10 przykazań. Mówią na nią Furia - Robert Kilen - ebook + audiobook

10 przykazań. Mówią na nią Furia ebook

Robert Kilen

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ktoś zabija w imię boga czy się za niego uważa? Kto usprawiedliwia zło boskim prawem?

Anna Krolen, dziennikarka zwana Furią, przyjeżdża na weekend do Gdyni na spotkanie z koleżanką z dawnych lat. Nie przypuszcza, że zostanie tu dłużej… Nocą w hotelu słyszy dziwne krzyki. Rano dowiaduje się, że w pokoju obok popełniono morderstwo i zaczyna interesować się śledztwem. To dopiero początek serii zabójstw dokonanych w podobny, bestialski sposób. Morderca za każdym razem zostawia przy ofiarach wypisane krwią jedno z przykazań. Chce zasugerować zbrodnie na tle religijnym czy sprowadzić policję na fałszywy trop? Kiedy ginie znany w Elblągu polityk i inwestor, sprawę zaczyna badać ABW. Szef służb specjalnych nie chce, żeby informacje wyciekły do gazet, prosi więc Furię o pomoc. Tymczasem morderca nie próżnuje… A przecież piąte przykazanie to „Nie zabijaj”. Czy oprawca się opamięta? Czy też wręcz przeciwnie – zacznie działać szybciej, bo zdaje sobie sprawę, że policja i ABW depczą mu po piętach, a trzeba dokończyć to, co się zaczęło…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 384

Oceny
4,0 (25 ocen)
12
6
3
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaProtas

Nie oderwiesz się od lektury

słabsza niż 10 plag, co nie znaczy, że słaba...
00
Wierzbik

Nie oderwiesz się od lektury

fajnie napisane - choć relacje prasy z policją zupełnie nierealne. ale słucha się fajnie.
00
RenataDa

Z braku laku…

Nie znam autora, onpierwsza ksiązka której wysłuchałam, ale niestety tylko częściowo. Nie da się tego czytać czy słuchać. Przepraszam za określenie ,ale to tak jakby pisał to idiota nie znający realiów pracy policji. Dzienikarka która ma swobodny dosęp do miejsc zbrodni i na przesłuchania świadków w komendzie policji, poza tym dialogi,teksty bohaterów wołają o grom. jaa ego nieba.
00
Paraplan

Z braku laku…

Przekombinowana. Nierealna i infantylna. Niewolnica Isaura w pigułce.
00

Popularność




Pierwsze

PIERW­SZE

Naj­trud­niej jest zacząć. Tak mówiło wielu. Sły­szał te słowa bar­dzo czę­sto. To zapa­mię­tał z dzie­ciń­stwa i wcze­snej mło­do­ści. Gdy w przed­szkolu pod­czas przed­sta­wie­nia przy­go­to­wa­nego spe­cjal­nie dla rodzi­ców, ubrany w far­tu­szek z naszy­tym mucho­mor­kiem, miał powie­dzieć wier­szyk, nachy­liła się nad nim jego wycho­waw­czyni i szep­nęła: „Naj­trud­niej jest zacząć”. Uśmiech­nęła się, przy­po­mniał sobie. To pozwo­liło mu wtedy roz­po­cząć dekla­mo­wać: „Mam far­tu­szek z mucho­mor­kiem, do przed­szkola cho­dzę z wor­kiem”. To było miłe wspo­mnie­nie. Póź­niej, w pod­sta­wówce, na szkol­nych aka­de­miach, ape­lach i innych poka­zów­kach, także sły­szał podobne zda­nie z ust nauczy­cieli.

– Naj­trud­niej jest zacząć – zaczął sło­wami zapa­mię­ta­nymi z prze­szło­ści. – Potem, gdy jesteś przy­go­to­wany do tego, co masz zamiar zro­bić, na pewno już nie będzie trud­no­ści. Tak mówią. Ow­szem, napo­ty­kamy od czasu do czasu prze­ciw­no­ści losu, lecz gdy będziemy dążyć do celu, widzieć go przed sobą, z pew­no­ścią nie będzie chwili zawa­ha­nia. Lecz aby iść wyzna­czoną, nawet powie­dział­bym, prze­zna­czoną drogą, trzeba zacząć. Zgo­dzisz się ze mną? – zadał pyta­nie.

Nie uzy­skał na nie odpo­wie­dzi.

– No tak, to oczy­wi­ste – odpo­wie­dział sam sobie. – Każda czyn­ność wymaga początku. I to roz­po­czę­cie dzia­ła­nia jest naj­trud­niej­sze. Uczą nas tego od naj­młod­szych lat. Dla­czego wła­śnie począ­tek jest naj­trud­niej­szy? Można by odpo­wie­dzieć – wła­śnie z uwagi na to, że to począ­tek. Zanim coś zaczniemy, mamy obawy. Czy podo­łamy? Czy nie za dużo bie­rzemy sobie na głowę? Czy ja to potra­fię? Roz­terki z per­spek­tywy czasu wydają się cał­kiem nie­po­trzebne. A jed­nak nie­kiedy biorą górę nad pew­no­ścią sie­bie. Poczu­cie wstydu depry­muje. A nie powinno tak być, nie sądzisz? – ponow­nie zadał pyta­nie.

Teraz jed­nak cze­kał dłu­żej na odpo­wiedź, która znowu nie padła. Nic nie prze­rwało wszech­ogar­nia­ją­cej ciszy. Jesz­cze jakiś czas temu nie było tu tak cicho. Gwar, gło­śna muzyka, iry­tu­jące towa­rzy­stwo. Cze­kał cier­pli­wie, aż to wszystko się skoń­czy. Aż ci, co go dener­wują, pójdą sobie. Uni­kał ich, sie­dział w ciem­nym kącie pomiesz­cze­nia na jakimś pufie. Nie chciał się rzu­cać w oczy. Z oczy­wi­stych powo­dów. Wie­dział, że nie może być zapa­mię­tany przez to całe tała­taj­stwo pijące na umór i fasze­ru­jące się środ­kami odu­rza­ją­cymi. Całe te antu­raż, pozerka i uda­wana dobra zabawa go zło­ściły. Lecz wie­dział, że nie może tego dać po sobie poznać. Widział, że to, co zakłó­cało jego myśli, musi się skoń­czyć. I tak się stało. Teraz był sam na sam z tym, z kim musiał być. Cisza była kojąca. Uspo­ka­jała go. Dzięki niej kon­cen­tro­wał się na tym, co miał do wyko­na­nia. Wsłu­chi­wał się w nią przez jakiś czas, choć może traf­niej­sze byłoby stwier­dze­nie, że wsłu­chi­wał się w swoje myśli. A cisza mu w tym nie prze­szka­dzała.

– To cie­kawe – mówił dalej, nie docze­kaw­szy się odpo­wie­dzi. – Nie powin­ni­śmy się wsty­dzić tego, że w coś wie­rzymy. Wiara jest mega, powie­dział­bym: kurew­sko, istotna – zaklął, żeby pod­kre­ślić, jak jest ważna.

Prze­rwał. Chwilę nad czymś myślał.

– Albo wiesz co, zapo­mnijmy o sło­wie „kurew­sko”. Nie powi­nie­nem go uży­wać. To dobre dla bał­wa­nów, któ­rzy w żaden inny spo­sób nie potra­fią wyra­zić tego, co czują, opi­sać swo­ich emo­cji. Podob­nie jest ze sfor­mu­ło­wa­niem „zaje­bi­ście”. Słowo wytrych. Wszystko takie może być. O, nawet na twoim podwórku, muzyka jest według nie­któ­rych zaje­bi­sta. Przy­znasz mi na pewno rację.

Tym razem nie cze­kał na odpo­wiedź. Kon­ty­nu­ował:

– Ilu jest takich, co to potra­fią wyra­zić emo­cje tylko w taki spo­sób. Ale zaje­bi­sta ta muza. Nor­mal­nie ten kawa­łek jest zaje­bi­sty. A gdzie podziały się inne epi­tety? Prze­cież można powie­dzieć, że utwór jest zna­ko­mity, rewe­la­cyjny, robi ogromne wra­że­nie… Wgniata w fotel – jak ktoś opi­suje mocną, żywio­łową, nawet agre­sywną muzykę. Taką wła­śnie two­rzysz, prawda?

Znowu brak odpo­wie­dzi.

– No dobrze – mach­nął ręką mówca. – Wra­cajmy do głów­nego tematu. Naj­trud­niej jest zacząć. To prawda powta­rzana od naj­młod­szych lat. I utrwa­lana. Być może, tak się zasta­na­wiam, wła­śnie przez to ludziom cza­sami nie chce się w ogóle cze­goś zaczy­nać. Lecz gdy ma się powód, cho­ler­nie ważny powód, to nic nie powinno nam prze­szko­dzić, żeby w końcu zacząć. To wła­śnie wiara, o któ­rej wspo­mi­na­łem wcze­śniej, może być tym powo­dem. Wiara w to, że się uda. Wiara, że to, co robimy, ma sens. Bo w ten spo­sób świat dzięki nam… Tak, świat wraca na wła­ściwe tory. Rozu­miesz mnie, prawda?

Czło­wiek, do któ­rego mówił, wciąż się nie odzy­wał, bo nie mógł. Był nie­przy­tomny. Jego ciało bez­wład­nie leżało w fotelu. Odro­binę gro­te­skowo prze­krzy­wiona głowa spo­czy­wała na opar­ciu. A ze zwi­sa­ją­cych rąk kapała krew.

– Nie wyglą­dasz za dobrze – powie­dział do nie­przy­tom­nego, patrząc na zakrwa­wione ręce. Wie­dział, skąd ta krew. Był w końcu sprawcą ran. Z obrzy­dze­niem wykrzy­wił twarz. – Nie podoba mi się to, podob­nie jak tobie. Zakła­dam, że tobie także się nie podoba. Chyba się nie mylę, co?

Nie cze­ka­jąc już na odpo­wiedź, kon­ty­nu­ował.

– Nic na to, nie­stety, nie pora­dzę. To, co robię, a chcąc być pre­cy­zyj­nym nale­ża­łoby powie­dzieć, to, co zaczą­łem w końcu robić, jest waż­niej­sze. O wiele waż­niej­sze niż ty czy ja. Bo to On w końcu dał nam wska­zówki. W myśl tej nauki należy postę­po­wać. Nie mogę się uchy­lać od odpo­wie­dzial­no­ści. Posta­no­wi­łem kie­ro­wać się tym, co On dał nam jako prze­wod­nik po życiu. Tak, prze­wod­nik życia. Nawet jeśli do pełni życia będziemy wędro­wać przez śmierć. Po tru­pach do celu, tak się nie­kiedy mówi, prawda?

Tu się na chwilę zatrzy­mał. Spoj­rzał na nie­przy­tom­nego.

– Hej – potrzą­snął jego ramie­niem. – Żyjesz? Obudź się! Nie możesz tego prze­ga­pić.

Coraz ener­gicz­niej potrzą­sał nie­przy­tom­nym męż­czy­zną w fotelu. Ten w końcu zaczął dawać jakieś znaki życia. Otwo­rzył oczy. Jesz­cze nie­wi­dzą­cym wzro­kiem omiótł pokój. Nie bar­dzo wie­dział, gdzie jest.

– No to jeste­śmy w domu. Widzę, że już przy­tom­nie­jesz. To ważne. Sły­sza­łeś, co do cie­bie mówi­łem?

Nie cał­kiem przy­tomny męż­czy­zna pokrę­cił prze­cząco głową.

– Mówi­łem, że naj­trud­niej jest zacząć, nie sądzisz?

Zakrwa­wiony sie­dzący w fotelu jed­nak go nie słu­chał. Przy­po­mi­nał sobie, gdzie jest i co się stało wcze­śniej. Nie obcho­dziły go rze­czy, które wygła­szał do niego sza­le­niec. Bo prze­cież to musiał być sza­le­niec. Męż­czy­zna spró­bo­wał się pod­nieść.

– Nie, nie… Siedź spo­koj­nie. To się nie uda. Lek na zwiot­cze­nie mię­śni cały czas działa. Prze­cież ina­czej nie pora­dził­bym sobie z tobą, co nie? Posłu­chaj mnie – nachy­lił się nad swoją ofiarą. – Dzię­kuję ci, naprawdę – powie­dział już szep­tem. – To ty wła­śnie spra­wisz, że w końcu zacznę. Bo ile mogę cze­kać na uświa­do­mie­nie światu, że do reguł, zwłasz­cza tych naj­waż­niej­szych, trzeba się sto­so­wać. Rozu­miesz, co do cie­bie mówię?! – jego głos z szeptu prze­szedł nie­mal w krzyk. – „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną!”, tak nam powie­dział Pan. I tego powin­ni­śmy się trzy­mać. A ty co? Sam sie­bie zro­bi­łeś bogiem! Plu­ga­stwo! Bluź­nier­stwo! Wstyd! Sły­szysz, co naro­bi­łeś?! Teraz muszę dzia­łać. Muszę zacząć. A Bóg mi świad­kiem, jeśli nie musiał­bym, tobym nawet nie zaczy­nał. Rozu­miesz, co naro­bi­łeś swoim zacho­wa­niem?!

Męż­czy­zna w fotelu, wciąż otu­ma­niony, powoli zaczy­nał rozu­mieć, do czego zmie­rza sza­le­niec. Zwłasz­cza gdy zoba­czył w jego dłoni coś na kształt mie­cza. A może to była maczeta? Wzrok mu się jesz­cze roz­jeż­dżał. Roz­my­wał. Nie był cał­kiem ostry. I taki pozo­stał. Do końca. Do czasu, aż zapa­dła ciem­ność.

– Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną! – wrza­snął oprawca i zamach­nął się ostrzem. Głowa sie­dzą­cego w fotelu spa­dła na dywan. – Naj­trud­niej jest zacząć – dokoń­czył mor­derca już cichym, bez­na­mięt­nym, spo­koj­nym gło­sem.

***

Anna Kro­len naj­pierw nie mogła długo zasnąć. A potem, gdy wresz­cie się jej udało, czę­sto się budziła. Z pokoju obok docho­dziły jakieś wrza­ski. Ktoś krzy­czał coś o Bogu. Gdy za pierw­szym razem usły­szała, zdaje się, „nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”, chciała nawet wal­nąć butem w ścianę i krzyk­nąć, żeby ci, co hała­so­wali, w tych swo­ich roz­wa­ża­niach teo­lo­gicz­nych nie zapo­mi­nali o bliź­nich. Lecz nie krzyk­nęła, nie ude­rzyła butem o ścianę. Jedy­nie cicho jęk­nęła: „Daj­cie innym spać”. Potem pomy­ślała, że to pew­nie ekipa tego roc­ko­wego bandu Ich­Gott, który wczo­raj wie­czo­rem wystę­po­wał na festi­walu w Gdyni. Po kon­cer­cie pew­nie popili, upa­lili się albo i naćpali i zaczęły się roz­wa­ża­nia o egzy­sten­cji oraz isto­tach wyż­szych. Wła­śnie ta myśl spra­wiła, że zre­zy­gno­wała z pomy­słu z butem w roli głów­nej.

Nie chciała oce­niać czy zwra­cać uwagi, zwłasz­cza że sama wczo­raj wie­czo­rem nieco zaba­lo­wała. Spo­tkała się z dawno nie­wi­dzia­nymi kum­pe­lami. Tak, kum­pe­lami. Wolała to okre­śle­nie niż „psiap­siółki”, które koja­rzyło się raczej z infan­tyl­nymi, krzy­kli­wymi nasto­lat­kami. A ona i kum­pele były prze­cież już świa­do­mymi, odno­szą­cymi suk­cesy mło­dymi kobie­tami pną­cymi się po szcze­blach kariery. Ewa pra­co­wała w służ­bach, czę­sto poma­gała bratu, który był gwiazdą w ABW. A Domi­nika stała się wziętą archi­tektką, zna­ko­mi­cie pro­spe­ro­wała w roz­bu­do­wu­ją­cej się ostat­nio mod­nej Gdyni. Ile to już czasu minęło, odkąd poznała je w klu­bie Remont na kon­cer­cie jakiejś pun­kroc­ko­wej kapeli. Wszyst­kie trzy były wtedy na pierw­szym roku stu­diów. Wkra­czały w doro­słość. Wów­czas doj­rza­łość koja­rzyła im się z pew­nego rodzaju wol­no­ścią. Przede wszyst­kim wol­no­ścią wyboru. O ile w cza­sach liceum impre­zo­wało się wyłącz­nie w week­endy, to na stu­diach można było uma­wiać się prze­cież na nocne domówki nawet w środku tygo­dnia. Ile razem nocy zarwały, ile wina wypiły. To wła­śnie te wszyst­kie myśli, które kotło­wały się w jej gło­wie, nie pozwa­lały na początku zasnąć. Teraz, już kilka lat po stu­diach, cały czas sta­rały się trzy­mać razem. Nie bar­dzo to wycho­dziło. Ale przy­naj­mniej się sta­rały. Choćby teraz. Odwie­dziły z Ewą Domi­nikę nad morzem. To wła­śnie do niej przy­je­chały z War­szawy. Bez zapo­wie­dzi. Tro­chę ją zasko­czyły. Miały nawet w pla­nach wybrać się na kon­cert Ich­Gott, bo ponoć Domi­nika była ich fanką. Lecz doszły do wnio­sku, że pod­czas roc­ko­wego występu trudno będzie poroz­ma­wiać, a nie chciały się prze­krzy­ki­wać przez muzykę. Wybrały więc spo­koj­niej­sze roz­wią­za­nie. Bar z dobrymi drin­kami. Tak dobrze się roz­ma­wiało, że nawet nie zauwa­żyły, że minęła druga w nocy. Ponie­waż pani archi­tekt jesz­cze nie zapro­jek­to­wała i nie zbu­do­wała sobie domu z sypial­niami gościn­nymi, Anna, nie chcąc się narzu­cać, prze­no­co­wała w hotelu. Ewa po wie­czor­nych sza­leń­stwach zamie­rzała wró­cić od razu pocią­giem do War­szawy. Cie­kawe, swoją drogą, jak jej poszło.

Furia spoj­rzała na zega­rek. Było już dobrze po siód­mej rano. Za ścianą pano­wała cisza. Chyba roc­kan­drol­lowcy poszli spać, pomy­ślała. Cie­kawe, o któ­rej można zejść na śnia­da­nie? Nie­mal natych­miast jed­nak wpa­dła na to, że z pew­no­ścią godziny ser­wo­wa­nia posił­ków podano w infor­ma­to­rze hote­lo­wym. Wstała z łóżka, pode­szła do biurka. Leżał na nim segre­ga­tor, dzięki któ­remu zaraz wszyst­kiego się dowie. Ucie­szyła się – na śnia­da­nie można będzie pójść już za kilka minut. Posta­no­wiła się wyką­pać. Lecz naj­pierw spraw­dzi, jak sobie pora­dziła Ewa.

– Halo – usły­szała po wybra­niu numeru przy­ja­ciółki.

– Sły­szę, że pani nie w for­mie? – wno­sząc po nie­mra­wym tonie Ewy, bar­dziej stwier­dziła, niż zapy­tała.

– Obu­dzi­łaś mnie, Furia – odburk­nęła.

– Prze­pra­szam – skru­cha nie była uda­wana. – Chcia­łam spraw­dzić, co u cie­bie. Sły­szę, że doje­cha­łaś i dotar­łaś do domu.

– Nie dotar­łam, śpię na bocz­nicy kole­jo­wej – zaprze­czyła przy­ja­ciółka.

– Żar­tu­jesz?! – nie­mal krzyk­nęła Anna.

– Pew­nie, że żar­tuję – głos Ewy na­dal brzmiał sen­nie. – Jestem w domu. I śpię dalej. Pa.

– Pa. Jesz­cze raz sorka – rzu­ciła do słu­chawki. Lecz Ewa już tego nie sły­szała, bo wcze­śniej prze­rwała połą­cze­nie.

Anna wstała z łóżka. Cał­kiem już roz­bu­dzona i pocie­szona wia­do­mo­ścią, że Ewa dotarła bez prze­szkód do domu, raź­nym kro­kiem ruszyła do łazienki. Zdjęła wczo­raj­szą pod­ko­szulkę i weszła pod prysz­nic. Odkrę­ciła kran i usta­bi­li­zo­wała tem­pe­ra­turę wody.

– Tak, tego mi było trzeba – powie­działa sama do sie­bie, gdy cie­pło spły­nęło na jej nagie ciało. Stała pod roz­grze­wa­ją­cym stru­mie­niem wody jesz­cze przez chwilę, zanim się namy­dliła. Wspo­mi­nała wczo­raj­szy wie­czór. Było miło, bez dwóch zdań. Jed­nak o ile z Ewą widy­wały się czę­ściej i wciąż nada­wały na tej samej fali, o tyle Domi­nika, przez wypro­wadzkę do Gdyni, stra­ciła już z nimi ten prze­lot. Gdy stu­dio­wały, mimo że na róż­nych kie­run­kach, rozu­miały się naprawdę bez słów. Wczo­raj już tak nie było. Każda, co oczy­wi­ste, podą­żyła swoją drogą życiową. Domi­nika opo­wia­dała nie­mal cały czas o pro­jek­tach, które roz­wija. Ewa o spra­wach, o któ­rych – jak wie­lo­krot­nie zazna­czała – nie powinna nawet wspo­mi­nać.

– Musia­ła­bym cię zabić, gdy­bym ci zdra­dziła tę tajem­nicę – powtó­rzyła na pewno z pięć razy, jak nie wię­cej. Anna tylko kiwała głową z dez­apro­batą, sły­sząc po raz kolejny ten czer­stwy tekst z jakie­goś filmu. O dziwo, nie wpa­dła w furię, mimo że kil­ka­krot­nie wszystko się w niej goto­wało. Goto­wało, jed­nak nie wyki­piało. W końcu była z kum­pe­lami na bab­skim wie­czo­rze. A ten rzą­dzi się swo­imi pra­wami.

Wyszła spod prysz­nica zre­lak­so­wana. Usta­liła ze swoim wewnętrz­nym „ja”, że nie żałuje tego wyjazdu. Nawet jeśli był tro­chę nudny, to nie żałuje. Nie wie­działa, że jesz­cze zanim zej­dzie na śnia­da­nie, nie będzie mogła mówić o jakiej­kol­wiek nudzie.

***

Gdy komi­sarz Radek Droz­dow­ski, zwany przez kole­gów Droz­dem, wszedł do pokoju hote­lo­wego, omal nie zwy­mio­to­wał. Obraz, który uka­zał się jego oczom, na pewno był naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cym wido­kiem w jego życiu. Zda­wało mu się, że całe pomiesz­cze­nie jest ską­pane w krwi. To nie było prawdą. Lecz zawodne ludz­kie oko cza­sem widzi to, czego w rze­czy­wi­sto­ści nie ma. Krew, ow­szem, była – i to w znacz­nej ilo­ści – na fotelu sto­ją­cym nie­opo­dal dużych, zaczy­na­ją­cych się przy samej pod­ło­dze prze­suw­nych drzwi bal­ko­no­wych. I na całym kre­mo­wym dywa­nie roz­ło­żo­nym mię­dzy fote­lem a brze­giem łóżka. Samo łóżko już nie było ubru­dzone krwią. Czer­wień, którą widział na nim, to po pro­stu barwa narzuty. Podob­nie zasłony, krwi­sto­czer­wone od zawsze. Bo wła­śnie w takiej kolo­ry­styce deko­ra­tor wnętrz urzą­dził hote­lowy pokój. Z pew­no­ścią prze­ko­ny­wał wszyst­kich, uza­sad­nia­jąc swój wybór, że tego typu barwy dzia­łają na czło­wieka ener­ge­ty­zu­jąco. Nie mylił się. Fak­tycz­nie, to, co zda­rzyło się w tym pokoju, miało nie­zwy­kle ener­giczny prze­bieg, pomy­ślał Drozd.

– Dzień dobry, panie komi­sa­rzu – powie­dział tech­nik, widząc wcho­dzą­cego Radka.

– Na pewno dobry? – spy­tał reto­rycz­nie Droz­dow­ski.

– Niech pan nie mówi, że z pana taki deli­ka­cik…

– Ni­gdy nie widzia­łem mor­der­stwa przez deka­pi­ta­cję.

– De… co? – zdzi­wił się tech­nik.

– Deka­pi­ta­cja, czyli metoda zada­wa­nia śmierci przez oddzie­le­nie głowy od reszty ciała – wygło­sił for­mułkę Radek.

– Fiu, fiu – pokrę­cił głową z podzi­wem zbie­ra­jący ślady tech­nik. – Komi­sarz Wiki­pe­dia we wła­snej oso­bie. A wie pan, kie­dyś na Wybrzeżu, nawet nie tak dawno temu, jakieś… pięć, sie­dem lat temu, sza­lał taki wariat. Zdaje się Abdul, tak go nazwali śled­czy. Też obrzy­nał ludziom łby.

– Ludzie nie mają łbów – zauwa­żył Radek. – Cza­sem mnie ta wasza obo­jęt­ność prze­raża.

– Nasza? – zdzi­wił się tech­nik. – Jak za daw­nych cza­sów. Niech pan jesz­cze powie do mnie „wy, towa­rzy­szu” – zaśmiał się męż­czy­zna.

Drozd spoj­rzał na niego. Oce­nił, że ma ponad pięć­dzie­siąt lat. Pracę z pew­no­ścią zaczął jesz­cze w Mili­cji Oby­wa­tel­skiej, więc pew­nie pamięta PRL i to, jak zwra­cano się do funk­cjo­na­riu­szy.

– Mia­łem na myśli tech­ni­ków – wytłu­ma­czył.

– Nie bar­dzo rozu­miem – roz­mówca odwró­cił się w jego stronę, prze­ry­wa­jąc na chwilę to, co robił.

– Mówiąc, że wasza obo­jęt­ność mnie prze­raża, mia­łem na myśli ogól­nie tech­ni­ków – wyja­śnił Drozd. – Stąd liczba mnoga.

– Aaa… A pan by nie zobo­jęt­niał? Pra­wie codzien­nie jakieś takie atrak­cje w pracy. Co zro­bić? Taka robota.

Radek poki­wał głową. Rze­czy­wi­ście. Trudno nie zwa­rio­wać. Taka robota. Trzeba to wszystko brać na chłodno.

– Co możesz już powie­dzieć?

– Ostre, pie­kiel­nie ostre narzę­dzie. Pew­nie coś w rodzaju maczety. Duża siła. Więc z pew­no­ścią śmierci nie zadała fili­gra­nowa kobieta.

– Nie zabiła kobieta… – machi­nal­nie ode­zwał się Droz­dow­ski.

– Tego nie wiemy – prze­rwał mu tech­nik. – Mia­łem na myśli, że nie była to mała i słaba osoba. Jed­nak wśród pań też są prze­cież te… hetery, co nie?

– Rozu­miem. Mor­derca był silną osobą.

– Nawet nie musiał być spe­cjal­nie silny. Bo wydaje mi się, że jakoś zneu­tra­li­zo­wał ofiarę.

– Jak? – zapy­tał Radek.

– Nie mnie oce­niać. To wykaże sek­cja. Ja jestem tylko skrom­nym zbie­ra­czem. Pan dok­tor się wypo­wie… Oczy­wi­ście jak już nas zaszczyci swoją obec­no­ścią.

Dopiero teraz komi­sarz zauwa­żył, że na miej­scu nie ma jesz­cze leka­rza. To dla­tego kor­pus ofiary spo­czy­wał na­dal w fotelu, a głowa nie­opo­dal na pod­ło­dze. Tech­nik i poli­cjanci obecni w pokoju nie chcieli niczego ruszać, zanim lekarz medy­cyny sądo­wej nie dokona oglę­dzin zwłok.

– A kiedy możemy spo­dzie­wać się pana dok­tora? – spy­tał Drozd.

– O wilku mowa – kiw­nął głową tech­nik, zwra­ca­jąc wzrok w stronę drzwi pokoju.

– Raczej o wil­czycy – uśmiech­nęła się na oko czter­dzie­sto­latka, która od razu po wej­ściu do pomiesz­cze­nia zało­żyła ręka­wiczki, maseczkę i ochra­nia­cze na buty. Droz­dow­ski przy­glą­dał się jej przez chwilę. Ruchy kobiety świad­czyły o tym, że wie, co robi. Stą­pała deli­kat­nie, żeby nie zadep­tać ewen­tu­al­nych śla­dów.

– Tu już zro­bione – tech­nik wska­zał wąskie przej­ście mię­dzy biur­kiem a fote­lem. – Żeby pani dok­tor mogła bli­żej podejść.

– Dzię­kuję – powie­działa. Wyda­wało się, że z uśmie­chem. Lecz nie było go widać, bo twarz miała ukrytą za maseczką. – Taaak – prze­cią­gle ode­zwała się po chwili. – Rany kłute i cięte zadane na jakiś czas przed śmier­cią. Są wcze­śniej­sze, bez wąt­pie­nia. Więc mor­derca jakiś czas bawił się ze swoją ofiarą – mówiła, nie odwra­ca­jąc głowy w stronę Droz­dow­skiego. – Cię­cie dość pre­cy­zyjne, wie­dział, gdzie ude­rzyć. Od przodu, bo miał miękko. Maczeta, czy co to tam było, nabrała roz­pędu przez mięk­kie tkanki. Mogła się zatrzy­mać na krę­go­słu­pie szyj­nym. Ale się nie zatrzy­mała.

– I o czym to świad­czy? – spy­tał Drozd.

– O tym, że nie zro­biła tego słaba babka – powie­działa kobieta, zdej­mu­jąc maseczkę z twa­rzy i odcho­dząc od zwłok. – Może­cie go już uprząt­nąć. Nic wię­cej tu nie widać. Reszta po sek­cji – ode­zwała się zarówno do poli­cjan­tów zabez­pie­cza­ją­cych miej­sce zbrodni, jak i ofi­cera pro­wa­dzą­cego.

– Droz­dow­ski – wycią­gnął rękę Radek. – Nie mie­li­śmy jesz­cze oka­zji się poznać.

– Czyż, Bogna Czyż – podała mu dłoń. – Lecz to nie ma zna­cze­nia. I tak nie będziemy współ­pra­co­wać.

– Dla­czego? – zdzi­wił się.

– To wszystko – prze­le­ciała wzro­kiem po pokoju – przej­mie z pew­no­ścią War­szawa. Przy­ślą kogoś z ABW – wyja­śniła.

– A dla­czego niby z ABW?

– Nie­czę­sto zda­rza się gość z ode­rżnię­tym łbem…

– Ludzie nie mają łbów – prze­rwał jej Droz­dow­ski.

– …z ode­rżnię­tym łbem – powtó­rzyła, jakby na złość akcen­tu­jąc słowo „łeb” – a w pobliżu wyzna­nie „Allah akbar”. I to jesz­cze napi­sane krwią.

Droz­dow­ski uniósł brwi ze zdzi­wie­nia.

– Nie zauwa­żył pan? – spy­tała zło­śli­wie, uda­jąc zdzi­wioną. Ski­nęła głową w stronę zasłon. Dopiero teraz dostrzegł wyraź­nie: na wszech­ogar­nia­ją­cej czer­wieni mate­riału, krwią, wiel­kimi lite­rami były napi­sane dwa słowa. Na pierw­szy rzut oka zle­wały się z barwą zasłon. Jed­nak teraz widział to w pełni. Ludz­kie oko cza­sem widzi to, czego nie ma, a cza­sem nie widzi tego, co jest, pomy­ślał. Zdał sobie sprawę z tego, że rze­czy­wi­ście śledz­two w tej spra­wie naj­praw­do­po­dob­niej przej­mie War­szawa.

***

– Wybacz mi, ojcze, bo zgrze­szy­łem – słowa, które usły­szał, prze­rwały jego myśli.

Tomasz sie­dział w kon­fe­sjo­nale, jak to miał w zwy­czaju po nie­dziel­nej sumie, i cze­kał na chcą­cych się wyspo­wia­dać. Lecz po mszy rzadko kto tu zaglą­dał. Miał więc czas, żeby zagłę­bić się w swo­ich myślach. A tych nie bra­ko­wało. Cza­sem miał wąt­pli­wo­ści, czy to, co spra­wiło, że poszedł do semi­na­rium, było rze­czy­wi­ście powo­ła­niem. Gdy tam był, myślał, że tak. Sta­rał się wypeł­niać posługę naj­le­piej, jak mógł. Choć w miarę upływu czasu coraz bar­dziej mu to cią­żyło. Psy­chicz­nie, nie fizycz­nie oczy­wi­ście. Ludzie tak czę­sto przy­cho­dzili ze swo­imi pro­ble­mami i zrzu­cali ich cię­żar wła­śnie na niego. Naj­pierw ocho­czo poma­gał, dora­dzał. Myślał, że w ten spo­sób popra­wia świat, czyni go lep­szym. Lecz z bie­giem kolej­nych mie­sięcy pro­ble­mów przy­by­wało, zamiast uby­wać. Wyda­wało mu się, że świat jest coraz gor­szy. To go fru­stro­wało. Wie­dział, że sam jeden, a nawet z pomocą wszyst­kich księży na ziemi, nie zmieni jego obli­cza. To, był tego pewien, dopro­wa­dziło go do depre­sji.

Zupeł­nie się zatra­cił w życiu. Poin­for­mo­wał biskupa o swoim sta­nie. Hie­rar­cha zgo­dził się, żeby Tomasz odpo­czął. To zde­cy­do­wa­nie pomo­gło. Poukła­dał sobie wszystko w gło­wie. Pod­jął decy­zję. A ostat­nio był nawet na krót­kim urlo­pie na Mal­cie. Odwie­dził tam dwie para­fie i posta­no­wił kon­ty­nu­ować swoje dzieło. Ale zupeł­nie ina­czej niż do tej pory. Jak to mówią: punkt widze­nia zależy od punktu sie­dze­nia. Być może piękno Malty natchnęło go, by po powro­cie zacząć dzia­łać nie­sza­blo­nowo. Zro­zu­miał, że do tej pory był spę­tany ogra­ni­cze­niami. Teraz posta­no­wił je odrzu­cić. Trudno byłoby mu wyja­śnić, na czym pole­gały róż­nice. Lecz prze­niósł swój mal­tań­ski pomysł na rodzimy grunt.

Oczy­wi­ście w pochmur­nej Gdyni było zupeł­nie ina­czej. Choć i tam, i tu widział morze, to na połu­dniu było ono soczy­sto­nie­bie­skie. Błę­kitne niebo odbi­jało się chęt­nie w bez­kre­snych wodach. A chmury rzadko mąciły czy­stość tego odbi­cia. Poza tym widok skał wyspy, nęka­nych przez nie­sforne wody, skał kre­mo­wo­żół­tych niczym papie­ska kre­mówka, napa­wał go jakąś rado­ścią życia i chę­cią dzia­ła­nia. Widział w nich to życie, ten ruch, to piękno natury, te wszyst­kie dzieła Stwórcy. Czy tak będzie w raju? Zasta­na­wiał się nie­jed­no­krot­nie. Gdy wró­cił, po nie­ca­łych trzech tygo­dniach wybrał się na samotny spa­cer, nad morze. Pomy­ślał wtedy, że pew­nie i tu dostrzeże boską moc stwo­rze­nia. Nic z tego. Szare wody roz­bry­zgi­wały się o brudny brzeg. Pła­wiące się w falach pla­sti­kowe butelki dodat­kowo wzma­gały poczu­cie bez­na­dziei. Bure chmury uno­szące się czę­sto nad głową, gdy cho­dził uli­cami, spra­wiały, że zamy­kał oczy i w myślach prze­no­sił się na Maltę. Teraz też był w takiej wewnętrz­nej podróży, z któ­rej wyrwał go ten głos.

– Wybacz mi, ojcze, bo zgrze­szy­łem – zda­nie brzmiało chro­po­wato, nie­czy­sto. Jakby nie­wy­raź­nie. Czyżby wypo­wia­da­jący te słowa celowo zmie­niał swój natu­ralny głos? Niby po co? Jego wyzna­nie wyda­wało się jed­nak szczere. Ten, kto je wypo­wie­dział, zapewne rze­czy­wi­ście żało­wał swego czynu. Tomasz, po mie­sią­cach spę­dzo­nych w kon­fe­sjo­nale, potra­fił to wyczuć.

– A czymże obra­zi­łeś Pana Boga, synu? – zadał stan­dar­dowe pyta­nie.

– Śmier­cią bliź­niego – odparł głos nie­mal szep­tem.

– Co przez to rozu­miesz?

– Zabi­łem bliź­niego, odcią­łem mu łeb jak Abra­ham baran­kowi.

– Co zro­bi­łeś? – Tomasz nie mógł uwie­rzyć w to, co sły­szy.

– Wszech­mocny naka­zał Abra­ha­mowi zło­żyć w ofie­rze swego syna, czyż nie? – spy­tał głos. Lecz nie ocze­ki­wał odpo­wie­dzi. Kon­ty­nu­ował. – W ostat­niej chwili miło­sierny Bóg posłał jed­nak anioła, by powstrzy­mał zada­nie śmierci. Ojciec nie zło­żył ofiary ze swego syna. Zamiast Iza­aka, Abra­ham zło­żył w ofie­rze baranka, któ­rego wska­zał Pan.

– Tak było – cicho przy­tak­nął Tomasz.

– Ja nie mia­łem tyle szczę­ścia. Musia­łem to zro­bić. Bo Bóg nie dał mi znaku, żebym tego nie robił. Ale prze­cież tym razem nie cho­dziło o ofiarę. Albo o jakąś próbę. Tylko o war­to­ści fun­da­men­talne. Zro­bi­łem to w obro­nie wiary, w obro­nie war­to­ści, któ­rych należy prze­strze­gać.

– Zabi­łeś syna? – upew­nił się, bo przy­bysz wciąż jakby szep­tał.

– Tak. Zabi­łem syna, bo wszy­scy jeste­śmy synami Ojca. I win­ni­śmy prze­strze­gać reguł usta­lo­nych przez niego. Dla­tego musia­łem synowi ściąć głowę.

Tomasz, oblany zim­nym potem, nie mógł wykrztu­sić słowa. Wszystko, co chciał, miał zamiar powie­dzieć, wię­zło mu w gar­dle. Wszyst­kie słowa były nie­od­po­wied­nie. Po pro­stu nie wie­dział, jak zare­ago­wać na takie wyzna­nie.

– Czy się mylę, ojcze? – spy­tał głos.

– Wzglę­dem czego?

– Czy nie powin­ni­śmy się sto­so­wać do reguł? Wszy­scy?!

Mor­derca pró­buje się uspra­wie­dli­wić, pomy­ślał Tomasz. Już wie­dział, co mu powie.

– Nie.

– Nie mylę się? – zare­ago­wał głos.

– Nie, nie można zabi­jać bliź­nich. To grzech ciężki.

– Czyli nie ma dla mnie ratunku.

– Nie ma – przy­znał Tomasz. – Popeł­ni­łeś grzech ciężki, śmier­telny.

– Trudno – powie­dział głos. Zda­niem spo­wied­nika zbyt lekko to zabrzmiało. – Nie ma dla mnie ratunku, poświęcę się i będę kon­ty­nu­ował swe dzieło. Muszę napra­wiać ten świat.

Tomasz po tych sło­wach usły­szał jedy­nie odda­la­jące się kroki. Stu­kot cięż­kich butów na kamien­nej posadzce kościoła. „Muszę napra­wiać ten świat”. Przy­po­mniał sobie ostat­nie zda­nie. Przy­bysz nie cze­kał na roz­grze­sze­nie, bo nie mógł go dostać. Wie­dział o tym. Czy ruszył dalej wypeł­niać swoją chorą misję? Tomasz, będąc w szoku, nie wyj­rzał nawet z kon­fe­sjo­nału. Nie ruszył za przy­by­szem. „Muszę napra­wiać ten świat”. Te słowa wciąż brzmiały w jego gło­wie. Chore, nie­bez­pieczne, ozna­cza­jące, że ten czło­wiek wkrótce będzie czy­nił kolejne pod­ło­ści. Jakże teraz chciałby być na Mal­cie… Zamknął oczy. Lecz nie zoba­czył ani bez­tro­skiego błę­kit­nego nieba, ani bia­łych bał­wa­nów fal roz­bi­ja­ją­cych się o malow­ni­cze skały. Wciąż za to sły­szał: „Muszę napra­wiać ten świat”. Tomasz prze­cież też chciał to robić. Jesz­cze nie­dawno wie­rzył, że się da. Że z każ­dym dniem, roz­wią­zu­jąc czy­jeś pro­blemy, radząc ludziom, jak żyć, da się. Dopiero sto­sun­kowo nie­dawno prze­stał w to wie­rzyć. Wła­śnie wtedy uznał, iż stra­cił powo­ła­nie. Bo czyż sługa Boży może prze­stać wie­rzyć? Nie. Posta­no­wił dzia­łać. Zerwał się na rów­nie nogi, nie­mal wybiegł z kon­fe­sjo­nału. Szybko, w stronę drzwi kościoła. Już był na ulicy. Rozej­rzał się wokoło. Jed­nak nie wie­dział nawet, jak wygląda ten, który zabił. Ten, który szu­kał pomocy, a on mu jej nie udzie­lił. Tak myśląc, spoj­rzał w niebo. Szare, zasnute chmu­rami. Czuł, że poniósł kolejną klę­skę w napra­wia­niu świata.

***

Kobieta była piękna. Regu­larne rysy w połą­cze­niu z pro­stymi, dłu­gimi wło­sami. Myślące, bystre, brą­zowe oczy, które teraz go prze­wier­cały na wylot. To wszystko spra­wiło, że komi­sarz Droz­dow­ski stra­cił pew­ność sie­bie.

– Pro­szę stąd wyjść – powie­dział, lecz nie tak sta­now­czym tonem, jak zamie­rzał.

– Co tu się stało? Mam prawo wie­dzieć – oznaj­miła kobieta.

– Tu nie ma nic do oglą­da­nia – pró­bo­wał swoim cia­łem zasło­nić widok pokoju.

– Pro­szę mnie nie zby­wać – powie­działa sta­now­czo. – Nazy­wam się Anna Kro­len, jestem dzien­ni­karką por­talu Wtem.pl, pro­szę o infor­ma­cje. Co się tu wypra­wia?

– Pani… pani jest dzien­ni­karką? Z Wtem.pl? – na to komi­sarz Rado­sław Droz­dow­ski nie był przy­go­to­wany.

– Wła­śnie to panu przed chwilą zako­mu­ni­ko­wa­łam. Może pan się zre­wan­żo­wać?

– Czym?

– No tym, jak pan się nazywa i co pan tu robi. To chyba oczy­wi­ste?

Kobieta zbiła go z tropu. Zawsze, odkąd pamię­tał, był nie­śmiały wobec płci pięk­nej. Nie­śmiały wobec całej płci. A jeśli przed­sta­wi­cielka tejże była rze­czy­wi­ście piękna, to w ogóle tra­cił rezon i sta­wał się małym chłop­cem. Teraz wła­śnie tak się czuł. Mimo że był komi­sa­rzem poli­cji, ta atrak­cyjna kobieta dzia­łała na niego depry­mu­jąco.

Anna wie­działa, co się dzieje w gło­wie poli­cjanta. Wszystko było ele­gancko wyma­lo­wane na jego twa­rzy. Nie­raz już miała z tym do czy­nie­nia. Onie­śmie­lała męż­czyzn. Lecz ten tu był wyjąt­ko­wym oka­zem. Nie robiła sobie wyrzu­tów. Ot, po pro­stu miała nad nim prze­wagę – dzięki matce natu­rze – i zamie­rzała to wyko­rzy­stać.

– No więc, panie komen­dan­cie? Gene­rale? Byłby pan tak uprzejmy? – uśmiech­nęła się nawet, pró­bu­jąc ośmie­lić Droz­dow­skiego.

– Nie jestem ani komen­dan­tem, ani gene­ra­łem. Po co te drwiny?

– Jakby się pan przed­sta­wił, tobym wie­działa, a nie strze­lała, panie… detek­ty­wie.

– Jestem komi­sa­rzem. A to, co się stało, chyba nie jest sprawą dla prasy – Radek pró­bo­wał odzy­skać pew­ność sie­bie.

– Czyżby? – Anna się ziry­to­wała tą głu­pią uwagą. – A od kiedy to poli­cja ustala, co się nadaje, a co nie nadaje dla prasy? Czy to pana ofi­cjalne sta­no­wi­sko? Czy poli­cjant teraz będzie cen­zu­ro­wał tre­ści dzien­ni­kar­skie? – zasy­pała go pyta­niami.

– To nie tak – pró­bo­wał się rato­wać. – To pani nazy­wana jest… Furią? Ja czy­ta­łem wiele pani tek­stów. Ale to, pani Anno, co tu się wyda­rzyło… Nie, nie mogę pani nic powie­dzieć.

– Czy­tał pan moje tek­sty? – roz­ch­mu­rzyła się Furia. – To miłe. Dobrze, niech pan mnie nie wpusz­cza, bo pew­nie mia­ła­bym potem pro­blem ze zje­dze­niem śnia­da­nia…

– Bez wąt­pie­nia – prze­rwał jej Droz­dow­ski.

– Ale może pan powie­dzieć, co się stało – dokoń­czyła Anna.

– Chyba nie mogę – Radek spoj­rzał jej w oczy.

– Chyba? – spy­tała.

– Dobrze, skon­tak­tuję się z prze­ło­żo­nymi i ABW i… – ugryzł się w język, bo wie­dział, że przez przy­pa­dek chlap­nął coś, czego nie powi­nien mówić.

– ABW? – Furia unio­sła brwi. – To wie pan co, komi­sa­rzu…

– Droz­dow­ski, ale mówią na mnie Drozd – wtrą­cił Radek.

– …komi­sa­rzu Droz­dow­ski. Zro­bimy tak, że od ABW to ja się już sama dowiem. Nie będą to jakieś tam sraty-pier­daty, które pan by mi tu poci­snął. Idę na śnia­da­nie – powie­działa i odwró­ciła się na pię­cie w stronę wind.

– Smacz­nego! – krzyk­nął za nią po chwili Radek.

***

Trudno sobie wyobra­zić lep­szą sie­dzibę dla Komendy Miej­skiej Poli­cji. Gdy­nia ma to szczę­ście, że poli­cjanci pra­cują tu w zabyt­ko­wym gma­chu Berg­transu, miesz­czą­cym się w cen­trum mia­sta, przy ulicy Por­to­wej 15 róg Świę­tego Woj­cie­cha. Cie­kawe są losy nie tylko spraw, które roz­wią­zy­wano w tym budynku, lecz także sam budy­nek wiele by powie­dział, gdyby mógł. Został wybu­do­wany w poło­wie lat trzy­dzie­stych ubie­głego wieku przez nor­we­sko-pol­ską firmę makler­ską, Towa­rzy­stwo Żeglu­gowe Berg­trans, któ­rej więk­szo­ścio­wym udzia­łow­cem była firma żeglu­gowa Det Ber­gen­ske Damp­skibs­sel­skab z miej­sco­wo­ści Ber­gen. Udzia­łow­cem tego inte­resu był mię­dzy innymi Wła­dy­sław Potocki, pol­ski ary­sto­krata i przed­się­biorca. W cza­sie wojny gmach Berg­transu zajęło Pre­zy­dium Poli­cji, zaś po II woj­nie świa­to­wej, oczy­wi­ście zna­cjo­na­li­zo­wany, gościł Żeglugę Pol­ską, Pol­sko-Bry­tyj­skie Towa­rzy­stwo Okrę­towe, a nawet Kon­su­lat Wiel­kiej Bry­ta­nii. Potem zatrosz­czył się o te mury Urząd Bez­pie­czeń­stwa Publicz­nego. To chyba naj­mrocz­niej­szy okres dla budowli. Aż w końcu zna­la­zła się tu Komenda Miej­ska Poli­cji w Gdyni. Tomasz nie wie­dział tego, gdy wcho­dził do gma­szy­ska i zamie­rzał odna­leźć ofi­cera dyżur­nego.

– Szczęść Boże – zwró­cił się do mło­dego poli­cjanta.

– Dzień dobry – odpo­wie­dział ofi­cer.

– Przy­sze­dłem tu, choć biłem się z myślami. Wie pan, tajem­nica spo­wie­dzi. Lecz z dru­giej strony to wła­ści­wie nie była spo­wiedź, jedy­nie wyzna­nie grze­chu. Cięż­kiego… Naj­cięż­szego. Śmier­tel­nego. Nie mogło być mowy o poku­cie. Zwłasz­cza że ten, który grzech popeł­nił, ulot­nił się. Rozu­mie pan? – spy­tał ksiądz.

Poli­cjant nic nie rozu­miał. Ale w imię świę­tego spo­koju ski­nął głową.

– Może, pro­szę księ­dza, zacznijmy od początku. W czym mogę pomóc? – spy­tał.

– Chciał­bym o tym komuś opo­wie­dzieć. Cho­dzi naj­praw­do­po­dob­niej o grzech, któ­rego nie zmyje żadna pokuta.

– Taaak – prze­cią­gle wes­tchnął ofi­cer dyżurny. – Może ksiądz usią­dzie na chwilę, a ja się zorien­tuję, co mogę w tej spra­wie zro­bić.

Poli­cjant wska­zał krze­sła po dru­giej stro­nie kory­ta­rza. Nie bar­dzo wie­dział, z czym ma do czy­nie­nia. Zadzwo­nił do prze­ło­żo­nego i po cichu zdał rela­cję z tego, co usły­szał. Nie spusz­cza­jąc z oczu Toma­sza, wyszep­tał, że praw­do­po­dob­nie na komen­dzie zja­wił się nie­zbyt zdrowy na rozu­mie ksiądz, który coś opo­wiada o grze­chu śmier­tel­nym. Prze­ło­żony kazał wysłu­chać księ­dza, bo ni­gdy nic nie wia­domo, jak się wyra­ził, a potem grzecz­nie podzię­ko­wać za zezna­nia i koniecz­nie pod­kre­ślić, że zaj­miemy się tą sprawą.

– Pro­szę księ­dza – zawo­łał, gdy skoń­czył roz­ma­wiać z prze­ło­żo­nym. – Chęt­nie posłu­cham, o co cho­dzi, choć dziś mamy urwa­nie głowy…

– Ja wła­śnie w tej spra­wie – powie­dział Tomasz.

– W jakiej spra­wie? – zdzi­wił się poli­cjant.

– W spra­wie urwa­nia głowy. Wiem, kto to zro­bił – powie­dział z pew­no­ścią w gło­sie. – No może nie wiem, kto kon­kret­nie, lecz wiem, że był to męż­czy­zna.

– Nie bar­dzo w dal­szym ciągu rozu­miem – poli­cjant wyda­wał się zdez­o­rien­to­wany. – Jaki męż­czy­zna? I jakie urwa­nie głowy?

– To może po kolei – wes­tchnął. – Do spo­wie­dzi dziś przy­szedł męż­czy­zna, który przy­znał się, że ściął komuś głowę. Waha­łem się, czy tu przy­cho­dzić, bo prze­cież grzesz­nicy idą do kościoła ze skru­chą w sercu, wie­dząc, że jest tajem­nica spo­wie­dzi i nic poza kon­fe­sjo­nał się nie wydo­sta­nie. Jed­nak w tym przy­padku nie było skru­chy, żalu za grze­chy. A wręcz zapo­wiedź następ­nych czy­nów.

Poli­cjant nie słu­chał. Wystar­czyła mu infor­ma­cja, że ktoś komuś ściął głowę. Nie inte­re­so­wała go już moty­wa­cja księ­dza.

– Ktoś ściął komuś głowę? Tak ksiądz twier­dzi? – spy­tał dla pew­no­ści.

– Ja tak twier­dzę – odparł.

– Ksiądz tak twier­dzi?

– Ja, jako osoba, a nie jako ksiądz, tak twier­dzę – powtó­rzył Tomasz.

Ofi­cer dyżurny przy­jął to do wia­do­mo­ści i wykrę­cił jakiś numer tele­fonu. Zre­la­cjo­no­wał opo­wieść księ­dza i z każdą sekundą, gdy słu­chał kogoś po dru­giej stro­nie apa­ratu, na jego twa­rzy malo­wało się coraz więk­sze zdzi­wie­nie.

– Gdzie to było? – spy­tał.

– Nie wiem, gdzie ściął tę głowę, jeśli o to pan pyta.

– To aku­rat wiemy. Gdzie ten męż­czy­zna do księ­dza przy­szedł? – dopy­ty­wał się poli­cjant.

– Wie­cie? – zdzi­wił się Tomasz.

– Tak, w jed­nym z hoteli w Gdyni. Ale gdzie się przy­znał do tego czynu?

– W kościele pod wezwa­niem Matki Boskiej Nie­usta­ją­cej Pomocy. Jed­nak temu czło­wie­kowi nie można już pomóc – cicho dokoń­czył Tomasz.

***

Furia naja­dła się do syta. Prze­py­chanka z komi­sa­rzem Droz­dow­skim nie pozba­wiła jej ape­tytu. Zwłasz­cza że bufet śnia­da­niowy był impo­nu­jący. Jajka w trzech posta­ciach. Kla­syczne na twardo z majo­ne­zem i szczy­pior­kiem, jako pasta jajeczna i dodat­kowo takie prze­zna­czone do usma­że­nia czy ugo­to­wa­nia na miękko. Nie było, co nieco ją zdzi­wiło, zwy­kłej jajecz­nicy. Jakże powszech­nej w hote­lo­wym śnia­da­niowym menu. Może to i dobrze, pomy­ślała. Zwy­kle hote­lowa jajecz­nica jest prze­su­szona i nie­smaczna. Oprócz jajek na sto­łach leżały roz­ma­ite wędliny i pasz­tet, który Furia uwiel­biała. To pozo­sta­łość z mło­do­ści, kiedy z rodzi­cami czę­sto bywali w Zako­pa­nem i w ulu­bio­nym hotelu na śnia­da­nie zawsze był pasz­tet. Kła­dli go sobie na kanapki, na wierz­chu umiesz­cza­jąc pla­ste­rek oscypka. Sen­ty­men­ta­lizm, może tani, lecz od tej pory, gdy w hotelu na śnia­da­nie był do wyboru pasz­tet, auto­ma­tycz­nie uzna­wała, że spę­dziła noc w zacnym miej­scu. Spró­bo­wała jesz­cze sałatki jarzy­no­wej, wie­rząc, że jest świeża, a nie przed­wczo­raj­sza. Musiała być świeża, w końcu mieli na śnia­da­nie pasz­tet, a to zobo­wią­zuje, pomy­ślała. Popiła wszystko aro­ma­tyczną kawą. Już miała wsta­wać od stołu, kiedy zadzwo­nił tele­fon. Spoj­rzała, kto dzwoni, i się uśmiech­nęła.

– Wsta­łaś, ska­co­wany śpio­chu? – rzu­ciła do słu­chawki.

– Musia­łam. Dzwo­nił Witucki – odpo­wie­działa Ewa. – Co tam się wypra­wia?

Mimo że przy­ja­ciółka, wła­ści­wie dla Furii kum­pela, nie spre­cy­zo­wała gdzie, to wia­domo było, że cho­dzi jej o gdyń­ski hotel, w któ­rym Furia spę­dziła noc.

– Nie bar­dzo jesz­cze wiem, wła­śnie mia­łam dzwo­nić do gene­rała, lecz jak sły­szę, on mnie uprze­dził i zadzwo­nił do cie­bie, żebyś ty zadzwo­niła do mnie – odpo­wie­działa pokręt­nie.

– Nie pochle­biaj sobie. Witucki nie wie, że noco­wa­łaś w tym hotelu. Podobno ktoś uciął komuś głowę i naba­zgrał „Allah akbar” na ścia­nie czy zasło­nach.

– Co ty wyga­du­jesz?! – Furia nie­mal zakrzyk­nęła. – To takie klocki.

– Ano takie. Coś zauwa­ży­łaś? Bo nie­bie­scy twier­dzą, że skoro to jakiś muzuł­ma­nin, z pew­no­ścią powinni zająć się tym ci z ABW, a nie oni.

– Mogę się zorien­to­wać w sytu­acji, jeżeli chcesz. Tylko że pan komi­sarz Droz­dow­ski jest zawsty­dzony moją osobą – powie­działa Anna.

– Jaki komi­sarz? Kurwa, Furia, do brzegu. Jaśniej. Ja jesz­cze dzie­sięć minut temu smacz­nie spa­łam. Nie jestem do końca roz­ja­rzona.

– Roz­ja­rzona? Jak jarze­niówka?

– No, wyobraź sobie, takie poetyc­kie porów­na­nie. Jestem roz­ko­ja­rzona, czyli nie roz­ja­rzona, więc mów do mnie dużymi lite­rami, OK?

Anna ski­nęła głową. Ale zorien­to­waw­szy się, że roz­ma­wia z Ewą przez tele­fon, natych­miast powtó­rzyła, już wer­bal­nie, do słu­chawki.

– OK. No więc komi­sarz, który pro­wa­dzi śledz­two, nazywa się Droz­dow­ski. Wycho­dząc na śnia­da­nie, zauwa­ży­łam, że coś się dzieje w pokoju obok. Jed­nak niczego się nie dowie­dzia­łam, poza tym, że sprawa jest chyba wła­śnie dla two­jej agen­cji. Zresztą i to wiem przez przy­pa­dek, bo się wypa­plał nie­chcący – wyja­śniła Anna.

Na chwilę popa­dła w zadumę, jakby ukła­da­jąc sobie coś w gło­wie, i po chwili znowu zaczęła mówić.

– Ale wiesz, ja w nocy coś sły­sza­łam.

– Co? – zain­te­re­so­wała się Ewa.

– Krzyki zza ściany. Ktoś wrzesz­czał: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”.

– To by się zga­dzało – powie­działa agentka.

– Jesteś pewna?

– A ty nie? Po tym, co mi wła­śnie powie­dzia­łaś?

– Nie, może być sporo innych moż­li­wo­ści.

– Dobra, ale mogę je dopiero roz­pa­trzeć na miej­scu, a nie przez tele­fon.

– No raczej – przy­znała Furia. – To co, do zoba­cze­nia jesz­cze dziś w Gdyni?

– Na to wygląda – mruk­nęła przy­ja­ciółka.

– Ooo, sły­szę, że nie cie­szysz się na nasze spo­tka­nie?

– A z czego tu się cie­szyć? Jesteś dzien­ni­karką. Będziesz jak wrzód na dupie. Co, ja cię nie znam?

Furia roze­śmiała się do słu­chawki.

– Masz rację, nie odpusz­czę ci. A tym­cza­sem zadzwoń pro­szę do tego Droz­dow­skiego, żebym mogła zorien­to­wać się w spra­wie.

– Furia, nie prze­gi­naj – ziry­to­wała się Ewa. – Nic nie możesz opu­bli­ko­wać. Dla dobra śledz­twa.

– Dla dobra śledz­twa – powtó­rzyła Anna. – Zadzwoń, to nic nie opu­bli­kuję aż do czasu roz­wią­za­nia, może być?

– Myślę, że Witucki na to pój­dzie. Już dzwo­nię. Tylko nie zrób mu krzywdy.

– Komu? Droz­dowi? Moi? – spy­tała, uda­jąc słodką idiotkę. – Chyba nie przy­pusz­czasz, że mogła­bym…

– …zabić Drozda? – dokoń­czyła Ewa.

– Wystar­czy na dziś tru­pów – powie­działa, śmie­jąc się z alu­zji do zna­nej powie­ści. – Obie­cuję, że nie… skrzyw­dzę Drozda – dokoń­czyła. Nie wie­działa, że ktoś w Gdyni nie zgo­dziłby się z nią, gdyby usły­szał, że już wystar­czy na dziś tru­pów.

***

Janusz Got­tlieb doro­bił się na han­dlu. Potem roz­wi­nął biz­nes i zajął się także pro­duk­cją. Posta­wił na nowe tech­no­lo­gie. Uwa­żał, że Gdy­nia to mia­sto, które daje nie­sa­mo­wite moż­li­wo­ści, zwłasz­cza jeśli ktoś jest zaradny. A Janusz był. Gdy był młody, zamu­stro­wał się na sta­tek i wiele lat pły­wał po morzach i oce­anach. Nie tylko dla­tego, żeby był cie­kawy świata. To też. Ale przede wszyst­kim dla­tego, żeby ten świat zro­zu­mieć. Mecha­ni­zmy, które nim rzą­dzą, fascy­no­wały Janu­sza. A mecha­ni­zmami rzą­dziły zwy­kłe ludz­kie cechy, takie jak: zazdrość, próż­ność, pycha, pod­łość. To z nich wyra­stała chęć boga­ce­nia się, pogrą­że­nia kon­ku­ren­cji, walka nie­kiedy na śmierć i życie. Być albo nie być. Nie, to nie miłość, miło­sier­dzie czy wyro­zu­mia­łość rzą­dziły ludz­kimi umy­słami. To złe cechy spra­wiały, że ludzie chcieli mieć cią­gle wię­cej i wię­cej. Wie­dział, że ta gorączka, chęć zdo­by­wa­nia coraz więk­szych pie­nię­dzy, dopa­dła także jego. Wie­dział rów­nież, że tego, co już zgro­ma­dził, star­czy mu do końca życia. A jed­nak coś go popy­chało dalej. Po kolejny kon­trakt, po kolejny milion na kon­cie.

Pły­wa­nie nauczyło go wszyst­kiego. Sztuczki, zagrywki, stra­te­gię biz­ne­sową prze­niósł z pokładu statku na ląd stały. Znał się na ludziach. I dla­tego osią­gnął suk­ces w biz­ne­sie. Czy był szczę­śliwy? Nie zasta­na­wiał się nad tym. Nie miał czasu. Wciąż pędził do przodu. Jedy­nie w nie­dziele miał zwy­czaj się zatrzy­my­wać. Nie było go dla nikogo. Poświę­cał się temu, co lubił. Naj­czę­ściej pły­wał w przy­do­mo­wym base­nie, a potem wygrze­wał się w sau­nie, wspo­mi­na­jąc lata na morzu. Cza­sem zresztą jesz­cze żeglo­wał. Kupił jakiś czas temu nie­wielką łajbę, którą cumo­wał w gdyń­skim por­cie. Tam zresztą czę­sto można było go spo­tkać, gdy w przy­brzeż­nym barze wraz z innymi „wil­kami mor­skimi”, jak ich nazy­wał, prze­sia­dy­wał i sączył jasne pełne. Dziś też tak było. Ale jego kom­pani szy­ko­wali się do jutrzej­szego rejsu, zdaje się do Jastarni, on nato­miast musiał być wtedy w fir­mie na spo­tka­niu z jaki­miś nud­nymi ana­li­ty­kami. Poza tym do baru nie­opo­dal jacht­klubu przy­szedł dziś jego rywal biz­ne­sowy, Ryszard Milke, któ­rego nie zno­sił. Nie dla­tego, że z nim rywa­li­zo­wał. Nie lubiłby go, nawet gdyby facet nie miał nic wspól­nego z biz­ne­sem. Cza­sem po pro­stu tak jest. Nie lubi się czło­wieka i tyle. Na doda­tek Janusz był pewien, że uczu­cie nie­chęci jest odwza­jem­nione.

– Pan, drogi kolego, pły­nie jutro do Jastarni? – spy­tał Milke, niby obo­jęt­nie, gdy tylko zja­wił się w barze. Na pozór zwy­kłe pyta­nie, lecz Got­tlieb wyczuł fał­szywą nutę.

– Nie płynę – odpo­wie­dział.

– Ano wła­śnie, tak sły­sza­łem. Podob­nie jak ja.

A mnie to, pro­szę sza­now­nego pana, chuj obcho­dzi, czy pan pla­nuje, czy nie pla­nuje pły­nąć, chciał odpo­wie­dzieć Janusz. Jed­nak w porę ugryzł się w język. Po co jątrzyć? Skoro był odosob­niony w nie­chęci do pana Mil­kego.

Ponie­waż kom­pani od piwa i żeglugi roz­pra­wiali jedy­nie o pla­no­wa­nym rej­sie, a na doda­tek poja­wił się w barze ten pro­stak, bo wła­śnie tak o nim myślał, Janusz czuł się zbędny i wró­cił do domu.

Żona nie rozu­miała jego świata. Poru­szała się po zupeł­nie innych życio­wych dro­gach. Była nauczy­cielką w liceum. Czę­sto wycho­wy­wała tak zwaną trudną mło­dzież, pró­bu­jąc ukie­run­ko­wać złość, agre­sję, która ich prze­peł­niała, w stronę sztuki. Kilku jej pod­opiecz­nych oka­zało się naprawdę zdol­nymi arty­stami. Nie­któ­rzy posta­wili na sztuki piękne, inni na muzykę. Nawet dwóch z nich grało w zespole syna.

Janu­sza nie inte­re­so­wała taka muzyka. Nie odnaj­dy­wał w niej melo­dii, wolał już, jak Zenek zawo­dził skrze­czą­cym gło­sem o zie­lo­nych oczach. Syn i żona się śmiali, że w tej dzie­dzi­nie Janusz oka­zał się praw­dzi­wym Janu­szem. Nawet nie wie­dział, co to zna­czy. Dziś żona poje­chała do jakiejś dawno nie­wi­dzia­nej zna­jo­mej, syna też nie było. Nie wie­dział nawet, co robi. Nie inte­re­so­wało go to, zwłasz­cza że czę­sto zni­kał na całe week­endy. Naj­waż­niej­sze było to, że po powro­cie z portu miał cały dom dla sie­bie. Włą­czył tele­wi­zor, nalał sobie kolejne piwo (pierw­sze wypił z kole­gami w por­cie) i już miał usiąść na kana­pie, gdy zadzwo­nił dzwo­nek do drzwi.

– Kogo nie­sie? – spy­tał gło­śno sam sie­bie. Poszedł do przed­po­koju. Zało­żył kurtkę i buty, bo wie­dział, że być może będzie musiał iść do furtki, żeby prze­ko­nać się „kogo nie­sie”. Kilka dni temu zepsuł się wide­odo­mo­fon. Wła­ści­wie nie wia­domo było, czy się zepsuł. Cza­sem coś w nim nie sty­kało. A innym razem dzia­łał bez zastrze­żeń. Tak czy owak, przy­zwy­czaił się już, żeby za każ­dym razem wyglą­dać za drzwi i spraw­dzać, czy domo­fon zadzia­łał, jak należy, czy stroi fochy. Nie wie­dzieć czemu nie zle­cili jesz­cze naprawy. Widocz­nie ani jemu, ani jego żonie ta nie­do­god­ność nie prze­szka­dzała tak bar­dzo. Nie mieli zresztą zbyt wielu gości. Może gdyby czę­ściej ktoś do nich wpa­dał, pro­blem z domo­fonem stałby się bar­dziej uciąż­liwy. Otwo­rzył drzwi. Jakież było jego zdzi­wie­nie, gdy tuż za pro­giem zoba­czył męż­czy­znę. Nie trzeba więc było iść aż do furtki, żeby prze­ko­nać się, kto dzwo­nił. Tym razem domo­fon zadzia­łał.

– Ty? – spy­tał zdzi­wiony.

– Ja – odpo­wie­dział męż­czy­zna. Janusz zawie­sił się na chwilę i patrzył na świat za sto­ją­cym w progu gościem. Jesień spra­wiła, że liście już pożół­kły, nie­które ude­rzały w oczy żywio­łową czer­wie­nią. Z pół­nocy wiał silny wiatr, pró­bu­jąc je zerwać z drzew. Szu­miące gałę­zie i sły­szalny z oddali szum mia­sta w połą­cze­niu z wido­kiem jesien­nych liści spra­wiały jakieś nie­po­ko­jące wra­że­nie. A nawet zło­wro­gie.

– Co tu robisz? – spy­tał ziry­to­wany wizytą.

– Przy­sze­dłem kon­ty­nu­ować to, co zaczą­łem – odparł gość.

***

Anna Kro­len nie bar­dzo lubiła cze­kać. Jej ener­giczna oso­bo­wość dała o sobie znać zaraz po wci­śnię­ciu guzika przy­wo­łu­ją­cego windę. Ponie­waż ta nie chciała zje­chać na par­ter, gdzie ser­wo­wano śnia­da­nie, a na wyświe­tla­czu nad drzwiami wciąż poja­wiały się liczby więk­sze od zera, domy­śliła się, że dźwig zbiera pasa­że­rów z róż­nych pię­ter. Spoj­rzała na chwilę w stronę par­kingu. Był zna­ko­mi­cie widoczny przez całą prze­szkloną ścianę nowo­cze­snego budynku hotelu. Zauwa­żyła tylko jeden ozna­ko­wany samo­chód poli­cyjny. Spryt­nie, pomy­ślała. Nie chcą siać paniki wśród gości. Winda wciąż nie przy­jeż­dżała. Anna się znie­cier­pli­wiła i posta­no­wiła pójść na pie­chotę. Led­wie kil­ka­dzie­siąt sekund póź­niej była już na trze­cim pię­trze, na któ­rym miesz­kała i na któ­rym gość z pokoju obok został zabity. Wszystko robiła szybko. Lecz zara­zem dokład­nie. Praw­do­po­dob­nie dla­tego, że tak nauczył ją w dzie­ciń­stwie ojciec, tajem­ni­cza postać, która znik­nęła z jej życia, gdy miała pięt­na­ście lat. Być może za wszelką cenę sta­rała się być wciąż córeczką tatu­sia. Dla­tego, tak jak on w prze­szło­ści, dzia­łała z jed­nej strony impul­syw­nie, z dru­giej dokład­nie i meto­dycz­nie. To spra­wiało, że nie miała zbyt wielu zna­jo­mych wśród kobiet, które na ogół były dla niej nie­kon­kretne. Ona zaś ocze­ki­wała od ludzi (także od tych, z któ­rymi się znała bli­żej) logiki i nie­owi­ja­nia niczego w bawełnę. Chciała znać prawdę, nawet jeśli ta była nie­wy­godna. Być może wła­śnie dla­tego była zna­ko­mitą dzien­ni­karką.

– Jak tam, panie komi­sa­rzu, już pan nie będzie pod­cho­dził do mnie jak do jeża? – spy­tała, gdy tylko zoba­czyła Droz­dow­skiego.

– Nie pod­cho­dzi­łem do pani jak do jeża – zaprze­czył Radek.

– Oczy­wi­ście, tak coś pal­nę­łam bez sensu – mach­nęła ręką. – Chcia­łam się dowie­dzieć, czy dzwo­nili do pana z ABW?

– Dzwo­nili. Musi pani mieć nie­złe chody.

– No, fak­tycz­nie wycho­dzi­łam te chody przez kilka lat stu­diów z tą, która do pana dzwo­niła – przy­znała mu rację. – Ale do rze­czy. Mogę się panu przy­dać.

– Tak? – zdzi­wił się.

– Ano tak. Sły­sza­łam w nocy gło­śne wrza­ski z tego pokoju – powie­działa Anna. – Ktoś wykrzy­ki­wał pierw­sze przy­ka­za­nie.

– To cie­kawe… Nawet bar­dzo – zamy­ślił się Droz­dow­ski.

– Ow­szem, zwłasz­cza że nie pasuje to panu do kon­cep­cji z ter­ro­ry­stami, co?

– Skąd pani wie? – zdzi­wił się i spoj­rzał na nią z zacie­ka­wie­niem.

– Panie komi­sa­rzu, ja tylko tak wyglą­dam. Ale pod tą uro­czą powłoką – wska­zała na sie­bie – kryje się cał­kiem cwana gapa – powie­działa z prze­ko­na­niem. – Oczy­wi­ście, że panu nie pasuje, bo jaki arab­ski fun­da­men­ta­li­sta wykrzy­ki­wałby przed deka­pi­ta­cją pierw­sze przy­ka­za­nie? Ryczałby na cały głos „Allah akbar”. A poza tym dla­czego miałby ści­nać jakie­goś muzyka?

– Wła­śnie – przy­znał z uzna­niem Droz­dow­ski.

– To skoro ja pomo­głam, czas na pana – skwi­to­wała Furia. – Oko za oko, ząb za ząb, infor­ma­cja za infor­ma­cję, jak mawiają.

– Kto tak mawia?

– Ja, to wystar­czy.

Droz­dow­ski się przez chwilę zasta­na­wiał.

– Teraz myśli pan o tej kobie­cie, która dzwo­niła? Czy to rze­czy­wi­ście agentka ABW, czy może ją pod­sta­wi­łam? A może to byłam ja, zmie­ni­łam głos i zadzwo­niłam z lobby?

Przej­rzała go. Wie­dział o tym.

– Nie, ja tylko… Zasta­na­wia­łem się, od czego zacząć – tłu­ma­czył się nie­po­rad­nie i dosko­nale zda­wał sobie sprawę z tego, że mu nie uwie­rzyła.

– Wiem, wło­ży­łam sobie do ust klu­skę, żeby zmie­nić głos, i z hote­lo­wej restau­ra­cji zadzwo­ni­łam do pana, a numer mia­łam z por­talu rand­ko­wego – wypa­liła.

– Ja nie mam konta na żad­nym por­talu rand­ko­wym – pró­bo­wał się bro­nić.

– Nie? – unio­sła brwi ze zdzi­wie­nia. – To jak pan funk­cjo­nuje w dzi­siej­szym świe­cie? Dziew­czyny poznaje pan w biblio­tece?

– Mam żonę, nie muszę pozna­wać dziew­czyn – odparł czer­wie­niąc się.

– Nie. Nie ma pan – poki­wała głową. – Spraw­dzi­łam.

– Gdzie?

– Na Face­bo­oku, Insta­gra­mie… to oczy­wi­ste. Same zdję­cia bez kobiety, gdzieś na jakichś sam­czych wypa­dach na ryby. Albo z psem na spa­ce­rze.

– O czym my tutaj roz­ma­wiamy! – ziry­to­wał się Droz­dow­ski.

– O tym, że skoro zła­pa­łam pana na kłam­stwie, to nie mogę być pewna, czy prze­każe mi pan praw­dziwe infor­ma­cje na temat śledz­twa. A w związku z tym nie wiem, czy będę mogła odwieść tę agentkę ABW od przy­jeż­dża­nia do Gdyni. Jak przy­je­dzie, to pan pój­dzie w odstawkę. No, chyba że pan tak chce, poje­dzie pan sobie znowu na ryby z kole­gami. Pyk­nie kilka zdjęć na Face­bo­oka – jaw­nie drwiła.

Chwilę mil­czał po tym, co usły­szał.

– A niby dla­czego mia­łaby pani ją odwo­dzić?

– Bo prze­cież to nie jest sprawa dla ABW, zwy­kły kry­mi­nał, co nie? – powie­działa Anna. Radek ponow­nie spoj­rzał na nią z uzna­niem.

– Z logiki mia­łam piątkę na stu­diach – uśmiech­nęła się. – Więc może, panie komi­sa­rzu Droz­dow­ski, zaczniemy zna­jo­mość raz jesz­cze. Już bez maca­nia się, tylko sobie zaufamy, co?

Poki­wał głową na znak, że się zga­dza.

***

Gene­rał Witucki cze­kał na Ewę w swoim gabi­ne­cie. Nie lubił, gdy mu cokol­wiek prze­ry­wało week­end. Rano jed­nak z Gdyni dostał wia­do­mość o rze­ko­mym ataku muzuł­mań­skiego fun­da­men­ta­li­sty. Wie­dział, że wolny dzień prze­stał być wol­nym. Mógłby oczy­wi­ście omó­wić wszystko z Ewą w domu, zapra­sza­jąc ją do swo­jej sze­re­gówki na war­szaw­skiej Sady­bie. Lecz jesz­cze bar­dziej niż prze­ry­wa­nia week­endu nie zno­sił pracy przy­no­szo­nej do domu. Dla­tego sta­ra­jąc się nie budzić żony, umył się, ubrał, zro­bił sobie pro­ste kanapki na śnia­da­nie, popił kawą i wyru­szył do biura. Ruch był mały, jak to w nie­dzielę, toteż nie­długo potem był już w swoim gabi­ne­cie.

– Czo­łem – ode­zwał się, gdy zoba­czył w drzwiach swoją naj­ład­niej­szą i zara­zem naj­lep­szą agentkę.

– No to sobie odpo­czę­li­śmy – marud­nie odpo­wie­działa na powi­ta­nie Ewa.

– Co zro­bić, taka robota – wzru­szył ramio­nami. – Nie wiem, jak to trak­to­wać – mówiąc to, miał na myśli zabój­stwo w gdyń­skim hotelu. – Wciąż cze­kam na jakieś szcze­góły.

– Ja rów­nież.

– Ty? – zdzi­wił się. – A od kogo?

– Furia tam jest – odpo­wie­działa krótko Ewa.

– Furia tam jest? – powtó­rzył. – A skąd ona tam się wzięła?!

– Ja także tam byłam. No, nie­do­kład­nie tam. Lecz nie­da­leko.

Witucki nie prze­ry­wał. Słu­chał. Choć był nieco zdzi­wiony wyzna­niami.

– Poje­cha­ły­śmy po pro­stu do Gdyni. Ja i Anka. Odwie­dzić przy­ja­ciółkę ze stu­diów. Trzy­ma­ły­śmy się razem przez kilka lat. Przez pierw­sze lata doro­sło­ści. Dosko­nale się czu­ły­śmy w swoim towa­rzy­stwie, a potem Domi­nika, urze­czona moder­ni­styczną Gdy­nią, posta­no­wiła się tam wynieść i reali­zo­wać jako archi­tekt. Zosta­ły­śmy w War­sza­wie tylko we dwie – Ewa ude­rzyła w sen­ty­men­talny ton.

– Jakże mi przy­kro. Dwie samotne dziew­częta w War­sza­wie – iro­ni­zo­wał Witucki. – Posta­no­wi­ły­ście więc odwie­dzić trze­cią musz­kie­terkę?

– Zgadł pan, gene­rale. Furia na to wpa­dła. Poje­cha­ły­śmy już w pią­tek wie­czo­rem. Z Domi­niką spo­tka­ły­śmy się jed­nak dopiero w sobotę. Szwen­da­ły­śmy się cały dzień, a potem przy­sia­dły­śmy w jakimś barze i zaczęły się wspo­minki przy napo­jach roz­luź­nia­ją­cych. Mia­ły­śmy nawet iść na kon­cert tego zamor­do­wa­nego… Jego zespół nazywa się Ich­Gott. Domi­nika jest ich fanką. Lecz uzna­ły­śmy, że to prze­szko­dzi nam w roz­mo­wie. Wia­domo, na kon­cer­cie jest gło­śno.

– I to wszystko było wczo­raj wie­czo­rem?

– Tak jest.

– Po wie­czor­nej zaba­wie, jak grzeczna dziew­czynka, posta­no­wi­łaś wró­cić do domu. A Furia została w hotelu. Tak się zło­żyło, że w tym samym, co zespół?

– Tak jest – powtó­rzyła Ewa.

– Przy­padki jed­nak cho­dzą po ludziach – powie­dział sen­ten­cjo­nal­nie gene­rał.

– No nie, bo gdyby w tym hotelu nic się nie wyda­rzyło, nie byłoby żad­nego przy­padku. Anka po pro­stu zeszłaby na śnia­da­nie, spa­ko­wała się i wró­ciła do domu. A tak…

– Masz rację – przy­znał Witucki.

Zamil­kli. Gene­rał z pewną nie­cier­pli­wo­ścią patrzył na sto­jący na biurku tele­fon. Chciał jak naj­szyb­ciej otrzy­mać jakieś infor­ma­cje. Nie­cier­pli­wość brała się po pro­stu z tego, że nie lubił, gdy mu cokol­wiek prze­ry­wało week­end.

– Dzwo­ni­łam już do niej – ode­zwała się po chwili, widząc, że jej zwierzch­nik wpa­truje się w apa­rat tele­fo­niczny.

– No i? – spy­tał, pod­no­sząc wzrok.

– Jesz­cze nic nie wie. Lecz wypyta pro­wa­dzą­cego docho­dze­nie poli­cjanta.

– A ten potulny jak bara­nek wszystko jej opo­wie? Dzien­ni­karce? Tak? – poki­wał głową gene­rał.

– Tak – potwier­dziła Ewa. – Już o to zadba­łam.

– Och, zapo­mnia­łem, jaką siłę mają współ­cze­sne kobiety – odrzekł Witucki. Lecz Ewie wyda­wało się, że wyczuła w tym zda­niu nieco iro­nii.

– Pozo­staje więc nam tylko cze­kać – dodał. – Chcesz her­baty? Albo kawy?

– Nie, już piłam. Ina­czej nie zwle­kła­bym się z łóżka.

– No jasne – przy­tak­nął Witucki. – W ogóle dzi­wię się, że się już obu­dzi­łaś po tak upoj­nym sobot­nim wie­czo­rze.

***

Radek wszedł pierw­szy do pokoju, w któ­rym zamor­do­wano Geralda Got­tlieba, lidera, gita­rzy­stę i woka­li­stę roc­ko­wej grupy Ich­Gott. Już to wie­dział, bo na takie nazwi­sko wyna­jęto ten pokój hote­lowy. Usta­lono rów­nież, że zespół miał wczo­raj kon­cert na jakimś gdyń­skim festi­walu odby­wa­ją­cym się w Teatrze Muzycz­nym. Po kon­cer­cie chyba cały skład przy­był do apar­ta­mentu, który wyna­jął lider, i balo­wali do póź­nej nocy. Tak przy­naj­mniej twier­dziła obsługa hote­lowa. Nie­któ­rzy goście się skar­żyli, lecz do bawią­cych się muzy­ków nikogo nie wysłano z inter­wen­cją.

– Tak to wygląda – wska­zał Annie zakrwa­wiony fotel, na któ­rym wciąż były zwłoki. Głowa na szczę­ście już została uprząt­nięta przez tech­ni­ków. – Tu go zamor­do­wano.

– Raczej zaszlach­to­wano – powie­działa Furia, krzy­wiąc się z obrzy­dze­nia po tym, co zoba­czyła. – „Allah akbar” – prze­czy­tała z zasłon. – No rze­czy­wi­ście, ktoś usi­łuje nam wmó­wić zwią­zek z dżi­ha­dem.

– To pani tak twier­dzi – powie­dział Drozd.

– Czyżby? Tylko ja? Pan tak nie uważa? – spy­tała Anna.

– Na razie muszę brać pod uwagę wszyst­kie ewen­tu­al­no­ści. A o tym, że z pokoju ktoś wykrzy­ki­wał pierw­sze przy­ka­za­nie, wiem jedy­nie od pani. Sama więc pani rozu­mie.

Rozu­miała. Nie mógł kie­ro­wać się jedy­nie tym, co ona mówi. A znaki wska­zy­wały jed­no­znacz­nie, że to robota zacie­trze­wio­nego isla­mi­sty. Miała więc prze­wagę nad poli­cją, pomy­ślała.

Była abso­lut­nie prze­ko­nana, że w pokoju widzi grę pozo­rów. Prawda była daleko stąd. W końcu wie­działa, co sły­szała. A komu ufać, jak nie sobie.

– Rozu­miem, że pan nie musi wie­rzyć w to, co mówię – odpo­wie­działa po chwili. – Tylko to by zna­czyło, że pan nie wyklu­cza, że moty­wem jest dżi­had. A to z kolei pro­wo­kuje kolejne pyta­nie, po co pan mnie tu wpu­ścił? Tylko dla­tego, że otrzy­ma­łam reko­men­da­cję ABW?

– Nie. Oczy­wi­ście, że nie. Tak naprawdę wie­rzę pani, zwłasz­cza że mamy inną poszlakę świad­czącą o tym, że rze­czy­wi­ście sły­szała pani zza ściany pierw­sze przy­ka­za­nie.

– Drugi gość hote­lowy też sły­szał głosy? I stąd wnio­sek, że nie zwa­rio­wa­łam? – uśmiech­nęła się.

– Lepiej – powie­dział tajem­ni­czo Radek.

Z zacie­ka­wie­niem prze­krzy­wiła głowę. Lecz nic nie powie­działa. Cze­kała, aż on to zrobi.

– Ksiądz – wypa­lił po chwili. – Mor­derca poszedł tuż po zbrodni do kościoła wyspo­wia­dać się.

– Nie?! – była naprawdę zasko­czona.

Droz­dow­ski ski­nął na potwier­dze­nie głową.

– Ja pier­dolę! – krzyk­nęła. – Prze­pra­szam za język, ale to jakieś popa­prane do końca. Zabija, a potem idzie po odpusz­cze­nie grze­chów? Czy to w ogóle moż­liwe?

– Tego zaraz się dowiemy. Ksiądz już tu jedzie. Mam nadzieję, że zaspo­koi pani i moją cie­ka­wość – powie­dział komi­sarz. – Tym­cza­sem możemy gdzieś wyjść. Nie chciał­bym roz­ma­wiać z duchow­nym w takiej… – szu­kał odpo­wied­niego słowa. – W takiej sce­no­gra­fii jak z hor­roru.

– Kiedy to wła­śnie hor­ror. Maka­bra – odrze­kła Furia. – Lecz naj­zu­peł­niej rozu­miem.

– Może w takim razie zaprosi mnie pani do swo­jego pokoju? – zapro­po­no­wał Droz­dow­ski i zaczer­wie­nił się ze wstydu, zro­zu­miaw­szy dru­gie zna­cze­nie tej prośby.

– Ooo! Nie zapra­szam do sie­bie męż­czyzn na pierw­szej randce – Furia bez­li­to­śnie wyko­rzy­stała wpadkę poli­cjanta.

– Prze­cież wie pani… – zaczął nie­śmiało Radek, pró­bu­jąc ukryć swoje zakło­po­ta­nie.

– Wiem, podo­bam się panu. Nie winię pana za to. Wielu męż­czyzn pożera mnie wzro­kiem – mówiła zmy­słowo, mając przy tym sporo zabawy. Przy oka­zji odgar­nęła włosy i mru­gnęła zalot­nie w stronę poli­cjanta.

– Niech pani prze­sta­nie – jego prośba zabrzmiała, jakby był małym chłop­cem.

– Popsuł pan całą zabawę – jej głos był znowu zwy­czajny. – Chodźmy już do tego pokoju – powie­działa, odwra­ca­jąc się w stronę wyj­ścia.

– Dzię­kuję – ledwo usły­szała, będąc już na kory­ta­rzu. Musiał za nią nie­mal biec.

– Co wia­domo o dena­cie? – spy­tała, gdy wcho­dzili do jej pokoju.

– Nazy­wał się Gerald Got­tlieb. Był muzy­kiem i synem zna­nego biz­nes­mena.

– Może więc moty­wem są pie­nią­dze? Niech pan spraw­dzi, kto dzie­dzi­czy.

– Już to robimy.

Poki­wała głową.

– Niech pan nie zamyka drzwi – powie­działa. Spoj­rzał na nią ze zdzi­wie­niem.

– Ten ksiądz, co tu jedzie, niech przyj­dzie od razu do tego pokoju. Pan krzyk­nie chło­pa­kom, żeby go pokie­ro­wali.

Lecz Droz­dow­ski nie musiał wcale krzy­czeć. W progu poja­wił się wła­śnie męż­czy­zna w sutan­nie, eskor­to­wany przez jed­nego z poli­cjan­tów.

– O wilku mowa – powie­dział, uśmie­cha­jąc się. – Mam na imię Tomasz.

– Pro­szę, niech ksiądz wej­dzie – Droz­dow­ski zapro­sił duchow­nego do środka.

– Niech szata was nie zwie­dzie. Księża to też ludzie. Mam na imię Tomasz – powtó­rzył.

– Anna – powie­działa Furia, wycią­ga­jąc rękę na przy­wi­ta­nie. – A to kapi­tan Droz­dow­ski – wska­zała na poli­cjanta.

– Radek – przed­sta­wił się, zro­zu­miaw­szy, że duchowny woli być po imie­niu.

Widocz­nie w ten spo­sób będzie się czuł mniej skrę­po­wany, pomy­ślał Droz­dow­ski.

– Czy to nie dziwne, że mor­derca po zabój­stwie idzie od razu się wyspo­wia­dać? – spy­tała Furia pro­sto z mostu, prze­cho­dząc do meri­tum spo­tka­nia.

– Tego nie wiem – odrzekł Tomasz. – Ja w każ­dym razie pierw­szy raz się z tym spo­ty­kam.

– Co księ­dzu powie­dział? – spy­tał komi­sarz.

– Tomasz – przy­po­mniał duchowny.

– Co w takim razie ci powie­dział? – Droz­dow­ski zadał już wła­ści­wie pyta­nie.

– Z jego słów wyni­kało, że pro­wa­dzi jakąś kru­cjatę w imię praw, które zesłał Bóg. Mówił, że nie miał tyle szczę­ścia co Abra­ham i Pan nie zawró­cił go z drogi śmierci… I że zabił syna w imię zasad. Bo każdy powi­nien kie­ro­wać się w życiu regu­łami zesła­nymi przez Pana.

– Rozu­miem – machi­nal­nie potwier­dził poli­cjant.

– Zaraz, zaraz… – wtrą­ciła się Furia. – Zabił syna? Dobrze usły­sza­łam?

Teraz i Droz­dow­ski nad­sta­wił ucha. Zro­zu­miał, do czego zmie­rza dzien­ni­karka.

– Tak, dokład­nie. Powie­dział, że zabił syna – potwier­dził Tomasz.

Furia spoj­rzała na Radka, a on na nią. Zro­zu­mieli się bez słów. Wybie­gli z pokoju, zosta­wia­jąc nic nie­ro­zu­mie­ją­cego duchow­nego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki