Człowiek, który zrozumiał naturę. Nowy świat Aleksandra von Humboldta - Andrea Wulf - ebook + książka

Człowiek, który zrozumiał naturę. Nowy świat Aleksandra von Humboldta ebook

Andrea Wulf

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na jego cześć nazwano miasta, rzeki, pasma górskie, prąd oceaniczny, pingwina, gigantyczną kałamarnicę, a nawet morze na Księżycu.

Barwne życie Alexandra von Humboldta jest jak żywcem wyjęte z powieści przygodowej: zapuścił się w lasy deszczowe, wspiął na najwyższe wulkany świata, był podziwiany przez władców i prezydentów, uczonych i poetów. Inspirował Napoleona, Darwina, Bolívara, a nawet kapitana Nemo z powieści Juliusza Verne’a. Idee i odkrycia tego wielkiego naukowca zrewolucjonizowały i ukształtowały naukę, ochronę przyrody, politykę oraz sztukę.

Andrea Wulf zabiera nas w fantastyczną podróż jego śladami – w wyścig przez Rosję zakażoną wąglikiem i wyprawę tropikalnymi rzekami pełnymi krokodyli – i pokazuje, dlaczego życie i poglądy Humboldta pozostają tak ważne do dziś. Chciał nie tylko zrozumieć świat, w którym żyjemy, ale też jako pierwszy zaczął się o niego troszczyć. Już w 1800 roku przewidział zmiany klimatyczne spowodowane działalnością człowieka i stworzył podwaliny współczesnego ruchu ekologicznego.

„Człowiek, który zrozumiał naturę” to najgłośniejsza biografia ostatnich lat i zwycięzca Costa Biography Award 2015.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 768

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: The In­ven­tion of Na­ture. The Ad­ven­tu­res of Ale­xan­der von Hum­boldt, the Lost Hero of Science
Co­py­ri­ght © An­drea Wulf, 2015 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ka­ta­rzyna Ba­żyń­ska-Choj­nacka & Piotr Choj­nacki, 2017 First pu­bli­shed in Great Bri­tain in 2015 by John Mur­ray (Pu­bli­shers)
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Bo­gu­mił Twar­dow­ski
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Mag­da­lena Wój­cik
Ko­rekta: Bar­bara Bor­szew­ska, Agnieszka Czap­czyk
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Ka­ta­rzyna Ko­nior | blu­emango.pl
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak | Pra­cow­nia Li­ter­nic­twa i Gra­fiki
Opra­co­wa­nie map: Ma­riusz Ma­met
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-67727-51-8
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Lin­néi (P.o.P.)

.

Za­mknijmy oczy i wy­ostrzmy nasz słuch. Od naj­cich­szego tonu do naj­dzik­szej wrzawy, od naj­prost­szej nuty do naj­wyż­szej har­mo­nii, od naj­gwał­tow­niej­szego, na­mięt­nego krzyku do naj­ła­god­niej­szych słów ro­zumu, to prze­ma­wia Na­tura, od­sła­nia­jąc swe ist­nie­nie, swą po­tęgę, swe ży­cie i swe po­kre­wień­stwo, tak by śle­piec, przed któ­rym za­mknięty jest cały wielki świat wi­dzialny, mógł po­jąć nie­skoń­czone kró­le­stwo ży­cia w tym, co sły­szy.

JOHANN WOL­FGANG GOETHE

MAPY

Po­dróż Hum­boldta po Ame­ry­kach 1799–1804

Po­dróż Hum­boldta przez We­ne­zu­elę 1800

Po­dróż Hum­boldta przez Ro­sję 1829

NOTA AU­TORKI

Roz­prawy Ale­xan­dra von Hum­boldta opu­bli­ko­wano w wielu ję­zy­kach. Cy­tu­jąc jego prace bez­po­śred­nio, po­rów­ny­wa­łam ory­gi­nalne wy­da­nia nie­miec­kie (w sto­sow­nych przy­pad­kach) i współ­cze­sne im wy­da­nia an­giel­skie. Kiedy nie mia­łam do­stępu do now­szych wy­dań an­giel­skich, spraw­dza­łam cy­taty w star­szych prze­kła­dach, a kiedy uzna­łam, że lep­sze tłu­ma­cze­nie jest w now­szym wy­da­niu, wy­bie­ra­łam tę wer­sję (szcze­góły znaj­dują się w przy­pi­sach). Cza­sem ża­den prze­kład nie od­da­wał stylu Hum­boldta lub gu­bił całe zda­nia – w ta­kich przy­pad­kach po­zwo­li­łam so­bie prze­ło­żyć frag­ment sama. Kiedy do pracy Hum­boldta od­no­sili się inni bo­ha­te­ro­wie, się­ga­łam po wy­da­nia, które oni czy­tali. Na przy­kład Char­les Dar­win czy­tał dzieło Per­so­nal Nar­ra­tive (Oso­bi­sta re­la­cja) wy­dane w Wiel­kiej Bry­ta­nii w la­tach 1814–1829 (w prze­kła­dzie He­len Ma­rii Wil­liams), a John Muir dys­po­no­wał edy­cją z 1896 roku (w tłu­ma­cze­niu Elise Char­lotte Otté i Henry’ego Geo­rge’a Bohna).

PRO­LOG

Peł­zli na czwo­ra­kach wy­so­kim wą­skim grzbie­tem, któ­rego sze­ro­kość miej­scami wy­no­siła za­le­d­wie pięć cen­ty­me­trów. Ścieżkę, je­śli można ją tak na­zwać, po­kry­wał pia­sek i le­żące lu­zem ka­mie­nie, po­ru­sza­jące się za lada do­tknię­ciem. Po le­wej stro­nie opa­dał stromy klif, po­kryty lo­dową sko­rupą, która po­ły­ski­wała, gdy pro­mie­nie słońca prze­dzie­rały się przez war­stwę chmur. Wi­dok po pra­wej stro­nie, na trzy­stu­me­trowe urwi­sko, nie przed­sta­wiał się wiele le­piej. Tu­taj ciemne, nie­mal pio­nowe zbo­cza po­kry­wały skały ster­czące jak ostrza noży[1].

Ale­xan­der von Hum­boldt i jego trzej to­wa­rzy­sze po­ru­szali się gę­siego, po­woli, cen­ty­metr po cen­ty­me­trze na­przód. Bez od­po­wied­niego sprzętu i ubioru wspi­naczka sta­no­wiła nie­bez­pieczne wy­zwa­nie. Od lo­do­wa­tego wia­tru drę­twiały im dło­nie i stopy, lek­kie buty prze­ma­kały od roz­to­pio­nego śniegu, a krysz­tałki lodu osia­dały na ich wło­sach i bro­dach. Na wy­so­ko­ści po­nad 5 ty­sięcy me­trów nad po­zio­mem mo­rza wal­czyli w roz­rze­dzo­nym po­wie­trzu o każdy od­dech. Pod­czas wę­drówki ostre skały po­prze­bi­jały im po­de­szwy bu­tów i po­ra­niły stopy.

Był 23 czerwca 1802 roku, a oni wspi­nali się na Chim­bo­razo, prze­piękny ko­pu­la­sty wy­ga­sły wul­kan w An­dach, który wznosi się na pra­wie 6300 me­trów, około 160 ki­lo­me­trów na po­łu­dnie od Qu­ito w dzi­siej­szym Ekwa­do­rze. W owym cza­sie Chim­bo­razo uwa­żano za naj­wyż­szy szczyt świata. Nic więc dziw­nego, że prze­ra­żeni tra­ga­rze po­rzu­cili ba­da­czy na gra­nicy śniegu. Wierz­cho­łek wul­kanu spo­wi­jała gę­sta mgła, ale po­mimo to Hum­boldt parł na­przód.

Przez ostat­nie trzy lata Ale­xan­der von Hum­boldt po­dró­żo­wał po Ame­ryce Ła­ciń­skiej i za­pusz­czał się da­leko w głąb kon­ty­nentu, gdzie jak do­tąd tra­fiło nie­wielu Eu­ro­pej­czy­ków. Opę­tany ob­se­sją ob­ser­wa­cji na­uko­wych trzy­dzie­sto­dwu­letni ba­dacz za­brał ze sobą z Eu­ropy naj­lep­sze in­stru­menty. Przed wy­prawą na Chim­bo­razo mu­siał zo­sta­wić więk­szość ba­gażu, ale spa­ko­wał ba­ro­metr, ter­mo­metr, sek­stans, sztuczny ho­ry­zont i tak zwany cy­ja­no­metr, za po­mocą któ­rego mógł zmie­rzyć na­tę­że­nie błę­kitu nieba. Pod­czas wspi­naczki Hum­boldt wy­grze­by­wał przy­rządy zgra­bia­łymi pal­cami, usta­wiał je na nie­pew­nych wy­stę­pach skal­nych, aby zmie­rzyć wy­so­kość, ci­śnie­nie i wil­got­ność. Skru­pu­lat­nie no­to­wał wszel­kie na­po­tkane ga­tunki: czy to mo­tyla, czy ma­łego kwiatka. Wszystko tra­fiało do jego no­tesu.

Na wy­so­ko­ści 5400 me­trów zo­ba­czyli ostatni skra­wek po­ro­stu wcze­pio­nego w głaz. Po­tem oznaki ży­cia or­ga­nicz­nego znik­nęły, po­nie­waż na tej wy­so­ko­ści nie było już ani ro­ślin, ani owa­dów[2]. Za­bra­kło na­wet kon­do­rów, które to­wa­rzy­szyły im do tej pory. A kiedy mgła wy­two­rzyła wo­kół nich upiorną pustkę, Hum­boldt po­czuł się cał­ko­wi­cie od­cięty od za­miesz­ka­nego świata. „To było tak – opo­wia­dał – jak by­śmy zo­stali uwię­zieni we­wnątrz bańki po­wie­trza”[3]. Po­tem na­gle mgła unio­sła się i od­sło­niła ośnie­żony szczyt Chim­bo­razo na tle błę­kit­nego nieba. „Wspa­niały wi­dok”, po­my­ślał naj­pierw Hum­boldt[4], ale po­tem zo­ba­czył przed sobą ogromną szcze­linę lo­dową – sze­roką na 20 me­trów, a głę­boką na pra­wie na 200 me­trów. Ale na szczyt nie było in­nej drogi[5]. Kiedy Hum­boldt zmie­rzył wy­so­kość – 5824 me­try – od­krył, że znaj­dują się za­le­d­wie 300 me­trów po­ni­żej wierz­chołka[6].

Nikt inny wcze­śniej nie wszedł na tę wy­so­kość i nikt nie od­dy­chał tak roz­rze­dzo­nym po­wie­trzem. Gdy Hum­boldt tak stał na da­chu świata i pa­trzył na roz­cią­ga­jące się w dole pa­sma gór­skie, za­czął ina­czej po­strze­gać świat. Zro­zu­miał, że zie­mia to je­den wielki ży­jący or­ga­nizm, gdzie wszystko jest ze sobą po­wią­zane – tak stwo­rzył nową, śmiałą wi­zję na­tury, która na­dal wpływa na nasz spo­sób poj­mo­wa­nia przy­rody.

Hum­boldt, na­zy­wany przez współ­cze­snych naj­sław­niej­szym czło­wie­kiem po Na­po­le­onie[7], był jed­nym z naj­cie­kaw­szych i naj­bar­dziej zaj­mu­ją­cych lu­dzi w tam­tych cza­sach. Uro­dził się w 1769 w bo­ga­tej pru­skiej ro­dzi­nie ary­sto­kra­tycz­nej, ale po­rzu­cił uprzy­wi­le­jo­wane ży­cie i za­czął ba­dać, jak funk­cjo­nuje świat. W mło­do­ści od­był pię­cio­let­nią wy­prawę ba­daw­czą do Ame­ryki Ła­ciń­skiej, wiele razy na­ra­ża­jąc się na śmierć, i wró­cił z no­wym spoj­rze­niem na rze­czy­wi­stość. Po­dróż ta wpły­nęła na jego dal­sze ży­cie i spo­sób my­śle­nia, ale także spra­wiła, że stał się le­gendą na wszyst­kich kon­ty­nen­tach. Miesz­kał w Pa­ryżu i Ber­li­nie, ale czuł się jak w domu rów­nież w naj­bar­dziej od­le­głych za­kąt­kach w do­rze­czu Ori­noko i na ste­pie ka­zach­skim przy gra­nicy ro­syj­sko-mon­gol­skiej. Przez całe swoje dłu­gie ży­cie był ogni­wem łą­czą­cym całe na­ukowe śro­do­wi­sko: na­pi­sał po­nad 50 ty­sięcy li­stów, a otrzy­mał co naj­mniej dwa razy tyle. Wie­dzą, uwa­żał Hum­boldt, trzeba się dzie­lić, wy­mie­niać się nią i wszyst­kim udo­stęp­niać.

Hum­boldt z ekipą pod­czas wspi­naczki na wul­kan

Był też czło­wie­kiem peł­nym sprzecz­no­ści. Na­le­żał do naj­za­cie­klej­szych kry­ty­ków ko­lo­nia­li­zmu i po­pie­rał re­wo­lu­cje w Ame­ryce Ła­ciń­skiej, a za­ra­zem peł­nił funk­cję szam­be­lana dwóch pru­skich kró­lów. Po­dzi­wiał Stany Zjed­no­czone za ich kon­cep­cję wol­no­ści i rów­no­ści, ale za­wsze kry­ty­ko­wał ich nie­zdol­ność do znie­sie­nia nie­wol­nic­twa. Na­zy­wał sie­bie „pół-Ame­ry­ka­ni­nem”[8], ale jed­no­cze­śnie po­rów­ny­wał Ame­rykę do „kar­te­zjań­skiego wiru, który po­rywa i wciąga wszystko w mdłą mo­no­to­nię”[9]. Był pewny sie­bie, jed­nak cią­gle pra­gnął apro­baty. Lu­dzie po­dzi­wiali jego roz­le­głą wie­dzę, a jed­no­cze­śnie bali się cię­tego ję­zyka. Książki Hum­boldta uka­zały się w kil­ku­na­stu ję­zy­kach i były tak po­pu­larne, że lu­dzie prze­ku­py­wali księ­ga­rzy, aby do­stać eg­zem­pla­rze w pierw­szej ko­lej­no­ści, a jed­nak ich au­tor zmarł w ubó­stwie. Może i był próżny, ale po­tra­fił od­dać ostat­nie pie­nią­dze bo­ry­ka­ją­cemu się z trud­no­ściami mło­demu uczo­nemu. Ży­cie wy­peł­niały mu po­dróże i nie­ustanna praca. Za­wsze chciał do­świad­czać cze­goś no­wego i, jak mó­wił, naj­le­piej „trzech rze­czy na­raz”[10].

Układ ro­ślin­no­ści w An­dach

Hum­boldt cie­szył się uzna­niem ze względu na wie­dzę i po­dej­ście ba­daw­cze, jed­nak nie był prze­in­te­lek­tu­ali­zo­wa­nym na­ukow­cem. Gdy prze­stały mu wy­star­czać stu­dia i wer­to­wa­nie ksiąg, od­dał się fi­zycz­nym tru­dom i eks­plo­ato­wał or­ga­nizm do gra­nic moż­li­wo­ści. Wy­pra­wiał się w głąb ta­jem­ni­czych la­sów desz­czo­wych We­ne­zu­eli i czoł­gał po wą­skich ska­li­stych pół­kach skal­nych na nie­bez­piecz­nej wy­so­ko­ści w An­dach, żeby po­pa­trzeć na ogień we­wnątrz czyn­nego wul­kanu. Jesz­cze jako sześć­dzie­się­cio­la­tek po­ko­nał 16 ty­sięcy ki­lo­me­trów, by do­trzeć do naj­bar­dziej od­da­lo­nych krań­ców Ro­sji, zo­sta­wia­jąc w tyle młod­szych to­wa­rzy­szy.

Fa­scy­no­wały go in­stru­menty na­ukowe, po­miary i ob­ser­wa­cje na­ukowe, ale kie­ro­wał się też zmy­słem za­chwytu. Oczy­wi­ście na­turę na­le­żało mie­rzyć i ana­li­zo­wać, ale jego zda­niem ogromna część re­ak­cji czło­wieka na świat na­tu­ralny po­winna opie­rać się na wra­że­niach i emo­cjach. Chciał roz­bu­dzać „umi­ło­wa­nie na­tury”[11]. W cza­sie kiedy inni uczeni po­szu­ki­wali praw uni­wer­sal­nych, Hum­boldt pi­sał, że na­turę na­leży ba­dać po­przez od­czu­cia[12].

Hum­boldt róż­nił się od in­nych, po­nie­waż po­tra­fił na lata za­pa­mię­tać naj­drob­niej­sze szcze­góły: kształt li­ścia, ko­lor gleby, od­czyt tem­pe­ra­tury, uwar­stwie­nie skały. Nad­zwy­czajna pa­mięć po­zwo­liła mu po­rów­ny­wać ob­ser­wa­cje, ja­kie po­czy­nił na ca­łym świe­cie przez kilka dzie­sią­tek lat i w miej­scach od­dzie­lo­nych ty­sią­cami ki­lo­me­trów. Hum­boldt po­tra­fił „prze­glą­dać łań­cuch wszyst­kich fe­no­me­nów na ca­łym świe­cie na­raz”, po­wie­dział póź­niej jego współ­pra­cow­nik[13]. Pod­czas gdy inni mu­sieli prze­trzą­sać pa­mięt­niki, Hum­boldt – „któ­rego oczy są ży­wymi te­le­sko­pami i mi­kro­sko­pami”, jak z po­dzi­wem stwier­dził ame­ry­kań­ski pi­sarz i po­eta Ralph Waldo Emer­son[14] – miał wszyst­kie frag­menty wie­dzy i in­for­ma­cji do­stępne od ręki.

Wy­czer­pany wspi­naczką Hum­boldt stał na Chim­bo­razo i chło­nął wi­dok. Tu­taj strefy we­ge­ta­cji ukła­dały się po­zio­mami. W do­li­nach prze­cho­dził mię­dzy pal­mami i przez wil­gotne lasy bam­bu­sowe, gdzie ko­lo­rowe or­chi­dee cze­piały się pni. Wy­żej wi­dział drzewa igla­ste, dęby, ol­chy i krze­wia­ste ber­be­rysy, po­dobne do tych spo­ty­ka­nych w eu­ro­pej­skich la­sach. Po­tem za­czy­nały się ro­śliny al­pej­skie, przy­po­mi­na­jące okazy, które zbie­rał w Szwaj­ca­rii, a po­ro­sty ko­ja­rzyły mu się z ga­tun­kami wy­stę­pu­ją­cymi za ko­łem pod­bie­gu­no­wym i w La­po­nii. Nikt wcze­śniej nie ob­ser­wo­wał ro­ślin w ten spo­sób. Hum­boldt pa­trzył na to nie w wą­skich ka­te­go­riach kla­sy­fi­ka­cji, ale jak na ga­tunki ty­powe dla da­nej lo­ka­li­za­cji i kli­matu. Oto był czło­wiek, który po­strze­gał na­turę jako jed­no­litą siłę, z ana­lo­gicz­nymi stre­fami kli­ma­tycz­nymi na róż­nych kon­ty­nen­tach: teo­ria ra­dy­kalna jak na tamte czasy i która na­dal wpływa na na­sze poj­mo­wa­nie eko­sys­te­mów.

Książki, dzien­niki i li­sty Hum­boldta uka­zują wi­zjo­nera, my­śli­ciela znacz­nie wy­prze­dza­ją­cego swoje czasy. Wy­my­ślił izo­termy – li­nie łą­czące punkty o tej sa­mej tem­pe­ra­tu­rze, które do dziś funk­cjo­nują na ma­pach po­go­do­wych – od­krył też rów­nik ma­gne­tyczny. Wpro­wa­dził po­ję­cia we­ge­ta­cji i stref kli­ma­tycz­nych, które prze­bie­gają do­okoła kuli ziem­skiej. Naj­waż­niej­sze jest jed­nak to, że Hum­boldt zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wał spo­sób po­strze­ga­nia świata na­tu­ral­nego. Wszę­dzie do­pa­trzył się po­wią­zań. Ni­czego, na­wet naj­mniej­szego or­ga­ni­zmu, nie można trak­to­wać od­ręb­nie. „W tym wiel­kim ciągu przy­czy­nowo-skut­ko­wym – twier­dził Hum­boldt – ża­den ele­ment nie może być roz­wa­żany w ode­rwa­niu od in­nych”[15]. Dzięki temu spo­strze­że­niu stwo­rzył sieć ży­cia, kon­cep­cję na­tury znaną nam współ­cze­śnie.

Skoro na­turę po­strzega się jako sieć, oczy­wi­sta staje się rów­nież jej po­dat­ność na znisz­cze­nie. Wszystko trzyma się ra­zem. Je­śli ze­rwie się jedna nić, spruć się może cała tka­nina. Hum­boldt już w 1800 roku do­strzegł też nisz­czy­ciel­skie skutki śro­do­wi­skowe plan­ta­cji ko­lo­nial­nych nad je­zio­rem Va­len­cia w We­ne­zu­eli i jako pierw­szy na­uko­wiec za­czął mó­wić o szko­dli­wych zmia­nach kli­ma­tycz­nych wy­wo­ła­nych przez czło­wieka[16]. Wy­cinka la­sów pro­wa­dziła do wy­ja­ło­wie­nia gleby, po­ziom wody w je­zio­rze spa­dał, a po znik­nię­ciu za­ro­śli ulewne desz­cze za­częły wy­płu­ki­wać zie­mię z po­bli­skich zbo­czy. Hum­boldt pierw­szy wy­ja­śnił zdol­ność lasu do od­da­wa­nia pary do at­mos­fery, co wy­wiera efekt chło­dzący, wska­zy­wał rów­nież na zna­cze­nie re­ten­cji wody i sto­so­wa­nia ochrony przed ero­zją gleby[17]. Ostrze­gał, że lu­dzie za­kłó­cają kli­mat, a to może wy­wrzeć nie­prze­wi­dy­walny wpływ na „przy­szłe po­ko­le­nia”[18].

Czło­wiek, który zro­zu­miał na­turę idzie tro­pem nie­wi­dzial­nych nici łą­czą­cych nas z tym nie­zwy­kłym ba­da­czem. Hum­boldt wpły­nął na wielu naj­więk­szych my­śli­cieli, ar­ty­stów i na­ukow­ców swo­ich cza­sów. Tho­mas Jef­fer­son na­zwał go „jedną z naj­wspa­nial­szych ozdób epoki”[19]. Char­les Dar­win na­pi­sał: „nic ni­gdy bar­dziej nie roz­bu­dziło mego za­pału niż lek­tura Per­so­nal Nar­ra­tive Hum­boldta”, po­nie­waż bez Hum­boldta nie wsiadłby na Be­agle i nie stwo­rzył O po­wsta­wa­niu ga­tun­ków[20]. Wil­liam Word­sworth i Sa­muel Tay­lor Co­le­ridge za­warli kon­cep­cję na­tury Hum­boldta w swo­ich wier­szach. Naj­słyn­niej­szy ame­ry­kań­ski piewca na­tury, pi­sarz Da­vid Tho­reau, zna­lazł w pra­cach Hum­boldta od­po­wiedź na swój dy­le­mat, jak być po­etą i przy­rod­ni­kiem – Wal­den, czyli ży­cie w le­sie by­łoby bez Hum­boldta zu­peł­nie inną książką. Si­món Bo­lívar, re­wo­lu­cjo­ni­sta, który wal­czył o wy­zwo­le­nie Ame­ryki Po­łu­dnio­wej spod wła­dzy Hisz­pa­nów, na­zwał Hum­boldta „od­krywcą No­wego Świata”[21], a Jo­hann Wol­fgang von Go­ethe, naj­więk­szy po­eta nie­miecki, oświad­czył, że spę­dzić kilka dni z Hum­bold­tem to „jak prze­żyć kilka lat”[22].

14 wrze­śnia 1869 roku świat uczcił setną rocz­nicę uro­dzin Ale­xan­dra von Hum­boldta. Uro­czy­sto­ści rocz­ni­cowe od­były się w Eu­ro­pie, Afryce i Au­stra­lii oraz w obu Ame­ry­kach. W Mel­bo­urne i Ade­la­ide lu­dzie zbie­rali się, aby wy­słu­chać prze­mó­wień na cześć Hum­boldta, po­dob­nie jak w Bu­enos Aires i sto­licy Mek­syku[23]. Pod­czas uro­czy­sto­ści w Mo­skwie Hum­boldta na­zwano „Szek­spi­rem na­uki”[24], a w Alek­san­drii w Egip­cie go­ście ba­wili się pod nie­bem roz­świe­tlo­nym fa­jer­wer­kami[25]. Naj­więk­sze ob­chody od­były się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, gdzie od San Fran­ci­sco do Fi­la­del­fii i od Chi­cago do Char­le­stonu miesz­kańcy or­ga­ni­zo­wali uliczne pa­rady, wy­stawne ko­la­cje i kon­certy[26]. W Cle­ve­land na ulice wy­le­gło ja­kieś 8 ty­sięcy lu­dzi, a w Sy­ra­cuse 15 ty­sięcy szło w ko­lum­nie dłu­go­ści pół­tora ki­lo­me­tra[27]. Pre­zy­dent Ulys­ses Grant wziął udział w uro­czy­sto­ściach w Pit­ts­bur­ghu, ra­zem z 10 ty­sią­cami bir­ban­tów, któ­rzy spa­ra­li­żo­wali mia­sto[28].

W No­wym Jorku bru­ko­wane ulice ozdo­biono fla­gami. Ra­tusz miej­ski spo­wi­jały sztan­dary, a całe domy po­zni­kały za ol­brzy­mimi por­tre­tami Hum­boldta. Na­wet statki pły­wa­jące po rzece Hud­son ude­ko­ro­wano ko­lo­ro­wymi cho­rą­giew­kami. Rano ty­siące lu­dzi ru­szyły za dzie­się­cioma or­kie­strami, prze­ma­sze­ro­wały z Bo­wery Broad­wayem do Cen­tral Parku, aby uho­no­ro­wać czło­wieka, „któ­rego sławy nie może przy­własz­czyć so­bie ża­den na­ród”, jak ob­wiesz­czał na­głó­wek na pierw­szej stro­nie „New York Ti­mesa”[29]. Wcze­snym po­po­łu­dniem 25 ty­sięcy ga­piów zgro­ma­dziło się w Cen­tral Parku, żeby wy­słu­chać prze­mó­wień i uczest­ni­czyć w od­sło­nię­ciu wiel­kiego brą­zo­wego po­pier­sia Hum­boldta. Wie­czo­rem, gdy za­padł zmrok, pro­ce­sja 15 ty­sięcy lu­dzi z po­chod­niami prze­ma­sze­ro­wała uli­cami ob­wie­szo­nymi róż­no­barw­nymi chiń­skimi lam­pio­nami.

Wy­obraźmy go so­bie, po­wie­dział je­den z prze­ma­wia­ją­cych, „jak stoi w An­dach”, a jego umysł szy­buje w gó­rze[30]. Każdy mówca na świe­cie pod­kre­ślał, że Hum­boldt do­strzegł „we­wnętrzną ko­re­la­cję” mię­dzy wszyst­kimi aspek­tami na­tury[31]. W Bo­sto­nie Emer­son po­wie­dział miej­skim do­stoj­ni­kom, że Hum­boldt był „jed­nym z cu­dów świata”[32]. Jego sława, pi­sał „Da­ily News” w Lon­dy­nie, „w pew­nym sen­sie wiąże się z sa­mym wszech­świa­tem”[33]. W Niem­czech ob­chody zor­ga­ni­zo­wały Ko­lo­nia, Ham­burg, Dre­zno, Frank­furt i wiele in­nych miast[34]. Naj­więk­sze uro­czy­sto­ści w Niem­czech od­były się w Ber­li­nie, ro­dzin­nym mie­ście Hum­boldta, gdzie po­mimo ulew­nego desz­czu zgro­ma­dziło się 80 ty­sięcy osób[35]. Wła­dze ogło­siły ten dzień wol­nym od pracy dla biur i wszyst­kich in­sty­tu­cji pań­stwo­wych. Mimo strug desz­czu i po­ry­wi­stego wia­tru prze­mó­wie­nia i śpiewy cią­gnęły się przez kilka go­dzin.

Za­po­mniane dziś poza śro­do­wi­skiem aka­de­mic­kim – przy­naj­mniej w świe­cie an­glo­ję­zycz­nym – kon­cep­cje Ale­xan­dra von Hum­boldta wciąż wpły­wają jed­nak na na­sze my­śle­nie. I cho­ciaż książki przy­rod­nika ku­rzą się w bi­blio­te­kach, jego na­zwi­sko po­zo­stało wszę­dzie, od Prądu Hum­boldta opły­wa­ją­cego wy­brzeże Chile i Peru po kil­ka­na­ście szczy­tów gór­skich, par­ków i gór w Ame­ryce Ła­ciń­skiej, w tym Sierra Hum­boldt w Mek­syku i Pico Hum­boldt w We­ne­zu­eli. Mia­sto w Ar­gen­ty­nie, rzeka w Bra­zy­lii, gej­zer w Ekwa­do­rze i za­toka w Ko­lum­bii – wszyst­kie no­szą na­zwy na cześć Hum­boldta[1*].

Na Gren­lan­dii znaj­duje się Kap Hum­boldt i lo­do­wiec Hum­boldta, jego na­zwi­skiem na­zwano także pa­sma gór­skie w pół­noc­nych Chi­nach, Afryce Po­łu­dnio­wej, No­wej Ze­lan­dii i An­tark­tyce. Są też rzeki i wo­do­spady na Ta­sma­nii i w No­wej Ze­lan­dii, jak rów­nież parki w Niem­czech i Rue Ale­xan­dre de Hum­boldt w Pa­ryżu. W Ame­ryce Pół­noc­nej jego imię no­szą cztery hrab­stwa, trzy­na­ście miast, góry, za­toki, je­ziora i rzeki, jest też Hum­boldt Re­dwo­ods State Park w Ka­li­for­nii oraz parki Hum­boldta w Chi­cago i Buf­falo[36]. O mały włos, a stan Ne­vada rów­nież na­zy­wałby się Hum­boldt, kiedy w la­tach sześć­dzie­sią­tych XIX wieku Kon­wen­cja Kon­sty­tu­cyjna de­ba­to­wała nad jego na­zwą[37]. Na cześć przy­rod­nika na­zwano pra­wie 300 ro­ślin i po­nad 100 zwie­rząt – w tym ka­li­for­nij­ską li­lię Hum­boldta (Li­lium hum­bold­tii), po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skiego pin­gwina (Sphe­ni­scus hum­boldti) oraz okrut­nie dra­pieżną dwu­me­trową ka­ła­mar­nicę Hum­boldta (Do­si­di­cus gi­gas), którą od­kryto w Prą­dzie Hum­boldta. Imię Hum­boldta nosi też kilka mi­ne­ra­łów – od Hum­bold­titu do Hum­bold­tinu – a na Księ­życu znaj­duje się ob­szar zwany Mo­rzem Hum­boldta (Mare Hum­bold­tia­num). Nie ma czło­wieka, któ­rego na­zwi­sko no­si­łoby wię­cej obiek­tów[38].

Na po­glą­dach Hum­boldta bez­wied­nie opie­rają się eko­lo­dzy, przy­rod­nicy i twórcy po­wie­ści przy­rod­ni­czych. Si­lent Spring (Mil­cząca wio­sna) Ra­chel Car­son wy­ko­rzy­stuje kon­cep­cję na­czyń po­łą­czo­nych Hum­boldta, a słynna hi­po­teza Gai bio­loga Ja­mesa Lo­ve­locka, Ziemi jako jed­nego ży­ją­cego or­ga­ni­zmu, wy­ka­zuje zdu­mie­wa­jące po­do­bień­stwo. Kiedy Hum­boldt opi­sał Zie­mię jako „twór na­tu­ralny cał­ko­wi­cie oży­wiony i po­ru­szany we­wnętrz­nymi si­łami”[39], wy­prze­dził teo­rie Lo­ve­locka o po­nad 150 lat. Hum­boldt książkę do­ty­czącą no­wej kon­cep­cji za­ty­tu­ło­wał Ko­smos, cho­ciaż po­cząt­kowo roz­wa­żał ty­tuł Gäa (osta­tecz­nie z niego zre­zy­gno­wał)[40].

Ukształ­to­wała nas prze­szłość. Mi­ko­łaj Ko­per­nik po­ka­zał nam na­sze miej­sce we wszech­świe­cie, Isaac New­ton wy­tłu­ma­czył prawa na­tury, Tho­mas Jef­fer­son zo­sta­wił swoje kon­cep­cje wol­no­ści i de­mo­kra­cji, a Char­les Dar­win udo­wod­nił, że wszyst­kie ga­tunki po­cho­dzą od wspól­nych przod­ków. Po­wyż­sze idee de­fi­niują na­sze re­la­cje ze świa­tem.

Hum­boldt dał nam kon­cep­cję sa­mej na­tury. Iro­nią losu jest to, że po­glądy Hum­boldta stały się tak oczy­wi­ste, że wszy­scy za­po­mnieli, kto za nimi stoi. Jed­nak ist­nieje bez­po­średni zwią­zek z nim, przez jego idee i przez lu­dzi, któ­rych za­in­spi­ro­wał. Jak lina, kon­cep­cja na­tury Hum­boldta nie­ro­ze­rwal­nie nas z nim łą­czy.

Czło­wiek, który zro­zu­miał na­turę sta­nowi próbę od­na­le­zie­nia Hum­boldta. Za­brała mnie ona w po­dróż po świe­cie i do­pro­wa­dziła do ar­chi­wów w Ka­li­for­nii, Ber­li­nie i Cam­bridge oraz wielu in­nych. Prze­czy­ta­łam ty­siące li­stów, ale też po­dą­ży­łam śla­dami Hum­boldta. Wi­dzia­łam ru­iny wieży ana­to­micz­nej, gdzie Hum­boldt przez wiele ty­go­dni prze­pro­wa­dzał sek­cje zwie­rząt, a na wy­so­ko­ści pra­wie 4 ty­sięcy me­trów na An­ti­sa­nie w Ekwa­do­rze, w to­wa­rzy­stwie kon­do­rów krą­żą­cych nad głową i oto­czona przez stado dziki koni, zna­la­złam roz­pa­da­jący się sza­łas, w któ­rym no­co­wał w marcu 1802 roku.

W Qu­ito mia­łam w rę­kach ory­gi­nalny hisz­pań­ski pasz­port Hum­boldta – do­ku­ment, który po­zwo­lił mu po­dró­żo­wać po Ame­ryce Ła­ciń­skiej. W Ber­li­nie osta­tecz­nie zro­zu­mia­łam, jak pra­co­wał jego umysł: stało się to, kiedy otwo­rzy­łam pu­dła z jego no­tat­kami – wspa­niały ko­laż ty­sięcy kar­tek, szki­ców i liczb. Bli­żej domu, w Bri­tish Li­brary w Lon­dy­nie, przez wiele ty­go­dni czy­ta­łam książki Hum­boldta, nie­które tak wiel­kie i cięż­kie, że le­dwo da­łam radę do­nieść je do sto­lika. W Cam­bridge obej­rza­łam eg­zem­pla­rze ksią­żek Hum­boldta na­le­żące kie­dyś do Dar­wina – trzy­mał je na półce obok swo­jego ha­maka na statku Be­agle. Pełne są ołów­ko­wych no­ta­tek Dar­wina. Czy­ta­nie tych ksią­żek było jak pod­słu­chi­wa­nie Dar­wina dys­ku­tu­ją­cego z Hum­bold­tem.

Dane mi było le­żeć nocą w we­ne­zu­el­skim le­sie desz­czo­wym i słu­chać oso­bli­wego krzyku wyj­ców, zda­rzyło się też, że utknę­łam na po­zba­wio­nym prądu Man­hat­ta­nie pod­czas hu­ra­ganu Sandy, kiedy pró­bo­wa­łam do­trzeć do do­ku­men­tów prze­cho­wy­wa­nych w New York Pu­blic Li­brary. Po­dzi­wia­łam starą re­zy­den­cję z wieżą z X wieku w ma­łej wsi Pi­òbesi pod Tu­ry­nem, gdzie Geo­rge Per­kins Marsh pi­sał na po­czątku lat sześć­dzie­sią­tych XIX wieku frag­menty Man and Na­ture (Czło­wiek i na­tura) – książki in­spi­ro­wa­nej kon­cep­cjami Hum­boldta, która wy­zna­czyła na­ro­dziny ame­ry­kań­skiego ru­chu ochrony przy­rody. Spa­ce­ro­wa­łam wo­kół je­ziora Wal­den Pond w gę­sto pa­da­ją­cym śniegu i wę­dro­wa­łam po Parku Na­ro­do­wym Yose­mite, ma­jąc w pa­mięci myśl Johna Mu­ira, że „naj­prost­sza droga do wszech­świata bie­gnie przez le­śną dzicz”[41].

Naj­bar­dziej eks­cy­tu­jący mo­ment prze­ży­łam, kiedy wresz­cie wspię­łam się na Chim­bo­razo, górę, która nie­ro­ze­rwal­nie łą­czy się z wy­obra­że­niami Hum­boldta. Kiedy we­szłam na ja­łowy stok, po­wie­trze było tak roz­rze­dzone, że każdy krok trwał wiecz­ność – z wolna pię­łam się w górę, nogi cią­żyły mi, jakby były z oło­wiu i ode­rwały się od reszty ciała. Mój po­dziw dla Hum­boldta rósł z każ­dym kro­kiem. On wszedł na Chim­bo­razo ze zra­nioną nogą (i z całą pew­no­ścią nie miał bu­tów gór­skich, tak wy­god­nych i so­lid­nych jak moje), ob­ła­do­wany przy­rzą­dami i stale za­trzy­mu­jąc się w celu do­ko­na­nia po­mia­rów.

Wy­ni­kiem tych po­dróży przez kon­ty­nenty i li­sty, przez my­śli i dzien­niki jest ta książka. Czło­wiek, który zro­zu­miał na­turę sta­nowi próbę po­now­nego od­kry­cia Hum­boldta i przy­wró­ce­nia go na wła­ściwe miej­sce w pan­te­onie przy­rody i na­uki. Jest rów­nież próbą zro­zu­mie­nia, dla­czego wła­śnie tak, a nie ina­czej, my­ślimy o na­tu­ral­nym świe­cie.

CZĘŚĆ I

WY­JAZD:NA­RO­DZINY IDEI

1

PO­CZĄTKI

Ale­xan­der von Hum­boldt uro­dził się 14 wrze­śnia 1769 roku w za­moż­nej ary­sto­kra­tycz­nej pru­skiej ro­dzi­nie, która zimy spę­dzała w Ber­li­nie, a lata w ro­dzin­nej po­sia­dło­ści Te­gel, nie­wiel­kim zamku po­ło­żo­nym 15 ki­lo­me­trów na pół­nocny za­chód od mia­sta. Jego oj­ciec, Ale­xan­der Georg von Hum­boldt, był ofi­ce­rem ar­mii, szam­be­la­nem na pru­skim dwo­rze i za­usz­ni­kiem przy­szłego króla Fry­de­ryka Wil­helma II. Matka Ale­xan­dra, Ma­rie Eli­sa­beth, była córką bo­ga­tego przed­się­biorcy, który za­opa­trzył ro­dzinę w pie­nią­dze i zie­mię[42]. W Ber­li­nie na­zwi­sko Hum­boldt cie­szyło się ogrom­nym sza­cun­kiem, a przy­szły król zo­stał na­wet oj­cem chrzest­nym Ale­xan­dra[43]. Jed­nak mimo uprzy­wi­le­jo­wa­nych wa­run­ków Ale­xan­der i jego star­szy brat, Wil­helm, nie mieli szczę­śli­wego dzie­ciń­stwa[44]. Ich uko­chany oj­ciec zmarł, kiedy Ale­xan­der miał dzie­więć lat, a matka ni­gdy nie oka­zy­wała im cie­plej­szych uczuć. Oj­ciec był cza­ru­jący i przy­ja­zny, matka na­to­miast sztywna, chłodna i za­cho­wy­wała emo­cjo­nalny dy­stans[45]. Za­miast ma­cie­rzyń­skiego cie­pła za­pew­niła dzie­ciom naj­lep­sze wy­kształ­ce­nie do­stępne wów­czas w Pru­sach i za­trud­niła dla chłop­ców gu­wer­ne­rów – oświe­ce­nio­wych my­śli­cieli, któ­rzy za­szcze­pili im umi­ło­wa­nie prawdy, wol­no­ści i wie­dzy.

Były to dziwne re­la­cje, w któ­rych chłopcy cza­sem szu­kali oj­cow­skiego au­to­ry­tetu. Szcze­gól­nie je­den opie­kun, Got­tlob Jo­hann Chri­stian Kunth, nad­zo­ru­jący ich edu­ka­cję przez wiele lat, uczył ich z oso­bliwą kom­bi­na­cją wy­ra­ża­nia nie­za­do­wo­le­nia i roz­cza­ro­wa­nia, przy jed­no­cze­snym wy­ra­bia­niu po­czu­cia za­leż­no­ści[46]. Kunth ster­czał im za ple­cami i ob­ser­wo­wał przez ra­mię, jak li­czą, tłu­ma­czą ła­ciń­skie tek­sty lub wku­wają fran­cu­skie słówka, i stale ko­ry­go­wał braci. Ni­gdy nie sa­tys­fak­cjo­no­wały go ich po­stępy. Każdy ich błąd od­bie­rał jako cios lub oso­bi­stą znie­wagę. Chłop­ców ta­kie po­stę­po­wa­nie ra­niło bar­dziej, niż gdyby sma­gał ich trzciną. Roz­pacz­li­wie dą­żąc do za­do­wo­le­nia Kun­tha, jak wspo­mi­nał póź­niej Wil­helm, od­czu­wali „stałe pra­gnie­nie”, aby go uszczę­śli­wić[47].

Było to szcze­gól­nie trudne dla Ale­xan­dra, który od­bie­rał te same lek­cje, co przed­wcze­śnie roz­wi­nięty brat, cho­ciaż był dwa lata młod­szy. W re­zul­ta­cie wmó­wił so­bie, że jest mniej uta­len­to­wany. Kiedy Wil­helm błysz­czał na za­ję­ciach z ła­ciny i greki, Ale­xan­der czuł się nie­udolny i po­wolny. Wszystko przy­cho­dziło mu z ta­kim tru­dem, opo­wia­dał póź­niej Ale­xan­der przy­ja­cie­lowi, że opie­ku­no­wie „po­wąt­pie­wali, czy uda mu się kie­dy­kol­wiek roz­wi­nąć na­wet prze­ciętne prze­jawy in­te­li­gen­cji”[48].

Wil­helm za­tra­cał się w grec­kiej mi­to­lo­gii i hi­sto­rii sta­ro­żyt­nego Rzymu, ale Ale­xan­der nie mógł wy­sie­dzieć przy książ­kach[49]. Za­miast czy­tać, wy­my­kał się z klasy, kiedy tylko mógł, wę­dro­wał po oko­licy, zbie­rał i szki­co­wał ro­śliny, zwie­rzęta i skały. Po po­wro­cie kie­sze­nie miał pełne owa­dów i ro­ślin, a ro­dzina na­zy­wała go „ma­łym ap­te­ka­rzem”[50] i nie trak­to­wała po­waż­nie jego za­in­te­re­so­wań. We­dług ro­dzin­nych prze­ka­zów pew­nego dnia pru­ski król Fry­de­ryk Wielki spy­tał chłopca, czy pla­nuje pod­bić świat, jak jego imien­nik Alek­san­der Wielki. Młody Hum­boldt od­po­wie­dział: „Tak, sire, ale głową”[51].

Więk­szość pierw­szych lat ży­cia, opo­wia­dał póź­niej Hum­boldt przy­ja­cie­lowi, spę­dził wśród lu­dzi, któ­rzy go ko­chali, ale nie ro­zu­mieli. Na­uczy­ciele byli wy­ma­ga­jący, a matka od­su­nęła się od to­wa­rzy­stwa i od sy­nów. Naj­więk­szą tro­ską Ma­rie Eli­sa­beth von Hum­boldt było, mó­wił Kunth, za­szcze­pie­nie Wil­hel­mowi i Ale­xan­drowi „in­te­lek­tu­al­nej i mo­ral­nej per­fek­cji”[52] – nie in­te­re­su­jąc się ich do­brym sa­mo­po­czu­ciem emo­cjo­nal­nym. „Pod­le­ga­łem ty­siącom ogra­ni­czeń”, opo­wia­dał Hum­boldt, a to pro­wa­dziło do sa­mot­no­ści, ukry­cia się za mu­rem pre­ten­sji, po­nie­waż za­wsze czuł, że nie może być sobą, gdy su­rowa matka śle­dzi każdy jego krok[53]. W domu Hum­boldta nie ak­cep­to­wano wy­bu­chów en­tu­zja­zmu lub ra­do­ści.

Ale­xan­der i Wil­helm bar­dzo się róż­nili[54]. Pod­czas gdy Ale­xan­der był żądny przy­gód i naj­le­piej czuł się na świe­żym po­wie­trzu, Wil­helm był po­ważny i pilny. Ale­xan­drem czę­sto tar­gały różne emo­cje, a Wil­helm do­sko­nale się kon­tro­lo­wał[55]. Obaj bra­cia wy­co­fali się w swoje światy – Wil­helm mię­dzy książki, a Ale­xan­der w sa­motne wy­prawy po la­sach Te­gel, po­śród wspa­nia­łych drzew przy­wie­zio­nych z Ame­ryki Pół­noc­nej[56]. Gdy Ale­xan­der spa­ce­ro­wał mię­dzy ko­lo­ro­wymi klo­nami cu­kro­wymi i do­stoj­nymi dę­bami bia­łymi, do­świad­czał uspo­ka­ja­ją­cego i ła­go­dzą­cego dzia­ła­nia na­tury[57]. To mię­dzy drze­wami po­cho­dzą­cymi z in­nego świata za­czął ma­rzyć o po­dró­żach do od­le­głych kra­jów.

Za­mek Te­gel i oko­lica

Hum­boldt wy­rósł na przy­stoj­nego mło­dego męż­czy­znę. Miał co prawda tylko sto sześć­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów wzro­stu, ale no­sił się pro­sto i dum­nie, więc wy­da­wał się wyż­szy[58]. Był drobny i gibki – by­stry i zwinny[59]. Ręce miał małe i de­li­katne, jak u ko­biety, sko­men­to­wał kie­dyś jego przy­ja­ciel. Oczy ba­daw­cze i za­wsze czujne. Wy­glą­dem pa­so­wał do ide­ałów tam­tej epoki: zmierz­wione włosy, pełne wy­ra­zi­ste wargi i pod­bró­dek z doł­kiem. Ale czę­sto cho­ro­wał, nę­kały go na­pady go­rączki i neu­ra­ste­nia, które Wil­helm uwa­żał za „ro­dzaj hi­po­chon­drii”, po­nie­waż „biedny chło­piec był nie­szczę­śliwy”[60].

Aby ukryć swą wraż­li­wość, Ale­xan­der zbu­do­wał so­bie tar­czę ochronną z ro­zumu i am­bi­cji. Jesz­cze kiedy był ma­łym chłop­cem, lu­dzie bali się jego cię­tych uwag, a przy­ja­ciel ro­dziny na­zwał go un pe­tit esprit ma­lin (ma­łym zło­śliw­cem) i opi­nia ta przy­lgnęła do niego na resztę ży­cia[61]. Na­wet naj­bliżsi przy­ja­ciele Ale­xan­dra przy­zna­wali, że miał ogromną skłon­ność do uszczy­pli­wo­ści[62]. Jed­nak Wil­helm twier­dził, że brat ni­gdy nie był zło­śliwy[63] – może tro­chę próżny i żądny po­kla­sku i splen­do­rów. Od mło­do­ści Ale­xan­der po­zo­sta­wał roz­darty mię­dzy wła­sną próż­no­ścią i umi­ło­wa­niem sa­mot­no­ści, mię­dzy zdo­by­wa­niem po­chwał a tę­sk­notą za nie­za­leż­no­ścią[64]. Nie­pewny, jed­nak pe­łen wiary we wła­sny in­te­lekt, szar­pał się mię­dzy po­trzebą apro­baty a po­czu­ciem wyż­szo­ści.

Uro­dzony w tym sa­mym roku co Na­po­leon Bo­na­parte, Hum­boldt do­ra­stał w co­raz bar­dziej jed­no­li­tym i do­stęp­nym świe­cie. Kilka mie­sięcy przed jego przyj­ściem na świat do­szło do pierw­szej mię­dzy­na­ro­do­wej ak­cji na­uko­wej, kiedy astro­no­mo­wie z kil­ku­na­stu kra­jów sko­or­dy­no­wali dzia­ła­nia i wy­mie­nili się ob­ser­wa­cjami o tran­zy­cie We­nus. Wresz­cie udało się roz­wią­zać pro­blem z ob­li­cze­niem dłu­go­ści geo­gra­ficz­nej, a białe plamy na osiem­na­sto­wiecz­nych ma­pach szybko się za­peł­niały. Świat ule­gał zmia­nom. Tuż przed siód­mymi uro­dzi­nami Hum­boldta ame­ry­kań­scy re­wo­lu­cjo­ni­ści ogło­sili nie­pod­le­głość, a krótko przed dwu­dzie­stymi Fran­cuzi po­szli za ich przy­kła­dem i w 1789 roku prze­pro­wa­dzili wła­sną re­wo­lu­cję.

Niemcy na­dal na­le­żały do Świę­tego Ce­sar­stwa Rzym­skiego, które, jak to ujął Wol­ter, ani nie było świę­tym, ani rzym­skim, ani ce­sar­stwem. Jesz­cze nie sta­no­wiły jed­no­li­tego tworu, ale skła­dały się z wielu drob­nych pań­ste­wek – ma­łych księstw lub by­tów rzą­dzo­nych przez duże i po­tężne dy­na­stie, ta­kie jak Ho­hen­zol­ler­no­wie w Pru­sach i Habs­bur­go­wie w Au­strii, które cią­gle wal­czyły o do­mi­na­cję i te­ry­to­ria. W po­ło­wie XVIII wieku, za pa­no­wa­nia Fry­de­ryka Wiel­kiego, Prusy wy­ro­sły na naj­więk­szego ry­wala Au­strii.

W cza­sie kiedy uro­dził się Hum­boldt, Prusy już sły­nęły z ogrom­nej ar­mii za­wo­do­wej i ad­mi­ni­stra­cyj­nej sku­tecz­no­ści. Fry­de­ryk Wielki pa­no­wał jako mo­nar­cha ab­so­lutny, ale mimo to wpro­wa­dził wiele zmian, w tym re­formę sys­temu szkol­nic­twa pod­sta­wo­wego i skromną re­formę rolną. Prusy zro­biły też pierw­sze kroki w stronę to­le­ran­cji re­li­gij­nej. Słynny ze zdol­no­ści mi­li­tar­nych Fry­de­ryk Wielki dał się rów­nież po­znać jako mi­ło­śnik mu­zyki, fi­lo­zo­fii, a także na­uki. I cho­ciaż fran­cu­scy i an­giel­scy lu­dzie epoki czę­sto po­gar­dzali Niem­cami jako nie­okrze­sa­nymi i za­co­fa­nymi, w pań­stwach nie­miec­kich funk­cjo­no­wało wię­cej uni­wer­sy­te­tów i bi­blio­tek niż w ja­kim­kol­wiek in­nym kraju Eu­ropy. Wraz z roz­kwi­tem dzia­łal­no­ści wy­daw­ni­czej i cza­so­pi­śmien­ni­czej gwał­tow­nie wzra­stał po­ziom umie­jęt­no­ści czy­ta­nia[65].

Tym­cza­sem Wielka Bry­ta­nia szła na­przód w dzie­dzi­nie eko­no­mii. In­no­wa­cje rol­ni­cze, ta­kie jak pło­do­zmian i nowe sys­temy iry­ga­cyjne, przy­no­siły więk­sze zbiory. Bry­tyj­czycy dali się po­rwać „go­rączce ka­na­ło­wej” i za­opa­trzyli wy­spę w no­wo­cze­sny sys­tem trans­por­towy. Re­wo­lu­cja prze­my­słowa przy­nio­sła me­cha­niczne warsz­taty tkac­kie i inne ma­szyny, a w mia­stach szybko wy­ra­stały fa­bryki. Męż­czyźni w Wiel­kiej Bry­ta­nii zmie­nili się z rol­ni­ków w ro­bot­ni­ków ży­ją­cych i pra­cu­ją­cych w no­wych ośrod­kach miej­skich.

Czło­wiek za­czął kon­tro­lo­wać na­turę za po­mocą no­wych tech­no­lo­gii, ta­kich jak ma­szyna pa­rowa Ja­mesa Watta, a dzięki po­stę­powi me­dy­cyny pierwsi lu­dzie w Eu­ro­pie i Ame­ryce Pół­noc­nej do­stali szcze­pionkę prze­ciw ospie. Kiedy w po­ło­wie XVIII wieku Ben­ja­min Fran­klin wy­na­lazł pio­ru­no­chron, ro­dzaj ludzki za­czął oswa­jać zja­wi­ska do tej pory uwa­żane za wy­raz gniewu bo­żego. Przy ta­kich moż­li­wo­ściach czło­wiek prze­stał się bać na­tury.

Przez po­przed­nie dwa stu­le­cia w za­chod­nich spo­łe­czeń­stwach do­mi­no­wał po­gląd, że na­tura funk­cjo­nuje jako skom­pli­ko­wane urzą­dze­nie – „wielka i zło­żona Ma­china Wszech­świata”, jak to ujął pe­wien uczony[66]. Skoro czło­wiek po­tra­fił zbu­do­wać tak zło­żone me­cha­ni­zmy jak ze­gary i au­to­maty, ja­kież wiel­kie rze­czy mógł stwo­rzyć Bóg? Fran­cu­ski fi­lo­zof René De­scar­tes i jego zwo­len­nicy uwa­żali, że Bóg tylko pu­ścił ten me­cha­niczny świat w ruch, na­to­miast Isaac New­ton trak­to­wał wszech­świat bar­dziej jak bo­ski me­cha­nizm, przy któ­rym Bóg, jego twórca, na­dal maj­stro­wał.

Wy­na­lazki ta­kie jak te­le­skopy i mi­kro­skopy ujaw­niły ist­nie­nie no­wych świa­tów, a wraz z nimi po­ja­wiło się prze­ko­na­nie, że można od­kryć prawa na­tury. W Niem­czech fi­lo­zof Got­t­fried Wil­helm von Le­ib­niz pod ko­niec XVII wieku wy­su­wał teo­rię uni­wer­sal­nej na­uki opar­tej na ma­te­ma­tyce. Tym­cza­sem w Cam­bridge New­ton od­kry­wał me­cha­nikę wszech­świata, przy­kła­da­jąc ma­te­ma­tykę do na­tury. W wy­niku tego lu­dzie za­częli po­strze­gać świat jako krze­piąco prze­wi­dy­walny, o ile ludz­kość poj­mie prawa na­tu­ralne.

Ma­te­ma­tyka, ob­ser­wa­cja obiek­tów i kon­tro­lo­wane eks­pe­ry­menty pod­bu­do­wy­wały tę drogę ro­zumu w za­chod­nim świe­cie. Na­ukowcy stali się oby­wa­te­lami sa­mo­zwań­czej „re­pu­bliki li­stów”, spo­łecz­no­ści in­te­lek­tu­ali­stów, która prze­kra­czała gra­nice państw, re­li­gii i ję­zy­ków[67]. Gdy ich li­sty krą­żyły po Eu­ro­pie i przez Atlan­tyk, roz­po­wszech­niały od­kry­cia na­ukowe i nowe kon­cep­cje. „Re­pu­blika li­stów” była kra­jem bez gra­nic, rzą­dzo­nym przez umysł, a nie mo­nar­chów. Na­stała nowa epoka oświe­ce­nia, w któ­rej do­ra­stał Ale­xan­der von Hum­boldt, a za­chod­nie spo­łe­czeń­stwa po­zor­nie kro­czyły drogą pew­no­ści i po­stępu. Po­stęp stał się ha­słem prze­wod­nim stu­le­cia, a każde po­ko­le­nie za­zdro­ściło na­stęp­nemu. Nikt nie mar­twił się, że sama na­tura może ulec znisz­cze­niu.

W mło­dych la­tach Ale­xan­der i Wil­helm von Hum­bold­to­wie do­łą­czyli do in­te­lek­tu­al­nych krę­gów Ber­lina i dys­ku­to­wali o zna­cze­niu edu­ka­cji, to­le­ran­cji i nie­za­leż­no­ści w my­śle­niu[68]. Gdy bra­cia prze­szli z grup czy­tel­ni­czych do fi­lo­zo­ficz­nych sa­lo­nów Ber­lina, na­uka, wcze­śniej upra­wiana w sa­mot­no­ści w Te­gel, te­raz stała się do­świad­cze­niem spo­łecz­nym. La­tem ich matka czę­sto prze­by­wała w Te­gel, a sy­nów zo­sta­wiała z opie­ku­nami w ro­dzin­nym domu w Ber­li­nie. Ale ta swo­boda nie mo­gła trwać bez końca: matka ja­sno wy­ra­ziła swoje pra­gnie­nie, że sy­no­wie zo­staną urzęd­ni­kami. Za­leżni od niej fi­nan­sowo, mu­sieli pod­po­rząd­ko­wać się jej ży­cze­niom[69].

Ma­rie Eli­sa­beth von Hum­boldt wy­słała osiem­na­sto­let­niego Ale­xan­dra na uni­wer­sy­tet we Frank­fur­cie nad Odrą[70]. Ta po­ło­żona nieco po­nad 100 ki­lo­me­trów na wschód od Ber­lina, pro­win­cjo­nalna uczel­nia miała za­le­d­wie dwu­stu stu­den­tów, a wy­bór padł wła­śnie na nią ra­czej z po­wodu bli­sko­ści Te­gel niż z po­wodu jej rangi na­uko­wej. Gdy Ale­xan­der ukoń­czył tam se­mestr ad­mi­ni­stra­cji i eko­no­mii po­li­tycz­nej, uznano, że może przy­łą­czyć się do Wil­helma w Ge­tyn­dze, jed­nym z naj­lep­szych uni­wer­sy­te­tów w pań­stwach nie­miec­kich[71]. Wil­helm stu­dio­wał prawo, a Ale­xan­der sku­pił się na na­ukach przy­rod­ni­czych, ma­te­ma­tyce i ję­zy­kach. Cho­ciaż bra­cia miesz­kali w tym sa­mym mie­ście, nie spę­dzali ze sobą wiele czasu. „Na­sze cha­rak­tery są zbyt różne”, stwier­dził Wil­helm[72]. Pod­czas gdy Wil­helm pil­nie się uczył, Ale­xan­der ma­rzył o tro­pi­kach i przy­go­dach[73]. Pra­gnął wy­je­chać z Nie­miec. Jako chło­piec Ale­xan­der czy­tał dzien­niki ka­pi­tana Ja­mesa Co­oka i Lo­uisa An­to­ine’a de Bo­uga­inville’a, któ­rzy opły­nęli glob, i wy­obra­żał so­bie sie­bie gdzieś da­leko. Od­kąd w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym w Ber­li­nie uj­rzał tro­pi­kalne palmy, pra­gnął je­dy­nie oglą­dać je w na­tu­ral­nym śro­do­wi­sku[74].

Mło­dzień­cze pra­gnie­nie po­dróży na­brało jesz­cze mocy, kiedy Hum­boldt od­był ra­zem ze star­szym przy­ja­cie­lem, Geo­r­gem For­ste­rem, czte­ro­mie­sięczną po­dróż po Eu­ro­pie. For­ster był nie­miec­kim przy­rod­ni­kiem, który to­wa­rzy­szył Co­okowi w jego dru­giej wy­pra­wie do­okoła świata. Hum­boldt i For­ster po­znali się w Ge­tyn­dze. Czę­sto roz­ma­wiali o eks­pe­dy­cji, a barwne opo­wie­ści For­stera o wy­spach Po­łu­dnio­wego Pa­cy­fiku jesz­cze po­głę­biły tę­sk­notę Ale­xan­dra za po­dró­żami[75].

Wio­sną 1790 roku For­ster i Hum­boldt od­wie­dzili An­glię, Ho­lan­dię i Fran­cję, ale kul­mi­na­cją wo­jażu był Lon­dyn, gdzie wszystko kie­ro­wało my­śli Hum­boldta ku od­le­głym kra­jom. Wi­dział Ta­mizę za­pchaną stat­kami wio­zą­cymi do­bra ze wszyst­kich stron świata. Co roku do portu wpły­wało około 15 ty­sięcy stat­ków wy­ła­do­wa­nych ko­rze­niami z In­dii Wschod­nich, cu­krem z In­dii Za­chod­nich, her­batą z Chin, wi­nem z Fran­cji i drew­nem z Ro­sji[76]. Cała rzeka była „czar­nym la­sem” masz­tów[77]. Mię­dzy wiel­kimi stat­kami han­dlo­wymi uwi­jały się setki ba­rek, ło­dzi i mniej­szych jed­no­stek. Lon­dyn, cho­ciaż za­tło­czony, sta­no­wił też wspa­niały ob­raz im­pe­rial­nej po­tęgi bry­tyj­skiej.

W Lon­dy­nie Hum­boldt po­znał bo­ta­ni­ków, od­kryw­ców, ar­ty­stów i my­śli­cieli[78]. Spo­tkał ka­pi­tana Wil­liama Bli­gha (z okry­tego nie­sławą zbun­to­wa­nego Bo­unty) i Jo­se­pha Banksa, bo­ta­nika z pierw­szej wy­prawy Co­oka do­okoła świata, a wów­czas pre­zesa Royal So­ciety, naj­waż­niej­szej in­sty­tu­cji na­uko­wej w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Hum­boldt po­dzi­wiał urze­ka­jące ma­lo­wi­dła i szkice przy­wie­zione przez Wil­liama Hod­gesa, ma­la­rza, który uczest­ni­czył w dru­giej eks­pe­dy­cji Co­oka. Gdzie­kol­wiek zwró­cił się Hum­boldt, po­ja­wiały się nowe światy. Na­wet wcze­snym ran­kiem za­raz po prze­bu­dze­niu jego wzrok pa­dał naj­pierw na ry­ciny ze stat­kami Kom­pa­nii Wschod­nio­in­dyj­skiej, które zdo­biły sy­pial­nię w jego miesz­ka­niu. Hum­boldt czę­sto ro­nił łzy, gdyż to wszystko bo­le­śnie przy­po­mi­nało mu o wła­snych nie­speł­nio­nych ma­rze­niach[79]. „Jest we mnie pra­gnie­nie – na­pi­sał – które czę­sto spra­wia, iż czuję się, jak­bym tra­cił ro­zum”[80].

Wi­dok na Lon­dyn i Ta­mizę

Kiedy smu­tek ro­bił się nie­zno­śny, cho­dził na dłu­gie sa­motne spa­cery. Pod­czas jed­nej z ta­kich wę­dró­wek po wsi w Hamp­stead, na pół­noc od Lon­dynu, zo­ba­czył przy­bite do drzewa ogło­sze­nie o na­bo­rze mło­dych ma­ry­na­rzy[81]. Przez krótką chwilę po­my­ślał, że zna­lazł od­po­wiedź na swe ży­cze­nia, ale po­tem przy­po­mniał so­bie o su­ro­wej matce. Hum­boldt od­czu­wał nie­wy­tłu­ma­czalny po­ciąg do nie­zna­nego, co Niemcy na­zy­wają Fern­weh – tę­sk­notą za od­le­głymi miej­scami – ale był „zbyt do­brym sy­nem”, jak uznał, żeby zwró­cić się prze­ciwko niej[82].

Czuł, że po­woli po­pada w sza­leń­stwo, i za­czął pi­sać „wa­riac­kie li­sty” do przy­ja­ciół w kraju[83]. „Moje nie­szczę­sne po­ło­że­nie – na­pi­sał do przy­ja­ciela w przed­dzień wy­jazdu z An­glii – zmu­sza mnie, bym chciał tego, czego mieć nie mogę, i do ro­bie­nia tego, czego ro­bić nie chcę”[84]. Wciąż jed­nak nie śmiał się sprze­ci­wić ocze­ki­wa­niom matki, która wy­cho­wy­wała sy­nów na przed­sta­wi­cieli pru­skiej elity.

Po po­wro­cie do domu przy­gnę­bie­nie Hum­boldta zmie­niło się w go­rącz­kową ener­gię. Pchał go „wieczny pęd”, na­pi­sał, jakby ści­gało go „dzie­sięć ty­sięcy świń”[85]. Mio­tał się w tę i z po­wro­tem, prze­ska­ki­wał od te­matu do te­matu. Nie czuł się już nie­pewny swych zdol­no­ści in­te­lek­tu­al­nych ani nie uwa­żał, że zo­staje w tyle za star­szym bra­tem. Udo­wod­nił so­bie, przy­ja­cio­łom i ro­dzi­nie, jaki jest zdolny. For­ster ży­wił prze­ko­na­nie, że „mózg [Hum­boldta] nie­stety uległ prze­pra­co­wa­niu”[86] – i nie był od­osob­niony w tej opi­nii. Na­wet na­rze­czona Wil­helma von Hum­boldta, Ca­ro­line von Da­chröden, która nie­dawno po­znała Ale­xan­dra, mar­twiła się o niego. Lu­biła Ale­xan­dra, ale bała się, że może się „za­ła­mać”[87]. Jego liczni zna­jomi czę­sto wspo­mi­nali o jego nie­ustan­nej ak­tyw­no­ści i o tym, jak szybko mó­wił – „z pręd­ko­ścią ko­nia wy­ści­go­wego”[88].

Po­tem, póź­nym la­tem 1790 roku, Hum­boldt za­czął stu­dio­wać fi­nanse i eko­no­mię w aka­de­mii han­dlo­wej w Ham­burgu. Nie­na­wi­dził uczelni za te wszyst­kie cy­fry i księgi ra­chun­kowe[89]. W wol­nym cza­sie za­ta­piał się w roz­pra­wach na­uko­wych i książ­kach po­dróż­ni­czych, uczył się duń­skiego i szwedz­kiego – wszystko było lep­sze niż na­uka pro­wa­dze­nia in­te­re­sów[90]. Gdy tylko mógł, scho­dził nad Łabę, gdzie ob­ser­wo­wał duże statki ku­piec­kie przy­wo­żące ty­toń, ryż i in­dygo z Ame­ryki. Wi­dok „stat­ków w por­cie”, jak opo­wia­dał przy­ja­cie­lowi, trzy­mał go przy ży­ciu jako sym­bol jego na­dziei i ma­rzeń[91]. Nie mógł się do­cze­kać, kiedy wresz­cie sta­nie się „pa­nem wła­snego losu”[92].

Hum­boldt skoń­czył stu­dia w Ham­burgu w wieku dwu­dzie­stu je­den lat. Wtedy po­now­nie uległ ży­cze­niom matki i w czerwcu 1791 roku za­pi­sał się do pre­sti­żo­wej aka­de­mii gór­ni­czej we Fre­ibergu, nie­wiel­kim mie­ście koło Dre­zna[93]. Był to kom­pro­mis, który miał go przy­go­to­wać do ka­riery w pru­skim mi­ni­ster­stwie ko­palń – aby za­do­wo­lić matkę – ale po­zwa­lał przy­naj­mniej za­spo­ka­jać wła­sne za­in­te­re­so­wa­nie na­uką i geo­lo­gią. Aka­de­mia była pierw­szą tego ro­dzaju, wy­kła­dano w niej naj­now­sze teo­rie geo­lo­giczne pod ką­tem ich prak­tycz­nego za­sto­so­wa­nia w wy­do­by­ciu. Sku­piała rów­nież kwiat spo­łecz­no­ści na­uko­wej, przy­cią­gała bo­wiem naj­lep­szych pro­fe­so­rów i stu­den­tów z Eu­ropy.

W ciągu ośmiu mie­sięcy Hum­boldt zre­ali­zo­wał pro­gram stu­diów, który in­nym za­bie­rał trzy lata[94]. Co rano wsta­wał przed wscho­dem słońca i je­chał do jed­nej z ko­palń w oko­licy Fre­iberga. Spę­dzał na­stępne pięć go­dzin w szy­bach, ba­da­jąc bu­dowę ko­palń, me­tody pracy i skały. Dzięki temu, że był tak giętki i szczu­pły, z ła­two­ścią po­ru­szał się wą­skimi tu­ne­lami i w ni­skich gro­tach, gdzie po­bie­rał próbki. Pra­co­wał tak gor­li­wie, że czę­sto nie zwa­żał na chłód czy wil­goć. W po­łu­dnie wy­peł­zał z ciem­no­ści, otrze­py­wał się z pyłu i wra­cał do aka­de­mii na se­mi­na­ria i wy­kłady o mi­ne­ra­łach i geo­lo­gii. Wie­czo­rami, a czę­sto do póź­nej nocy, przy świecy sia­dał za biur­kiem i gar­bił się nad książ­kami, czy­tał i się uczył. W wol­nym cza­sie ba­dał wpływ świa­tła (lub jego braku) na ro­śliny i zbie­rał ty­siące oka­zów bo­ta­nicz­nych. Mie­rzył, no­to­wał i kla­sy­fi­ko­wał. Był dziec­kiem oświe­ce­nia[95].

Za­le­d­wie kilka ty­go­dni po przy­by­ciu do Fre­iberga mu­siał po­je­chać do Er­furtu, ja­kieś 160 ki­lo­me­trów na za­chód, by wziąć udział w ślu­bie brata z Ca­ro­line. Jed­nak jak zwy­kle Hum­boldt po­łą­czył wy­da­rze­nia to­wa­rzy­skie czy ro­dzinne święta z pracą. Za­miast po pro­stu włą­czyć się w uro­czy­sto­ści w Er­fur­cie, wy­ru­szył w nie­mal ty­siąc­ki­lo­me­trową eks­pe­dy­cję geo­lo­giczną przez Tu­ryn­gię[96]. Ca­ro­line była na poły roz­ba­wiona, na poły zmar­twiona swym roz­go­rącz­ko­wa­nym no­wym szwa­grem. Ba­wiła ją jego ener­gia, ale cza­sem z niego po­kpi­wała – tak jak sio­stra może draż­nić młod­szego brata. Ale­xan­der ma swe dzi­wac­twa i na­leży je usza­no­wać, mó­wiła Wil­hel­mowi, ale mar­twiła się też sta­nem jego umy­słu i sa­mot­no­ścią[97].

We Fre­ibergu je­dy­nym praw­dzi­wym przy­ja­cie­lem Hum­boldta był stu­dent, syn ro­dziny, u któ­rej wy­naj­mo­wał po­kój. Dwaj mło­dzieńcy spę­dzali ra­zem dnie i wie­czory na na­uce i roz­mo­wach[98]. „Ni­gdy nie ko­cha­łem ni­kogo tak głę­boko”, przy­znał Hum­boldt[99], ale rów­no­cze­śnie na­po­mi­nał sie­bie za na­wią­za­nie tak in­ten­syw­nej więzi, po­nie­waż wie­dział, że po stu­diach wy­je­dzie z Fre­ibergu i wtedy bę­dzie się czuł jesz­cze bar­dziej sa­motny[100].

Ciężka praca w aka­de­mii opła­ciła się jed­nak, kiedy Hum­boldt skoń­czył stu­dia i zo­stał in­spek­to­rem gór­ni­czym w za­ska­ku­jąco mło­dym wieku dwu­dzie­stu dwóch lat, wy­prze­dza­jąc wielu star­szych kan­dy­da­tów. Na poły za­kło­po­tany tym na­głym awan­sem, był wszakże na tyle próżny, by chwa­lić się nim przy­ja­cio­łom i ro­dzi­nie w dłu­gich li­stach[101]. Co waż­niej­sze, sta­no­wi­sko po­zwa­lało mu po­dró­żo­wać przez ty­siące ki­lo­me­trów, aby oce­niać glebę, szyby i rudę – od wę­gla w Bran­den­bur­gii i że­laza na Ślą­sku do złota w Smre­cza­nach i soli w Pol­sce.

Pod­czas tych po­dróży Hum­boldt po­zna­wał wielu lu­dzi, ale rzadko otwie­rał swe serce[102]. Był dość za­do­wo­lony, jak na­pi­sał do przy­ja­ciół, ale z pew­no­ścią nie szczę­śliwy. Późno w nocy, po ca­łym dniu w ko­pal­niach albo te­le­pa­niu się w po­wo­zie po złych dro­gach, roz­my­ślał o nie­licz­nych przy­ja­cio­łach, ja­kich zdo­był w prze­szło­ści[103]. Czuł się „prze­klęty, za­wsze sa­motny”[104]. Gdy jadł ko­lejny sa­motny po­si­łek w nędz­nym za­jeź­dzie czy go­spo­dzie gdzieś po dro­dze, czę­sto był zbyt zmę­czony, żeby pi­sać lub roz­ma­wiać[105]. W nie­które noce jed­nak sa­mot­ność oka­zy­wała się tak do­tkliwa, że po­trzeba kon­taktu z ludźmi prze­zwy­cię­żała zmę­cze­nie. Wtedy chwy­tał za pióro i ukła­dał dłu­gie li­sty, które me­an­dro­wały i prze­ska­ki­wały od szcze­gó­ło­wych opi­sów jego pracy i ob­ser­wa­cji na­uko­wych do emo­cjo­nal­nych wy­bu­chów oraz de­kla­ra­cji mi­ło­ści i przy­jaźni.

Od­dałby dwa lata ży­cia za wspo­mnie­nia czasu, kiedy byli ra­zem, na­pi­sał do przy­ja­ciela we Fre­ibergu[106], i wy­znał, że spę­dził z nim „naj­słod­sze go­dziny swego ży­cia”[107]. Pi­sane późną nocą, nie­które z tych li­stów były pełne nie­skry­wa­nych emo­cji i dyk­to­wane roz­pacz­liwą sa­mot­no­ścią. Strona po stro­nie Hum­boldt wy­le­wał wszystko, co miał na sercu, a po­tem prze­pra­szał za swe „głu­pie li­sty”[108]. Na­stęp­nego dnia, kiedy praca wy­ma­gała jego uwagi, za­po­mi­nał o wszyst­kim i czę­sto mi­jały ty­go­dnie albo na­wet mie­siące, za­nim znów pi­sał. Na­wet dla tych, któ­rzy znali go naj­le­piej, Hum­boldt po­zo­sta­wał cza­sem nie­uchwytny.

Tym­cza­sem jego ka­riera się roz­wi­jała, a za­in­te­re­so­wa­nia po­sze­rzały. Hum­boldt za­jął się wa­run­kami pracy gór­ni­ków, któ­rych ob­ser­wo­wał, jak co rano wczoł­gują się we wnętrz­no­ści ziemi. Dla po­prawy ich bez­pie­czeń­stwa wy­na­lazł ma­skę do od­dy­cha­nia, a także lampę, która dzia­łała na­wet w naj­głęb­szych, ubo­gich w tlen szy­bach[109]. Za­szo­ko­wany bra­kiem wie­dzy gór­ni­ków, na­pi­sał dla nich pod­ręcz­nik i za­ło­żył szkołę gór­ni­czą[110]. Kiedy zdał so­bie sprawę, że hi­sto­ryczne do­ku­menty mogą być uży­teczne dla eks­plo­ata­cji nie­uży­wa­nych lub nie­wy­daj­nych ko­palń, po­nie­waż nie­kiedy wspo­mi­nały o bo­ga­tych ży­łach rud lub od­no­to­wy­wały dawne zna­le­zi­ska, spę­dził całe ty­go­dnie na od­cy­fro­wy­wa­niu szes­na­sto­wiecz­nych rę­ko­pi­sów[111]. Pra­co­wał i po­dró­żo­wał w tak sza­leń­czym tem­pie, że nie­któ­rzy współ­pra­cow­nicy uwa­żali, iż musi mieć „osiem nóg i cztery ręce”[112].

Ta in­ten­syw­ność przy­pra­wiła go o cho­robę, po­nie­waż wciąż zma­gał się z na­wra­ca­jącą go­rączką i za­bu­rze­niami ner­wo­wymi[113]. Wy­ni­kało to, jak przy­pusz­czał, z prze­pra­co­wa­nia i spę­dza­nia czasu w chło­dzie pod zie­mią. Ale po­mimo cho­roby i swego wy­peł­nio­nego roz­kładu za­jęć, Hum­boldt zdo­łał przy­go­to­wać pierw­sze książki: spe­cja­li­styczną roz­prawę o ba­zal­tach znaj­do­wa­nych nad Re­nem[114] i drugą, o pod­ziem­nej flo­rze we Fre­ibergu – dziw­nych ro­śli­nach po­dob­nych do ple­śni i gą­bek, które przy­bie­rały skom­pli­ko­wane kształty na wil­got­nych stem­plach w ko­pal­niach[115]. Sku­pił się na tym, co mógł zmie­rzyć i za­ob­ser­wo­wać.

W XVIII wieku „fi­lo­zo­fia na­tu­ralna” – co dziś mo­gli­by­śmy na­zwać „na­ukami przy­rod­ni­czymi” – wy­ewo­lu­owała od działu fi­lo­zo­fii, obok me­ta­fi­zyki, lo­giki i etyki, w sa­mo­dzielną dys­cy­plinę, która wy­ma­gała wła­snego po­dej­ścia i me­to­do­lo­gii. Rów­no­cze­śnie po­ja­wiły się i roz­wi­nęły w nie­za­leżne dys­cy­pliny nowe dzie­dziny fi­lo­zo­fii na­tu­ral­nej, ta­kie jak bo­ta­nika, zoo­lo­gia, geo­lo­gia i che­mia. A cho­ciaż Hum­boldt zaj­mo­wał się rów­no­cze­śnie róż­nymi dys­cy­pli­nami, wciąż je roz­dzie­lał. Ro­snąca spe­cja­li­za­cja pro­wa­dziła do ogra­ni­cza­nia pola wi­dze­nia i sku­pia­nia się na co­raz więk­szych szcze­gó­łach, ale igno­ro­wała ca­ło­ściowy ob­raz, który póź­niej stał się zna­kiem roz­po­znaw­czym Hum­boldta.

W tym cza­sie Hum­boldta opę­tała ob­se­sja na punk­cie tak zwa­nej elek­trycz­no­ści zwie­rzę­cej, czyli gal­wa­ni­zmu, jak na­zy­wano to zja­wi­sko na cześć wło­skiego na­ukowca Lu­igiego Ga­lva­niego. Ga­lvani wy­wo­ły­wał drga­nia zwie­rzę­cych mię­śni i ner­wów, przy­kła­da­jąc do nich różne me­tale. Po­dej­rze­wał, że zwie­rzęce nerwy za­wie­rają elek­trycz­ność. Za­fa­scy­no­wany po­my­słem, Hum­boldt roz­po­czął długą se­rię czte­rech ty­sięcy eks­pe­ry­men­tów, w ra­mach któ­rych ciął, na­kłu­wał, dźgał i ra­ził prą­dem żaby, jasz­czurki i my­szy. Nie­za­do­wo­lony z do­świad­czeń wy­łącz­nie na zwie­rzę­tach, za­czął też wy­ko­rzy­sty­wać wła­sne ciało; za­wsze za­bie­rał in­stru­menty w swe służ­bowe po­dróże po Pru­sach[116]. Wie­czo­rami, po pracy, usta­wiał swój apa­rat elek­tryczny w ma­łych po­ko­jach, które wy­naj­mo­wał. Me­ta­lowe pręty, szczypce, szklane płytki i fiolki wy­peł­nione wszel­kiego ro­dzaju che­mi­ka­liami le­żały na stole obok pa­pieru i pióra. Skal­pe­lem na­ci­nał swoje ra­miona i tors. Po­tem ostroż­nie wcie­rał od­czyn­niki i kwasy w otwarte rany lub przy­twier­dzał me­tal, druty i elek­trody do skóry lub pod ję­zyk. Każde drgnie­nie i spazm, każde uczu­cie pie­cze­nia lub bólu było skru­pu­lat­nie za­pi­sy­wane. Wiele jego ran ule­gło za­ka­że­niu, a nie­kiedy skórę po­kry­wały krwawe obrzęki. Wy­glą­dał jak po­bity przez „ulicz­nika”, przy­zna­wał[117], ale rów­nież z dumą do­no­sił, że mimo wiel­kiego bólu wszystko idzie „wspa­niale”[118].

Je­den z eks­pe­ry­men­tów z elek­trycz­no­ścią zwie­rzęcą prze­pro­wa­dzony na ża­biej koń­czy­nie

W cza­sie tych eks­pe­ry­men­tów Hum­boldt za­an­ga­żo­wał się w jedną z naj­go­ręt­szych de­bat ide­owych w świe­cie na­uko­wym: o kon­cep­cji „ma­te­rii” or­ga­nicz­nej i nie­orga­nicz­nej i o tym, czy któ­raś z nich za­wiera ja­kiś ro­dzaj „siły” czy „za­sady czyn­nej”. New­ton pro­po­no­wał po­mysł, że ma­te­ria jest za­sad­ni­czo obo­jętna, a inne wła­ści­wo­ści do­dał jej Bóg. Tym­cza­sem na­ukowcy zaj­mu­jący się kla­sy­fi­ko­wa­niem flory i fauny bar­dziej dbali o wpro­wa­dza­nie po­rządku do cha­osu niż o kon­cep­cje, że ro­śliny czy zwie­rzęta mogą pod­le­gać in­nym pra­wom niż obiekty nie­oży­wione.

W końcu XVIII wieku część na­ukow­ców za­częła kwe­stio­no­wać ten me­cha­ni­styczny mo­del na­tury, uzna­jąc jego nie­zdol­ność do wy­ja­śnie­nia ist­nie­nia ma­te­rii oży­wio­nej. W cza­sie gdy Hum­boldt za­czął eks­pe­ry­men­to­wać z „elek­trycz­no­ścią zwie­rzęcą”, co­raz wię­cej uczo­nych uwa­żało, że ma­te­ria nie jest nie­oży­wiona, ale musi być ja­kaś siła, która uru­cha­mia jej ak­tyw­ność. W ca­łej Eu­ro­pie na­ukowcy za­częli od­rzu­cać ideę Kar­te­zju­sza, że zwie­rzęta to w za­sa­dzie ma­szyny. Le­ka­rze we Fran­cji, po­dob­nie jak szkocki chi­rurg John Hun­ter, a szcze­gól­nie dawny pro­fe­sor Hum­boldta w Ge­tyn­dze, Jo­hann Frie­drich Blu­men­bach, for­mu­ło­wali nowe teo­rie ży­cia. Kiedy Hum­boldt kształ­cił się w Ge­tyn­dze, Blu­men­bach opu­bli­ko­wał po­pra­wioną edy­cję swej książki Über den Bil­dung­strieb (O na­tchnie­niu twór­czym)[119]. Za­pre­zen­to­wał w niej kon­cep­cję, która wy­ja­śniała, że ist­nieje kilka sił w ży­wych or­ga­ni­zmach, ta­kich jak ro­śliny i zwie­rzęta. Naj­waż­niej­szą z nich na­zwał z Bil­dung­strieb – „na­tchnie­niem twór­czym” – siłą, która kształ­to­wała for­mo­wa­nie ciał. Każdy żywy or­ga­nizm, od czło­wieka do ple­śni, ma to „na­tchnie­nie twór­cze”, jak pi­sał Blu­men­bach, i jest ono za­sad­ni­cze dla two­rze­nia ży­cia.

Naj­waż­niej­szym ce­lem eks­pe­ry­men­tów dla Hum­boldta było roz­wią­za­nie tego, co na­zy­wał „gor­dyj­skim wę­złem pro­ce­sów ży­cio­wych”[120].

2

WY­OBRAŹ­NIA I NA­TURA

Jo­hann Wol­fgang von Go­ethe i Hum­boldt

W 1794 roku Ale­xan­der von Hum­boldt na krótko prze­rwał eks­pe­ry­menty i in­spek­cje ko­palni, żeby od­wie­dzić brata, Wil­helma, który wtedy miesz­kał ze swą żoną Ca­ro­line i dwoj­giem dzieci w Je­nie, około 240 ki­lo­me­trów na po­łu­dniowy za­chód od Ber­lina[121]. Jena li­czyła za­le­d­wie cztery ty­siące miesz­kań­ców, na­le­żała do księ­stwa Sak­so­nii-We­imaru, pań­stewka rzą­dzo­nego przez oświe­co­nego władcę Ka­rola Au­gu­sta. Było to cen­trum na­ukowe i li­te­rac­kie, które w ciągu kilku lat miało się stać ko­lebką nie­miec­kiego ide­ali­zmu i ro­man­ty­zmu[122]. Uni­wer­sy­tet w Je­nie stał się jed­nym z naj­więk­szych i naj­słyn­niej­szych w świe­cie nie­miec­ko­ję­zycz­nym, dzięki swej li­be­ral­nej at­mos­fe­rze przy­cią­ga­jąc po­stę­po­wych my­śli­cieli z bar­dziej re­pre­syj­nych państw nie­miec­kich. Nie było in­nego miej­sca, jak mó­wił miesz­ka­jący tam po­eta i dra­ma­to­pi­sarz Frie­drich Schil­ler, gdzie w ta­kim stop­niu rzą­dziły wol­ność i prawda[123].

Dwa­dzie­ścia cztery ki­lo­me­try od Jeny le­żał We­imar, sto­lica pań­stwa i dom Jo­hanna Wol­fganga von Go­ethego, naj­więk­szego nie­miec­kiego po­ety. We­imar miał nie­całe ty­siąc do­mów i był tak mały, iż po­wia­dano, że wszy­scy się tam znają. Po bru­ko­wa­nych uli­cach prze­pę­dzano by­dło, a pocztę do­rę­czano tak nie­re­gu­lar­nie, że Go­ethemu wy­god­niej było prze­ka­zać list do swego przy­ja­ciela Schil­lera, za­trud­nio­nego na uni­wer­sy­te­cie w Je­nie, po­przez zie­le­niarkę do­star­cza­jącą za­mó­wie­nia, niż cze­kać na ka­retkę pocz­tową[124].

W Je­nie i We­ima­rze, jak stwier­dził pe­wien gość, naj­ja­śniej­sze umy­sły ze­brały się ni­czym pro­mie­nie słońca w szkle po­więk­sza­ją­cym[125]. Wil­helm i Ca­ro­line prze­pro­wa­dzili się do Jeny wio­sną 1794 roku i na­le­żeli do kręgu przy­ja­ciół sku­pio­nych wo­kół Go­ethego i Schil­lera. Miesz­kali przy rynku na­prze­ciwko Schil­lera – tak bli­sko, że mo­gli do sie­bie ma­chać przez okno, by za­pla­no­wać co­dzienne spo­tka­nia[126]. Kiedy Ale­xan­der przy­je­chał, Wil­helm wy­słał do We­imaru li­ścik z za­pro­sze­niem Go­ethego do Jeny[127]. Go­ethe z ra­do­ścią przy­był i za­trzy­mał się, jak za­wsze, w po­ko­jach go­ścin­nych na zamku ksią­żę­cym, nie­da­leko rynku, za­le­d­wie kilka kwar­ta­łów na pół­noc.

Pod­czas wi­zyty Hum­boldta męż­czyźni spo­ty­kali się co­dzien­nie. Two­rzyli ży­wio­łową grupę. Roz­le­gały się ha­ła­śliwe dys­ku­sje i gromki śmiech – zwy­kle do póź­nej nocy[128]. Po­mimo mło­dego wieku Hum­boldt czę­sto dzier­żył prym. „Skła­niał nas” ku na­ukom przy­rod­ni­czym, za­chwy­cał się Go­ethe, po­nie­waż roz­ma­wiali o zoo­lo­gii i wul­ka­nach, a także o bo­ta­nice, che­mii i gal­wa­ni­zmie[129]. „W ciągu ośmiu dni czy­ta­nia ksią­żek nie do­wie się czło­wiek tyle, ile on ci daje w go­dzinę”, stwier­dził Go­ethe[130].

Gru­dzień 1794 roku był doj­mu­jąco mroźny[131]. Za­mar­z­nięty Ren stał się ar­te­rią dla wojsk Na­po­le­ona w ich wo­jen­nym mar­szu przez Eu­ropę[132]. Głę­boki śnieg po­kry­wał księ­stwo Sak­so­nii-We­imaru. Ale co rano, tuż przed wscho­dem słońca, Hum­boldt, Go­ethe i kilku in­nych przy­ja­ciół na­ukow­ców prze­dzie­rało się w mroku i śniegu przez ry­nek Jeny. Owi­nięci w grube weł­niane płasz­cze, mi­jali przy­sa­dzi­sty ra­tusz w dro­dze na uni­wer­sy­tet, gdzie uczest­ni­czyli w wy­kła­dach z ana­to­mii[133]. W nie­mal pu­stym au­dy­to­rium w okrą­głej śre­dnio­wiecz­nej wieży, sta­no­wią­cej część daw­nych mu­rów miej­skich, pa­no­wał mróz – jed­nak za­letą nie­zwy­kle ni­skich tem­pe­ra­tur było to, że zwłoki pod­da­wane sek­cji po­zo­sta­wały dłu­żej świeże. Go­ethe, który nie­na­wi­dził zimna i nor­mal­nie wy­brałby trza­ska­jący w piecu ogień, nie mógł być szczę­śliw­szy[134]. Usta mu się nie za­my­kały. Obec­ność Hum­boldta go po­bu­dzała[135].

Li­czący nieco po­nad czter­dzie­ści lat Go­ethe był naj­sław­niej­szym li­te­ra­tem w Niem­czech. Do­kład­nie dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej do mię­dzy­na­ro­do­wej sławy wy­nio­sły go Cier­pie­nia mło­dego Wer­tera, po­wieść o po­rzu­co­nym ko­chanku, który po­peł­nia sa­mo­bój­stwo, wcie­le­nie sen­ty­men­tal­no­ści epoki. Utwór stał się bi­blią dla ca­łego po­ko­le­nia i wielu iden­ty­fi­ko­wało się z ty­tu­ło­wym bo­ha­te­rem. Po­wieść prze­tłu­ma­czono na więk­szość ję­zy­ków eu­ro­pej­skich; zy­skała taką po­pu­lar­ność, że nie­zli­czeni męż­czyźni, łącz­nie z mło­dym Ka­ro­lem Au­gu­stem, księ­ciem Sak­so­nii-We­imaru, ubie­rali się w strój à la Wer­ter, zło­żony z żół­tej ka­mi­zelki, spodni, nie­bie­skiego fraka, brą­zo­wych bu­tów i okrą­głego fil­co­wego ka­pe­lu­sza[136]. Lu­dzie mó­wili o go­rączce wer­te­row­skiej[137], a Chiń­czycy pro­du­ko­wali na­wet wer­te­row­ską por­ce­lanę spe­cjal­nie na eu­ro­pej­ski ry­nek.

Kiedy Go­ethe po­znał Hum­boldta, nie był już olśnie­wa­ją­cym mło­dym po­etą epoki Sturm und Drang, „bu­rzy i na­poru”. Ten nie­miecki okres przed­ro­man­tyczny opie­wał in­dy­wi­du­al­ność i pełne spek­trum skraj­nych uczuć – od dra­ma­tycz­nej mi­ło­ści do głę­bo­kiej me­lan­cho­lii – całe wy­peł­nione pa­sją, emo­cjami, ro­man­tycz­nymi no­we­lami i wier­szami. W 1775 roku, kiedy Go­ethe po raz pierw­szy zo­stał za­pro­szony do We­imaru przez osiem­na­sto­let­niego wów­czas Ka­rola Au­gu­sta, rzu­cił się w długi ciąg mi­ło­stek, pi­jań­stwa i sza­leństw[138]. Go­ethe i Ka­rol Au­gust hu­lali po uli­cach We­imaru, nie­kiedy owi­nięci w białe prze­ście­ra­dła i stra­szyli tych, któ­rzy wie­rzyli w du­chy. Kra­dli beczki kup­cowi, a po­tem sta­czali je ze wzgórz, i flir­to­wali z wiej­skimi dziew­czę­tami – wszystko w imię ge­niu­szu i wol­no­ści. I rzecz ja­sna, nikt się nie skar­żył, skoro udział w tym brał młody władca. Jed­nak te sza­lone lata dawno mi­nęły, a wraz z nimi te­atralne de­kla­ra­cje mi­ło­ści, łzy, tłu­cze­nie szkła i pły­wa­nie nago, które wy­wo­ły­wało tyle zgor­sze­nia wśród miej­sco­wych. W 1788 roku, sześć lat przed pierw­szą wi­zytą Hum­boldta, Go­ethe za­szo­ko­wał we­imar­skie to­wa­rzy­stwo po raz ko­lejny, gdy wziął so­bie za ko­chankę nie­wy­kształ­coną Chri­stiane Vul­pius. Chri­stiane, która pra­co­wała w We­ima­rze jako szwaczka, nie­całe dwa lata póź­niej uro­dziła mu syna Au­gu­sta. Igno­ru­jąc kon­we­nanse i go­rącz­kowe plotki, Chri­stiane i Au­gust miesz­kali z Go­ethem[139].

W cza­sie gdy Go­ethe po­znał Hum­boldta, ustat­ko­wał się i na­brał ciała; miał drugi pod­bró­dek i brzuch „ni­czym u ko­biety w ostat­nich ty­go­dniach ciąży”, jak okrut­nie wy­tknął mu zna­jomy[140]. Uroda prze­pa­dła – piękne oczy znik­nęły „w tłu­stych po­licz­kach”[141], a wielu wspo­mi­nało, że nie przy­po­mi­nał już szy­kow­nego „Apol­lina”[142]. Go­ethe po­zo­sta­wał jed­nak na­dal za­ufa­nym i do­radcą księ­cia Sak­so­nii-We­imaru, który go uszlach­cił (stąd „von” w na­zwi­sku Go­ethego). Re­ży­se­ro­wał w te­atrze dwor­skim i zaj­mo­wał kilka do­brze płat­nych sta­no­wisk urzęd­ni­czych, mię­dzy in­nymi kon­tro­lo­wał ksią­żęce ko­pal­nie i ma­nu­fak­tury. Tak jak Hum­boldt, Go­ethe uwiel­biał geo­lo­gię (i ko­pal­nie) – do tego stop­nia, że przy spe­cjal­nych oka­zjach ubie­rał swego ma­łego syna w gór­ni­czy mun­dur[143].

Jo­hann Wol­fgang Go­ethe w 1787 roku

Go­ethe stał się Zeu­sem nie­miec­kich krę­gów in­te­lek­tu­al­nych, wzno­sząc się nad in­nych po­etów i pi­sa­rzy, ale mógł być także „zim­nym, la­ko­nicz­nym bo­giem”[144]. Nie­któ­rzy opi­sy­wali go jako me­lan­cho­licz­nego, inni jako aro­ganc­kiego, dum­nego i zgorzk­nia­łego. Go­ethe nie na­le­żał do do­brych słu­cha­czy, je­śli te­mat go nie cie­ka­wił, i po­tra­fił za­koń­czyć dys­ku­sję do­bit­nym po­ka­zem swego braku za­in­te­re­so­wa­nia albo gwał­tow­nie zmie­nia­jąc te­mat. By­wał nie­kiedy tak opry­skliwy, szcze­gól­nie dla mło­dych po­etów i my­śli­cieli, że ci wy­bie­gali z po­koju[145]. Nic nie miało jed­nak zna­cze­nia dla jego wiel­bi­cieli. „Święty ogień po­ezji”, jak to ujął bry­tyj­ski gość w We­ima­rze, go­rzał do­sko­nale je­dy­nie w Ho­me­rze, Ce­rvan­te­sie, Szek­spi­rze, a te­raz w Go­ethem[146].

Ale Go­ethe nie był szczę­śliwy. „Nikt nie jest bar­dziej sa­motny ode mnie”[147]. Bar­dziej fa­scy­no­wała go na­tura – „wielka Matka” – niż lu­dzie[148]. Jego wielki dom w cen­trum We­imaru zdra­dzał jego gust i sta­tus. Był ele­gancko ume­blo­wany, wy­peł­niony dzie­łami sztuki i wło­skimi po­są­gami, ale też ogromną ko­lek­cją skał, ska­mie­nia­ło­ści i za­su­szo­nych ro­ślin. Na ty­łach znaj­do­wał się ciąg skrom­niej­szych po­koi, które Go­ethe wy­ko­rzy­sty­wał jako ga­bi­net i bi­blio­tekę, z wi­do­kiem na ogród, za­pro­jek­to­wany przez niego do ba­dań na­uko­wych. W jed­nym na­roż­niku ogrodu stał mały bu­dy­nek, który mie­ścił jego zbiory geo­lo­giczne.

Dom Go­ethego w We­ima­rze

Do ulu­bio­nych miejsc po­ety na­le­żał jed­nak jego pa­wi­lon ogro­dowy nad rzeką Ilm, za mu­rami miej­skimi, w po­sia­dło­ści księ­cia. Od­da­lony o za­le­d­wie dzie­sięć mi­nut spa­ce­rem od głów­nej re­zy­den­cji, ten przy­tulny do­mek był jego pierw­szym miesz­ka­niem w We­ima­rze, a te­raz stał się azy­lem, do któ­rego wy­co­fy­wał się przed nie­ustan­nym po­to­kiem go­ści. Tu pi­sał, upra­wiał ogród albo przyj­mo­wał naj­bliż­szych przy­ja­ciół. Po ścia­nach i koło okien pięła się wi­no­rośl i słodko pach­nące ka­pry­fo­lium. Miał grządki wa­rzywne, sad z drze­wami owo­co­wymi i długą alejkę wy­sa­dzaną uko­cha­nymi mal­wami. Kiedy Go­ethe po raz pierw­szy wpro­wa­dził się tu w 1776 roku, nie tylko urzą­dził wła­sny ogród, ale prze­ko­nał też księ­cia, żeby prze­kształ­cił sztywny ba­ro­kowy ogród w modny an­giel­ski park kra­jo­bra­zowy, gdzie nie­re­gu­lar­nie po­sa­dzone kępy drzew da­wały wra­że­nie na­tu­ral­no­ści[149].

Go­ethe „od­czu­wał zmę­cze­nie świa­tem”[150]. Rządy ter­roru we Fran­cji ob­ró­ciły po­cząt­kowy ide­alizm re­wo­lu­cji 1789 roku w krwawą rze­czy­wi­stość ma­so­wych eg­ze­ku­cji dzie­siąt­ków ty­sięcy tak zwa­nych wro­gów re­wo­lu­cji. Ta bru­tal­ność, wraz z prze­mocą, jaką wojny na­po­le­oń­skie roz­no­siły po ca­łej Eu­ro­pie, przy­nio­sła Go­ethemu roz­cza­ro­wa­nie, wpra­wia­jąc go w „naj­bar­dziej me­lan­cho­lijny z na­stro­jów”[151]. Gdy ar­mie ma­sze­ro­wały przez kon­ty­nent, mar­twił się za­gro­że­niami, przed ja­kimi sta­nęły Niemcy. Miesz­kał jak pu­stel­nik, mó­wił[152], a przy ży­ciu trzy­mały go tylko stu­dia na­ukowe. Na­uka była dla niego jak „de­ska z roz­bi­tego statku”[153].

Dziś Go­ethe sły­nie ze swych prac li­te­rac­kich, ale był też na­mięt­nym na­ukow­cem, za­fa­scy­no­wa­nym po­wsta­niem Ziemi i bo­ta­niką. Miał ko­lek­cję skał li­czącą 18 ty­sięcy oka­zów[154]. Gdy Eu­ropa po­grą­żała się w woj­nie, spo­koj­nie zaj­mo­wał się ana­to­mią po­rów­naw­czą i optyką. W roku pierw­szej wi­zyty Hum­boldta za­ło­żył ogród bo­ta­niczny przy uni­wer­sy­te­cie w Je­nie. Na­pi­sał roz­prawę o me­ta­mor­fo­zach ro­ślin, w któ­rej ar­gu­men­to­wał, że ist­niała ar­che­ty­piczna, albo pier­wotna, forma, z któ­rej wy­wo­dził się świat ro­ślin[155]. We­dług niego każda ro­ślina była od­mianą ta­kiej urform. Za róż­no­rod­no­ścią kryła się jed­ność. Zda­niem Go­ethego, ową urform był liść, pod­sta­wowy kształt, z któ­rego wy­kształ­ciły się wszyst­kie inne – płatki, kie­lich i tak da­lej. „Tak czy siak, ro­ślina jest wy­łącz­nie li­ściem”, twier­dził[156].

Były to emo­cjo­nu­jące kon­cep­cje, ale Go­ethe nie miał na­uko­wego part­nera, z któ­rym mógłby roz­wi­jać swe teo­rie. Wszystko się zmie­niło, kiedy po­znał Hum­boldta. Wy­glą­dało to tak, jakby Hum­boldt roz­dmu­chał iskrę, która tak długo po­zo­sta­wała przy­ga­szona[157]. Kiedy Go­ethe prze­by­wał z Hum­bold­tem, jego umysł pra­co­wał we wszyst­kich kie­run­kach. Wyj­mo­wał stare no­tat­niki, książki i ry­ciny. Gdy oma­wiali teo­rie bo­ta­niczne i zoo­lo­giczne, pa­piery pię­trzyły się na stole. Ba­zgro­lili, szki­co­wali i czy­tali. Go­ethe nie in­te­re­so­wał się kla­sy­fi­ka­cją, ale si­łami, które ukształ­to­wały zwie­rzęta i ro­śliny, wy­ja­śniał. Roz­róż­niał we­wnętrzną siłę – urform – która nada­wała ży­wym or­ga­ni­zmom ogólną formę, i śro­do­wi­sko – siłę ze­wnętrzną – która kształ­to­wała same or­ga­ni­zmy. Foka, na przy­kład, miała ciało za­adap­to­wane do śro­do­wi­ska mor­skiego (siła ze­wnętrzna), uwa­żał Go­ethe, ale rów­no­cze­śnie jej szkie­let pa­so­wał do tego sa­mego ogól­nego wzorca (siła we­wnętrzna), co szkie­lety ssa­ków lą­do­wych. Tak jak fran­cu­ski przy­rod­nik Jean-Bap­ti­ste La­marck i póź­niej Char­les Dar­win, Go­ethe twier­dził, że zwie­rzęta i ro­śliny ad­ap­to­wały się do swego śro­do­wi­ska. Urform, na­pi­sał, można zna­leźć we wszyst­kich ży­wych or­ga­ni­zmach w róż­nych fa­zach me­ta­mor­fozy – na­wet mię­dzy zwie­rzę­tami a ludźmi[158].

Słu­cha­jąc, jak Go­ethe z za­pie­ra­ją­cym dech w pier­siach en­tu­zja­zmem roz­pra­wia o swych na­uko­wych po­my­słach, Hum­boldt ra­dził mu, żeby opu­bli­ko­wał swe teo­rie z ana­to­mii po­rów­naw­czej[159]. I tak Go­ethe za­czął pra­co­wać w sza­leń­czym tem­pie, spę­dza­jąc wcze­sne go­dziny po­ranne na dyk­to­wa­niu se­kre­ta­rzowi w sy­pialni[160]. Le­żąc w łóżku, pod­party po­dusz­kami i owi­nięty w koce, by nie mar­z­nąć, Go­ethe pra­co­wał naj­in­ten­syw­niej od lat. Nie miał wiele czasu, bo o dzie­wią­tej przy­cho­dził Hum­boldt i po­dej­mo­wali dys­ku­sję.

To w tam­tym cza­sie Go­ethe za­czął wy­ma­chi­wać ra­mio­nami pod­czas spa­ce­rów – bu­dząc za­nie­po­ko­jone spoj­rze­nia są­sia­dów. Od­krył, jak wy­ja­śnił wresz­cie przy­ja­cie­lowi, że ta­kie prze­sadne wy­ma­chi­wa­nie jed­nym ra­mie­niem było po­zo­sta­ło­ścią po czte­ro­no­gich zwie­rzę­tach – a tym sa­mym jed­nym z do­wo­dów, że zwie­rzęta i lu­dzie mają wspól­nego przodka. „Tak cho­dzę bar­dziej na­tu­ral­nie”, oznaj­mił i nie przej­mo­wał się wcale tym, że we­imar­skie to­wa­rzy­stwo po­strze­gało to dość dzi­waczne za­cho­wa­nie jako nie­okrze­sane[161].

Przez na­stępne kilka lat Hum­boldt, gdy tylko miał czas, re­gu­lar­nie przy­jeż­dżał do Jeny i We­imaru[162]. Hum­boldt i Go­ethe cho­dzili na dłu­gie spa­cery i ja­dali ra­zem. Pro­wa­dzili eks­pe­ry­menty i od­wie­dzali nowy ogród bo­ta­niczny w Je­nie. Oży­wiony Go­ethe z ła­two­ścią prze­ska­ki­wał z te­matu na te­mat: „Wcze­snym ran­kiem po­pra­wia­nie wier­sza, po­tem ana­to­mia żab”, było ty­po­wym wpi­sem w jego dzien­niku pod­czas od­wie­dzin Hum­boldta[163]. Hum­boldt za­ra­żał go swo­imi kon­cep­cjami, po­wie­dział Go­ethe przy­ja­cie­lowi. Ni­gdy nie spo­tkał ni­kogo tak wszech­stron­nego. Pęd Hum­boldta, twier­dził Go­ethe, „po­ry­wał kwe­stie na­ukowe” z taką pręd­ko­ścią, że nie­kiedy trudno było za nim na­dą­żyć[164].

Trzy lata po pierw­szej wi­zy­cie Hum­boldt przy­je­chał do Jeny na trzy­mie­sięczny urlop. Po­now­nie spo­tkał się tam z Go­ethem[165]. Za­miast jeź­dzić w tę i z po­wro­tem do We­imaru, Go­ethe wpro­wa­dził się na kilka ty­go­dni do swych daw­nych po­koi w Sta­rym Zamku w Je­nie. Hum­boldt chciał prze­pro­wa­dzić długą se­rię do­świad­czeń z „elek­trycz­no­ścią zwie­rzęcą”, po­nie­waż pró­bo­wał skoń­czyć książkę na ten te­mat[166]. Nie­mal co­dzien­nie – czę­sto z Go­ethem – Hum­boldt prze­mie­rzał krótką trasę od domu brata na uni­wer­sy­tet[167]. Spę­dzał sześć lub sie­dem go­dzin w au­dy­to­rium ana­to­micz­nym, pro­wa­dząc wy­kłady na ten te­mat[168].

Kiedy w pe­wien cie­pły wio­senny dzień roz­pę­tała się gwał­towna bu­rza, Hum­boldt wy­biegł na ze­wnątrz, by roz­sta­wić in­stru­menty w na­dziei, że uda się zmie­rzyć elek­trycz­ność w at­mos­fe­rze. Deszcz lał, grzmoty roz­brzmie­wały wśród pól, a mia­steczko roz­świe­tlała dzika fe­eria pio­ru­nów. Hum­boldt był w swoim ży­wiole. Na­stęp­nego dnia, kiedy usły­szał, że pio­run za­bił chłopa i jego żonę, po­pę­dził, żeby zdo­być ich ciała. Po­ło­żył zwłoki na stole w okrą­głej wieży ana­to­micz­nej i prze­ana­li­zo­wał wszystko: ko­ści nóg męż­czy­zny wy­glą­dały jak „po­dziu­ra­wione śru­tem!”, no­to­wał z eks­cy­ta­cją; jed­nak naj­bar­dziej uszko­dzone były ge­ni­ta­lia[169]. Po­cząt­kowo my­ślał, że włosy ło­nowe za­pa­liły się i spo­wo­do­wały opa­rze­nia, ale od­rzu­cił tę myśl, gdy za­uwa­żył, że oboje mieli nie­tknięte pa­chy. Po­mimo co­raz bar­dziej od­strę­cza­ją­cego za­pa­chu śmierci i spa­lo­nego ciała Hum­boldt cie­szył się każdą mi­nutą tego po­nu­rego ba­da­nia. „Nie mogę ist­nieć bez eks­pe­ry­men­tów”, ob­wie­ścił[170].

Ulu­bio­nym do­świad­cze­niem Hum­boldta było to, które od­krył z Go­ethem przez przy­pa­dek[171]. Pew­nego ranka Hum­boldt umie­ścił ża­bią nóżkę na szkla­nej płytce i pod­łą­czał jej nerwy i mię­śnie ko­lejno do róż­nych me­tali – sre­bra, złota, że­laza, cynku i tak da­lej – ale słabe drgnie­nia koń­czyn zu­peł­nie go nie sa­tys­fak­cjo­no­wały. Kiedy póź­niej na­chy­lił się nad nóżką, aby spraw­dzić pod­łą­cze­nie me­tali, koń­czyna skrę­ciła się tak gwał­tow­nie, że spa­dła ze stołu. Obaj męż­czyźni stali w osłu­pie­niu, do­póki Hum­boldt nie zro­zu­miał, że re­ak­cję wy­wo­łała wil­goć z jego od­de­chu. Gdy ma­leń­kie kro­pelki z jego od­de­chu do­tknęły me­tali, wy­two­rzyły prąd elek­tryczny, który po­ru­szył ża­bią łapkę. Było to naj­bar­dziej ma­giczne do­świad­cze­nie, ja­kie kie­dy­kol­wiek prze­pro­wa­dził, uznał Hum­boldt, po­nie­waż wy­dy­cha­nie po­wie­trza na ża­bią nóżkę przy­po­mi­nało „tchnię­cie w nią ży­cia”[172]. Była to do­sko­nała me­ta­fora dla wy­kształ­ca­nia się no­wych nauk o ży­ciu.

W tym kon­tek­ście oma­wiali rów­nież teo­rię by­łego pro­fe­sora Hum­boldta, Jo­hanna Frie­dri­cha Blu­men­ba­cha, o si­łach, które kształ­tują or­ga­ni­zmy – o tak zwa­nym „na­tchnie­niu twór­czym” i „si­łach wi­tal­nych”. Za­fa­scy­no­wany Go­ethe za­sto­so­wał te idee do wła­snej teo­rii urform. Na­tchnie­nie twór­cze, na­pi­sał, wpły­nęło na roz­wój pew­nych czę­ści urform. Wąż, na przy­kład, ma nie­skoń­cze­nie długą szyję, po­nie­waż „ani ma­te­ria, ani siła” nie zo­stały zmar­no­wane na ra­miona czy nogi[173]. Na­to­miast jasz­czurka ma krót­szą szyję, po­nie­waż ma też nogi, pod­czas gdy żaba ma jesz­cze krót­szą szyję, gdyż jej nogi są dłuż­sze. Go­ethe na­stęp­nie wy­ło­żył swój po­gląd, że – w prze­ci­wień­stwie do teo­rii Kar­te­zju­sza, iż zwie­rzęta są ma­szy­nami – żywy or­ga­nizm składa się z czę­ści, które dzia­łają je­dy­nie jako jedna ca­łość[174]. Pro­ściej rzecz uj­mu­jąc, ma­chinę można roz­ło­żyć, a po­tem zło­żyć po­now­nie, pod­czas gdy czę­ści ży­wego or­ga­ni­zmu dzia­łają, tylko je­śli są po­łą­czone ze sobą. W sys­te­mie me­cha­nicz­nym czę­ści kształ­tują ca­łość, pod­czas gdy w sys­te­mie or­ga­nicz­nym ca­łość kształ­tuje czę­ści.

Hum­boldt roz­bu­do­wał tę kon­cep­cję. A cho­ciaż jego wła­sne teo­rie „elek­trycz­no­ści zwie­rzę­cej” oka­zały się osta­tecz­nie błędne, dały mu pod­stawy wła­snego no­wego ro­zu­mie­nia na­tury[2*]. Pod­czas gdy Blu­men­bach i inni uczeni sto­so­wali teo­rię sił do or­ga­ni­zmów, Hum­boldt za­sto­so­wał ją do na­tury na szer­szym po­zio­mie – in­ter­pre­tu­jąc świat na­tu­ralny jako jedną ca­łość, po­ru­szaną si­łami wza­jem­nego od­dzia­ły­wa­nia. Ten nowy spo­sób my­śle­nia zmie­nił jego po­dej­ście. Je­śli wszystko jest po­łą­czone, to trzeba zba­dać róż­nice i po­do­bień­stwa, nie tra­cąc z oczu ca­ło­ści. Pod­sta­wową me­todą ba­daw­czą Hum­boldta w po­zna­wa­niu na­tury stało się po­rów­na­nie, a nie abs­trak­cyjna ma­te­ma­tyka czy liczby.

Go­ethe był urze­czony; do­no­sił przy­ja­cio­łom, jak bar­dzo po­dzi­wia in­te­lek­tu­alną wir­tu­oze­rię mło­dego czło­wieka[175]. Co ważne, obec­ność Hum­boldta w Je­nie zbie­gała się z naj­bar­dziej twór­czymi okre­sami Go­ethego w roku. Nie tylko to­wa­rzy­szył Hum­bold­towi w wieży ana­to­micz­nej, ale rów­nież pi­sał swój po­emat Her­man i Do­rota oraz wró­cił do swych teo­rii do­ty­czą­cych optyki i barw. Ba­dał owady, ro­bił sek­cje ro­ba­ków i śli­ma­ków, kon­ty­nu­ował też stu­dia geo­lo­giczne. Dnie i noce wy­peł­niała mu wtedy praca[176]. „Na­sza mała aka­de­mia”, jak ją na­zy­wał Go­ethe, była bar­dzo za­jęta[177]. Wil­helm von Hum­boldt pra­co­wał nad wier­szo­wa­nym prze­kła­dem jed­nej z tra­ge­dii Aj­schy­losa, o czym dys­ku­to­wał z Go­ethem[178]. Z Ale­xan­drem Go­ethe usta­wił apa­rat optyczny, by ana­li­zo­wać świa­tło[179], ba­dał też lu­mi­ne­scen­cję fos­foru[180]. Po­po­łu­dniami lub wie­czo­rami nie­kiedy spo­ty­kali się w domu Wil­helma i Ca­ro­line, ale czę­ściej zbie­rali się w domu Frie­dri­cha Schil­lera przy rynku, gdzie Go­ethe re­cy­to­wał swe wier­sze, a inni do póź­nej nocy pre­zen­to­wali wła­sne utwory[181]. Go­ethe był tak wy­czer­pany, że z utę­sk­nie­niem wy­pa­try­wał kilku spo­koj­nych dni w We­ima­rze, żeby „wy­po­cząć”[182].

Po­goń Ale­xan­dra von Hum­boldta za wie­dzą była tak za­raź­liwa, że Go­ethe po­wie­dział Schil­le­rowi, iż jego wła­sne za­in­te­re­so­wa­nia na­ukowe obu­dziły się z le­targu[183]. Schil­ler jed­nak mar­twił się, że Go­ethe dał się od­cią­gnąć zbyt da­leko od po­ezji i es­te­tyki[184]. Wszystko to wina Hum­boldta, uwa­żał Schil­ler. Są­dził też, że Hum­boldt ni­gdy nie osią­gnie nic wiel­kiego, po­nie­waż bawi się zbyt wie­loma te­ma­tami. Hum­boldt in­te­re­so­wał się tylko po­mia­rami, a po­mimo bo­ga­tej wie­dzy jego praca wy­ka­zy­wała się „ubó­stwem zna­cze­nia”[185]. Głos Schil­lera był jed­nak je­dy­nym ne­ga­tyw­nym. Na­wet przy­ja­ciel, któ­remu się zwie­rzył, miał inne zda­nie: „tak, Hum­boldt jest en­tu­zja­stą po­mia­rów, ale to bu­du­lec dla jego szer­szego zro­zu­mie­nia na­tury”.

Po mie­siącu po­bytu w Je­nie Go­ethe wró­cił do We­imaru, ale szybko za­tę­sk­nił za na nowo od­kry­tymi bodź­cami i na­tych­miast za­pro­sił do sie­bie Hum­boldta[186]. Pięć dni póź­niej Hum­boldt po­ja­wił się w We­ima­rze i zo­stał na ty­dzień. Pierw­szego wie­czoru Go­ethe za­trzy­mał go­ścia dla sie­bie, ale na­stęp­nego dnia zje­dli obiad w zamku z Ka­ro­lem Au­gu­stem, a po­tem w domu Go­ethego od­było się duże przy­ję­cie. Go­ethe po­ka­zy­wał go­ściowi atrak­cje We­imaru: za­brał Hum­boldta na oglą­da­nie pej­zaży z ksią­żę­cej ko­lek­cji, a także oka­zów geo­lo­gicz­nych świeżo przy­sła­nych z Ro­sji. Nie­mal co dnia je­dli w zamku, do­kąd Ka­rol Au­gust za­pro­sił Hum­boldta, żeby prze­pro­wa­dził kilka eks­pe­ry­men­tów dla roz­rywki go­ści. Hum­boldt mu­siał ulec, ale uwa­żał czas spę­dzony na dwo­rze za stra­cony.

Przez na­stępny mie­siąc, aż do osta­tecz­nego wy­jazdu Hum­boldta z Jeny, Go­ethe krą­żył mię­dzy swym do­mem w We­ima­rze a po­ko­jami w zamku w Je­nie[187]. Czy­tali ra­zem roz­prawy z hi­sto­rii na­tu­ral­nej i cho­dzili na dłu­gie spa­cery. Wie­czo­rami je­dli wspól­nie i prze­glą­dali naj­now­sze tek­sty fi­lo­zo­ficzne. Czę­sto też spo­ty­kali się w świeżo ku­pio­nym pa­wi­lo­nie ogro­do­wym Schil­lera tuż za mu­rami miej­skimi[188]. Ogród Schil­lera przy­le­gał ty­łem do rzeczki, gdzie męż­czyźni sia­dy­wali w ma­łej al­ta­nie. Na okrą­głym ka­mien­nym stole po­środku stały kie­liszki i ta­le­rze z je­dze­niem, ale obok le­żały książki i pa­piery[189]. Po­goda była wspa­niała, a oni cie­szyli się ła­god­nymi wie­czo­rami wcze­snego lata. Nocą sły­szeli je­dy­nie plusk stru­mie­nia i pieśń sło­wika[190]. Roz­ma­wiali, jak na­pi­sał Go­ethe w dzien­niku, o „sztuce, na­tu­rze i umy­śle”[191].

Kon­cep­cje, o któ­rych dys­ku­to­wali, po­chła­niały uczo­nych i my­śli­cieli w ca­łej Eu­ro­pie: cho­dziło o py­ta­nie, jak ro­zu­mieć na­turę. Ogól­nie mó­wiąc, o palmę pierw­szeń­stwa ry­wa­li­zo­wały dwie szkoły: ra­cjo­na­lizm i em­pi­ryzm. Ra­cjo­na­li­ści wie­rzyli, że cała wie­dza po­cho­dzi z ro­zumu i ra­cjo­nal­nej my­śli, pod­czas gdy em­pi­rycy uwa­żali, że świat można „po­znać” tylko po­przez do­świad­cze­nie. Em­pi­rycy twier­dzili, że w umy­śle nie ma nic, co nie po­cho­dzi­łoby od zmy­słów. Nie­któ­rzy po­su­wali się wręcz do twier­dze­nia, że w chwili uro­dze­nia umysł ludzki przy­po­mi­nał czy­stą kartkę bez ja­kich­kol­wiek przy­ję­tych z góry idei – i że przez całe ży­cie karta wy­peł­niała się wie­dzą po­cho­dzącą wy­łącz­nie z do­świad­cze­nia zmy­sło­wego. W na­uce ozna­czało to, że em­pi­rycy za­wsze mu­sieli te­sto­wać swoje teo­rie w dro­dze ob­ser­wa­cji i eks­pe­ry­men­tów, pod­czas gdy ra­cjo­na­li­ści mo­gli oprzeć tezę na lo­gice i ro­zu­mie.

Kilka lat przed pierw­szym spo­tka­niem Hum­boldta i Go­ethego nie­miecki fi­lo­zof Im­ma­nuel Kant ob­wie­ścił fi­lo­zo­ficzną re­wo­lu­cję, która, jak śmiało gło­sił, była rów­nie ra­dy­kalna jak re­wo­lu­cja ko­per­ni­kań­ska ja­kieś 250 lat wcze­śniej. Kant za­jął sta­no­wi­sko po­mię­dzy ra­cjo­na­li­zmem i em­pi­ry­zmem[192]. Prawa na­tury, jak je ro­zu­miemy – na­pi­sał Kant w swej słyn­nej Kry­tyce czy­stego ro­zumu – ist­nieją tylko dla­tego, że nasz umysł je in­ter­pre­tuje. Tak jak Ko­per­nik do­szedł do wnio­sku, że Słońce nie może krę­cić się wo­kół nas, tak my, uznał Kant, mu­simy cał­ko­wi­cie zmie­nić na­sze ro­zu­mie­nie tego, jak pod­cho­dzić do na­tury.

Schil­ler (z le­wej) z Wil­hel­mem i Ale­xan­drem von Hum­bold­tami oraz Go­ethem w ogro­dzie Schil­lera w Je­nie

Du­alizm mię­dzy świa­tem ze­wnętrz­nym i we­wnętrz­nym zaj­mo­wał fi­lo­zo­fów od ty­siąc­leci. Py­ta­nie brzmiało: czy drzewo, które wi­dzę w moim ogro­dzie, to idea tego drzewa, czy praw­dziwe drzewo? Dla na­ukow­ców po­kroju Hum­boldta, któ­rzy pró­bo­wali zro­zu­mieć na­turę, to była naj­waż­niej­sza kwe­stia. Lu­dzie byli ni­czym oby­wa­tele dwóch świa­tów, zaj­mu­jąc i świat Ding an sich (rze­czy sa­mej w so­bie), czyli świat ze­wnętrzny, i świat we­wnętrzny wła­snej per­cep­cji (tego, ja­kimi rze­czy „wy­da­wały się” jed­nost­kom). We­dług Kanta, „rze­czy sa­mej w so­bie” ni­gdy nie da się na­prawdę po­znać, pod­czas gdy świat we­wnętrzny za­wsze jest su­biek­tywny.

Kant jed­nak zwró­cił uwagę na tak zwany po­ziom trans­cen­den­talny: kon­cep­cję, że kiedy do­świad­czamy obiektu, staje się on „rze­czą, jaką nam się wy­daje”. Na­sze zmy­sły, po­dob­nie jak ro­zum, są jak za­bar­wione oku­lary, przez które po­strze­gamy świat. Cho­ciaż mo­żemy wie­rzyć, że spo­sób, w jaki po­rząd­ku­jemy i ro­zu­miemy na­turę, opiera się na czy­stym ro­zu­mie – na kla­sy­fi­ka­cji, pra­wach ru­chu i tak da­lej – Kant uwa­żał, że ten po­rzą­dek jest kształ­to­wany przez umysł czło­wieka po­przez te za­bar­wione oku­lary. To my na­rzu­camy ten po­rzą­dek na­tu­rze, a nie ona na­rzuca go nam. A przy tym „ja” staje się twór­czym ego – nie­mal jak pra­wo­dawca na­tury, na­wet je­śli ozna­cza to, że ni­gdy nie zdo­bę­dziemy „praw­dzi­wej” wie­dzy o „rze­czy sa­mej w so­bie”. W re­zul­ta­cie na­cisk prze­su­wał się w stronę „ja”[193].