Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lily Bard przybywa do małego miasteczka Shakespeare w Arkansas, aby uciec od swojej mrocznej i brutalnej przeszłości. Zarabia, sprzątając cudze domy, w wolnych chwilach trenuje karate i w zasadzie nic innego jej nie interesuje.
Kiedy więc znajduje w parku zwłoki Pardona Albee, znanego inwestora w branży budowlanej, postanawia się trzymać od sprawy z daleka. Nie obchodzi jej, kto to zrobił, ale kiedy policja i lokalna społeczność zaczynają wskazywać na nią palcem, Lily zdaje sobie sprawę, że jeśli chce się oczyścić z podejrzeń, musi znaleźć prawdziwego zabójcę w tej cichej i zamkniętej społeczności.
Charlaine Harris to amerykańska pisarka, które publikuje od ponad trzydziestu lat. Największy rozgłos przyniosła jej seria o kelnerce Sookie Stackhouse z Luizjany; na jej podstawie HBO nakręciło serial „Czysta krew” („True Blood”).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 271
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 6 godz. 36 min
Tytuł oryginału: Shakespeare’s Landlord
Przekład z języka angielskiego: Rafał Śmietana
Copyright © Charlaine Harris, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Julita Cisowska
Korekta: Katarzyna Onderka
ISBN 978-87-0237-661-6
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International
Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Dla wszystkich moich znajomych – pensjonariuszy Izby Tortur doktora Thana, zwłaszcza Marthy, Johna i Wayne’a
Zebrałam się w sobie. Bosymi stopami zaparłam się na drewnianej podłodze i gotowa do ataku napięłam mięśnie ud. Zrobiłam wykrok lewą nogą i obracając się, uniosłam prawą nogę zgiętą w kolanie. Gwałtownie wystrzeliłam stopę do przodu i natychmiast cofnęłam. Czarny worek treningowy marki Everlast zakołysał się na łańcuchu.
Opuściłam kończynę. Lekko obróciłam się na niej, tym razem mając worek przed sobą. Lewą nogą wykonałam dłuższe, silniejsze kopnięcie, zwane mae geri. Kopałam na przemian to lewą, to prawą nogą, z przodu i z boku, wykonywałam obroty, ćwicząc słabsze uderzenia piętą. Oddychałam coraz głębiej, lecz ani na chwilę nie wypadłam z rytmu: kopnięcie – wydech, powrót – wdech.
Worek zatańczył na łańcuchu, huśtając się tam i z powrotem, co wymagało ode mnie coraz większego skupienia, by kolejny cios trafił równie precyzyjnie. Poczułam się zmęczona.
Na koniec silniejszą prawą nogą wyprowadziłam potężne kopnięcie, uchyliłam się przed powracającym workiem i wykonałam seiken. Wyprostowaną ręką trafiłam w cel.
Skończyłam ćwiczenie. Automatycznie się ukłoniłam, zupełnie jakbym miała żywego sparringpartnera, i pokręciłam głową, zdegustowana własną głupotą. Sięgnęłam po ręcznik wiszący na specjalnym haczyku przy klamce do drzwi. Poklepując się po policzkach, zastanawiałam się, czy trening wystarczająco mnie zmęczył. Ciekawe, czy gdybym teraz wzięła prysznic i wskoczyła do łóżka, zasnęłabym od razu? Nie dowiem się, dopóki nie spróbuję.
Umyłam włosy, namydliłam i spłukałam całe ciało. Po pięciu minutach byłam gotowa. Wytarłam się, a potem wmasowałam we włosy piankę. Stanęłam przed lustrem i za pomocą palców oraz szczotki trochę nastroszyłam fryzurę. Owinęłam się ręcznikiem, żeby nie patrzeć na siebie w lustrze.
Teraz noszę krótkie jasnoblond włosy. Jedna z nielicznych ekstrawagancji, na jakie sobie pozwalam, to farbowanie, ondulacja i strzyżenie w Terra Ann, najmodniejszym salonie fryzjerskim w Shakespeare. Niektórzy z moich pracodawców też się tam czeszą – zdarza im się zapomnieć języka w gębie, gdy mnie widzą.
Większość ludzi korzystających z siłowni uważa, że nie może się obejść bez głębokiej opalenizny, ale ja jestem blada. Dzięki temu blizny nie są aż tak widoczne. Ale nie lubię nadmiaru włosów – wyrywam każdą nierówną brew, nogi i pachy golę na gładko.
Kiedyś, wiele lat temu, wydawało mi się, że jestem ładna. Jak to zwykle bywa, rywalizowałam pod tym względem z moją siostrą Vareną i pamiętam, że stwierdziłam, iż moje oczy są większe, w odcieniu jaśniejszego błękitu niż jej, nos prostszy i cieńszy, a usta pełniejsze. Z kolei jej podbródek wypadał lepiej – był bardziej kształtny i zdeterminowany. Mój jest zaokrąglony. Nie widziałam jej od trzech lat. Chyba jednak jest ładniejsza ode mnie. Chociaż twarz mi się nie zmieniła, zmienił się mój umysł. Stan umysłu odbija się na twarzy i zmienia ją.
Czasami bywają takie poranki – przychodzą po naprawdę złych nocach – zaglądam w lustro i nie poznaję kobiety, którą w nim widzę.
Tym razem zanosiło się na jedną z naprawdę złych nocy (chociaż nie miałam pojęcia, jak bardzo złych). Ale czułam, że nie ma sensu się kłaść. Wprost paliłam się do wyjścia.
Wrzuciłam przepocony strój treningowy do kosza na brudną bieliznę i ubrałam się. Wciągnęłam dżinsy i T-shirt, który wsunęłam do spodni, a przez szlufki przeciągnęłam pasek. Włosy miałam jeszcze trochę wilgotne, więc potraktowałam je suszarką. Na wierzch narzuciłam ciemną wiatrówkę.
Drzwi frontowe, tylne, a może kuchenne? Są takie wieczory, że tracę dość dużo czasu, żeby się zdecydować.
Tylne. Chociaż wszystkim drzwiom smaruję zawiasy, żeby zamykały się i otwierały prawie bezszelestnie, tylne działają najciszej.
Mój dom jest otwarty na przestrzał, co oznacza, że tylne wejście znajduje się dokładnie naprzeciwko drzwi frontowych. Wystarczy, że spojrzę na drugą stronę korytarza i salonu, który zajmuje całą szerokość domu, i od razu wiem, czy zamknęłam zasuwę.
Oczywiście, że zamknęłam – nigdy nie zaniedbuję środków bezpieczeństwa. Wyszłam tylnymi drzwiami i w ich zamku też przekręciłam klucz. Wepchnęłam go na samo dno przedniej kieszeni spodni, skąd raczej nie powinien wypaść. Przez minutę stałam na maleńkim ganku, wdychając delikatny zapach młodych listków pnącej róży. Roślina wspięła się już do połowy drabinki, którą zrobiłam, żeby przydać uroku mojemu gankowi.
Oczywiście uniemożliwiała mi zauważenie osób, które chciałyby zakraść się do mojego domku, lecz gdy mniej więcej za miesiąc pojawią się pierwsze kwiaty, nie pożałuję tego. Od dziecka uwielbiam róże. Ich krzaki gęsto porastały duże podwórko mojego rodzinnego domu w małym miasteczku.
Ogród, jaki pamiętam z dzieciństwa, był przynajmniej pięć razy większy od mojego, który po sześciu metrach od ściany domu kończy się nagle w stromiźnie nasypu kolejowego. Pochyłość porastają chwasty, lecz co jakiś czas pojawiają się tu wynajęci kosiarze i starają się je likwidować. Gdy stoję twarzą ku torom, po lewej stronie mam wysokie drewniane ogrodzenie otaczające niewielki blok mieszkalny, noszący dumną nazwę Apartamentów Ogrodowych Shakespeare. Leży nieznacznie wyżej niż mój dom. Po prawej, nieco poniżej, widzę równie małe podwórko ostatniej posesji przy mojej ulicy. Jest prawie dokładną kopią mojego domku i należy do księgowego nazwiskiem Carlton Cockroft.
W oknach u Carltona panowała ciemność, co – ze względu na późną porę – wcale mnie nie zdziwiło. W bloku dostrzegłam światło tylko w mieszkaniu Deedry Dean. Lecz gdy uniosłam głowę, natychmiast zgasło.
Pierwsza po północy.
Cicho zeszłam z ganku. W sportowych butach stąpałam po trawie prawie bezszelestnie. Niewidziana przez nikogo ruszyłam ulicami Shakespeare. Noc była cicha i ciemna. Powietrze stało nieruchome, a na zimnym nieboskłonie wisiał samotny półksiężyc. Nawet gdybym chciała, nie mogłam dostrzec sama siebie. I tak było mi najlepiej.
Półtorej godziny później poczułam się wystarczająco zmęczona, by wreszcie położyć się spać.
Zawróciłam do domu i już nie próbowałam się ukrywać. Można nawet powiedzieć, że zachowywałam się nieostrożnie. Ruszyłam chodnikiem wzdłuż arboretum (taką fantazyjną nazwą obdarzono zaniedbany mały park z tabliczkami poprzyczepianymi do kilku drzew i krzewów). Estes Arboretum zajmuje cały kwartał zdecydowanie najpodlejszej dzielnicy Shakespeare. Każda z czterech ulic okalających park nazywa się inaczej. Moja ulica, Track, po wschodniej stronie parku, ma długość zaledwie jednego kwartału. Niewiele aut nią przejeżdża. Co rano, kiedy wstaję i wyglądam przez okno, zamiast cudzych garaży widzę drzewa po drugiej stronie ulicy.
Szłam od ulicy Latham biegnącej wzdłuż południowej strony parku. Znajdowałam się właśnie naprzeciw skrawka zarośli, do którego nikt nie rościł sobie pretensji, tuż na południe od domu Carltona Cockrofta. Nie byłam nieostrożna i nie przystanęłam pod rzucającą mizerną poświatę latarnią uliczną, jedną z czterech postawionych na każdym rogu arboretum. Miasteczka Shakespeare nie stać na instalowanie latarni w środku kwartału, zwłaszcza w takiej części miasta.
Przez całą noc nie widziałam żywej duszy, lecz nagle odniosłam wrażenie, że nie jestem sama. W ciemności po drugiej stronie ulicy ktoś się poruszył.
Instynktownie ukryłam się za pniem dębu amerykańskiego rosnącego na skraju parku. Jego długie gałęzie zwisały nad chodnikiem. Miałam nadzieję, że ich cień ukrył mnie przed wzrokiem tajemniczej postaci wynurzającej się z mroku. Serce waliło mi nieprzyjemnie szybko. Co z ciebie za twardziel! – zadrwiłam z siebie. Co pomyślałby Marshall, gdyby cię teraz zobaczył? Lecz gdy po sekundzie uspokoiłam się, stwierdziłam, że na pewno pochwaliłby mnie za to, że nie straciłam głowy.
Ostrożnie wyjrzałam zza pnia. W środku kwartału, gdzie znajdował się ten ktoś, panowała prawie zupełna ciemność. Nie wiedziałam nawet, czy patrzę na mężczyznę, czy na kobietę. Powróciło nieprzyjemne wspomnienie mojej prababki, wypowiadającej porzekadło: „Czarniejszy niż Murzyn z zamkniętymi ustami w kopalni węgla”, czym zupełnie nieświadomie wywoływała zakłopotanie całej rodziny. Chociaż może nie, może to delikatne skinienie zadowolenia nie dotyczyło zgrabnego wyrażenia, lecz umęczonych spojrzeń, jakie wymieniali między sobą moi rodzice.
Prababka wyszłaby pewnym krokiem na środek ulicy i zapytałaby, z kim ma do czynienia, przekonana, że nic jej nie grozi.
Ale ja wiem lepiej.
Okryta mrokiem postać pchała coś przed sobą. A to coś miało kółka.
Wbijając wzrok w ciemności, próbowałam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej podczas bezsennych nocy, gdy snułam się po miasteczku, ktoś jeszcze pojawił się na mojej ulicy. Owszem, widywałam czasem jakiś samochód, mieszkańców bloku lub ich gości, lecz nie sądzę, bym w ciągu ostatnich czterech lat spotkała kogokolwiek idącego piechotą – przynajmniej w tej części miasta.
W złe noce, kiedy zdarza mi się dojść do samego centrum, to co innego.
Ale tu i teraz zaniepokoiłam się nie na żarty. Tajemnicza postać starała się, by jej nie zauważono. Ten drugi mieszkaniec nocy popychał coś, w czym teraz rozpoznałam dwukołowy wózek. Miał specjalny uchwyt i podpórkę, więc gdy się go stawiało pionowo, nie przewracał się. Mieściły się na nim dwa studwudziestolitrowe pojemniki na śmieci.
Instynktownie zacisnęłam dłonie w pięści. Nawet w ciemnościach poznałam znajomy kształt. Wózek należał do mnie. Kupiłam go na wyprzedaży od ludzi, którzy wyprowadzali się z miasta. Pan domu zrobił go własnoręcznie.
Teraz wózek był załadowany czymś zawiniętym w ciemny plastik, być może matą do nakrywania rabat, żeby nie rosły na nich chwasty. Na gładkiej powierzchni widziałam blade refleksy światła.
Poczułam wściekłość, jakiej dawno nie doświadczałam. Działo się coś złego, a złodziej wózka chciał mnie w to wmieszać. Spokój, którego osiągnięcie tak wiele mnie kosztowało, miał zostać zniszczony, i to zupełnie nie z mojej winy. Sama nie mogłam zaczepić złodzieja. Nie miałoby to sensu – mógł być uzbrojony i oczywiście bardzo chciał coś ukryć przed światem.
Zacisnęłam zęby, patrzyłam i czekałam.
Przez nierówną nawierzchnię zaniedbanej uliczki Track tajemnicza postać wiozła jakiś ciężar na wózku na śmieci. Poznałam, że musi to być coś ciężkiego, gdyż złodziej przemieszczał się powoli, przygarbiony.
Coś niesamowitego. Zadrżałam. Zebrałam poły wiatrówki i z cichym świstem zasunęłam zamek. Z kieszeni wyjęłam cienką ciemną apaszkę i obwiązałam nią jasne włosy. Ani na chwilę nie spuszczałam oczu z mozolnych postępów złodzieja. Kierował się w stronę parku. Poczułam, jak kąciki ust wędrują mi ku górze w uśmiechu, gdy patrzyłam, jak mozoli się z wciągnięciem wózka z ulicy na chodnik. Najwyraźniej ułatwienia dla inwalidów nie zaliczały się do priorytetów, gdy przed wielu laty te chodniki wykonywano.
Wreszcie wózek wskoczył na chodnik. Złodziej musiał przyśpieszyć kroku, żeby go dogonić. W ciemności, podążając jedną z wąskich brukowanych alejek arboretum, toczył swój ładunek. Zaczęłam liczyć sekundy. Za trzy minuty wrócił, nadal popychając mój wózek.
Tym razem wózek był pusty.
Gniew ustąpił miejsca zaciekawieniu, chociaż tylko na krótką chwilę.
Patrzyłam, jak tajemnicza postać popycha wózek po moim podjeździe, ledwo mieszcząc się w wąskiej przestrzeni między samochodem a ścianą garażu. Złodziej pojawił się na tyłach mojego domu. Szedł szybkim krokiem. Zanim dotarł do południowego podjazdu bloku mieszkalnego, musiał obejść ogrodzenie. Okrążył budynek. On lub ona najwyraźniej miał zamiar wejść do niego od tyłu. Drzwi frontowe za bardzo skrzypiały. Zawsze zapamiętuję takie szczegóły.
Dość często wchodzę i wychodzę z tego budynku.
Tak jak się spodziewałam, złodziej nie pojawił się ponownie po drugiej stronie bloku. Więc musiał to być jeden z jego mieszkańców, a może gość, który zatrzymał się tam na noc. Ponieważ mieszkają tam jedna niezamężna kobieta i czterej kawalerowie, coś takiego zdarza się dość często.
Jeszcze przez kilka sekund trzymałam się w cieniu drzewa. Czekałam, czy gdzieś nie zapali się światło. Ze swojego punktu obserwacyjnego widziałam okna po południowej stronie budynku, a także okna frontowe. Jednak ktokolwiek to był, zachowywał się bardzo ostrożnie. Budynek tonął w ciemnościach.
Wiedziałam, że ja też muszę być bardzo ostrożna. Odczekałam pięć minut według elektronicznego zegarka i dopiero wtedy odważyłam się poruszyć. Po chwili znalazłam się w arboretum. Nie podążałam za niczyimi śladami, poruszałam się w ciemności tak cicho, jak to tylko było możliwe. Oceniłam, w którym miejscu mniej więcej dotrę do ścieżki. Układ alejek w parku znałam równie dobrze jak rozkład mojego własnego domu. Są pewne plusy wielogodzinnych wędrówek po różnych zakamarkach Shakespeare.
Złodziej owinął swój łup czarnym workiem, nie byłam więc pewna, czy uda mi się go znaleźć ze względu na panujące wszędzie egipskie ciemności. Gdybym nie musnęła nogawką dżinsów o plastik, który wydał z siebie charakterystyczny szelest, mogłabym po omacku wędrować po alejce przez następną godzinę.
Gdy tylko usłyszałam odgłos, przykucnęłam. Po chwili to, co początkowo uznałam za matę z tworzywa sztucznego, okazało się dwoma ogromnymi workami na śmieci. Jeden założony od góry, a drugi od dołu, nachodziły na siebie w połowie, okrywając coś dużego i miękkiego. Dotknęłam pakunku i pod czymś miękkim wyczułam coś twardego i nierównego. Coś, co trochę za bardzo przypominało ludzkie żebra.
Przygryzłam dolną wargę, żeby przypadkiem nie krzyknąć.
W milczeniu walczyłam z wszechogarniającym pragnieniem, by zerwać się na równe nogi i uciec. Po kilku głębokich oddechach wygrałam. Przygotowałam się na to, co musiałam zrobić, lecz nie odważyłabym się działać w ciemności.
Sięgnęłam do kieszeni wiatrówki i wyciągnęłam lekką, małą, lecz silnie świecącą latarkę, która kiedyś spodobała mi się w Wal-Marcie. Nie wstając, przesunęłam się tak, by moje ciało znalazło się między blokiem mieszkalnym a tym, co było na ziemi. Pstryknęłam przyciskiem.
Znów rozgniewałam się na siebie, gdy zobaczyłam, jak bardzo trzęsą mi się ręce. Rozsunęłam worki na jakieś dziesięć centymetrów. Zobaczyłam podartą, spraną koszulę męską w zielonopomarańczową szkocką kratę. Kieszeń klatki piersiowej musiała o coś zaczepić – była częściowo odpruta wzdłuż szwu i brakowało fragmentu materiału.
Poznałam tę koszulę. Kiedy widziałam ją po raz ostatni, nie była podarta.
Wsunęłam rękę do worka trochę z boku i znalazłam dłoń. Chwyciłam nadgarstek w miejscu, w którym powinnam wyczuć tętno.
W środku chłodnej nocy w Shakespeare kucałam wśród drzew, trzymając za rękę martwego mężczyznę.
A teraz na plastikowych workach bezmyślnie zostawiłam odciski palców.
Mniej więcej czterdzieści minut później siedziałam w swojej sypialni. Wreszcie padałam na nos ze zmęczenia.
Wyjęłam ciało z worków.
Potwierdziłam tożsamość trupa i jego stan. Nie oddychał, nie mogłam też wyczuć tętna.
Wyszłam z arboretum, wiedząc, że zostawiłam za sobą ślady. Nie mogłam tego uniknąć. Wpadłam na pomysł, że przynajmniej wyjdę tą samą drogą, którą przyszłam, żeby chociaż trochę je zatrzeć. Wynurzyłam się z krzaków na ulicę Latham i przeszłam na drugą stronę daleko poza zasięgiem wzroku mieszkańców bloku. Skradając się, okrążyłam dom Carltona Cockrofta, cicho przechodząc przez jego podwórko, by na koniec dotrzeć do własnego domu.
Zauważyłam, że złodziej odstawił wózek. Na pierwszy rzut oka pojemniki na śmieci znajdowały się na swoich miejscach, lecz po chwili stwierdziłam, że odwrócił ich kolejność. Niebieski pojemnik zawsze stał po prawej, a brązowy po lewej stronie. Otworzyłam tylne drzwi i weszłam do środka, nie zapalając światła. Znalazłam właściwą szufladę kuchennej szafki i wyjęłam dwie zapinki. Użyłam ich do zamknięcia worków na śmieci, które wcześniej znajdowały się w pojemnikach. Potem włożyłam do środka nowe worki – te, w które wcześniej zapakowano ciało – i zamknęłam pierwszy komplet worków w drugim. Pomyślałam sobie, że nie powinnam oglądać wózka w środku nocy, a wciąganie go do domu spowodowałoby za dużo hałasu. Będzie musiał poczekać do rana.
Zrobiłam wszystko, co mogłam, by zatrzeć mimowolny współudział w wydarzeniach, które rozegrały się tej nocy.
Powinnam już się położyć, lecz nie opuszczało mnie przeczucie, że o czymś zapomniałam. W ten sposób przypominało o sobie wychowanie dziewczynki typowe dla klasy średniej, zresztą jak zawsze w najmniej spodziewanej i odpowiedniej porze. Doczesne szczątki znanej mi osoby leżały samotnie w ciemnościach. Tak nie powinno być.
Nie mogłam zatelefonować na posterunek policji, bo prawdopodobnie połączenia przychodzące nagrywano lub inaczej notowano, nawet w tak małej mieścinie jak Shakespeare. A może powinnam po prostu o wszystkim zapomnieć? I tak ktoś znajdzie go rano. A jeżeli będą to małe dzieci, mieszkające przy ulicy Latham... Nagle przyszedł mi do głowy pomysł, do kogo powinnam zatelefonować. Zawahałam się, kręcąc młynka palcami. Podświadomość mówiła, że to niezbyt rozsądna decyzja. Weź się do roboty i skończ wreszcie z tym wszystkim – powiedziałam sobie.
Wyjęłam latarkę. Posiłkując się jej słabnącym blaskiem, w maleńkiej książce telefonicznej odczytałam numer. Wystukałam właściwe cyfry, wysłuchałam trzech sygnałów, po których odezwał się zaspany męski głos:
– Claude Friedrich.
– Posłuchaj – powiedziałam, zdziwiona, jak szorstko i chrapliwie zabrzmiały moje słowa. Odczekałam chwilę.
– Okej – w głosie mojego rozmówcy zabrzmiała nutka czujności.
– W parku po drugiej stronie ulicy jest trup – powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.
Dyskretnie wśliznęłam się do pokoju treningowego. Przez okno dostrzegłam, że na pierwszym piętrze w mieszkaniu Claude’a Friedricha tuż obok Deedry Dean zapaliło się światło.
Zrobiłam wszystko, co mogłam.
Z miłym poczuciem dobrze spełnionego obowiązku przebrałam się w nocną koszulę. Z ulicy dobiegł mnie odgłos samochodu, więc na palcach weszłam do ciemnego salonu, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Friedrich potraktował mój telefon bardzo poważnie. W pośpiesznie narzuconym na siebie ubraniu rozmawiał z jednym z policjantów z nocnego patrolu, Tomem Davidem Meicklejohnem. Jak się spodziewałam, ruszyli do parku tą samą alejką, którą wybrał złodziej wózka. Obaj mieli w dłoniach potężne latarki „czaszkołupy”.
Sprawa zamknięta – pomyślałam, wracając do sypialni i wpełzając do dwuosobowego łóżka. Okryłam się kołdrą przebraną w świeżą poszewkę, przyłożyłam głowę do poduszki i natychmiast – wreszcie – zapadłam w sen.
Nazajutrz był wtorek. Tego dnia przed południem przychodzę do pani Marie Hofstettler. Jej syn Chuck mieszka w Memphis. Interesuje się matką, lecz nie na tyle, by zadać sobie trud przyjazdu do Shakespeare i zobaczyć się z nią osobiście. Zamiast tego dobrze mi płaci za to, bym dwa razy w tygodniu dotrzymywała jej towarzystwa.
Zawsze trochę sprzątam, przepuszczam garderobę pani Hofstettler przez pralkę i suszarkę, a od czasu do czasu zabieram ją do znajomych, do Kmarta lub Krogera, jeżeli pani Hofstettler czuje się wystarczająco „zwinna”, jak to określa.
Drogę z domu do bloku pokonałam piechotą. Weszłam skrzypiącymi drzwiami frontowymi. Chociaż mam własny klucz do jej mieszkania, lekko zastukałam w pierwsze drzwi po lewej stronie, informując ją, że mam zamiar wejść. Na szczęście już wstała. Ucieszyłam się, bo były i takie dni, gdy zbolała leżała jeszcze w łóżku.
– Zeszłej nocy w ogóle nie zmrużyłam oka! – wykrzyknęła na powitanie.
Marie Hofstettler skończyła osiemdziesiąt pięć lat. Z wyglądu przypomina pomarszczony, suszony owoc moreli. Ma siwe jedwabiste i cienkie włosy, które czesze w niezbyt foremny kok. (Wiem, ile kosztuje ją samodzielne ułożenie fryzury. Kiedyś w chwili zaćmienia umysłu zasugerowałam, żeby ścięła się na krótko. Naburmuszona nie odzywała się do mnie przez całą godzinę). Dzisiaj rano zdążyła nawet włożyć sztuczną szczękę i ubrać się w sukienkę w niebiesko-czerwone paski, w której chodzi po domu. Najwyraźniej ekscytacja dobrze jej robi.
– Widziałam, że policja zamknęła taśmą ścieżkę do parku – skomentowałam najbardziej beznamiętnym głosem, na jaki było mnie stać.
Żaden rodowity mieszkaniec Shakespeare nie nazywał Estes Arboretum inaczej jak tylko „parkiem”. Czas najwyższy, żeby po czterech latach nabrać choć trochę miejscowego sznytu.
– Nie słyszałaś tego okropnego zamieszania?
– Nic a nic – odparłam zgodnie z prawdą. – Spałam jak zabita. – Z tymi słowy poszłam do sypialni pani Hofstettler, gdzie stał kosz z brudną bielizną.
– Pozazdrościć głębokiego snu – krzyknęła za mną staruszka. – Kochana, po całej ulicy jeździły radiowozy. Tam i z powrotem. Widziałam też ambulans. A ilu było gapiów!
– Nie mam pojęcia, co mogło się stać, więc nie mogę pani o niczym opowiedzieć – powiedziałam z udawanym żalem.
Zwykle nie plotkuję z klientami, ale podziwiam Marie Hofstettler za to, że nie narzeka ani nie czepia się drobiazgów.
– W takim razie trzeba włączyć radio – zakomenderowała z zapałem. – Może powiedzą, co się stało. A jak nie, to zatelefonuję do Deedry do ratusza. Ona zawsze najlepiej wie, co w trawie piszczy.
Włączyłam pralkę. Wszystkie osiem mieszkań – po cztery na dole i na górze – ma taki sam rozkład, z tym że te od wschodu stanowią lustrzane odbicie zachodnich. Drzwi frontowe i tylne są zamykane o jedenastej wieczorem, a mieszkańcom nie wolno udostępniać kluczy osobom niepowołanym. Od dziesięciu lat, czyli odkąd wzniesiono budynek, Marie zajmuje mieszkanie od frontu na parterze po północnej stronie. Oprócz niej tylko Pardon Albee mieszkał tu od początku. Z klatki schodowej wchodzi się bezpośrednio do salonu, którego część zajmuje jadalnia. Za jadalnią znajduje się kuchnia. Jak na wynajmowane mieszkanie w bloku, nie brakuje w niej szafek ani blatów roboczych. Z kuchni i jadalni wchodzi się do korytarza. Po prawej stronie (w mieszkaniu Marie) stoi szafa wnękowa, w której zmieściły się pralka, suszarka, półki do przechowywania pościeli, środków czystości i innych drobiazgów. Prawie dokładnie naprzeciw szafki znajduje się wejście do głównej sypialni – przyjemnej wielkości, z bardzo dużą zabudowaną wnęką. Kolejne drzwi za szafą w korytarzu wiodą do o wiele mniejszej sypialni dla gości, a sam korytarz kończy się łazienką z wielkim balkonowym oknem z matowanego szkła, kryjącym wyjście na drugą klatkę schodową – drogę ucieczki w razie pożaru.
Zawsze ceniłam sobie fakt, że drzwi wejściowe do mieszkania usytuowane są nieco z boku, co uniemożliwia wchodzącym osobom bezpośrednie zajrzenie do łazienki.
Pardon Albee – inwestor i właściciel budynku w jednej osobie – miał czelność nazwać go Apartamentami Ogrodowymi, gdyż mieszkania frontowe wychodzą na arboretum. Jednak z tylnych widać tylko wybrukowany dziedziniec łączący budynek z wiatą garażową podzieloną na osiem miejsc parkingowych, zbyt szerokich na jeden, a zbyt wąskich na dwa samochody. Mieszkańcy piętra mogą rozkoszować się widokiem na tory kolejowe, a dalej na zaplecze sklepu żelaznego ze sprzętem dla drwali.
Na prośbę pani Hofstettler włączyłam radio i zaczęłam robić porządki w większej sypialni. Staruszka nastawiła odbiornik nieco głośniej, żebym mogła słuchać wraz z nią – choć dopiero po wnikliwej analizie tego, komu ewentualnie mógłby przeszkadzać hałas. Zdecydowała wreszcie, że nikomu, bo najbliżsi sąsiedzi, T.L. i Alva Yorkowie, zapewne wyszli już na swój poranny spacer, a Norvel Whitbread, mieszkający piętro wyżej, był już w pracy, upił się lub jedno i drugie.
Lokalna stacja radiowa, obejmująca swoim zasięgiem większość obszaru hrabstw Hartsfield i Creek, gra tak zwanego klasycznego rocka. W odbiorniku Marie była zaprogramowana pod osobnym przyciskiem. Melodia, którą usłyszałam najpierw, kiedyś mi się podobała – na długo, zanim porządek dzienny mojego życia uległ tak znacznemu... hmm... uproszczeniu. Uśmiechnęłam się, podnosząc z toaletki stare figurki porcelanowe, i bardzo starannie je przetarłam. Piosenka skończyła się, spojrzałam na zegarek i zaraz po sygnale czasu odezwała się spikerka. Mówiła z tak silnym południowym akcentem z Arkansas, że nawet po czterech latach pobytu w miasteczku musiałam dość uważnie się przysłuchiwać, żeby ją zrozumieć.
– Wiadomości lokalne – odezwał się nosowy głos z wystudiowaną powagą. – Około godziny drugiej trzydzieści w nocy w parku Estes Arboretum w mieście Shakespeare znaleziono zwłoki Pardona Albee, znanego inwestora w branży budowlanej z Hartsfield County. Policja podjęła działania na podstawie anonimowego zgłoszenia telefonicznego. Komendant Claude Friedrich stwierdził, że przyczyna zgonu na razie nie jest znana, lecz nie wyklucza udziału osób trzecich. Denat przez całe życie mieszkał w Shakespeare i należał do miejscowego Zjednoczonego Kościoła Protestanckiego. Inne wiadomości. Sąd hrabstwa Creek skazał Harleya Dona Murrella na dwadzieścia lat za uprowadzenie i gwałt...
– To niemożliwe! – wykrzyknęła naprawdę poruszona pani Hofstettler.
Ostrożnie odłożyłam na miejsce pasterkę, którą właśnie przecierałam, i pobiegłam do salonu.
– Lily, to straszne! Myślisz, że ktoś mógł go zabić i obrabować właśnie tutaj? Komu teraz będziemy płacić czynsz, skoro Pardon Albee nie żyje? I kto odziedziczy po nim budynek?
Odruchowo podałam staruszce chusteczkę higieniczną. Pomyślałam, że kto jak kto, ale ona zawsze przechodzi od razu do sedna sprawy. Rzeczywiście – do kogo teraz będzie należał budynek? Gdy zeszłej nocy w świetle latarki poznałam brzydką zielono-pomarańczową kraciastą koszulę Pardona Albee, nie o tym najpierw pomyślałam.
Odpowiedź nie miała bezpośredniego wpływu na moje życie, gdyż nie wynajmowałam, lecz kupiłam dom od Pardona, podobnie zresztą jak mój sąsiad. O ile wiedziałam, Pardon sprzedał działki leżące na północ od ulicy Track i do rogu Jamaica Street Zjednoczonemu Kościołowi Protestanckiemu – związkowi różnych odłamów religijnych, który zupełnie nieoczekiwanie rozkwitał. Jedyną nieruchomością, którą w ostatnich latach posiadał jeszcze na własność, były Apartamenty Ogrodowe. Wyżywał się w roli właściciela. Uważał się za główną postać czegoś w rodzaju serialu telewizyjnego, w którym grał rolę dobrego gospodarza domu, pomagającego wszystkim mieszkańcom rozwiązywać problemy i znającego wszystkie ich najintymniejsze sekrety.
A przynajmniej bardzo się starał, aby tak było.
– Muszę zatelefonować. Lily, tak się cieszę, że jesteś dziś ze mną!
Pani Hofstettler była bardziej poruszona niż kiedykolwiek przedtem. Pamiętam, jak kiedyś przez dwa tygodnie kipiała ze złości, gdy ministrant w kościele episkopalnym świętego Stefana zapalił w Adwencie niewłaściwą świecę.
– Do kogo chciała pani zatelefonować? – zapytałam, odkładając ściereczkę.
– Na policję. Pardon był wczoraj u mnie. Wiesz, jak zawsze pierwszego. Na koniec miesiąca Chuck przesyła mi czek, składam go w banku, a pierwszego przychodzi do mnie pan Albee. Punktualnie jak w zegarku. Zawsze mam dla niego przygotowany czek. Kładę go o tu, na stole, a on zawsze... Myślę, że powinnam powiedzieć policji, że u mnie był!
– W takim razie wybiorę numer.
Miałam nadzieję, że uspokoi się trochę po rozmowie. Ku mojemu zdziwieniu i zaniepokojeniu, dyspozytorka komendy policji w Shakespeare obiecała jej, że przyślą kogoś, kto wysłucha, co pani Hofstettler ma do powiedzenia.
– Lepiej zaparz kawę, Lily – poprosiła. – Może policjant będzie chciał się napić? Co mogło się stać Pardonowi? To nie do wiary! Jeszcze wczoraj tu stał. O tu, właśnie w tym miejscu. A teraz nie żyje, choć przecież był o ładne dwadzieścia pięć lat młodszy ode mnie! Lily, proszę cię, weź tę chusteczkę i ułóż prosto tę poduszkę na kanapie. Ach, te przeklęte nogi! Nie masz pojęcia, Lily, jak starość potrafi człowiekowi dokuczyć.
Na tak postawioną sprawę nie istniała żadna bezpieczna odpowiedź, więc błyskawicznie doprowadziłam pokój do porządku. Ekspres zaczął bulgotać, mieszkanie było wysprzątane, zdążyłam jeszcze musnąć gąbką łazienkę, gdy odezwał się dzwonek do drzwi. Wyjmowałam właśnie ubrania z suszarki, a ponieważ zaraziłam się od Marie pedantycznym zamiłowaniem do porządku, pośpiesznie zaniosłam czyste pranie do gościnnej sypialni i, w drodze do drzwi wejściowych, zamknęłam szczebelkowe drzwi zasłaniające pralkę i suszarkę.
Spodziewałam się płotki, więc coś ścisnęło mnie w sercu, gdy poznałam komendanta policji – człowieka, do którego zatelefonowałam w środku nocy.
Usunęłam się na bok i gestem dłoni zaprosiłam go do środka, przeklinając w duchu wyrzuty sumienia i przeklęty telefon. Obawiałam się, że gdy tylko się odezwę, natychmiast rozpozna mój głos.
Po raz pierwszy zobaczyłam Claude’a Friedricha z tak bliska, chociaż oczywiście wiele razy widywałam go, jak wyjeżdża z podjazdu pod blokiem, a od czasu do czasu mijałam go na korytarzu, gdy sprzątałam w jednym z mieszkań.
Claude Friedrich był czterdziestokilkuletnim bardzo wysokim mężczyzną. Mocno opalony, miał jasnobrązowe włosy i wąsy przyprószone siwizną. Z ogorzałej twarzy spoglądały na mnie jasnopopielate oczy. Komendant miał niewiele zmarszczek (za to te, które miał, były tak głębokie, jakby ktoś wystrugał je dłutem), szeroką twarz i kwadratową szczękę, szerokie plecy i ręce, płaski brzuch. Broń na jego biodrze wyglądała bardzo naturalnie. Granatowy mundur sprawił, że natychmiast zaschło mi w ustach, poczułam wewnątrz niepokój i wściekłość.
Jeszcze jeden macho – pomyślałam. Zupełnie jakby mnie słyszał, Friedrich nagle się odwrócił. Przyłapał mnie z uniesionymi brwiami i z sardonicznie wykrzywioną miną. Przez pełną napięcia chwilę mierzyliśmy się wzrokiem.
– Dzień dobry, pani Hofstettler – powiedział uprzejmie, przenosząc spojrzenie na moją pracodawczynię, która mięła chusteczkę w dłoniach.
– Dziękuję, że pan przyszedł, chociaż nie wiem, czy dobrze, że pana fatygowałam – odpowiedziała jednym tchem. – Nie chciałabym panu niepotrzebnie zabierać czasu. Proszę, niech pan usiądzie.
Gestem wskazała mu obitą kwiecistym materiałem kanapę, stojącą na wprost telewizora i naprzeciw jej ulubionego rozkładanego fotela.
– Dziękuję pani. Naprawdę to dla mnie żaden kłopot – uspokoił ją Friedrich. Bez dwóch zdań, umiał się znaleźć. Usiadł z wdzięcznością, jakby stał od tygodnia. Ruszyłam do kuchni i otworzyłam znajdujące się nad blatem okienko. Za plecami naszego gościa postawiłam dzbanek z kawą. Widząc go, pani Hofstettler natychmiast zaczęła zachowywać się jak gospodyni, co pomogło jej odzyskać spokój.
– Co za nietakt z mojej strony – wyrzucała sobie, zwracając łagodne, spłowiałe niebieskie oczy na gościa. – Proszę się poczęstować kawą. Pija pan ze śmietanką i z cukrem?
– Dziękuję bardzo – odparł Friedrich. – Poproszę o czarną.
– Lily, czy mogłabyś podać panu komendantowi kawę? Ja chyba nie będę piła, ale ty nalej sobie i dosiądź się do nas. Młody człowieku, mam wrażenie, że znałam twojego ojca... – Z tymi słowy pani Hofstettler rozpoczęła nieuniknioną analizę pokrewieństw, które sprawiały, że powitania ludzi z amerykańskiego Południa są tak wylewne i trwają tak długo.
Wiedząc, że starszej pani sprawię tym radość, położyłam na tacy serwetki, talerzyk z herbatnikami (tę słabość trzyma w sekrecie – Marie przepada za czekoladowymi Keebler Elves z czekoladowym nadzieniem) i dwie pełne po brzegi filiżanki kawy. Jednocześnie słuchałam, jak Friedrich opowiada o pracy policjanta w Little Rock i podjęciu decyzji o powrocie w rodzinne strony, gdy w krótkich odstępach czasu zmarł jego ojciec, on sam rozwiódł się, a w Shakespeare zwolniło się stanowisko komendanta policji. Wspomniał o radości, jaką czerpie z ponownego odkrycia swobodniejszego tempa życia w małym mieście.
Był dobry w te klocki, musiałam przyznać po raz kolejny.
Układając serwetki w zachodzące na siebie trójkąty na tacy zdobionej jasnymi motywami kwiatowymi, przyznałam się sama przed sobą, że odczuwam niepokój. Jak długo można milczeć jak kołek i nie wyjść na dziwaczkę? Z drugiej strony przecież spał, kiedy do niego zatelefonowałam. Powiedziałam tak niewiele, więc na jakiej podstawie miałby rozpoznać mój głos?
Płynnym ruchem podniosłam tacę i zaniosłam do salonu. Podałam Friedrichowi filiżankę. Teraz, gdy znów znalazłam się blisko niego, jeszcze wyraźniej uświadomiłam sobie, jak potężnie jest zbudowany.
– Przepraszam, ale my chyba jeszcze się nie znamy – zaczął taktownie Friedrich, gdy przysiadłam na twardym fotelu naprzeciw niego.
– Bardzo pana przepraszam! – powiedziała pani Hofstettler smutnie, potrząsając głową. – Ta straszna wiadomość zupełnie wytrąciła mnie z równowagi. Panie komendancie, to panna Lily Bard. Mieszka w domu obok naszego bloku. Odkąd się przeniosła do Shakespeare, jest dla nas niezastąpiona.
No tak, na panią Hofstettler zawsze można liczyć. Mogłam się spodziewać, że nie przegapi sposobności do odegrania roli swatki.
– Widziałem już panią tu i tam – powiedział, uprzejmie sugerując, że żaden mężczyzna nie może przejść obok mnie obojętnie.
– Sprzątam u Deedry Dean – odpowiedziałam krótko.
– Czy była pani wczoraj w tym budynku?
– Tak.
Czekał, żebym powiedziała coś więcej. Ale nie powiedziałam.
– W takim razie musimy porozmawiać później, kiedy będzie pani miała wolne – zakończył miękko, jakby zwracał się do zgrzybiałej stulatki lub osoby upośledzonej umysłowo.
Niezbyt uprzejmie skinęłam głową.
– Mam przerwę między czwartą a wpół do szóstej.
– W takim razie zajrzę wtedy do pani – oznajmił, nie dając mi czasu na wyrażenie zgody i jasnopopielatymi oczami spojrzał na gospodynię.
– Wspominała pani, że widziała wczoraj Pardona Albee.
– Było tak – zaczęła pani Hofstettler, jakby z chorobliwą lubością dobierała słowa. – Pardon zawsze przychodzi około dziewiątej rano pierwszego dnia miesiąca... po czynsz. Wiem, że woli, jak mieszkańcy zaglądają do jego mieszkania, ale przychodzi do mnie, bo czasami mogę się ruszać, a kiedy indziej nie. Dopóki rano nie otworzę oczu, nie wiem, jak się będę czuła. – Pokręciła głową, podsumowując nieprzewidywalną naturę choroby i starości, na co Friedrich odpowiedział współczującym mruknięciem.
– Zadzwonił do drzwi, więc go wpuściłam – kontynuowała w skupieniu pani Hofstettler. – Miał na sobie pomarańczowo-zieloną koszulę w kratę i ciemnozielone spodnie z poliestru... W takich kolorach mało komu jest do twarzy, a już na pewno nie osobie o jasnej karnacji... Ale to nie ma nic do rzeczy. A jeszcze gdy ktoś jest krępy... No dobrze... Zagadywał mnie o pogodę, a ja mu odpowiadałam. Wie pan, mówił to, co zwykle mówi się starszym paniom, których się za dobrze nie zna!
Claude Friedrich uśmiechnął się do siedzącej przed nim bystrej starszej pani, upił łyk kawy, a potem uniósł filiżankę w moją stronę w geście milczącego uznania.
– Czy wspominał coś o swoich wczorajszych planach? – zapytał tubalnym głosem, przypominającym pomruk grzmotu z oddali.
Lepiej się nie wychylać. Zorientowałam się, że naprawdę będę musiała uważać. Wbiłam wzrok w swoją filiżankę. Byłam tak wściekła na siebie za wplątanie się w śmierć Pardona Albee, że w wyobraźni rzuciłam nią o białą jak śmierć ścianę pokoju. Oczywiście niczego takiego nie zrobiłam, nie mogłam też w żaden sposób obwiniać Marie za kłopoty, które sama ściągnęłam sobie na głowę. Westchnęłam cicho, a potem podniosłam wzrok i napotkałam zdecydowane spojrzenie Friedricha. Niech to szlag.
– Powiedział mi tylko, że musi wrócić do siebie i czekać, bo ludzie będą przynosić pieniądze. Pan też tu mieszka, panie Friedrich, więc wie pan, jak bardzo Pardon lubił dostawać czynsz na czas. Ale wspomniał też o czymś, co go zainteresowało, kiedy słuchał wiadomości...
– Krajowych czy lokalnych? – zapytał łagodnie Friedrich.
Zauważyłam, że nie przerywał toku myśli pani Hofstettler, raczej naprowadzał ją na właściwe tory rzucaną co jakiś czas dyskretną uwagą. Był dobry w swoim fachu. Zauważyłam też, że z jego talerzyka niepostrzeżenie zniknęły dwa herbatniki.
– Tego nie powiedział. – Marie Hofstettler z żalem potrząsnęła głową. – Ale miałam wrażenie, że z czegoś się cieszył. Wie pan, Pardon był... nie bardzo wiem, jak to powiedzieć, skoro już go nie ma... lubił wiedzieć, co w trawie piszczy – dokończyła delikatnie, lekko marszcząc brwi i kiwając głową.
Nazywał to „życzliwym zainteresowaniem”.
Ja nazywałam to zupełnie inaczej.
– A czy wczoraj widziała pani swoich sąsiadów? – padło kolejne pytanie.
Zastanawiała się przez chwilę, wydymając wargi.
– Wydawało mi się, że słyszałam Alvę i T.L. Yorków, moich sąsiadów, ale oni mieli wrócić dopiero późnym wieczorem, więc pewnie się pomyliłam. Słyszałam też innych, jak pukali do drzwi Pardona, wie pan, żeby zapłacić czynsz. Kilka razy rano i po południu. Ale prawie zawsze oglądam telewizję albo słucham radia, poza tym nie słyszę już tak dobrze jak kiedyś.
– Czy to znaczy, że poznała ich pani po głosie, czy po prostu ktoś kręcił się po mieszkaniu?
Pani Hofstettler znów się zamyśliła.
– Chyba jednak ktoś kręcił się po mieszkaniu.
– To mogłam być ja – wtrąciłam. – Zrobiłam im zakupy, głównie jedzenie, i zaniosłam do kuchni, a potem miałam podlać kwiaty.
– Słyszałam odgłosy około trzeciej po południu. Właśnie obudziłam się po drzemce.
– W takim razie to pewnie byłam ja.
Friedrich zanotował coś w małym jadowicie różowym kołonotatniku, który ni stąd, ni zowąd pojawił się w jego dłoniach.
Spojrzałam na zegarek. Musiałam wyjść za pół godziny, żeby zdążyć do kolejnej pracy, a zostały mi jeszcze do uprzątnięcia czyste rzeczy Marie.
– Przepraszam – mruknęłam.
Zaniosłam tacę do kuchni, czując na plecach spojrzenie Friedricha. Szybko umyłam i wytarłam naczynia, a potem wymknęłam się z kuchni do gościnnego pokoju. Na szczęście żadna z wypranych rzeczy nie wymagała prasowania, więc w kilka minut udało mi się porozkładać wszystko na miejsca. W myślach odfajkowywałam kolejne pozycje na liście obowiązków. U Marie zrobiłam już wszystko, co zwykle miałam przewidziane na wtorki rano. Wrócę w sobotę. Zabrakło płynu do mycia szyb. Zrobiłam odpowiednią notatkę i przyczepiłam ją w kuchni do drzwi lodówki serduszkiem na magnesie z napisem „Kocham Babcię”. Marie dostaje pieniądze od Chucka, więc wypisze mi czek w sobotę.
Komendant policji już wyszedł, gdy wynurzyłam się z kuchni. Czekałam na znajome skrzypnięcie drzwi wejściowych.
– Do widzenia, pani Hofstettler – powiedziałam.
Marie gapiła się w przestrzeń nieobecnym wzrokiem z dłońmi spokojnie splecionymi na kolanach. Wydawała się zaskoczona, że jeszcze tu jestem.
– Do widzenia, Lily – powiedziała zmęczonym głosem. – Tak się cieszę, że dzisiaj przyszłaś. Nie wiem, jak bym sobie z tym wszystkim sama poradziła.
– Może powinna pani zadzwonić do syna?
– Nie chcę mu zawracać głowy – stwierdziła Marie.
– Tak, to rzeczywiście coś strasznego.
Przypomniałam sobie, co czułam w ciemnościach, wśród drzew, w środku nocy, gdy w wąskiej smużce światła latarki poznałam ofiarę. Lecz dzięki znajomemu ćwiczeniu umysłowemu, powtarzanemu tak często jak ćwiczenia bicepsów, zablokowałam wspomnienie. Oczywiście wszystko wypłynie na powierzchnię w innym miejscu i czasie, ale wtedy będę już sama.
We wtorki mam zawsze mnóstwo zajęć. Dzisiaj było trudniej niż zwykle, bo krótko spałam i przeżyłam wielki stres.
Pobiegłam do domu po jakiś owoc do zjedzenia w samochodzie w drodze do następnej pracy.
Tak się składa, że we wtorki z mojej dzielnicy wywozi się śmieci. Wózek czekał na podjeździe, a kosze z nienaruszonymi workami stały we właściwej kolejności. Nikt nie mógł wiedzieć ani nawet podejrzewać, że w jeden komplet zawinięte były kiedyś ludzkie szczątki. Tamtego ranka szybko obejrzałam wózek, żeby sprawdzić, czy są na nim jakieś ślady ostatniej przejażdżki Pardona Albee. Gołym okiem nie dostrzegłam na metalu żadnych śladów.
Gdy kuchennymi drzwiami wyszłam pod wiatę samochodową, usłyszałam warkot nadjeżdżającej śmieciarki. Nie mogłam się oprzeć i zaczekałam chwilę. Z jedną nogą w samochodzie i z ręką wspartą na ramie otwartych drzwiczek przyglądałam się ciężarówce. Czarnoskóry mężczyzna w średnim wieku, ubrany w niebieski kombinezon z wyszytym na plecach napisem: „Służby komunalne miasta Shakespeare”, opróżnił kosze jeden po drugim, odstawił je na wózek, a worki wrzucił na pakę ciężarówki.
Zamknęłam oczy z ulgą, gdy śmieciarka ruszyła w górę do bloku. Duży niezgrabny pojazd ostrożnie manewrował, by zmieścić się na podjeździe w kształcie litery „U”. Ale zabawił tam krócej niż zwykle. Po chwili usłyszałam, jak rusza. Żałowałam, że przez ogrodzenie nic nie widać.
Założyłabym się, że po drugiej stronie policjanci w gumowych rękawiczkach przeglądali kosze na śmieci przypisane do poszczególnych mieszkań.
Nie podejrzewałam policji w Shakespeare o tak wyrafinowane metody pracy.
Chociaż nie mogłam w żaden sposób potwierdzić swoich podejrzeń, założyłabym się, że na ten pomysł wpadł jej szef Claude Friedrich we własnej osobie.
Stanęłam w drzwiach pokoju Bobo Winthropa i przyjrzałam mu się ponuro. Bobo to postawny siedemnastolatek, w którym zaczynają buzować hormony. Odkryłam to zeszłego lata. Dzisiaj był w szkole, lecz stan jego pokoju wskazywał na to, że przez ubiegły tydzień dość często zaglądał do domu, przynajmniej po to, żeby się przespać i zmienić ubranie. Gdzieś pod całym tym nieporządkiem kryły się meble. Nawet dość dobre, jak pamiętałam. Miałam wrażenie, że stan pokoju w pewnym sensie odzwierciedla osobowość Bobo. Mimo całego swojego bałaganiarstwa to dobry chłopak.
Krótko mówiąc, nie zostawił swojego pokoju w takim stanie, żeby zrobić mi na złość po tym, jak walnęłam go w brzuch za to, że klepnął mnie ręką w tyłek. Po prostu przyzwyczaił się, że przez całe życie ktoś po nim sprząta.
W takie dni jak dziś mam wrażenie, że jestem na paradzie i idę za słoniem, uzbrojona tylko w małą szufelkę do zbierania guana.
Ale skoro Beanie Winthrop dobrze mi płaci, to – ofuknęłam się surowo – nie mam powodu narzekać. Widząc pokój Bobo, po raz kolejny zaczęłam mieć wątpliwości, czy dobrze zrobiłam, wybierając sprzątanie jako sposób zarabiania na życie.
Wlokąc za sobą plastikowy kosz na brudną bieliznę, wrzucałam do niego brudne ubrania. Na pocieszenie przypomniałam sobie, że kiedyś dostawałam państwowe stypendium za wyniki w nauce, w liceum byłam najlepsza w klasie, a college skończyłam z bardzo wysoką średnią.
Tak brzmi moja wtorkowa mantra.
Odkryłam też, że pewnego wieczoru, gdy w domu nie było rodziców, Bobo zamówił pizzę. Prawdopodobnie – oceniłam na podstawie liczby warstw odzieży leżących na tekturowym pudełku – było to jakieś trzy dni temu.
– Hej, hej! – od strony kuchni dobiegł mnie stłumiony wesoły głos, a po nim trzask drzwi prowadzących do garażu. – Lily! Wpadłam tylko na chwilę, bo śpieszę się na lekcję tenisa!
– Dzień dobry – odpowiedziałam, dobrze wiedząc, że ton mojego głosu w najlepszym razie można było określić jako posępny.
Nie bardzo miałam ochotę widzieć któregokolwiek z Winthropów – ani Beanie, ani jej męża Howella juniora, ani najstarszego syna Bobo, ani też jego młodszego rodzeństwa – Amber-Jean i Howella trzeciego.
Choć trudno w to uwierzyć, nazwisko panieńskie Beanie brzmiało Bobo – Beatrice (Beanie) Bobo. Bobowie zaliczali się do szóstego pokolenia arystokracji stanu Arkansas. W skrytości ducha podejrzewałam, że po DNA Beanie plącze się gdzieś jeszcze gen posiadaczki niewolników.
– Tu jestem, Lily! – zawołała Beanie z przesadną radością, zupełnie jakbym siedziała jak na szpilkach, czekając, aż się pojawi.
Nie potrafi normalnie wejść do pokoju, zawsze zachowuje się, jakby występowała na scenie. Teraz stanęła w drzwiach, jak postać z angielskiej komedii: atrakcyjna lady Beatrice w drodze na lekcję tenisa przystaje, by porozmawiać z pokojówką.
Co prawda, to prawda – atrakcyjności nie można jej odmówić. Ma czterdzieści parę lat, ale jej ciało jakby o tym zapomniało. Chociaż na twarzy nie jest zbyt urodziwa, osiągnęła prawdziwe mistrzostwo w wykorzystywaniu do maksimum swoich atutów. Długie gęste włosy farbuje na kasztanowaty brąz, szkłami kontaktowymi przyciemnia piwne oczy, a opaleniznę w zimie zawsze podretuszowuje jedną lub dwoma sesjami w solarium tygodniowo.
– Posłuchaj, Lily, z tym Pardonem to straszna tragedia, nie sądzisz? – Beanie najwyraźniej miała ochotę pogawędzić. – Chodziłam do szkoły średniej z jego młodszą siostrą! Nawet wtedy Pardon nie zaliczał się do ludzi najłatwiejszych w obejściu, ale żeby tak zginąć... Ludzkie pojęcie przechodzi! Czy to nie okropne?
– Owszem.
– Aha... posłuchaj, Lily, gdybyś znalazła książeczkę czekową Bobo, proszę, połóż ją na moim biurku. Od pół roku nie sprawdzał wyciągów i obiecałam, że się tym zajmę. Chociaż nie wiem, skąd mu przyszło do głowy, że znajdę na to czas!
– Oczywiście.
– Aha, i jeszcze jedno, Lily. Bobo powiedział mi, że trenujesz karate. Czy to prawda?
– Tak.
Wiedziałam, że zachowuję się nieuprzejmie, ale byłam w koszmarnym nastroju. Wściekłam się na samą myśl, że Winthropowie wzięli mnie na języki. Przeważnie uważam Beanie za zabawną i znośną osobę (ona chyba czuje to samo wobec mnie), ale dzisiaj zirytowała mnie ponad miarę.
– Wiesz, zawsze chcieliśmy, żeby Bobo trenował taekwondo, ale w okolicy nie ma nikogo, kto mógłby go tego nauczyć, oprócz tego faceta, który zbankrutował po pół roku. U kogo bierzesz lekcje?
– U Marshalla Sedaki.
– Gdzie? W Body Time?
– Uczy tylko dorosłych karate goju-ryu w poniedziałki, środy i piątki wieczorem w sali aerobiku w Body Time. Od wpół do ósmej do wpół do dziewiątej.
Te trzy wieczory były dla mnie absolutnie najważniejszymi wydarzeniami tygodnia.
Beanie doszła do wniosku, że przestałam się na nią boczyć, i uśmiechnęła się do mnie promiennie.
– Nie sądzisz, że mógłby przyjąć Bobo? Chłopak ma siedemnaście lat i mimo że trudno mi to przyznać, jest praktycznie dorosły – powiedziała, po czym dodała ponuro: – Przynajmniej fizycznie.
– Nie zaszkodzi zapytać – odpowiedziałam.
Moim zdaniem, nie było najmniejszych szans, żeby Marshall przyjął tak rozpuszczonego chłopaka jak Bobo, ale to nie mój interes. Sam może jej o tym powiedzieć.
– I chyba tak zrobię – odparła Beanie, notując coś w małym kołonotatniku, który zawsze trzyma w torebce. (Zauważyłam, że Beanie i Claude Friedrich mają przynajmniej jedną cechę wspólną).
Z pewnością zatelefonuje. Jedną z kilku rzeczy, które podziwiam u tej kobiety, jest oddanie dzieciom.
– A więc dobrze – zakończyła Beanie, unosząc głowę i odwracając się lekko, jakby już znalazła się za drzwiami. – Odświeżę się tylko przez minutkę i pędzę do klubu. Nie zapomnij o książeczce czekowej, proszę!
– Nie zapomnę.
Pochyliłam się, żeby podnieść z podłogi bluzę od dresu, którą Bobo zapewne czyścił przednią szybę swojego samochodu.
– Wiesz co? – po chwili namysłu dorzuciła Beanie. –Pardon był wspólnikiem tego twojego Marshalla Sedaki.
– Co? – Bluza od dresu wypadła mi z rąk. Szukałam jej dookoła po omacku, mając nadzieję, że źle usłyszałam.
– Tak – stwierdziła Beanie zdecydowanie. – Właśnie tak. Howell junior powiedział mi kiedyś o tym. Pomyślałam sobie, że to zabawne, bo Pardon w ogóle nie dbał o kondycję. Nie chodził nigdzie, jeżeli tylko mógł tam dojechać. Ale interes z siłownią bardzo mu się opłacił. Musiał na nim zarobić kokosy. Ciekawe, komu to wszystko zapisał?
Nie zareagowałam. Nadal wrzucałam brudne ubrania do plastikowego kosza. Kiedy wreszcie spojrzałam w górę, Beanie wyszła, a chwilę później z dużej łazienki przylegającej do głównej sypialni dobiegł mnie charakterystyczny chlupot.
Gdy usłyszałam trzask drzwi do garażu, powiedziałam na głos:
– Powinnam się grzeczniej zachowywać wobec mojej pani, bo inaczej spuści mnie po brzytwie.
Naprawdę nie powinnam być dla niej nieuprzejma – powiedziałam sobie, tym razem zupełnie poważnie. W końcu płacą mi za dwa sprzątania w tygodniu.
Do pani Hofstettler też chodzę dwa razy w tygodniu, ale liczę jej taniej – o wiele taniej – bo znacznie mniej czasu i wysiłku zabiera mi doprowadzenie do porządku jej trzypokojowego mieszkania niż ogromnego domu Winthropów, a poza tym dzieciom Beanie nie zdarzyło się jeszcze choćby kiwnąć palcem w tej sprawie. Gdyby chociaż przyszło im do głowy wrzucać brudne ubrania do kosza i nie śmiecić tak koszmarnie w swoich pokojach, mogliby zaoszczędzić rodzicom całkiem sporą część mojej pensji.
Zwykle udaje mi się zachować obojętność wobec zwierzeń Winthropów, lecz dzisiaj rano słowa Beanie wytrąciły mnie z równowagi. Czy Marshall naprawdę wszedł w spółkę z Pardonem Albee? Ani słowem nie wspomniał o żadnym wspólniku w interesie, który zbudował od podstaw. Chociaż Marshall i ja znaliśmy się – a raczej nasze ciała znały się pewną dziwną, bezosobową zażyłością płynącą ze wspólnych ćwiczeń w siłowni i z treningów karate – zrozumiałam, że tak naprawdę bardzo niewiele nawzajem wiedzieliśmy o swoim codziennym życiu.
Zdziwiłam się, dlaczego informacja na temat Marshalla wywołała we mnie aż tak silną reakcję. Co za różnica: miał czy nie miał za wspólnika akurat Pardona Albee? Nieważne, jak było ciemno, wiem, że poznałabym Marshalla, gdyby to on wlókł ciało do parku.
Ta myśl sprawiła, że poczułam się jeszcze bardziej nieswojo.
Z całych sił skupiłam się na tym, co zostało mi jeszcze do zrobienia. Znalazłam zabłąkaną książeczkę czekową Boba i położyłam na toaletce jego matki, gdzie z pewnością ją zauważy. Myślenie wpływało niekorzystnie na tempo mojej pracy. Musiałam jeszcze uporządkować pokój Howella trzeciego – chociaż skłonnością do niechlujstwa nie dorównuje Bobo, trudno go zaliczyć do wzorów schludności.
We wtorki u Winthropów zbieram brudne ubrania, piorę je, suszę i odkładam na miejsce, a potem sprzątam łazienki. W piątki odkurzam i mopem ścieram na mokro podłogi. Winthropowie zatrudniają też kucharkę, która im gotuje – w przeciwnym razie musiałabym do nich przychodzić trzy razy w tygodniu. Oczywiście w piątki muszę też odgruzowywać mieszkanie, żebym w ogóle miała co odkurzać, i po raz kolejny wściekam się na ludzi, którzy są tak leniwi, że wolą komuś płacić za sprzątanie.
Po kilku głębokich wdechach uspokoiłam się. Wreszcie zrozumiałam, że z równowagi wyprowadzili mnie nie rozrzutni Winthropowie – na ich trybie życia mogę tylko skorzystać – ani nawet domniemana współpraca Marshalla Sedaki z Pardonem Albee, lecz zbliżające się nieuchronnie spotkanie z Claude’em Friedrichem.
Przyszedł punktualnie co do minuty.
Gdy zrobiłam krok do tyłu, by go wpuścić, znów zdumiały mnie jego wzrost i aparycja.
Przypomniałam sobie, że najważniejsze to nie okazywać strachu.
Gdy już dodałam sobie otuchy tym mało odkrywczym filozoficznym stwierdzeniem, okazało się, że nie pozostało mi nic innego jak tylko zachować kamienny wyraz twarzy, który bezstronny obserwator mógł równie dobrze zinterpretować jako ponury.
Przyglądał się moim nielicznym meblom kupionym na wyprzedażach w najdroższych miejscowych sklepach. Starannie je dobrałam i ustawiłam dokładnie tam, gdzie mi pasowały. Ze względu na niewielkie rozmiary salonu zdecydowałam się na rozkładaną dwuosobową kanapę zamiast sofy, fotel z uszakami, małe stoliki, małe obrazy. Telewizor mam też niezbyt duży. Żadnych zdjęć. Są za to książki z biblioteki, wielki stos, pod blatem małego stolika obok fotela.
Zarówno tapicerka, jak i obrazy utrzymane są w dwóch dominujących kolorach: granatowym i jasnobrązowym.
– Jak długo mieszka pani w tym domu? – zapytał Friedrich, gdy zakończył lustrację.
– Kupiłam go cztery lata temu.
– Od Pardona Albee?
– Tak.
– I nabyła go pani tuż po przyjeździe do Shakespeare?
– Najpierw go wynajęłam, ale z opcją kupna.
– Co pani właściwie robi? Jak pani zarabia na życie, pani... czy też panno Bard?
Nie obchodzą mnie tytuły ani poprawność polityczna. Nie zdradziłam mu dotąd swojego stanu cywilnego, więc oczekiwał, że go poprawię.
– Sprzątam po domach.
– A oprócz tego?
A więc odrobił zadanie. A może od samego początku znał każdy szczegół mojego życia w Shakespeare? No bo co może mieć do roboty komendant policji w tak małym mieście?
– Niewiele. – Widziałam, że aż go korci, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Uniesione brwi miały mi pewnie zasugerować, że zachowuję się nieuprzejmie, zbywając go tak krótkimi odpowiedziami. Pewnie miał rację. Westchnęłam. – Załatwiam różne sprawy starszym ludziom. Pomagam tym, którzy wyjeżdżają z miasta i nie mogą liczyć na sąsiadów. Robię im zakupy przed powrotem do domu, karmię psy, koszę ogrody i podlewam kwiaty.
– Jak dobrze znała pani Pardona Albee?
– Jak pan już wie, kupiłam od niego ten dom. Sprzątam kilka mieszkań w budynku, którego był właścicielem, ale z najemcami umawiam się indywidualnie. Parę razy sprzątałam też u niego. Co jakiś czas przelotnie go widywałam.
– Czy utrzymywała pani z nim bliższe kontakty?
Prawie wyrwałam się z odpowiedzią, zanim zrozumiałam, że mnie podpuszcza. Zamknęłam usta i odetchnęłam głęboko.
– Nie utrzymywałam z panem Albee bliższych kontaktów.
Mało powiedziane. Właściwie zawsze czułam do niego fizyczną odrazę. Był jakiś taki biały, sflaczały i nieruchawy. Zupełnego braku kondycji nie rekompensowały żadne przymioty ducha.
Friedrich z uwagą przyglądał się swoim dłoniom, a później zaplótł je. Pochylił się ku mnie, wspierając łokcie na udach.
– Wróćmy do zeszłej nocy – zagadnął, rzucając mi nagłe spojrzenie.
Posadziłam go na małej dwuosobowej kanapie, a sama wybrałam uszak. Nie kiwnęłam głową, nie odezwałam się pierwsza. Czekałam.
– Czy zauważyła pani coś niezwykłego? – wyprostował się nagle, patrząc wprost na mnie.
– Niezwykłego.
Starałam się wyglądać na zamyśloną, lecz poczułam, że udało mi się tylko przywołać na twarz znajomy grymas uporu.
– Położyłam się spać koło jedenastej – powiedziałam w końcu pośpiesznie. Była to prawda, chociaż za pierwszym razem nie mogłam zasnąć. – Marie, to znaczy pani Hofstettler, powiedziała mi dzisiaj rano, że na ulicy przy parku zrobiło się spore zamieszanie, ale obawiam się, że nic z tego do mnie nie dotarło.
– Ktoś telefonował do mnie około wpół do trzeciej w nocy – powiedział miękko Friedrich. – Kobieta. Powiedziała, że w parku po przeciwnej stronie ulicy znajdę ciało.
– Naprawdę?