się czułyśmy w swoim towarzystwie, a potem Dominika, urzeczona modernistyczną Gdynią, postanowiła się tam wynieść i realizować jako architekt. Zostałyśmy w Warszawie tylko we dwie – Ewa uderzyła w sentymentalny ton.
– Jakże mi przykro. Dwie samotne dziewczęta w Warszawie – ironizował Witucki. – Postanowiłyście więc odwiedzić trzecią muszkieterkę?
– Zgadł pan, generale. Furia na to wpadła. Pojechałyśmy już w piątek wieczorem. Z Dominiką spotkałyśmy się jednak dopiero w sobotę. Szwendałyśmy się cały dzień, a potem przysiadłyśmy w jakimś barze i zaczęły się wspominki przy napojach rozluźniających. Miałyśmy nawet iść na koncert tego zamordowanego… Jego zespół nazywa się IchGott. Dominika jest ich fanką. Lecz uznałyśmy, że to przeszkodzi nam w rozmowie. Wiadomo, na koncercie jest głośno.
– I to wszystko było wczoraj wieczorem?
– Tak jest.
– Po wieczornej zabawie, jak grzeczna dziewczynka, postanowiłaś wrócić do domu. A Furia została w hotelu. Tak się złożyło, że w tym samym, co zespół?
– Tak jest – powtórzyła Ewa.
– Przypadki jednak chodzą po ludziach – powiedział sentencjonalnie generał.
– No nie, bo gdyby w tym hotelu nic się nie wydarzyło, nie byłoby żadnego przypadku. Anka po prostu zeszłaby na śniadanie, spakowała się i wróciła do domu. A tak…
– Masz rację – przyznał Witucki.
Zamilkli. Generał z pewną niecierpliwością patrzył na stojący na biurku telefon. Chciał jak najszybciej otrzymać jakieś informacje. Niecierpliwość brała się po prostu z tego, że nie lubił, gdy mu cokolwiek przerywało weekend.
– Dzwoniłam już do niej – odezwała się po chwili, widząc, że jej zwierzchnik wpatruje się w aparat telefoniczny.
– No i? – spytał, podnosząc wzrok.
– Jeszcze nic nie wie. Lecz wypyta prowadzącego dochodzenie policjanta.
– A ten potulny jak baranek wszystko jej opowie? Dziennikarce? Tak? – pokiwał głową generał.
– Tak – potwierdziła Ewa. – Już o to zadbałam.
– Och, zapomniałem, jaką siłę mają współczesne kobiety – odrzekł Witucki. Lecz Ewie wydawało się, że wyczuła w tym zdaniu nieco ironii.
– Pozostaje więc nam tylko czekać – dodał. – Chcesz herbaty? Albo kawy?
– Nie, już piłam. Inaczej nie zwlekłabym się z łóżka.
– No jasne – przytaknął Witucki. – W ogóle dziwię się, że się już obudziłaś po tak upojnym sobotnim wieczorze.
***
Radek wszedł pierwszy do pokoju, w którym zamordowano Geralda Gottlieba, lidera, gitarzystę i wokalistę rockowej grupy IchGott. Już to wiedział, bo na takie nazwisko wynajęto ten pokój hotelowy. Ustalono również, że zespół miał wczoraj koncert na jakimś gdyńskim festiwalu odbywającym się w Teatrze Muzycznym. Po koncercie chyba cały skład przybył do apartamentu, który wynajął lider, i balowali do późnej nocy. Tak przynajmniej twierdziła obsługa hotelowa. Niektórzy goście się skarżyli, lecz do bawiących się muzyków nikogo nie wysłano z interwencją.
– Tak to wygląda – wskazał Annie zakrwawiony fotel, na którym wciąż były zwłoki. Głowa na szczęście już została uprzątnięta przez techników. – Tu go zamordowano.
– Raczej zaszlachtowano – powiedziała Furia, krzywiąc się z obrzydzenia po tym, co zobaczyła. – „Allah akbar” – przeczytała z zasłon. – No rzeczywiście, ktoś usiłuje nam wmówić związek z dżihadem.
– To pani tak twierdzi – powiedział Drozd.
– Czyżby? Tylko ja? Pan tak nie uważa? – spytała Anna.
– Na razie muszę brać pod uwagę wszystkie ewentualności. A o tym, że z pokoju ktoś wykrzykiwał pierwsze przykazanie, wiem jedynie od pani. Sama więc pani rozumie.
Rozumiała. Nie mógł kierować się jedynie tym, co ona mówi. A znaki wskazywały jednoznacznie, że to robota zacietrzewionego islamisty. Miała więc przewagę nad policją, pomyślała.
Była absolutnie przekonana, że w pokoju widzi grę pozorów. Prawda była daleko stąd. W końcu wiedziała, co słyszała. A komu ufać, jak nie sobie.
– Rozumiem, że pan nie musi wierzyć w to, co mówię – odpowiedziała po chwili. – Tylko to by znaczyło, że pan nie wyklucza, że motywem jest dżihad. A to z kolei prowokuje kolejne pytanie, po co pan mnie tu wpuścił? Tylko dlatego, że otrzymałam rekomendację ABW?
– Nie. Oczywiście, że nie. Tak naprawdę wierzę pani, zwłaszcza że mamy inną poszlakę świadczącą o tym, że rzeczywiście słyszała pani zza ściany pierwsze przykazanie.
– Drugi gość hotelowy też słyszał głosy? I stąd wniosek, że nie zwariowałam? – uśmiechnęła się.
– Lepiej – powiedział tajemniczo Radek.
Z zaciekawieniem przekrzywiła głowę. Lecz nic nie powiedziała. Czekała, aż on to zrobi.
– Ksiądz – wypalił po chwili. – Morderca poszedł tuż po zbrodni do kościoła wyspowiadać się.
– Nie?! – była naprawdę zaskoczona.
Drozdowski skinął na potwierdzenie głową.
– Ja pierdolę! – krzyknęła. – Przepraszam za język, ale to jakieś popaprane do końca. Zabija, a potem idzie po odpuszczenie grzechów? Czy to w ogóle możliwe?
– Tego zaraz się dowiemy. Ksiądz już tu jedzie. Mam nadzieję, że zaspokoi pani i moją ciekawość – powiedział komisarz. – Tymczasem możemy gdzieś wyjść. Nie chciałbym rozmawiać z duchownym w takiej… – szukał odpowiedniego słowa. – W takiej scenografii jak z horroru.
– Kiedy to właśnie horror. Makabra – odrzekła Furia. – Lecz najzupełniej rozumiem.
– Może w takim razie zaprosi mnie pani do swojego pokoju? – zaproponował Drozdowski i zaczerwienił się ze wstydu, zrozumiawszy drugie znaczenie tej prośby.
– Ooo! Nie zapraszam do siebie mężczyzn na pierwszej randce – Furia bezlitośnie wykorzystała wpadkę policjanta.
– Przecież wie pani… – zaczął nieśmiało Radek, próbując ukryć swoje zakłopotanie.
– Wiem, podobam się panu. Nie winię pana za to. Wielu mężczyzn pożera mnie wzrokiem – mówiła zmysłowo, mając przy tym sporo zabawy. Przy okazji odgarnęła włosy i mrugnęła zalotnie w stronę policjanta.
– Niech pani przestanie – jego prośba zabrzmiała, jakby był małym chłopcem.
– Popsuł pan całą zabawę – jej głos był znowu zwyczajny. – Chodźmy już do tego pokoju – powiedziała, odwracając się w stronę wyjścia.
– Dziękuję – ledwo usłyszała, będąc już na korytarzu. Musiał za nią niemal biec.
– Co wiadomo o denacie? – spytała, gdy wchodzili do jej pokoju.
– Nazywał się Gerald Gottlieb. Był muzykiem i synem znanego biznesmena.
– Może więc motywem są pieniądze? Niech pan sprawdzi, kto dziedziczy.
– Już to robimy.
Pokiwała głową.
– Niech pan nie zamyka drzwi – powiedziała. Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– Ten ksiądz, co tu jedzie, niech przyjdzie od razu do tego pokoju. Pan krzyknie chłopakom, żeby go pokierowali.
Lecz Drozdowski nie musiał wcale krzyczeć. W progu pojawił się właśnie mężczyzna w sutannie, eskortowany przez jednego z policjantów.
– O wilku mowa – powiedział, uśmiechając się. – Mam na imię Tomasz.
– Proszę, niech ksiądz wejdzie – Drozdowski zaprosił duchownego do środka.
– Niech szata was nie zwiedzie. Księża to też ludzie. Mam na imię Tomasz – powtórzył.
– Anna – powiedziała Furia, wyciągając rękę na przywitanie. – A to kapitan Drozdowski – wskazała na policjanta.
– Radek – przedstawił się, zrozumiawszy, że duchowny woli być po imieniu.
Widocznie w ten sposób będzie się czuł mniej skrępowany, pomyślał Drozdowski.
– Czy to nie dziwne, że morderca po zabójstwie idzie od razu się wyspowiadać? – spytała Furia prosto z mostu, przechodząc do meritum spotkania.
– Tego nie wiem – odrzekł Tomasz. – Ja w każdym razie pierwszy raz się z tym spotykam.
– Co księdzu powiedział? – spytał komisarz.
– Tomasz – przypomniał duchowny.
– Co w takim razie ci powiedział? – Drozdowski zadał już właściwie pytanie.
– Z jego słów wynikało, że prowadzi jakąś krucjatę w imię praw, które zesłał Bóg. Mówił, że nie miał tyle szczęścia co Abraham i Pan nie zawrócił go z drogi śmierci… I że zabił syna w imię zasad. Bo każdy powinien kierować się w życiu regułami zesłanymi przez Pana.
– Rozumiem – machinalnie potwierdził policjant.
– Zaraz, zaraz… – wtrąciła się Furia. – Zabił syna? Dobrze usłyszałam?
Teraz i Drozdowski nadstawił ucha. Zrozumiał, do czego zmierza dziennikarka.
– Tak, dokładnie. Powiedział, że zabił syna – potwierdził Tomasz.
Furia spojrzała na Radka, a on na nią. Zrozumieli się bez słów. Wybiegli z pokoju, zostawiając nic nierozumiejącego duchownego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki