Czysty przypadek - Charlaine Harris - ebook + audiobook

Czysty przypadek ebook i audiobook

Charlaine Harris

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lily Bard w końcu dojrzała do terapii grupowej w obecnym miejscu pobytu, czyli w Shakespeare w Arkansas. Nie może uwierzyć, ilu znajomych dzieli się tutaj swoimi doświadczeniami.

Z czasem okazuje się, że trzeba będzie się zająć czymś więcej niż uczuciami członków grupy. Pewnego dnia, przybywszy na zajęcia, Lily znajdują zwłoki kobiety wyeksponowane w taki sposób, jakby morderca chciał przekazać jakąś wiadomość. Tylko kto to był i komu chciał ją przekazać?

Wkrótce Bard  uwikła się w tę sprawę i jej następstwa i będzie musiała ujawnić swoje sekrety, zanim dowie się, kto i dlaczego dokonał tej straszliwej zbrodni. Ale czy zdoła to zrobić, nim zabójca uderzy ponownie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 58 min

Oceny
4,4 (44 oceny)
24
15
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mike781
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystkie książki z tej serii warte przeczytania. Świetnie przetłumaczone dzięki czemu czyta się lekko i z przyjemnością, chociaż tematyka wcale do lekkich nie należy. Lektorka rewelacyjna. Szkoda że to już koniec cyklu. Nadal uważam, że to seria obyczajowa z wątkiem kryminalnym. Bardzo polecam. 👍
10
Solind

Nie oderwiesz się od lektury

Kończymy przygody z Lili Bard i jest mi bardzo przykro z tego powodu, ponieważ wszystkie książki słuchało się bardzo przyjemnie. Fabularnie nie były to może szczyty przebiegłości, ale nie każda książka musi nas psychicznie masakrować. Seria oparta jest na typowym schemacie szukania sprawcy razem z bohaterami i to zupełnie wystarcza by miło spędzić czas. Szkoda, że nie ma kolejnych tomów.
00
grazyna2525
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Mogę tylko żałować, że to ostatnie spotkanie z ulubioną bohaterką. Pozostaje czekać na kolejne powieści. Bardzo dobrze się słucha . Polecam innym słuchaczom dla poznania historię niepoddajacej się przeciwnościom losu Lily.
00
Iwetka_1

Całkiem niezła

Mam słabość do głównej bohaterki, bo jest nietypową postacią jak na kryminał. Ta czesc była trochę słabsza od poprzednich, ze względu na mało wiarygodny motyw, ale i tak warto było przeczytać.
00
ZuHanna

Całkiem niezła

całkiem niezła
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Sha­ke­spe­are’s Co­un­se­lor

Prze­kład z ję­zyka an­giel­skiego: Ra­fał Śmie­tana

Co­py­ri­ght © Char­la­ine Har­ris, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Ju­lita Ci­sow­ska

Ko­rekta: Jo­anna Kłos

ISBN 978-87-0237-669-2

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Książkę tę de­dy­kuję pa­mięci Eli­za­beth Da­niels Squ­ire, która ofia­ro­wała mi tak wiele do­brego.

Rozdział 1

Po­tęż­nym cio­sem tra­fi­łam go w nos, a po­tem wsko­czy­łam na niego, chwy­ci­łam za szyję i za­czę­łam du­sić. Po do­zna­nym bólu i nie­wy­sło­wio­nym upo­ko­rze­niu czu­łam, jak prze­szywa mnie dreszcz do­brej, czy­stej wście­kło­ści. Zła­pał mnie za ręce i pró­bo­wał się uwol­nić. Chciał coś po­wie­dzieć ochry­płym, bła­gal­nym gło­sem. Do­piero po chwili się zo­rien­to­wa­łam, że wy­ma­wia moje imię.

Tego nie było w mo­ich wspo­mnie­niach.

A ja nie by­łam uwię­ziona w cha­cie za­gu­bio­nej po­śród pól ba­wełny. Sie­dzia­łam na po­rząd­nym sze­ro­kim łóżku, a nie na me­ta­lo­wym bar­łogu.

– Lily! Prze­stań! – Męż­czy­zna co­raz sil­niej ści­skał mnie za ręce.

Nie dość, że zna­la­złam się w nie­wła­ści­wym miej­scu, to jesz­cze ro­bi­łam coś, czego nie po­win­nam.

– Lily!

To był ja­kiś inny męż­czy­zna… W każ­dym ra­zie nie ten, który mnie skrzyw­dził.

Roz­luź­ni­łam chwyt, ze­sko­czy­łam z łóżka i wci­snę­łam się w kąt sy­pialni. Dy­sząc szybko, nie­równo, z tru­dem ła­pa­łam po­wie­trze. Roz­pacz­liwe dud­nie­nie wła­snego serca sły­sza­łam zde­cy­do­wa­nie za gło­śno.

Nie­spo­dzie­wa­nie za­pa­lone świa­tło na chwilę mnie ośle­piło. Kiedy przy­zwy­cza­iłam się do jego bla­sku, z prze­ra­że­niem zo­rien­to­wa­łam się, że stoi przede mną Jack. Jack Le­eds. Z nosa pły­nęła mu krew, a na szyi wid­niały czer­wone pręgi.

Ślady po mo­ich pal­cach.

W chwili za­ćmie­nia umy­słu z ca­łych sił pró­bo­wa­łam za­bić czło­wieka, któ­rego ko­cha­łam.

– Wiem, że nie masz na to ochoty, ale co ci szko­dzi spró­bo­wać? – po­wie­dział Jack gło­sem zmie­nio­nym przez opuch­nięte gar­dło i nos.

Nad­ra­bia­łam miną, ale nie mo­głam za­prze­czyć, że miał ra­cję. Nie uśmie­chała mi się psy­cho­te­ra­pia, zwłasz­cza gru­powa. Nie lu­bi­łam mó­wić o so­bie, a czy nie o to wła­śnie cho­dzi pod­czas ta­kich spo­tkań? Z dru­giej strony – a była to de­cy­du­jąca strona – nie chcia­łam po raz ko­lejny ude­rzyć Jacka.

Po pierw­sze, agre­sja fi­zyczna to strasz­liwa znie­waga dla osoby, którą się ko­cha.

Po dru­gie, na pewno Jack kie­dyś mi odda, a bio­rąc pod uwagę jego siłę fi­zyczną, nie mo­głam lek­ce­wa­żyć tego ar­gu­mentu.

Dla­tego póź­nym ran­kiem, gdy po­je­chał do Lit­tle Rock na umó­wione spo­tka­nie z klien­tem, za­dzwo­ni­łam pod nu­mer zna­le­ziony na ulotce, którą przy­nio­słam ze sklepu spo­żyw­czego. Wy­dru­ko­wana na ja­sno­zie­lo­nym pa­pie­rze, zwró­ciła uwagę Jacka, gdy ku­po­wa­łam znaczki w okienku przy wej­ściu do sklepu.

Wid­niał na niej na­pis:

PA­DŁAŚ OFIARĄ NA­PA­ŚCI NA TLE SEK­SU­AL­NYM?

CZU­JESZ SIĘ ZA­GU­BIONA?

NIE CZE­KAJ, ZA­DZWOŃ JUŻ DZIŚ 237-7777

ZA­PRA­SZAMY NA ZA­JĘ­CIA PSY­CHO­TE­RA­PII GRU­PO­WEJ

NI­GDY WIĘ­CEJ NIE BĘ­DZIESZ SAMA!

– Ośro­dek zdro­wia hrab­stwa Harts­field – ode­zwał się w słu­chawce ko­biecy głos.

Od­chrząk­nę­łam, by do­dać so­bie od­wagi.

– Chcia­ła­bym do­wie­dzieć się cze­goś o za­ję­ciach psy­cho­te­ra­pii gru­po­wej dla ko­biet ofiar gwałtu – za­czę­łam bez­na­mięt­nym i pew­nym sie­bie gło­sem.

– Już pani mó­wię – od­po­wie­działa ko­bieta to­nem tak pe­dan­tycz­nie neu­tral­nym i nie­zdra­dza­ją­cym choćby cie­nia dez­apro­baty, że aż roz­bo­lały mnie zęby. – Grupa, o którą pani cho­dzi, spo­tyka się w na­szym ośrodku we wtorki o ósmej wie­czo­rem. Nie musi pani po­da­wać mi te­raz swo­ich da­nych oso­bo­wych. Po pro­stu pro­szę wejść tyl­nymi drzwiami. Wie pani, tymi od strony par­kingu dla per­so­nelu. Można tam zo­sta­wić sa­mo­chód.

– Do­sko­nale – po­wie­dzia­łam. Za­wa­ha­łam się przez chwilę, za­nim za­da­łam de­cy­du­jące py­ta­nie. – Jaki jest koszt te­ra­pii?

– Na ten pro­gram do­sta­li­śmy spe­cjalną do­ta­cję – wy­ja­śniła. – Za­ję­cia są bez­płatne.

A jed­nak moje ciężko za­pra­co­wane do­lary, któ­rymi płacę po­datki, na coś się przy­dają. Nie wiem dla­czego, ale po­czu­łam się le­piej.

– Czy mam po­wie­dzieć Tam­sin, że pani przyj­dzie? – za­py­tała ko­bieta.

Zde­cy­do­wa­nie miej­scowa. Świad­czył o tym cha­rak­te­ry­styczny ak­cent na drugą sy­labę w sło­wie „po­wie­dzieć”.

– Jesz­cze się za­sta­no­wię – rzu­ci­łam szybko, nie­ocze­ki­wa­nie prze­ra­żona per­spek­tywą wy­ko­na­nia nie­wąt­pli­wie bo­le­snego dla mnie kroku.

Ca­rol Al­thaus eg­zy­sto­wała w epi­cen­trum cha­osu. Zre­zy­gno­wa­łam ze wszyst­kich oprócz trojga mo­ich klien­tów i ża­ło­wa­łam, że za­li­czy­łam ją do tej dru­giej grupy, ale prze­ży­wa­łam wtedy je­den z rzad­kich ata­ków wspa­nia­ło­myśl­no­ści. W po­nie­działki sprzą­ta­łam u niej, a na­stęp­nie u Win­th­ro­pów i Drin­kwa­te­rów. Do Win­th­ro­pów wra­ca­łam jesz­cze w czwar­tek, przyj­mo­wa­łam też zle­ce­nia nie­re­gu­larne i spe­cjalne na inne dni, no i pra­co­wa­łam rów­nież dla Jacka, więc mój roz­kład jazdy bar­dzo się skom­pli­ko­wał.

Moim zda­niem za chaos pa­nu­jący u Ca­rol od­po­wia­dała przede wszyst­kim ona sama. Nie po­do­bało mi się to, bo ce­nię so­bie po­rzą­dek.

Ży­cie wy­mknęło się Ca­rol spod kon­troli, gdy wy­szła za Jaya Al­thausa, roz­wie­dzio­nego akwi­zy­tora z dwoma sy­nami. Sąd przy­znał mu prawo do opieki nad dziećmi z pierw­szego mał­żeń­stwa, co do­brze o nim świad­czyło. Na­to­miast na jego nie­ko­rzyść prze­ma­wiało przede wszyst­kim to, że przez cały czas po­dró­żo­wał w in­te­re­sach i choć za­pewne ko­chał Ca­rol, ską­d­inąd umiar­ko­wa­nie atrak­cyjną, re­li­gijną i nie­zbyt roz­gar­niętą ko­bietę, po­trze­bo­wał też na stałe opie­kunki do dzieci. Po­ślu­bił ją mimo nie­zbyt do­brych do­świad­czeń z pierw­szą żoną. Wkrótce do chłop­ców do­łą­czyły dwie dziew­czynki. Za­czę­łam pracę dla Ca­rol, gdy była w ciąży z dru­gim dziec­kiem. Ca­łymi dniami na prze­mian to wy­mio­to­wała, to wy­czer­pana od­po­czy­wała na roz­kła­da­nym fo­telu. Tylko raz zaj­mo­wa­łam się wszyst­kimi jej dziećmi jed­no­cze­śnie przez pół­tora dnia, kiedy Jay miał wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy za mia­stem.

Nie mogę jed­no­znacz­nie opi­sać jej dzieci jako szcze­gól­nie nie­grzecz­nych. Praw­do­po­dob­nie za­cho­wy­wały się tak samo jak wszyst­kie inne w tym wieku. Ra­zem trudno jed­nak było je opa­no­wać.

Co nie po­zo­sta­wało bez wpływu na po­rzą­dek pa­nu­jący w ich domu.

Żeby choć tro­chę ogar­nąć ten chaos, po­win­nam sprzą­tać u Al­thau­sów przy­naj­mniej dwa razy w ty­go­dniu po sześć go­dzin. Jed­nak Ca­rol stać było tylko na cztery go­dziny raz na ty­dzień, a i to nie bez pro­ble­mów. Świad­czy­łam jej usługi moż­li­wie naj­lep­szej ja­ko­ści.

W ciągu roku szkol­nego Ca­rol pra­wie uda­wało się za­pa­no­wać nad sy­tu­acją. W domu zo­sta­wały tylko He­ather i Dawn – trzy- i pię­cio­latka, a chłopcy – Cody i Ty­ler – szli do szkoły. Jed­nak la­tem sy­tu­acja przed­sta­wiała się zu­peł­nie ina­czej.

Koń­czył się czer­wiec, więc wszyst­kie dzieci mniej wię­cej od trzech ty­go­dni sie­działy w domu. Matka za­pi­sała je na let­nie za­ję­cia do czte­rech szkół re­li­gij­nych po ko­lei. Bap­ty­ści i me­to­dy­ści już za­koń­czyli swoje wa­ka­cyjne pro­gramy, a Zjed­no­czony Ko­ściół w Sha­ke­spe­are (ko­ali­cja fun­da­men­ta­li­styczna) i wspólna szkółka or­ga­ni­zo­wana przez Ko­ściół epi­sko­palny i Ko­ściół ka­to­licki jesz­cze ich nie za­częły. Za­sta­łam dom bar­dziej niż zwy­kle za­śmie­cony był pa­pie­ro­wymi ryb­kami, chle­bem przy­kle­jo­nym do tek­tu­ro­wych ta­le­rzy­ków, owcami zro­bio­nymi z waty, lo­dami na pa­tyku i ko­śla­wymi ry­sun­kami ry­ba­ków cią­gną­cych sieci pełne lu­dzi.

Otwo­rzy­łam drzwi wła­snym klu­czem. Ca­rol za­sta­łam na środku kuchni. De­spe­racko pró­bo­wała roz­plą­tać dłu­gie loki Dawn do wtóru gło­śnego za­wo­dze­nia dziew­czynki. Dziecko było ubrane w ko­szulę nocną z Ku­bu­siem Pu­chat­kiem, a na no­gach miało dzie­cinne pla­sti­kowe buty na wy­so­kich ob­ca­sach. Naj­wy­raź­niej udało jej się do­brać do ko­sme­ty­ków matki.

Ro­zej­rza­łam się po kuchni i za­czę­łam zbie­rać na­czy­nia. Kiedy mi­nutę póź­niej znów we­szłam do kuchni ob­ła­do­wana brud­nymi szklan­kami i dwoma ta­le­rzami, które wa­lały się na pod­ło­dze w po­koju, Ca­rol na­dal stała w tym sa­mym miej­scu z dziw­nym wy­ra­zem twa­rzy.

– Dzień do­bry, Lily – po­wie­działa zna­cząco.

– Cześć, Ca­rol.

– Stało się coś?

– Nie.

Dla­czego mia­ła­bym się zwie­rzać wła­śnie jej? Czy uspo­ko­iła­bym ją, gdy­bym jej wy­znała, że ze­szłej nocy o mały włos nie za­bi­łam Jacka?

– Mo­gła­byś się przy­wi­tać, kiedy wcho­dzisz – po­wie­działa Ca­rol.

De­li­katny uśmiech błą­kał jej się po ustach. Dawn przy­glą­dała mi się z taką samą fa­scy­na­cją jak ja­do­wi­tej ko­brze. Włosy na­dal miała w nie­ła­dzie. Roz­wią­za­ła­bym ten pro­blem w naj­wy­żej pięć mi­nut za po­mocą no­ży­czek i szczotki. Z każdą chwilą ten po­mysł za­czy­nał mi się co­raz bar­dziej po­do­bać.

– Prze­pra­szam, za­my­śli­łam się – od­po­wie­dzia­łam uprzej­mie. – Masz dzi­siaj ja­kieś spe­cjalne ży­cze­nia?

Ca­rol po­krę­ciła prze­cząco głową. Uśmie­szek na­dal błą­kał się po jej ustach.

– Po­pro­szę o zwy­kłe czary – od­parła cierpko i znów po­chy­liła się nad głową Dawn.

Gdy me­to­dycz­nie roz­cze­sy­wała szczotką gę­ste włosy córki, do kuchni wpadł naj­star­szy syn, ubrany tylko w ką­pie­lówki.

– Mamo, mogę pójść po­pły­wać?

Dziew­czynki odzie­dzi­czyły ja­sną kar­na­cję i brą­zowe włosy po Ca­rol, lecz chłopcy, jak się do­my­śla­łam, bar­dziej przy­po­mi­nali wła­sną matkę: obaj byli ru­do­włosi i pie­go­waci.

– Do­kąd? – za­py­tała Ca­rol, spi­na­jąc jed­no­cze­śnie włosy Dawn w koń­ski ogon.

– Do Tommy’ego Sut­tona. Za­pro­sił mnie – za­pew­nił ją Cody. – Mó­wi­łaś, że mogę iść sam, pa­mię­tasz?

Cody miał dzie­sięć lat, więc Ca­rol po­wie­działa mu, po ja­kich uli­cach może się po­ru­szać sa­mo­dziel­nie.

– Okej. Tylko wróć za dwie go­dziny.

Uła­mek se­kundy póź­niej do kuchni wpadł Ty­ler, wrzesz­cząc wnie­bo­głosy.

– To nie­spra­wie­dliwe! Ja też chcę iść na ba­sen!

– Cie­bie nie za­pra­szał – szy­dził Cody. – A mnie tak.

– Znam brata Tommy’ego i też mogę iść!

Gdy Ca­rol roz­są­dzała spór, ja za­ła­do­wa­łam zmy­warkę i zmy­łam blaty w kuchni. Wście­kły Ty­ler wró­cił do swo­jego po­koju, trza­ska­jąc drzwiami. Dawn po­szła się ba­wić kloc­kami Du­plo, a Ca­rol wy­szła z kuchni w ta­kim po­śpie­chu, że za­sta­no­wi­łam się, czy nie jest przy­pad­kiem chora. To­wa­rzy­stwa do­trzy­my­wała mi tylko He­ather, która nie spusz­czała ze mnie oka.

Nie­szcze­gól­nie prze­pa­dam za dziećmi. Można po­wie­dzieć, że mam do nich obo­jętny sto­su­nek. Po­stę­puję z nimi in­dy­wi­du­al­nie, po­dob­nie jak z do­ro­słymi. Jed­nak o mało co nie po­lu­bi­łam He­ather Al­thaus. Je­sie­nią miała pójść do przed­szkola. Po dra­stycz­nym za­biegu fry­zjer­skim, który so­bie sama nie­dawno za­apli­ko­wała i który do­pro­wa­dził Ca­rol do łez, miała krót­kie, ła­twe do ucze­sa­nia włosy, no i była bar­dzo sa­mo­dzielna. Dziew­czynka zmie­rzyła mnie wzro­kiem, po­wie­działa: „Dzień do­bry, panno Lily”, i z du­żej lo­dówki wy­cią­gnęła mro­żo­nego go­fra. Wsu­nęła go do to­stera, wy­jęła swój ta­le­rzyk, wi­de­lec i nóż i na­kryła do stołu. Miała na so­bie żół­to­zie­lone szorty i błę­kitną ko­szulkę – nie­zbyt szczę­śli­wie do­brana kom­bi­na­cja, lecz ubrała się sama i na­le­żało to usza­no­wać. Wy­ra­ża­jąc uzna­nie, na­la­łam jej szklankę soku po­ma­rań­czo­wego i po­sta­wi­łam obok niej na stole. Ty­ler i Dawn wy­bie­gli na ogro­dzone pło­tem po­dwórko.

Przez długą uro­czą chwilę wraz z He­ather mia­ły­śmy kuch­nię tylko dla sie­bie. Gdy ja­dła go­fra, uno­siła nogi, żeby uła­twić mi sprzą­ta­nie, a gdy za­czę­łam zmy­wać pod­łogę na mo­kro, za­su­nęła krze­sło.

Kiedy na ta­le­rzyku zo­stała tylko nie­wielka ka­łuża sy­ropu, He­ather po­wie­działa:

– Mama bę­dzie miała dziecko. Mówi, że Pan Bóg da nam ma­łego bra­ciszka albo sio­strzyczkę. Ale nie mo­żemy so­bie wy­brać.

Wsparta na kiju od mopa przez chwilę za­sta­na­wia­łam się nad sło­wami dziew­czynki. Przy­naj­mniej wy­ja­śniały przy­czynę nie­przy­jem­nych od­gło­sów do­cho­dzą­cych co ja­kiś czas z ła­zienki. Nie mia­łam po­ję­cia, jak za­re­ago­wać, więc tylko po­ki­wa­łam głową. He­ather zsu­nęła się z krze­sła i włą­czyła su­fi­towy wen­ty­la­tor, żeby szyb­ciej wy­su­szyć pod­łogę. Mu­siała kie­dyś pod­pa­trzeć to u mnie.

– To prawda, że na dziecko czeka się bar­dzo długo? – za­py­tała.

– Tak, to prawda – od­po­wie­dzia­łam.

– Ty­ler mówi, że mama bę­dzie miała taki duży brzuch jak ar­buz.

– To też prawda.

– Będą mu­sieli wy­ciąć dziecko no­żem, tak jak tata roz­cina ar­buzy?

– Nie. – Mia­łam na­dzieję, że nie kła­mię. – Sam też nie pęk­nie – do­da­łam, żeby roz­wiać ko­lejną nie­wy­po­wie­dzianą obawę.

– No to jak dziecko wyj­dzie?

– Każda mama woli sama o tym opo­wie­dzieć – po­wie­dzia­łam po chwili za­sta­no­wie­nia.

Mia­łam ochotę jej wy­ja­śnić, jak to jest na­prawdę, ale nie chcia­łam bez po­zwo­le­nia uzur­po­wać so­bie roli Ca­rol.

Przez roz­su­wane szklane drzwi pro­wa­dzące na po­dwórko (i wiecz­nie upstrzone śla­dami dłoni) za­uwa­ży­łam, że Dawn za­nio­sła swoje klocki do pia­skow­nicy. Za­pa­mię­ta­łam, że będę mu­siała je opłu­kać. Ty­ler strze­lał z dzie­cin­nego ka­ra­binu gu­mo­wymi strzał­kami mniej wię­cej w stronę nie­po­trzeb­nej pla­sti­ko­wej bu­telki, którą wcze­śniej na­peł­nił wodą. Stwier­dzi­łam, że oboje są bez­pieczni i ni­g­dzie nie czają się żadne za­gro­że­nia. Po­sta­no­wi­łam spraw­dzić za pięć mi­nut, co ro­bią, gdyż Ca­rol zde­cy­do­wa­nie była nie­dy­spo­no­wana.

Z He­ather, która nie od­stę­po­wała mnie na krok, po­szłam do po­koju, który dzie­liła z sio­strą, i za­czę­łam zmie­niać po­ściel. Prze­wi­dy­wa­łam, że lada chwila dziew­czynka prze­sta­nie się mną in­te­re­so­wać i pój­dzie po­szu­kać so­bie cze­goś in­nego do ro­boty. Jed­nak ona usia­dła na ma­łym pla­sti­ko­wym krze­sełku i ob­ser­wo­wała mnie z uwagą.

– Wcale nie wy­glą­dasz na wa­riatkę – po­wie­działa po chwili.

Prze­rwa­łam zbie­ra­nie po­ścieli i spoj­rza­łam na nią przez ra­mię.

– Bo nią nie je­stem – od­po­wie­dzia­łam zde­cy­do­wa­nym gło­sem.

Nie bar­dzo wie­dzia­łam, dla­czego za­bo­lały mnie te słowa, ale za­bo­lały. Nie ma sensu się przej­mo­wać, kiedy dziecko po­wta­rza słowa do­ro­słych.

– No to dla­czego cho­dzisz sama w nocy? Wtedy jest nie­bez­piecz­nie, bo na spa­cer wy­cho­dzą tylko du­chy i po­twory.

Ku­siło mnie, żeby od­po­wie­dzieć, że ja sama je­stem strasz­niej­sza niż wszyst­kie du­chy i po­twory ra­zem wzięte. Ale tym z pew­no­ścią nie uspo­ko­iła­bym ma­łej dziew­czynki, poza tym wpadł mi już do głowy inny po­mysł.

– Nie boję się cho­dzić sama w nocy – po­wie­dzia­łam, co było dość bli­skie prawdy. W każ­dym ra­zie z pew­no­ścią nie ba­łam się wtedy bar­dziej niż za dnia.

– Cho­dzisz, żeby im po­ka­zać, że się nie bo­isz? – nie da­wała za wy­graną He­ather.

Po­czu­łam ten sam szar­piący ból co wtedy, gdy zo­ba­czy­łam krwa­wiący nos Jacka. Wy­pro­sto­wa­łam się, trzy­ma­jąc na­rę­cze brud­nej po­ścieli, i przez długą chwilę przy­glą­da­łam się dziew­czynce.

– Tak – po­wie­dzia­łam wresz­cie. – Wła­śnie dla­tego to ro­bię.

Już wie­dzia­łam, że na­stęp­nego dnia zgło­szę się na psy­cho­te­ra­pię. Naj­wyż­szy czas.

A po­tem na­uczy­łam He­ather, jak za­kła­dać prze­ście­ra­dło pod ma­te­rac, żeby się nie wy­su­wało.

Rozdział 2

Na­stęp­nego wie­czoru wśli­znę­łam się do ośrodka bocz­nym wej­ściem, zu­peł­nie jak­bym przy­szła coś ukraść, a nie po dar­mową po­moc.

Na par­kingu stały cztery sa­mo­chody, tylko czę­ściowo wi­do­czne z ulicy. Roz­po­zna­łam dwa z nich.

Skrzy­dło drzwi było me­ta­lowe i ciężko się otwie­rało. Za­trza­snęło się za mną z głu­chym od­gło­sem. Skie­ro­wa­łam się ku dwóm po­ko­jom, w któ­rych pa­liło się świa­tło. Drzwi do wszyst­kich po­zo­sta­łych po­miesz­czeń były za­mknięte. Mo­gła­bym się za­ło­żyć, że na klucz.

W pierw­szych otwar­tych drzwiach po­ja­wiła się ko­bieta i za­wo­łała:

– Pro­szę wejść! Za­raz za­czy­namy!

Gdy się do niej zbli­ża­łam, od­nio­słam wra­że­nie, że jest moim zu­peł­nym prze­ci­wień­stwem – miała ciemne włosy, a ja by­łam blon­dynką, była pulchna, a ja by­łam szczu­pła. Za chwilę mia­łam się prze­ko­nać, że mówi dwa razy tyle co ja.

– Na­zy­wam się Tam­sin Lynd – przed­sta­wiła się, po­da­jąc mi rękę.

– Lily Bard – od­po­wie­dzia­łam, ener­gicz­nie od­wza­jem­nia­jąc uścisk.

– Lily…? – Skrzy­wiła się.

– Bard – po­wtó­rzy­łam, z re­zy­gna­cją go­dząc się na to, co miało na­dejść.

Tam­sin spoj­rzała na mnie okrą­głymi oczami ukry­tymi za nie­wiel­kimi so­czew­kami oku­la­rów w dru­cia­nej oprawce. Naj­wy­raź­niej roz­po­znała moje imię i na­zwi­sko, znane czy­tel­ni­kom kro­nik kry­mi­nal­nych.

– Za­nim do­łą­czysz do grupy, opo­wiem ci, ja­kie za­sady obo­wią­zują na na­szych spo­tka­niach.

Zro­biła krok w tył i ge­stem za­pro­siła mnie do po­koju, który naj­wy­raź­niej słu­żył jej za ga­bi­net. Biurko i fo­tel stały przo­dem do drzwi. Wszę­dzie wi­dać było książki i stosy pa­pie­rów. Po­miesz­cze­nie było nie­wiel­kie. Pra­wie całą prze­strzeń zaj­mo­wały biurko, fo­tel, dwa re­gały i szafka na do­ku­menty. Ściana za biur­kiem była po­kryta czymś, co z wy­glądu przy­po­mi­nało wy­kła­dzinę dy­wa­nową, ciem­no­po­pie­latą w ró­żowe cętki. Do­my­śli­łam się, że pełni funk­cję cze­goś w ro­dzaju ta­blicy ogło­szeń. Tam­sin Lynd przy­mo­co­wy­wała do niej pi­nez­kami wy­cinki z ga­zet i ko­lo­ro­wych ma­ga­zy­nów, co tro­chę oży­wiało i roz­we­se­lało at­mos­ferę pa­nu­jącą w ga­bi­ne­cie. Te­ra­peutka nie za­pro­po­no­wała mi, że­bym usia­dła, tylko stała przede mną i wpa­try­wała się we mnie ba­daw­czym wzro­kiem. Za­sta­na­wia­łam się, czy po­trafi czy­tać w cu­dzych my­ślach.

Cze­ka­łam. Kiedy zro­zu­miała, że pierw­sza się nie ode­zwę, za­częła:

– Wszyst­kie zwra­camy się do sie­bie po imie­niu. Każda ko­bieta w na­szej gru­pie na­prawdę wiele prze­szła. Ce­lem na­szych spo­tkań jest po­móc wszyst­kim bez wy­jątku nor­mal­nie i bez lęku funk­cjo­no­wać w róż­nych sy­tu­acjach spo­łecz­nych, w pracy i w sa­mot­no­ści. Wszystko, o czym tu mó­wimy, ma cha­rak­ter po­ufny i mu­sisz nam dać słowo, że hi­sto­rie, które tu usły­szysz, nie wyjdą na ze­wnątrz. To naj­waż­niej­sza za­sada. Zga­dzasz się na ten wa­ru­nek?

Ski­nę­łam głową. Cza­sami mia­łam wra­że­nie, że cały świat już sły­szał moją hi­sto­rię. Ale gdy­bym mo­gła co­kol­wiek zro­bić w tej spra­wie, nie po­zna­łaby jej ani jedna żywa du­sza.

– Tego ro­dzaju za­ję­cia pro­wa­dzę w Sha­ke­spe­are po raz pierw­szy, ale od­by­łam kilka po­dob­nych se­rii spo­tkań w in­nych mia­stach. Ko­biety przy­cho­dzą do nas, kiedy mogą już za­cząć mó­wić o tym, co im się zda­rzyło, albo kiedy nie mogą już dłu­żej żyć tak jak do tej pory. Prze­stają cho­dzić na spo­tka­nia, gdy po­czują się le­piej. Mo­żesz przy­cho­dzić tak długo, jak ja tu będę, je­żeli tego po­trze­bu­jesz. A te­raz przejdźmy do sali. Tam czeka na nas reszta grupy.

Lecz za­nim zdą­ży­ły­śmy zro­bić choć krok, ode­zwał się te­le­fon.

Tam­sin Lynd za­re­ago­wała bar­dzo gwał­tow­nie. Bły­ska­wicz­nie od­wró­ciła się do biurka i po­ło­żyła dłoń na apa­ra­cie. Gdy sy­gnał ode­zwał się po­now­nie, za­ci­snęła palce, ale jesz­cze nie pod­no­siła słu­chawki. Stwier­dzi­łam, że po­stą­pię tak­tow­nie, gdy obejdę biurko i przyj­rzę się wy­cin­kom pra­so­wym na ścia­nie. Jak mo­głam się do­my­ślić, więk­szość do­ty­czyła gwał­tów, upo­rczy­wego nę­ka­nia i dzia­ła­nia są­dów. Reszta opo­wia­dała o od­waż­nych ko­bie­tach. Obok wi­siały opra­wione w ramki cer­ty­fi­katy i świa­dec­twa stu­diów, kur­sów dy­plo­mo­wych i po­dy­plo­mo­wych ukoń­czo­nych przez Tam­sin Lynd. Jak ła­two zgad­nąć, za­im­po­no­wały mi.

Spra­wia­jąca wra­że­nie mą­drej i opa­no­wa­nej te­ra­peutka pod­nio­sła słu­chawkę i po­wie­działa „halo” to­nem zdra­dza­ją­cym śmier­telne prze­ra­że­nie.

Po chwili usły­sza­łam stłu­miony okrzyk zdu­mie­nia. Ko­bieta do­słow­nie wtu­liła się w fo­tel sto­jący przed biur­kiem. Prze­rwa­łam próby uda­wa­nia, że mnie tam nie ma.

– Prze­stań! – syk­nęła Tam­sin do mi­kro­fonu. – Nie mam za­miaru tego słu­chać!

Z tymi słowy ener­gicz­nie odło­żyła słu­chawkę na wi­dełki, jakby chciała ko­muś roz­bić głowę. Pra­wie szlo­cha­jąc, wzięła kilka głę­bo­kich od­de­chów. Po­tem opa­no­wała się na tyle, że mo­gła ze mną roz­ma­wiać.

– Pro­szę cię, idź do sali obok – po­wie­działa nad po­dziw spo­koj­nym gło­sem. – Przyjdę za mi­nutkę. Mu­szę tylko po­zbie­rać ma­te­riały.

Tak. A przede wszyst­kim po­zbie­rać się po tym, co za­szło. Za­wa­ha­łam się, czy nie za­pro­po­no­wać jej po­mocy, lecz po chwili zda­łam so­bie sprawę, że w tych oko­licz­no­ściach wy­glą­da­łoby to co naj­mniej śmiesz­nie. Prze­ci­snę­łam się mię­dzy biur­kiem a ścianą, wy­szłam z ga­bi­netu, skrę­ci­łam w lewo i zna­la­złam się w sali, w któ­rej miały się od­by­wać za­ję­cia.

Po­miesz­cze­nie to praw­do­po­dob­nie peł­niło wiele in­nych funk­cji niż tylko miej­sca spo­tkań na­szej grupy. Do­mi­no­wał w nim ogromny, ty­powy dla in­sty­tu­cji stół oto­czony twar­dymi, nie­wy­god­nymi krze­słami. Nie było okien, a je­dyną de­ko­ra­cję sta­no­wiło kilka kiep­skich re­pro­duk­cji po­wie­szo­nych na ścia­nach. W środku cze­kały już ko­biety. Przed nie­któ­rymi za­uwa­ży­łam puszki z na­po­jami i no­tat­niki.

Od razu po­zna­łam moją pra­wie-przy­ja­ciółkę Ja­net Shook oraz ko­bietę, któ­rej twarz przy­wio­dła mi na myśl nie­przy­jemne wspo­mnie­nia. Przez chwilę mu­sia­łam się za­sta­no­wić, kim jest. Do­piero po chwili się zo­rien­to­wa­łam, że ele­gancko ubrana ko­bieta pod czter­dziestkę z wy­szu­kaną fry­zurą to Sandy McCor­kin­dale, żona pa­stora Zjed­no­czo­nego Ko­ścioła w Sha­ke­spe­are, zna­nego lo­kal­nie jako ZKS. Sandy i ja star­ły­śmy się kil­ka­krot­nie, gdy Ko­ściół wy­naj­mo­wał mnie do po­da­wa­nia za­ką­sek pod­czas ze­brań za­rządu przed­szkola. Po­kłó­ci­ły­śmy się też pod­czas przy­go­to­wy­wa­nego przez ko­biety do­rocz­nego przy­ję­cia na rzecz Ko­ścioła.

Na mój wi­dok Sandy naj­wy­raź­niej przy­szły do głowy te same wspo­mnie­nia. Sie­dząca po dru­giej stro­nie Ja­net uśmiech­nęła się do mnie sze­roko. Miała dwa­dzie­ścia kilka lat i wy­glą­dała na tak samo wy­spor­to­waną jak ja, co ozna­czało, że była dość szczu­pła i do­brze umię­śniona. Ciem­no­brą­zowe włosy ko­ły­szące się z boku na bok się­gały jej do po­licz­ków, a do tego no­siła równo ob­ciętą grzywkę, która czę­sto opa­dała na oczy. Ja­net i ja cza­sami ćwi­czy­ły­śmy ra­zem na si­łowni, a poza tym tre­no­wa­ły­śmy ka­rate w tej sa­mej gru­pie. Usia­dłam obok niej i le­dwo zdą­ży­ły­śmy się przy­wi­tać, gdy za­afe­ro­wana Tam­sin wpa­dła do sali z pod­kładką do pi­sa­nia i sto­sem pa­pie­rów przy­ci­śnię­tych do ob­fi­tego biu­stu. Moim zda­niem dość szybko do­szła do sie­bie.

– Czy zdą­ży­ły­ście się już so­bie przed­sta­wić?

– Wszyst­kie oprócz ostat­niej – po­wie­działa z sil­nym ak­cen­tem ko­bieta sie­dząca po dru­giej stro­nie stołu.

Była jedną z trzech ko­biet, któ­rych ni­gdy wcze­śniej nie wi­dzia­łam. Tam­sin do­ko­nała pre­zen­ta­cji.

– To jest Carla, a to Me­la­nie.

Wska­zała na ko­bietę, która ode­zwała się jako pierw­sza. Ni­ska, chuda, nie­wia­ry­god­nie po­marsz­czona, z chra­pli­wym gło­sem ty­po­wym dla na­ło­go­wej pa­laczki. Sie­dząca obok niej Me­la­nie była pulchną blon­dynką z ostrym spoj­rze­niem. Z jej ry­sów ema­no­wała złość. Ostat­nia z nich, Fi­rella, była je­dyną Afro­ame­ry­kanką w gru­pie. Na­tych­miast zwró­ci­łam uwagę na jej oso­bliwą fry­zurę w kształ­cie walca. Miała na so­bie oku­lary, które do­da­wały jej po­wagi. No­siła luźną i wy­godną su­kienkę bez rę­ka­wów w afry­kań­ski de­seń.

– A to, moje pa­nie, jest Lily – oznaj­miła Tam­sin z te­atral­nym ge­stem, koń­cząc pre­zen­ta­cję.

Usa­do­wi­łam się tak wy­god­nie, jak tylko po­zwo­liło na to krze­sło, i skrzy­żo­wa­łam ręce na pier­siach. Cze­ka­łam, co bę­dzie da­lej. Mia­łam wra­że­nie, że pro­wa­dząca nas li­czy. Wyj­rzała za drzwi, ro­zej­rzała się po ko­ry­ta­rzu, jakby spo­dzie­wała się jesz­cze ko­goś, po­tem zmarsz­czyła brwi i po­wie­działa:

– Skoro są wszy­scy, za­bie­rajmy się do ro­boty. Wszyst­kie mają kawę albo coś do pi­cia? Bar­dzo do­brze! – Wzięła głę­boki od­dech. – Część z was po pro­stu zo­stała zgwał­cona. Część z was zgwał­cono wiele lat temu. Cza­sami lu­dziom wy­star­czy wie­dzieć, że inni prze­szli przez to samo. Pro­szę, opo­wiedz­cie o tym, co prze­ży­ły­ście.

Sku­li­łam się w du­chu, pra­gnąc bar­dzo mocno wy­pa­ro­wać i obu­dzić się w moim ma­łym domku nie­całe pół­tora ki­lo­me­tra stąd.

Przez skórę czu­łam, że Sandy McCor­kin­dale zgłosi się jako pierw­sza, i nie po­my­li­łam się.

– Moje pa­nie – za­częła gło­sem pra­wie tak samo za­wo­dowo cie­płym i ser­decz­nym jak głos jej męża z am­bony. – Je­stem Sandy McCor­kin­dale, a mój mąż jest pa­sto­rem w Zjed­no­czo­nym Ko­ściele w Sha­ke­spe­are.

Po­ki­wa­ły­śmy gło­wami. Wszyst­kie wie­dzia­ły­śmy, o kogo i o co cho­dzi.

– Przy­tra­fiło mi się to dawno, bar­dzo dawno temu. – Sandy mó­wiła z wy­mu­szo­nym uśmie­chem. W od­le­głej ga­lak­tyce bar­dzo da­leko stąd? – Wła­śnie mia­łam za­cząć col­lege.

Cze­ka­ły­śmy, lecz Sandy nie po­wie­działa nic wię­cej, jed­nak nie prze­sta­wała się uśmie­chać. Tam­sin nie na­le­gała i zwró­ciła się do Ja­net sie­dzą­cej obok żony pa­stora.

– Lily i ja znamy się z si­łowni – za­częła Ja­net.

– Na­prawdę? To świet­nie! – za­wo­łała roz­pro­mie­niona te­ra­peutka.

– Wie, że zo­sta­łam zgwał­cona, ale nie­wiele wię­cej – mó­wiła po­woli Ja­net. Spo­glą­dała na mnie ką­tem oka. Wy­da­wała się za­in­te­re­so­wana moją re­ak­cją na jej opo­wieść. Dziwne. – Zo­sta­łam na­pad­nięta mniej wię­cej trzy lata temu, gdy by­łam na randce z męż­czy­zną, któ­rego zna­łam przez całe ży­cie. Po­je­cha­li­śmy na od­lu­dzie sa­mo­cho­dem, za­trzy­ma­li­śmy się, wie­cie, tak jak te­raz ro­bią dzie­ciaki. Na­gle on po pro­stu nie chciał prze­stać. Po pro­stu… Ni­gdy nie zgło­si­łam tego na po­li­cję. Za­gro­ził, że po­wie im, że sama chcia­łam, poza tym nie by­łam na­wet dra­śnięta. Dla­tego ni­gdy go nie oskar­ży­łam.

– Dzię­kuję. Te­raz ty, Carla.

– Gra­łam w bi­lard na pie­nią­dze w Ve­lvet Ta­bles – za­częła ochry­ple. Oce­ni­łam, że zbli­żała się do pięć­dzie­siątki, a ży­cie się z nią nie pie­ściło. – Mia­łam fart i sporo wy­gra­łam. Jed­nemu z chło­pa­ków chyba się nie spodo­bało, że do­staje baty od ko­biety, i do­sy­pał mi cze­goś do drinka. Pa­mię­tam tylko, że zna­la­złam się w swoim sa­mo­cho­dzie naga jak mnie Pan Bóg stwo­rzył, bez centa przy du­szy i z klu­czy­kami w po­chwie. Upra­wiali ze mną seks, kiedy by­łam nie­przy­tomna. Po­zna­ła­bym ich wszyst­kich.

– Czy zgło­si­łaś to na po­li­cję? – za­py­tała Tam­sin.

– Nie, wiem, gdzie miesz­kają – wy­ja­śniła Carla.

Za­pa­dła długa chwila mil­cze­nia. Wszyst­kie za­sta­na­wia­ły­śmy się nad jej sło­wami.

– Tym uczu­ciem, po­trzebą ze­msty, zaj­miemy się póź­niej – stwier­dziła wresz­cie Tam­sin. – Me­la­nie, opo­wiedz nam coś o so­bie.

Po to­nie jej głosu zo­rien­to­wa­łam się, że te­ra­peutka nie­zbyt do­brze znała Me­la­nie.

– Po raz pierw­szy je­stem na za­ję­ciach te­ra­pii gru­po­wej, więc pro­szę was o cier­pli­wość. – Wy­wo­łana do od­po­wie­dzi ko­bieta za­chi­cho­tała ner­wowo.

Śmiech pa­so­wał do jej pulch­nych po­licz­ków i różu na twa­rzy, ale ostro kon­tra­sto­wał z wście­kło­ścią, którą ki­piały jej ciemne oczy. Od­ga­dłam, że jest młod­sza od Ja­net.

– Dla­czego tu je­steś, Me­la­nie?

Tam­sin cał­ko­wi­cie we­szła w rolę te­ra­peutki. Jej ubra­nie spryt­nie ma­sko­wało wszel­kie de­fekty okrą­głej syl­we­tki. Skrzy­żo­wała nogi w gru­bych be­żo­wych poń­czo­chach i sta­rała się nie ba­zgrać ołów­kiem w no­tat­niku.

– Cho­dzi ci o to, co się stało? – spy­tała Me­la­nie.

– Tak – od­po­wie­działa cier­pli­wie Tam­sin.

– No… zgwał­cił mnie mój szwa­gier, wła­śnie dla­tego przy­szłam! Przy­szedł pi­jany do mo­jej przy­czepy, otwo­rzył drzwi i rzu­cił się na mnie. Nie mia­łam czasu wy­cią­gnąć swo­jego ma­gnum trzy­sta pięć­dzie­siąt sie­dem, nie mia­łam czasu za­dzwo­nić na po­li­cję. Wszystko stało się tak szybko, że nikt by mi nie uwie­rzył.

– Czy zo­stał aresz­to­wany?

– Pew­nie, że tak. Nie wy­szłam z ko­mi­sa­riatu, do­póki nie zo­ba­czy­łam, że sie­dzi za krat­kami. Po­li­cja pró­bo­wała mi wmó­wić, że to wy­nik kłótni, ale ja wie­dzia­łam, co ro­bię, wie­dzia­łam, co on zro­bił i że tego nie chcia­łam. Jego żona po­wie­działa mi, że ją też do tego zmu­szał, kiedy była chora i nie miała ochoty. Byli mał­żeń­stwem, więc my­ślę, że uwa­żała, że nie może się po­skar­żyć, ale ja mo­głam i się po­skar­ży­łam.

– Do­brze zro­bi­łaś, Me­la­nie – po­chwa­liła ją Tam­sin, a ja w du­chu jej przy­tak­nę­łam. – W ta­kiej sy­tu­acji bar­dzo trudno bro­nić swo­ich praw. Fi­rella?

– No tak. Do­brze… Mniej wię­cej rok temu prze­pro­wa­dzi­łam się tu­taj z No­wego Or­le­anu – za­częła. – Je­stem wi­ce­dy­rek­torką szkoły śred­niej w Sha­ke­spe­are. Po­do­bną pracę mia­łam w Lu­izja­nie.

Zre­wi­do­wa­łam w górę pierw­szą przy­bli­żoną ocenę jej wieku. Fi­rella praw­do­po­dob­nie była bli­żej pięć­dzie­siątki niż trzy­dzie­stu pię­ciu lat, jak wcze­śniej są­dzi­łam.

– Kiedy miesz­ka­łam w No­wym Or­le­anie, zgwał­cił mnie w szkole uczeń. – Fi­rella za­ci­snęła usta i prze­rwała, jakby dała nam wszyst­kim dość do my­śle­nia.

I miała ra­cję. Przy­po­mnia­łam so­bie cha­rak­te­ry­styczny za­pach szkoły, kredy, sza­fek na ubra­nia, brud­nych wy­kła­dzin prze­my­sło­wych i ci­szy pa­nu­ją­cej w bu­dynku, gdy ucznio­wie idą do domu. Po­my­śla­łam o kimś, o dra­pież­niku ci­cho prze­my­ka­ją­cym po bu­dynku…

– Zła­mał mi też rękę – do­dała Fi­rella. Lekko po­ru­szyła lewą ręką, jakby chciała spraw­dzić, czy na­daje się do użytku. – Wy­bił mi parę zę­bów, a jakby tego było mało, za­ra­ził mnie opryszczką.

Po­wie­działa to zu­peł­nie rze­czo­wym, bez­na­mięt­nym to­nem. Po­tem wzru­szyła ra­mio­nami i za­mil­kła.

– Zo­stał aresz­to­wany?

– Tak – po­wie­działa ko­bieta zmę­czo­nym gło­sem. – Zła­pali go. Po­wie­dział im, że upra­wia­łam z nim seks od mie­sięcy, że wszystko działo się za obo­pólną zgodą. Za­częło się ro­bić na­prawdę nie­przy­jem­nie. Pi­sały o tym wszyst­kie ga­zety. Ale zła­mana ręka i wy­bite zęby sta­no­wiły na­prawdę nie­pod­wa­żalne do­wody.

Tam­sin rzu­ciła mi wy­mowne spoj­rze­nie. Pew­nie chciała się upew­nić, czy do­tarł do mnie fakt, że nie by­łam je­dyną ofiarą na świe­cie, która prze­szła nad­zwy­czajną próbę. Ni­gdy nie by­łam aż taką ego­istką.

– Lily, czy mo­gła­byś nam dziś opo­wie­dzieć o so­bie? – po­pro­siła te­ra­peutka.

Wal­czy­łam z doj­mu­ją­cym im­pul­sem, który na­ka­zy­wał mi wstać i wyjść. Jed­nak opa­no­wa­łam się i przy­po­mnia­łam so­bie, po co tu przy­szłam. Po­my­śla­łam o roz­bi­tym no­sie Jacka i o za­ufa­niu, ja­kim ob­da­rzyły mnie inne ko­biety. Je­żeli mu­sia­łam to zro­bić, rów­nie do­brze mo­głam to zro­bić tu i te­raz.

Skon­cen­tro­wa­łam się na klamce do drzwi o kilka kro­ków za uchem Tam­sin. Ża­ło­wa­łam, że ja­kiś czas temu nie na­gra­łam wszyst­kiego na ka­se­cie.

– Kilka lat temu miesz­ka­łam w Mem­phis – za­czę­łam zde­cy­do­wa­nie. – Pew­nego dnia w dro­dze z pracy do domu ze­psuł mi się sa­mo­chód. Szłam wła­śnie na sta­cję ben­zy­nową, żeby za­dzwo­nić po po­moc, kiedy po­rwał mnie uzbro­jony męż­czy­zna. Wy­na­jął mnie ma­łej gru­pie mo­to­cy­kli­stów na week­end. Za pie­nią­dze. Za­brali mnie do… to była taka stara cha­łupa gdzieś w szcze­rym polu, na wsi w Ten­nes­see. – Za­częło się de­li­katne, pra­wie nie­do­strze­galne drże­nie, które ob­jęło całe moje ciało, włącz­nie z po­de­szwami stóp. – Było ich chyba pię­ciu, pię­ciu męż­czyzn i jedna albo dwie ko­biety. Za­wią­zali mi oczy, więc ni­gdy ich nie wi­dzia­łam. Przy­kuli mnie łań­cu­chem do me­ta­lo­wego łóżka. Gwał­cili mnie, a po­tem no­żem wy­ci­nali mi wzory na pier­siach i na brzu­chu. Kiedy wy­jeż­dżali, je­den z nich dał mi broń. Był wście­kły na fa­ceta, który mnie im przy­wiózł, ale już nie pa­mię­tam dla­czego. – Nie mó­wi­łam ca­łej prawdy, ale nie chcia­łam wcho­dzić w szcze­góły. – A w re­wol­we­rze był je­den po­cisk. Mo­głam się za­bić. Wtedy by­łam już zu­peł­nym wra­kiem. W cha­cie było strasz­li­wie go­rąco. – Mia­łam za­ci­śnięte pię­ści, a od­dy­cha­nie spra­wiało mi trud­ność. – Ale kiedy wró­cił męż­czy­zna, który mnie po­rwał, strze­li­łam do niego. I za­bi­łam go.

Na sali za­le­gła taka ci­sza, że sły­sza­łam wła­sny od­dech.

Chcia­łam wie­dzieć, jak za­re­aguje Tam­sin, jed­nak wszyst­kie ko­biety cze­kały na mnie. Ja­net po­pro­siła:

– Po­wiedz nam, jak się to wszystko skoń­czyło.

– Aha, wła­śnie. Chata stała na polu far­mera, który za ja­kiś czas prze­cho­dził obok i mnie zna­lazł. Po­tem we­zwał po­li­cję i za­brali mnie do szpi­tala. – Przed­sta­wi­łam im skró­coną wer­sję mo­jej hi­sto­rii.

– Jak długo to wszystko trwało? – za­py­tała Tam­sin.

– Jak długo mnie tam trzy­mali? Niech po­li­czę. – Czu­łam, że drże­nie na­ra­sta. Wie­dzia­łam, że te­raz wszystko po mnie wi­dać. – Po­rwali mnie w pią­tek po po­łu­dniu, a więc całą noc, cały dzień w so­botę i część nie­dzieli? Chyba tak.

– Ile czasu mi­nęło, za­nim przy­szedł far­mer?

– Och! By­ła­bym za­po­mniała. Reszta nie­dzieli, po­nie­dzia­łek i więk­sza część wtorku. Dość długo – po­wie­dzia­łam.

Usia­dłam pro­sto i roz­luź­ni­łam za­ci­śnięte pię­ści. Ze wszyst­kich sił sta­ra­łam się uspo­koić.

– Pa­mię­tam – wtrą­ciła Me­la­nie. – Wtedy by­łam jesz­cze dziec­kiem. Pi­sali o tym we wszyst­kich ga­ze­tach. Ża­ło­wa­łam, że nie mo­głaś ich wszyst­kich po­wy­strze­lać.

Za­sko­czona rzu­ci­łam jej spoj­rze­nie.

– Ja też pa­mię­tam to zda­rze­nie. My­śla­łam wtedy, że sama się o to pro­si­łaś, kiedy szłaś pie­chotą po tym, jak ze­psuł ci się sa­mo­chód – do­dała Fi­rella.

Wszy­scy spoj­rze­li­śmy na nią.

– Ale to było, za­nim do­wie­dzia­łam się, że ko­biety mają prawo cho­dzić tam, gdzie chcą, i nikt nie ma prawa im się na­rzu­cać.

– To fakt, Fi­rella – po­wie­działa z apro­batą Tam­sin. – Jaka jest za­sada?

Wszyst­kie cze­ka­ły­śmy.

– Nie wiń ofiary za prze­stęp­stwo – po­wie­działa, ryt­micz­nie dzie­ląc słowa na sy­laby.

– Nie wiń ofiary za prze­stęp­stwo – po­wtó­rzy­ły­śmy nie­rów­nym chó­rem.

Po­my­śla­łam, że są­dząc po wy­ra­zie twa­rzy, nie­które z nas zro­zu­miały to le­piej niż inne.

– Opie­kunka do dzieci zga­dza się na pod­wie­zie­nie do domu przez ich ojca, a on ją gwałci. Czy to jej wina? – za­py­tała ostro Tam­sin.

– Nie wiń ofiary za prze­stęp­stwo! – za­wo­ła­ły­śmy.

Mu­szę przy­znać, że był to dla mnie spory wy­si­łek. Wła­śnie mia­łam stwier­dzić, że Jack jest mi coś wi­nien, kiedy przy­po­mnia­łam so­bie krew pły­nącą z jego roz­bi­tego nosa.

– Sa­motna ko­bieta idzie ulicą wie­czo­rem, a ktoś ją na­pada i gwałci – po­wie­działa te­ra­peutka. – Czy to jej wina?

– Nie wiń ofiary za prze­stęp­stwo! – po­wtó­rzy­ły­śmy sta­now­czo.

– Ko­bieta wkłada cia­sną spód­nicę i bez biu­sto­no­sza idzie do baru w czę­ści mia­sta o złej re­pu­ta­cji, upija się, zga­dza się, żeby ją pod­wiózł obcy męż­czy­zna, który ją gwałci. Czy to jej wina?

Za­mar­ły­śmy. Ta sy­tu­acja wy­ma­gała chwili za­sta­no­wie­nia.

– Co o tym my­ślisz, Lily? – spy­tała mnie bez­po­śred­nio Tam­sin.

– My­ślę, że je­żeli ko­bieta chce wy­glą­dać atrak­cyj­nie, a na­wet pro­wo­ku­jąco, nie zna­czy to, że sama się prosi o gwałt. My­ślę, że na­wet coś tak głu­piego jak upi­cie się w to­wa­rzy­stwie męż­czyzn, któ­rych się nie zna, nie za­słu­guje na karę gwałtu. Choć z dru­giej strony uwa­żam, że ko­biety po­winny bar­dziej dbać o wła­sne bez­pie­czeń­stwo… – Urwa­łam.

– A co ozna­cza dbać o wła­sne bez­pie­czeń­stwo?

Na to py­ta­nie aku­rat zna­łam od­po­wiedź.

– To ozna­cza na­uczyć się wal­czyć – od­par­łam z pew­no­ścią w gło­sie. – To zna­czy za­cho­wy­wać ostroż­ność. To zna­czy pil­no­wać prze­glą­dów sa­mo­chodu, żeby się nie ze­psuł w naj­mniej od­po­wied­nim mo­men­cie, za­my­kać drzwi na klucz i roz­glą­dać się uważ­nie do­okoła.

Kilka ko­biet spoj­rzało na mnie z po­wąt­pie­wa­niem, kiedy wspo­mnia­łam o walce, ale po­zo­stałe moje pro­po­zy­cje spo­tkały się z apro­batą.

– Jak bar­dzo dba­łaś o swoje bez­pie­czeń­stwo, za­nim cię zgwał­cono? – za­py­tała te­ra­peutka.

Wbiła we mnie uważne spoj­rze­nie swo­ich ciem­nych oczu. Po­chy­liła się do przodu i jej bluzka roz­chy­liła się nie­znacz­nie. Naj­wy­raź­niej wy­brała tro­chę zbyt opty­mi­styczny roz­miar.

Wró­ci­łam my­ślą w prze­szłość.

– Nie bar­dzo. Pa­mię­ta­łam, żeby mieć do­syć pie­nię­dzy na te­le­fon. A kiedy uma­wia­łam się na randkę po raz pierw­szy z kimś, kogo nie zna­łam, mó­wi­łam o tym zna­jo­mym, żeby wie­dzieli, gdzie idę i z kim.

– Więc po­wie­dzia­ła­byś, że tego ro­dzaju ży­ciową mą­drość na­bywa się do­piero po fak­cie?

– Tak.

– W ta­kim ra­zie czy mo­żesz za­rzu­cać in­nym ko­bie­tom, że nie wy­ka­zały się aż taką prze­zor­no­ścią?

– Nie.

Roz­mowa to­czyła się da­lej, lecz przez dal­szą część go­dzin­nej se­sji ogra­ni­czy­łam się do słu­cha­nia. Pro­blem od­po­wie­dzial­no­ści jest dość za­wi­kłany. Ko­biety ubie­rają się wy­zy­wa­jąco, by zwró­cić na sie­bie uwagę męż­czyzn w sen­sie sek­su­al­nym i zy­skać po­dziw, bo spra­wia im to sa­tys­fak­cję. Uwa­żam, że nie­wiele ko­biet wkłada biu­sto­no­sze typu push-up, wy­de­kol­to­wane bluzki, wy­so­kie ob­casy i ob­ci­słe spód­nice, je­żeli ma za­miar pra­co­wać w domu przy kom­pu­te­rze. Ale zwra­ca­nie na sie­bie uwagi w sen­sie sek­su­al­nym nie ozna­cza przy­zwo­le­nia na gwałt. Nie znam żad­nej ko­biety, która wy­szłaby wie­czo­rem na wę­drówkę po knaj­pach, gdyby wie­działa, że w pew­nej chwili zo­sta­nie zmu­szona przez ob­cego uzbro­jo­nego męż­czy­znę do in­tym­nego kon­taktu. I bar­dzo nie­wiele ko­biet wy­cho­dzi sa­mot­nie wie­czo­rem z na­dzieją, że nie­zna­jomy męż­czy­zna za­ofe­ruje im wy­bór mię­dzy upra­wia­niem seksu a udu­sze­niem.

Tak czy ina­czej, fak­tem jest, że karą za głu­potę oraz/lub brak wy­ob­raźni nie po­wi­nien być gwałt. I taki wnio­sek pły­nął z na­szej dys­ku­sji, je­żeli o mnie cho­dziło. Mia­łam wra­że­nie, że wła­śnie w tę stronę Tam­sin kie­ruje roz­mowę grupy.

A zgwał­cone pra­bab­cie i dzieci? Były tylko obiek­tami sek­su­al­nymi w oczach zbo­czeń­ców. Prze­cież im nie można za­rzu­cić, że same tego chciały.

Do­brze zna­łam ten tok my­śle­nia. Stare, zna­jome ko­le­iny. Kiedy upew­ni­łam się, że wła­śnie w tę stronę zmie­rzamy, za­czę­łam za­sta­na­wiać się nad samą te­ra­peutką. Za­da­jąc nam py­ta­nia i przed­sta­wia­jąc sy­tu­acje, Tam­sin Lynd zmu­szała nas do my­śle­nia o zda­rze­niach i pro­ble­mach, o któ­rych trudno i nie­chęt­nie nam się mó­wiło. Co za praca – wy­słu­chi­wa­nie opo­wie­ści o tak po­nu­rych spra­wach! Za­sta­na­wia­łam się, czy ona też nie zo­stała kie­dyś zgwał­cona, ale stwier­dzi­łam, że nie po­win­nam jej o to py­tać, skoro była na­tu­ralną i neu­tralną li­derką na­szej grupy. Przy­naj­mniej z na­zwy. Bez względu jed­nak na to, jaki se­kret krył się w jej prze­szło­ści, miała po­ważne pro­blemy, z któ­rymi mu­siała so­bie ra­dzić. Tam­tego wie­czora z pew­no­ścią nie te­le­fo­no­wał do niej przy­ja­ciel.

Po skoń­czo­nym spo­tka­niu Tam­sin od­pro­wa­dziła nas do drzwi. Sama zo­stała w pu­stym bu­dynku, żeby „tro­chę po­sprzą­tać”, jak się wy­ra­ziła. Gdy zna­la­zły­śmy się na par­kingu, łą­czący nas do­tąd ko­kon bólu od razu pękł. Me­la­nie i Sandy po­szły w swoją stronę, Carla wsia­dła do sta­rego ogrom­nego sa­mo­chodu z lat sześć­dzie­sią­tych i za­pa­liła pa­pie­rosa, a po­tem ob­ró­ciła klu­czyk w sta­cyjce. Fi­rella rzu­ciła zdaw­kowo: „Miesz­kam nie­da­leko”. Za­nim znik­nęła w ciem­no­ściach, za­uwa­ży­łam, że klu­cze od miesz­ka­nia chwy­ciła w taki spo­sób, by mo­gła nimi po­waż­nie zra­nić w twarz po­ten­cjal­nego na­past­nika.

Ja­net mnie uści­skała. Nie było to za­cho­wa­nie ty­powe dla łą­czą­cych nas sto­sun­ków i pra­wie się wzdry­gnę­łam. Sto­jąc sztywno, po­ło­ży­łam jej ręce na ple­cach, po­dej­mu­jąc nie­prze­ko­nu­jącą próbę od­wza­jem­nie­nia ser­decz­nego ge­stu.

Cof­nęła się o krok i ro­ze­śmiała się.

– No i co, le­piej ci?

By­łam za­kło­po­tana i oka­za­łam to.

– Przede mną nie mu­sisz uda­wać – po­wie­działa.

– Tam­sin była ja­kaś nie­swoja. Co z nią jest? – za­py­ta­łam, by zmie­nić te­mat.

– Pra­cuje tu od ja­kie­goś roku – od­parła Ja­net, chęt­nie po­da­jąc mi bra­ku­jące in­for­ma­cje. – Ra­zem z mę­żem mają mały do­mek przy Comp­ton Street. Oboje po­cho­dzą z pół­noc­nych sta­nów. On nosi inne na­zwi­sko. – Ja­net naj­wy­raź­niej po­strze­gała to jako do­wód, że jako mał­żeń­stwo byli bar­dzo nie­tra­dy­cyjni.

– Czy to ci prze­szka­dza?

Po­krę­ciła prze­cząco głową.

– Je­żeli o mnie cho­dzi, może so­bie na­wet bzy­kać kro­ko­dyle. Cie­szę się, że tu przy­szłam. To naj­lep­sze, co mo­głam zro­bić, od­kąd zo­sta­łam zgwał­cona.

– Szkoda, że nie zgło­si­łaś sprawy na po­li­cję – za­czę­łam ostroż­nie.

– Kie­dyś by­łam inna. Zmie­ni­łam się.

– My­śla­łaś o tym, żeby jed­nak zgło­sić tę sprawę? Na­wet po tylu la­tach?

– Fa­cet już nie żyje – po­wie­działa po pro­stu Ja­net. – Pi­sali o tym w ga­ze­tach w ubie­głym roku, może pa­mię­tasz. Mart We­ekins. Pró­bo­wał wy­prze­dzać na po­dwój­nej cią­głej na za­krę­cie na dro­dze nu­mer sześć. Z prze­ciwka je­chała cię­ża­rówka z na­czepą.

– No tak. – Po­ki­wa­łam głową. – Wy­daje mi się, że nie za­dbał o wła­sne bez­pie­czeń­stwo. Po­wie­dzia­ła­byś, że za­cho­wał się nie­mą­drze, skoro tam się zna­lazł?

– Za­sta­na­wiam się, czy był wy­zy­wa­jąco ubrany – do­dała Ja­net i obie wy­buch­nę­ły­śmy nie­po­ha­mo­wa­nym śmie­chem.

Jak to zwy­kle bywa, kiedy się ko­goś po­zna, za­czę­łam wi­dy­wać Tam­sin Lynd i sły­szeć o niej do­słow­nie wszę­dzie – na po­czcie, w skle­pie spo­żyw­czym i na sta­cji ben­zy­no­wej. Cza­sami po­ka­zy­wała się w to­wa­rzy­stwie krę­pego męż­czy­zny z ciem­nymi wło­sami, ze sta­ran­nie wy­go­loną brodą i wą­sami. Za każ­dym ra­zem ki­wała mi na po­wi­ta­nie przy­jaź­nie, lecz bez­oso­bowo, że­bym mo­gła od­wza­jem­nić gest lub nie zwra­cać na niego uwagi – jak było mi wy­god­niej.

Gdy w ty­go­dniu po dru­gim spo­tka­niu na­szej grupy ra­zem z Jac­kiem wy­bra­li­śmy się do Lit­tle Rock, po­sta­no­wi­łam spró­bo­wać opi­sać jej cha­rak­ter i stwier­dzi­łam, że bra­kuje mi punktu za­cze­pie­nia. Zwy­kle od razu wiem, czy ko­goś lu­bię czy nie, ale w wy­padku Tam­sin po pro­stu nie mia­łam po­ję­cia. Może i tak nic by to nie zmie­niło, skoro miała mi tylko po­móc po­ukła­dać so­bie pewne rze­czy w gło­wie? A może nie miało to żad­nego zna­cze­nia, czy ją lu­bię czy nie?

– Jest in­te­li­gentna – za­czę­łam. – Za­wsze każe nam opo­wia­dać o na­szych prze­ży­ciach z róż­nych per­spek­tyw.

– A sym­pa­tyczna?

Jack przy­gła­dził fry­zurę jedną ręką, trzy­ma­jąc kie­row­nicę drugą. Jego sztywne czarne włosy za­czy­nały się nie­sfor­nie ukła­dać, nie­omylny znak, że pod­czas po­ran­nej to­a­lety my­ślał o czymś in­nym. Za­sta­na­wia­łam się, czy nie­po­ko­iło go to, jak so­bie ra­dzę w pracy.

– Nie za bar­dzo – od­po­wie­dzia­łam. – Ma silny cha­rak­ter. Po pro­stu nie wiem, z ja­kiej gliny jest ule­piona.

– Zwy­kle znacz­nie szyb­ciej wy­ra­biasz so­bie zda­nie o lu­dziach.

– In­try­guje mnie. Może to część pracy psy­cho­lożki, ale te­raz chyba nie chce, że­by­śmy się sku­piały na tym, co są­dzimy o na­past­niku, tylko na pro­ble­mach, ja­kie mamy, żeby po­go­dzić się z tym, że pa­dły­śmy ofia­rami prze­mocy.

– A może za­kłada z góry, że wszyst­kie nie­na­wi­dzi­cie męż­czyzn?

– Nie mogę tego wy­klu­czyć. Albo czeka, kiedy wresz­cie po­wiemy to otwar­cie. Po­dej­rze­wam, że żadna z nas nie na­leży do klubu fa­nek płci brzyd­kiej, a jedna lub dwie z nas na­prawdę w pew­nym stop­niu nie­na­wi­dzą wszyst­kich męż­czyzn.

Jack wy­glą­dał na za­kło­po­ta­nego. Nie by­łam pewna, jak wiele chciał usły­szeć o mo­ich no­wych prze­ży­ciach, nie wie­dzia­łam też, jak wiele sama chcę mu opo­wie­dzieć.

– Je­steś pewna, że ra­dzisz so­bie z nową pracą? – za­py­tał pew­nie po raz setny.

– Jack – mruk­nę­łam ostrze­gaw­czo.

– Wiem, wiem, tylko… Czuję się za cie­bie od­po­wie­dzialny.

– To do­brze. Ale idzie mi świet­nie, a na­wet za­czy­nam się co­raz le­piej ba­wić.

Jack wpadł na po­mysł, że­bym zo­stała pry­watną de­tek­tywką, tak jak on. Żeby uzy­skać li­cen­cję, mu­sia­łam przez dwa lata pra­co­wać pod kie­run­kiem do­świad­czo­nego de­tek­tywa. Ta praca była moim pierw­szym kro­kiem, a do­świad­czo­nym de­tek­ty­wem był Jack.

Za­trzy­ma­li­śmy się na par­kingu pa­sażu han­dlo­wego w za­chod­niej czę­ści Lit­tle Rock. To była druga si­łow­nia Ma­rvel Gym otwarta w mie­ście. Zaj­mo­wała nie­całe trzy sek­cje w pa­sażu han­dlo­wym. Mel Bren­twood sporo ry­zy­ko­wał, in­we­stu­jąc w drugą si­łow­nię, zwłasz­cza że Ma­rvel Gym nie było zwy­kłą, pry­mi­tywną si­łow­nią. Można to ra­czej opi­sać jako klub fit­ness z luk­su­sową salą gim­na­styczną, w któ­rej co­dzien­nie od­by­wały się różne za­ję­cia, ze spe­cjalną salą do ae­ro­biku wy­po­sa­żoną w ru­chome bież­nie i schodki, z sauną, łóż­kami do opa­la­nia, wanną z hy­dro­ma­sa­żem i wie­loma han­tlami, z któ­rych za darmo mo­gli ko­rzy­stać lu­dzie, któ­rzy przy­szli do si­łowni tylko po to, żeby tro­chę się po­mę­czyć z że­la­stwem.

We­szłam do dam­skiej prze­bie­ralni, w któ­rej znaj­do­wała się też ła­zienka, zdję­łam T-shirt i szorty, a po­tem scho­wa­łam je w ma­leń­kiej szafce. Pod spodem mia­łam to, co uwa­ża­łam za ko­stium, po­nie­waż ni­gdy nie no­si­łam go w in­nych oko­licz­no­ściach: jed­no­czę­ściowy try­kot z ly­cry w lam­par­cie cętki. Się­gał do po­łowy uda i nie miał rę­ka­wów. Na klatce pier­sio­wej wid­niał duży na­pis „MA­RVEL”, a po­ni­żej znaj­do­wało się słowo „gym” wy­dru­ko­wane mniej­szą czcionką. Cho­ciaż ten strój do ćwi­czeń był krótki i po­ka­zy­wał każdy zbędny gram ciała, przy­naj­mniej za­kry­wał bli­zny po ra­nach cię­tych. Żeby choć tro­chę le­piej wy­glą­dać, wło­ży­łam grube czarne skar­pety i czarne buty spor­towe marki Nike. Po chwili za­sta­no­wie­nia za­trza­snę­łam drzwi do swo­jej szafki, lecz to­rebkę zo­sta­wi­łam na ze­wnątrz. Po­tem prze­szłam na główny po­ziom, żeby od­bić na kar­cie kon­tro­l­nej go­dzinę wej­ścia do pracy. Moja praca, ni­sko płatna, gdyż by­łam naj­młod­sza spo­śród pra­cow­ni­ków, po­le­gała na re­je­stro­wa­niu „go­ści”, co sta­no­wiło eu­fe­mi­styczne okre­śle­nie lu­dzi, któ­rzy opła­cili z góry człon­ko­stwo w klu­bie. Do mo­ich po­zo­sta­łych obo­wiąz­ków za­li­czało się wy­ja­śnia­nie no­wym go­ściom, jak ko­rzy­stać ze sprzętu, po­ma­ga­nie w ćwi­cze­niach oso­bom, które przy­cho­dziły bez to­wa­rzy­stwa, po­le­ca­nie na­po­jów i stro­jów sprze­da­wa­nych w klu­bie i od­bie­ra­nie te­le­fo­nów. Dy­żu­ro­wały za­wsze dwie osoby i za­wsze męż­czy­zna w pa­rze z ko­bietą. Je­żeli męż­czy­zna, z któ­rym dzie­li­łam zmianę, chciał po­ćwi­czyć, ja mia­łam zaj­mo­wać się spra­wami ad­mi­ni­stra­cyj­nymi. Po­tem się zmie­nia­li­śmy.

Ni­gdy tak wielu ob­cych lu­dzi nie wi­dy­wało mnie co­dzien­nie w tak ku­sym stroju. Na­wet za­nim spo­tkało mnie to, co na­zy­wa­łam „przy­krym do­świad­cze­niem”, nie ubie­ra­łam się wy­zy­wa­jąco. Ale mu­sia­łam do­pa­so­wać się do reszty pra­cow­ni­ków. Na szczę­ście Jack za­pew­nił mnie, że gdyby kto­kol­wiek z nich miał ciało ta­kie jak moje, chwa­liłby się nim o wiele bar­dziej niż ja.

Mimo to czu­łam się skrę­po­wana. Ogra­ni­czy­łam ma­ki­jaż do nie­zbęd­nego mi­ni­mum, uni­ka­łam bez­po­śred­niego kon­taktu wzro­ko­wego z męż­czy­znami i sta­ra­łam się ga­sić w za­rodku ja­kie­kol­wiek za­in­te­re­so­wa­nie wy­ka­zy­wane przez któ­re­go­kol­wiek z go­ści.

Drzwi fron­towe były otwarte, po czym po­zna­łam, że kie­row­niczka już przy­szła. Tak jak się spo­dzie­wa­łam, w jej ga­bi­ne­cie pa­liło się świa­tło. Linda Doan nie lu­biła mnie i za punkt ho­noru po­sta­wiła so­bie po­zbyć się mnie przy naj­bliż­szej oka­zji. Ale nie mo­gła mnie zwol­nić, cho­ciaż jesz­cze o tym nie wie­działa. Nie wie­działa, dla­czego na­prawdę pra­co­wa­łam w klu­bie Ma­rvel.

By­łam tajną agentką. Samo okre­śle­nie wy­wo­ły­wało u mnie pu­sty śmiech, ale było praw­dziwe. Nie­mal od chwili otwar­cia klubu przed sied­mioma mie­sią­cami za­czął w nim gra­so­wać zło­dziej. Ktoś za­kra­dał się do prze­bie­ralni i pod­wę­dzał go­ściom różne rze­czy – go­tówkę, bi­żu­te­rię, a na­wet te­le­fony ko­mór­kowe. Nie można było wy­klu­czyć, że to je­den z go­ści, lecz Mel Bren­twood po­dej­rze­wał, że wi­no­wajcą jest ktoś z per­so­nelu ze względu na te­ry­to­rium, na ja­kim gi­nęły rze­czy.

– Prze­bie­ral­nia mę­ska, prze­bie­ral­nia dam­ska, szafki przy sau­nie – ję­czał. – Drinki, ze­garki, łań­cuszki, pie­nią­dze. Na ra­zie krad­nie tylko po­je­dyn­cze, nie­zbyt dro­gie rze­czy, ale wszystko jest tylko kwe­stią czasu. Lu­dzie za­czną ga­dać i będę mu­siał zwi­nąć in­te­res. Je­żeli nie zła­piemy win­nego, wy­rzucę wszyst­kich pra­cow­ni­ków na zbity pysk, a na ich miej­sce przyjmę no­wych. Przy­się­gam, że tak zro­bię.

By­łam pewna, że tego ro­dzaju dra­styczne po­stę­po­wa­nie jest nie­le­galne, ale nie do mnie na­le­żało zwra­ca­nie mu na to uwagi. Za­uwa­ży­łam, jak Jack za­gląda przez okno. Uda­wał, że mnie nie po­znaje. Z pew­no­ścią Mel tylko zgry­wał się na idiotę. Za­ło­żył tę sieć klu­bów fit­ness dzięki pie­nią­dzom, ja­kie wy­bła­gał lub po­ży­czył od scep­tycz­nych przy­ja­ciół swo­ich ro­dzi­ców, i dbał o nie, wy­naj­du­jąc co­raz to nowe spo­soby spra­wie­nia, że było o nich gło­śno w pra­sie, jed­nak bez dra­stycz­nych wy­da­rzeń.

– Może za­in­sta­lo­wa­li­by­śmy ka­merę w prze­bie­ralni? – za­pro­po­no­wał Jack.

– Cho­lera, nie ma mowy! Co by na to po­wie­dzieli lu­dzie, z któ­rych więk­szość chce zrzu­cić wagę, kiedy się do­wie­dzą, że mam ich zdję­cia? Poza tym nie da się za­in­sta­lo­wać ka­mery tak, żeby nikt jej nie wi­dział.

Za­uwa­ży­łam, że Mel po­łknął ha­czyk.

– Ale z dru­giej strony, gdy­bym nie chciał iść z tym do sądu… – po­wie­dział po­woli. – Gdy­bym tylko chciał przy­ła­pać dra­nia i go wy­rzu­cić…

– O ka­me­rze nie bę­dzie trzeba na­wet wspo­mi­nać – do­dał Jack. – Mo­gli­by­śmy ją wy­jąć, znisz­czyć ta­śmę i nikt nic nie bę­dzie wie­dział. Wpadnę do sklepu z od­po­wied­nim sprzę­tem. Sam nie prze­pa­dam za po­my­słem po­ta­jem­nego fil­mo­wa­nia lu­dzi, ale uwa­żam, że ta­kie roz­wią­za­nie zda­łoby eg­za­min.

– W ta­kim ra­zie czy po­trzebna nam bę­dzie Lily? – Mel Bren­twood przy­pa­try­wał mi się tak, jak­bym była re­wol­we­row­cem, który szy­kuje się do po­je­dynku z nim.

– Pew­nie. Są inne rze­czy, któ­rych nie wy­chwycą ka­mery – stwier­dził Jack. – Poza tym mu­simy jesz­cze wy­my­ślić, jak je osło­nimy.

– Okej, dziew­czyno – po­wie­dział Mel, po­kle­pu­jąc mnie mocno po ple­cach, by mnie za­chę­cić do ło­wów na gru­bego zwie­rza. – Za­czy­nasz pracę, kiedy tylko prze­bie­rzesz się w try­kot.

Ob­rzu­ci­łam go wro­gim spoj­rze­niem. Nie mia­łam ochoty pra­co­wać u Mela, z dru­giej strony pra­co­wa­łam już u wielu lu­dzi, któ­rych nie lu­bi­łam. Za­ci­snę­łam zęby i po­sta­no­wi­łam so­bie od­pu­ścić. Po­li­tyczną po­praw­ność na pewno miał za nic, ale za­płaci Jac­kowi, Jack bę­dzie miał ko­lej­nego klienta, który za­dzwoni do niego, kiedy znów wpad­nie w kło­poty, i w ten spo­sób no­to­wa­nia de­tek­tywa pójdą w górę.

Tak oto tra­fi­łam do Ma­rvel Gym. Ubrana we wspa­niały try­kot ze span­deksu pil­no­wa­łam, żeby go­ście ma­chali zie­lo­nymi pla­sti­ko­wymi kar­tami nad czyt­ni­kiem, który re­je­stro­wał w kom­pu­te­rze ich obec­ność. Tym, któ­rzy za­po­mnieli wła­snych, wy­da­wa­łam małe ręcz­niki, spraw­dza­łam za­pas ręcz­ni­ków ką­pie­lo­wych w szat­niach i sprze­da­wa­łam dro­gie na­poje „ener­ge­ty­zu­jące” trzy­mane w chło­dziarce za ladą. Te za­da­nia były stałe, ale co­dzien­nie tra­fiał się ja­kiś nowy pro­blem do roz­wią­za­nia. Pod­czas pierw­szej go­dziny pracy dzi­siaj od­blo­ko­wa­łam ko­łek wy­boru ob­cią­że­nia na urzą­dze­niu do ćwi­cze­nia nóg. Dys­kret­nie roz­py­li­łam śro­dek de­zyn­fe­ku­jący na ławce do pod­no­sze­nia cię­ża­rów po tym, jak ko­rzy­stał z niej szcze­gól­nie spo­cony gość, a od­ku­rza­czem zgar­nę­łam brudną zie­mię zo­sta­wioną przez ko­lej­nego, który wczo­raj za­pewne bie­gał po bło­cie.

Ale z każdą chwilą by­łam co­raz bar­dziej wście­kła na By­rona, dwu­dzie­stocz­te­ro­latka, z któ­rym pra­co­wa­łam na jed­nej zmia­nie. Obi­jał się przez cały czas, sta­ra­jąc się za­przy­jaź­nić z każdą ko­bietą w klu­bie. Był jed­nak je­den wy­ją­tek. Sta­rał się uni­kać mnie.

Ciało miał jak grecki po­sąg. Można się było do­my­ślić, że to de­ter­mi­no­wało jego spo­sób po­strze­ga­nia sie­bie – przy­stojny, wcie­le­nie zmy­sło­wo­ści i mę­sko­ści. Z pew­no­ścią tak by było, gdyby By­ron znał któ­re­kol­wiek z tych słów. Moim zda­niem nie­po­trzeb­nie zaj­mo­wał lu­dziom miej­sce i zu­ży­wał po­wie­trze. Przez dwa ty­go­dnie, ja­kie spę­dzi­łam w klu­bie, wiele razy mia­łam na­dzieję, że to on okaże się zło­dzie­jem. Dla klien­tów, któ­rzy nie wno­sili wy­so­kiej opłaty człon­kow­skiej tylko po to, żeby po­dzi­wiać jego po­są­gowe kształty, był bar­dzo mar­nym pra­cow­ni­kiem. Za­cho­wy­wał się uprzej­mie wo­bec lu­dzi, któ­rych lu­bił i któ­rzy jego zda­niem mo­gli mu w czymś po­móc, zby­wał po­zo­sta­łych, je­żeli nie mo­gli mu się do ni­czego przy­dać, i go­ści, któ­rzy spo­dzie­wali się, że fak­tycz­nie bę­dzie ro­bił coś po­ży­tecz­nego. Miał ochotę pie­ścić wszystko, co było okrą­głe i się ru­szało. Nie mia­łam po­ję­cia, dla­czego Linda Doan go za­trud­niła.

– Mu­szę za­nieść ręcz­niki do dam­skiej szatni – po­wie­dzia­łam mu. – A po­tem chcia­ła­bym sama po­ćwi­czyć.

– Su­per – mruk­nął By­ron, za­czy­na­jąc ko­lejną se­rię brzusz­ków.

Nie ma co, mistrz elo­kwen­cji.

Za­bra­łam stos ręcz­ni­ków do szatni wy­kła­da­nej płyt­kami ce­ra­micz­nymi. Kiedy we­szłam, usły­sza­łam, że ktoś bie­rze prysz­nic. Za­sko­czyło mnie to, bo było tro­chę za wcze­śnie na go­dzinę szczytu, która za­czy­nała się mię­dzy dzie­siątą i dzie­siątą trzy­dzie­ści. Woda prze­stała le­cieć, gdy do­szłam do pó­łek, na któ­rych uło­ży­łam w stos ręcz­niki. Po­ru­sza­łam się ci­cho, jak zwy­kle.

Przy­ła­pa­łam zło­dzieja na go­rą­cym uczynku. Młoda ko­bieta prze­trzą­sała moją to­rebkę, którą zo­sta­wi­łam ku­sząco opartą o za­pa­sową parę bu­tów przy mo­jej szafce. Mi­nutę za­brało mi prze­kart­ko­wa­nie zdjęć, które sta­ra­łam się za­pa­mię­tać, i w końcu przy­po­mnia­łam so­bie jej imię: Mandy Easley.

Mandy za­uwa­żyła mnie, gdy pa­trzy­łam, jak wy­ciąga z mo­jej to­rebki dwa­dzie­ścia do­la­rów i otwiera prze­gródkę z kar­tami kre­dy­to­wymi. Miała do­piero dwa­dzie­ścia kilka lat, ale gdy na­sze spoj­rze­nia się skrzy­żo­wały, bar­dziej przy­po­mi­nała wiedźmę. Jej ciem­no­brą­zowe włosy były jesz­cze mo­kre, na wą­skiej twa­rzy nie było ma­ki­jażu, ręcz­nik miała skrom­nie owi­nięty wo­kół sie­bie, ale nie wy­glą­dała nie­win­nie. Wręcz prze­ciw­nie.

– Och! Ach, ty je­steś Lily, prawda? Wła­śnie chcia­łam po­ży­czyć drobne na tam­paksy do au­to­matu – po­wie­działa zde­ner­wo­wa­nym gło­sem. – Mam na­dzieję, że nie masz nic prze­ciwko temu. Nie miał mi kto roz­mie­nić, a twoja to­rebka była pod ręką.

– Od kiedy au­to­mat przyj­muje dwu­dziestki?

– Ach, ja… – Dwu­dzie­sto­do­la­rowy bank­not wy­padł jej z dłoni, a ona ga­piła się na moją to­rebkę, zu­peł­nie jakby przed chwilę zma­te­ria­li­zo­wała jej się w rę­kach. – A, to wy­pa­dło! Prze­pra­szam, za­raz je włożę z po­wro­tem… – wy­ją­kała i za­częła nie­zdar­nie szu­kać bank­notu. Jej ręce za­częły się trząść.

– Pani Easley – po­wie­dzia­łam.

Po to­nie mo­jego głosu zo­rien­to­wała się, że nie mia­łam za­miaru przejść nad tym do po­rządku dzien­nego.

– O kur­czę! – rzu­ciła i za­kryła twarz rę­kami, jakby przy­gnie­ciona wsty­dem. – Lily, po­waż­nie, ni­gdy w ży­ciu nie ro­bi­łam ni­czego po­dob­nego. – Sta­rała się wy­ci­snąć kilka łez, ale nie bar­dzo jej się to uda­wało. – Mam po­ważne pro­blemy fi­nan­sowe, pro­szę cię, nie wzy­waj po­li­cji! Moja mama by umarła, gdy­bym była no­to­wana!

– Prze­cież już jest pani no­to­wana – przy­po­mnia­łam jej.

Unio­sła głowę znad rąk i ob­rzu­ciła mnie złym spoj­rze­niem.

– Co?

– Już jest pani no­to­wana za drobne kra­dzieże w skle­pach i za wy­sta­wia­nie cze­ków bez po­kry­cia.

W ba­zie da­nych spraw­dzi­li­śmy, któ­rzy z pra­cow­ni­ków i go­ści byli obecni w klu­bie, gdy wy­da­rzały się różne kra­dzieże. Za każ­dym ra­zem po­ja­wiło się na­zwi­sko dwu­dzie­sto­trzy­let­niej roz­wódki Mandy Easley. Jack ją spraw­dził.

– Z ra­do­ścią zwró­cimy pie­nią­dze za opłatę człon­kow­ską pocztą po zwro­cie karty – po­wie­dzia­łam, jak mnie po­in­stru­owano. – Kiedy będę miała pani kartę w ręce, może pani so­bie iść.

– Nie we­zwiesz po­li­cji? – za­py­tała, nie wie­rząc wła­snemu szczę­ściu.

Po­czu­łam się do­kład­nie tak samo.

– Je­żeli zwróci mi pani kartę, może pani iść.

– W po­rządku, Ro­bo­co­pie! – rzu­ciła wście­kle. Za­uwa­ży­łam, że ulga prze­wa­żyła nad ostroż­no­ścią. – Weź so­bie tę cho­lerną kartę!

Od­wró­ciła się, żeby wy­rwać ją z kie­szeni szor­tów, które za­wie­siła na opar­ciu ławki za jej ple­cami. Wy­jęła pla­sti­kowy pro­sto­kąt i rzu­ciła nim we mnie. Nie wy­glą­dała już na za­dbaną młodą ko­bietę, jak wtedy, gdy wy­cią­gała dwa­dzie­ścia do­la­rów z mo­jej to­rebki. Pa­trzyła na mnie wy­zy­wa­ją­cym wzro­kiem.

Rzadko wi­dzia­łam, żeby ktoś wy­glą­dał tak pa­skud­nie jak ona. Uzna­łam, że Mandy Easley tak samo jak By­ron mar­nuje prze­strzeń, i wy­pro­si­łam ją za drzwi. Rzy­gać mi się chciało na jej wi­dok.

Za­uwa­żyła na mo­jej twa­rzy coś, co prze­rwało po­tok wy­my­słów. Zrzu­ca­jąc ręcz­nik, po­zwo­liła mu spaść na pod­łogę, gdy wkła­dała szorty i T-shirt i wpy­chała nogi do san­da­łów. Pod­nio­sła to­rebkę, na od­chod­nym zło­śli­wie prze­wró­ciła stos ręcz­ni­ków i wy­pa­dła za drzwi do holu wio­dą­cego do głów­nej sali. Od­wró­ciła się na pię­cie, by rzu­cić ja­kiś cięty ko­men­tarz, który mo­gli usły­szeć wszy­scy w sali z han­tlami, ale po­wstrzy­mała się, gdy ru­szy­łam ku niej z groź­nym wy­ra­zem twa­rzy. Po raz ostatni po­śpiesz­nie wy­szła z klubu.

Oczy­wi­ście mu­sia­łam do­pro­wa­dzić szat­nię do po­rządku i cho­ciaż przy­pra­wiało mnie to o mdło­ści, pod­nieść kartę człon­kow­ską, którą we mnie rzu­ciła. Gdy po­now­nie skła­da­łam ręcz­niki i umiesz­cza­łam je na sto­jaku, wy­obra­ża­łam so­bie wiele przy­jem­nych spo­so­bów zmu­sze­nia Mandy, żeby je pod­nio­sła. Gdy wró­ci­łam na swoje miej­sce obok By­rona, by­łam w po­god­nym na­stroju.

– Co z Mandy? – spy­tał mi­mo­cho­dem, od­ry­wa­jąc za­fa­scy­no­wane spoj­rze­nie od od­bi­cia wła­snej twa­rzy w lśnią­cym bla­cie. – Ucie­kła stąd jak po­pa­rzona kotka.

Nie mo­głam mu po­wie­dzieć, że kra­dła. Efekt byłby prze­ciwny do za­mie­rzo­nego. Ale mo­głam mu po­wie­dzieć coś in­nego.

– Mu­sia­łam jej ode­brać kartę człon­kow­ską – po­wie­dzia­łam jesz­cze bar­dziej po­waż­nie i spo­koj­nie niż zwy­kle.

Wy­trzesz­czył oczy z cie­ka­wo­ści.

– Co? Dla­czego?

Nie mia­łam szczę­ścia.

– Pró­bo­wała… cię pod­ry­wać? – By­ron za­pro­po­no­wał wła­sny sce­na­riusz wy­da­rzeń. Przy­się­gła­bym, że wi­dzia­łam, jak dymi mu z uszu. – Czy ona… czy coś ro­biła? Bara-bara pod prysz­ni­cem?

Nie mo­głam wy­ja­wiać biz­ne­so­wych ukła­dów Jacka z Me­lem Bren­two­odem. Umknę­łam wzro­kiem w bok. Mia­łam na­dzieję, że By­ron zin­ter­pre­tuje to jako za­kło­po­ta­nie.

– Nie chcę o tym mó­wić – po­wie­dzia­łam zgod­nie z prawdą. – Było na­prawdę nie­faj­nie.

– Biedna Lily – po­wie­dział By­ron, obej­mu­jąc mnie i przy­tu­la­jąc. – Bie­dac­two.

Na­prawdę cier­piał na atro­fię mó­zgu.

Za­gry­za­jąc usta, by po­wstrzy­mać się od wark­nię­cia, udało mi się za­sy­gna­li­zo­wać By­ro­nowi, że chcę po­ćwi­czyć. Zdjął rękę z mo­jego ra­mie­nia, a ja po­szłam do suw­nicy, żeby po­ćwi­czyć nogi. Kiedy się roz­grza­łam i za­ło­ży­łam pierw­szy kom­plet dwu­dzie­stek pią­tek, usia­dłam na ła­we­czce przy­po­mi­na­ją­cej sanki i opar­łam nogi o dużą me­ta­lową płytę. Ode­pchnę­łam ją tro­chę, żeby zmniej­szyć na­cisk, od­blo­ko­wa­łam urzą­dze­nie i po­zwo­li­łam ko­la­nom zna­leźć się przy klatce pier­sio­wej. Po­tem wy­pro­sto­wa­łam nogi i po­czu­łam przy­jemne na­prę­że­nie wszyst­kich mię­śni. Nogi do klatki pier­sio­wej – wdech. Nogi pro­sto – wy­dech. I tak raz po raz, do­póki nie skoń­czy­łam se­rii. Po­tem do­ło­ży­łam ko­lejną parę dwu­dzie­stek pią­tek.

Pod ko­niec tre­ningu zro­zu­mia­łam, że jako pry­watna de­tek­tywka po­win­nam się czuć dumna z uda­nego wy­ko­na­nia pierw­szego zle­ce­nia. Te­le­wi­zja ani prze­mysł fil­mowy ja­koś nie przy­go­to­wały mnie na przy­ziemną sa­tys­fak­cję z wy­kry­cia zło­dzieja. Nikt nie mie­rzył do mnie z broni, po­li­cja mnie nie szan­ta­żo­wała, a Mel Brink­man nie pró­bo­wał się ze mną prze­spać. Czyżby me­dia wpro­wa­dziły mnie w błąd?

Gdy się nad tym za­sta­na­wia­łam, za­uwa­ży­łam, że By­rona tak kor­ciło, by za­cząć roz­po­wszech­niać „wie­ści” o Mandy, że wy­jął sprej do czysz­cze­nia szkła i za­jął się lu­strami wi­szą­cymi na ścia­nach klubu. To dało mu pre­tekst do roz­mowy z ko­leż­kami, któ­rzy na­tych­miast za­częli dys­kret­nie na mnie zer­kać. Ode­bra­łam to jako jed­no­znaczną wska­zówkę, że moje spię­cie z Mandy za­czyna na­bie­rać po­smaku klu­bo­wej le­gendy.

Poza tym nie mia­łam po­wodu na­rze­kać na pracę. Mo­głam po­rząd­nie po­ćwi­czyć. Za­sta­na­wia­łam się, jak długo Mel bę­dzie chciał mnie tu jesz­cze trzy­mać, skoro sprawa zło­dzieja zna­la­zła fi­nał. Nie mo­głam wy­klu­czyć, że to był ostatni raz, kiedy dane mi było sko­rzy­stać z wy­po­sa­że­nia klubu fit­ness Ma­rvel Gym.

Jack przy­je­chał po mnie pod ko­niec zmiany. Tak bar­dzo się ucie­szy­łam na jego wi­dok, że pra­wie zgłu­pia­łam. Ma pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu, jesz­cze czarne włosy i orze­chowe oczy. Od li­nii wło­sów przy pra­wym oku aż do szczęki bie­gnie bar­dzo cienka bli­zna po brzy­twie. Jack ma nie­wiele zmarsz­czek, do tego wą­ski, sil­nie za­ry­so­wany nos i pro­ste brwi. Od­kąd zmu­szono go do re­zy­gna­cji z pracy w ko­men­dzie po­li­cji w Mem­phis mniej wię­cej pięć lat temu, pra­cuje jako pry­watny de­tek­tyw.

– Po­do­basz mi się w tym stroju – po­wie­dział, kiedy po­szli­śmy do jego sa­mo­chodu.

– W tym upale czuję się jak ogromny skunks – od­pa­ro­wa­łam. – Ma­rzę o prysz­nicu, a po­tem chcę wło­żyć coś luź­nego, naj­chęt­niej z ba­wełny.

– Okej. Cie­szysz się na mój wi­dok czy w klu­bie zda­rzyło się coś cie­ka­wego?

– Jedno i dru­gie.

W dro­dze po­wrot­nej do Sha­ke­spe­are – mia­sta, w któ­rym miesz­kam od pię­ciu lat – za­czę­łam opo­wia­dać Jac­kowi o tym, co za­szło w klu­bie.

– A więc od sa­mego po­czątku była to Mandy Easley – za­koń­czy­łam. – Chyba tro­chę się roz­cza­ro­wa­łam.

– Wiem, że bar­dzo chcesz na czymś przy­ła­pać By­rona – stwier­dził Jack.

Od­wró­ci­łam się, pry­cha­jąc z roz­draż­nie­nia, ale za­uwa­ży­łam, jak roz­ba­wiony uśmiech na jego ustach ustę­puje miej­sca po­wa­dze.

– Kre­ty­nizm nie jest wy­kro­cze­niem, które ka­rano by wię­zie­niem – przy­zna­łam. – Cho­ciaż tro­chę szkoda.

– W ce­lach za­raz za­bra­kłoby miejsc – przy­znał Jack.

– Co te­raz zro­bimy?

– Kiedy wró­cimy do domu, za­te­le­fo­nuję do Mela.

Gdy Jack roz­ma­wiał przez te­le­fon, wy­swo­bo­dzi­łam się z okrop­nego try­kotu i wrzu­ci­łam go do ko­sza z brudną bie­li­zną. Prysz­nic w za­ci­szu wła­snej ła­zienki mimo pa­nu­ją­cej w niej cia­snoty był tak cu­do­wny, jak się spo­dzie­wa­łam, a osu­sza­nie się pu­szy­stym ręcz­ni­kiem gra­ni­czyło z bło­go­ścią. Roz­cze­sa­łam i na­stro­szy­łam mo­kre loki, które przy­kle­iły mi się do głowy, upew­ni­łam się, czy mam wy­star­cza­jąco gład­kie nogi, a po­tem nie ża­ło­wa­łam dez­odo­rantu ani kremu do ciała. Po­de­szłam do Jacka, który wła­śnie wkła­dał steki do ma­ry­naty. Rzadko ja­da­li­śmy wo­ło­winę.

– Ja­kaś szcze­gólna oka­zja?

– Zła­pa­łaś swo­jego pierw­szego zło­dzieja.

– I masz za­miar mi gra­tu­lo­wać mar­twą krową?

Odło­żył ron­del i spoj­rzał na mnie z obu­rze­niem.

– Znasz może ja­kiś lep­szy spo­sób?

– Znam.

– Mo­gła­byś się wy­ra­żać ja­śniej?

– Coś je­steś dzi­siaj przy­mu­lony – po­wie­dzia­łam z uda­wa­nym nie­za­do­wo­le­niem i zdję­łam szla­frok.

Tym ra­zem zro­zu­miał od razu.

Do Sha­ke­spe­are wró­ci­li­śmy zbyt późno, by zdą­żyć na za­ję­cia ka­rate, więc po­sta­no­wi­li­śmy wy­brać się na spa­cer. Jack spę­dził sporą część dnia za biur­kiem i chciał roz­pro­sto­wać nogi przed snem.

– Mel bar­dzo ci dzię­kuje – po­wie­dział mi Jack mniej wię­cej po dwu­dzie­stu mi­nu­tach mar­szu. – My­ślę, że za­dzwoni do nas, gdyby znów miał ja­kieś pro­blemy. Świet­nie się spi­sa­łaś. – Pro­mie­niał z dumy, co roz­pa­liło nie­spo­dzie­wany żar gdzieś w mo­jej klatce pier­sio­wej.

– W ta­kim ra­zie co da­lej? – za­py­ta­łam.

– Po­dej­rze­nie o próbę wy­łu­dze­nia od­szko­do­wa­nia. Moim zda­niem sprawa w sam raz dla cie­bie – stwier­dził Jack. – Mam ich ostat­nio dość dużo.

– Ktoś twier­dzi, że nie może już dłu­żej pra­co­wać?

– Tak. Cho­dzi o ko­bietę. Po­śli­znęła się i upa­dła w pracy, a te­raz mówi, że nie może się schy­lać ani ni­czego pod­no­sić. Mieszka w ma­łym domku w dziel­nicy Con­way. W pew­nych oko­li­cach trudno ob­ser­wo­wać domy, więc kto wie, czy nie bę­dziesz mu­siała się wznieść na wy­żyny sprytu i ory­gi­nal­no­ści.

Nie były to pierw­sze przy­miot­niki, które przy­cho­dziły mi do głowy, gdy my­śla­łam o wła­snych zdol­no­ściach, więc po­czu­łam się tro­chę nie­swojo.

– Do­my­ślam się, że przyda mi się apa­rat fo­to­gra­ficzny.

– Tak. Do tego wy­peł­nia­cze czasu. Książka lub dwie, ga­zety, prze­ką­ski.

– Okej.

Przez ko­lej­nych kilka mi­nut szli­śmy w mil­cze­niu. Mi­nął nas zna­jomy sa­mo­chód.

– O, to jest wła­śnie moja psy­cho­lożka. Chyba je­dzie z mę­żem – po­wie­dzia­łam.

Pa­trzy­li­śmy, jak be­żowy se­dan skręca w Comp­ton Street. Wła­śnie tam­tędy mie­li­śmy za­miar pójść. Gdy wy­szli­śmy zza za­krętu, za­uwa­ży­li­śmy, że sa­mo­chód za­trzy­mał się przed jed­nym z do­mów zbu­do­wa­nych w stylu po­pu­lar­nym w la­tach trzy­dzie­stych i czter­dzie­stych. Przy­po­mi­nał klo­cek z ob­szer­nym za­da­szo­nym por­ty­kiem wspar­tym na przy­sa­dzi­stych fi­la­rach. Tam­sin i męż­czy­zna, który jej to­wa­rzy­szył, wy­sie­dli już z po­jazdu i stali przy drzwiach fron­to­wych. W świe­tle lampy za­uwa­ży­łam, że męż­czy­zna był czę­ściowo łysy i dość po­stawny. Brzęk klu­czy niósł się przez mały dzie­dzi­niec.

Na­gle Tam­sin gło­śno krzyk­nęła.

Jack zna­lazł się na miej­scu przede mną. Od­su­nął się na bok, gdy do niego do­bie­głam, i zo­ba­czy­łam ka­łużę krwi na sza­rym be­to­nie por­tyku. Szybko ro­zej­rza­łam się wo­kół, lecz nie mo­głam do­strzec żad­nej przy­czyny.

– Po­patrz tam – rzu­cił, cią­gle o je­den krok przede mną.

Spo­glą­da­jąc w ślad za jego pal­cem wska­zu­ją­cym, zo­ba­czy­łam wie­wiórkę zwi­sa­jącą z ga­łęzi mi­mozy ro­sną­cej tuż przy por­tyku. Ciężki za­pach krzewu mie­szał się z doj­mu­ją­cym mdłym za­pa­chem krwi.

Cho­ciaż nie mia­łam karm­nika ani krze­wów owo­co­wych, tak się skła­dało, że lu­bi­łam wie­wiórki. Kiedy zro­zu­mia­łam, że zwie­rzątku pod­cięto gar­dło i po­wie­szono je na drze­wie jak spóź­nioną bo­żo­na­ro­dze­niową ozdobę, coś za­częło się go­to­wać w moim wnę­trzu.

Sły­sza­łam stłu­miony szloch Tam­sin. Mąż ją po­cie­szał:

– To nie­moż­liwe. Ko­cha­nie, może to tylko ja­kieś głu­pie dzie­ciaki albo ja­kiś chory żart…

– Wiesz, że to on. Do­brze o tym wiesz – łkała Tam­sin, le­dwo chwy­ta­jąc po­wie­trze. – Opo­wia­da­łam ci o dziw­nych te­le­fo­nach. To on, to znowu on. Śle­dził mnie.

Jack wtrą­cił się do roz­mowy:

– Na­zy­wam się Jack Le­eds, a to Lily. Wła­śnie prze­cho­dzi­li­śmy obok. Prze­pra­szam, że się wtrą­cam, ale czy mogę pań­stwu w czymś po­móc?

Męż­czy­zna obej­mu­jący Tam­sin po­wie­dział:

– Po pro­stu nie do wiary… Prze­pra­szam, nie przed­sta­wi­łem się. Je­stem Cliff Eg­gers, a to moja żona Tam­sin Lynd.

– Tam­sin i ja już się znamy – mruk­nę­łam uprzej­mie, sta­ra­jąc się nie pa­trzeć Tam­sin w twarz, gdy znaj­do­wała się w ta­kim sta­nie.

– Och, Lily! – Tam­sin wzięła długi, ury­wany od­dech. Mia­łam wra­że­nie, że za wszelką cenę stara się opa­no­wać w obec­no­ści swo­jej pod­opiecz­nej. – Prze­pra­szam – do­dała, cho­ciaż nie mia­łam po­ję­cia, za co mia­łaby ko­go­kol­wiek prze­pra­szać. – To straszne.

– Pew­nie, że tak – przy­znał Jack. – Nie są­dzi pani, że po­win­ni­śmy we­zwać po­li­cję, pani Lynd?

– Za­wsze wzy­wamy po­li­cję, ale nie może nic zro­bić – po­wie­dział jej mąż z na­głym wy­bu­chem zło­ści. Ogromną dło­nią prze­je­chał po schlud­nie utrzy­ma­nej bro­dzie ota­cza­ją­cej usta. – Wcze­śniej nie wy­kryli sprawcy, więc te­raz też nie mamy na to co li­czyć.

Cliff mó­wił zdu­szo­nym, nie­pew­nym gło­sem. Ner­wowo dzwo­nił klu­czami do drzwi. Po chwili udało mu się je otwo­rzyć.

We­szli do środka. Tam­sin dała mi ge­stem znać, że­bym do nich do­łą­czyła. Ką­tem oka za­uwa­ży­łam prze­stronny, gu­stow­nie ume­blo­wany po­kój. Po pra­wej stro­nie od drzwi, na ścia­nie nad an­tyczną ko­modą za­uwa­ży­łam zdję­cia. Wśród nich za­uwa­ży­łam opra­wioną ślubną fo­to­gra­fię Tam­sin w bia­łej sukni i dy­plom jej męża z wyż­szej szkoły han­dlo­wej. Na ko­mo­dzie stała duża mo­siężna mi­ska z aro­ma­tyczną mie­szanką ko­rzeni i ziół i pra­wie na­tych­miast za­tkał mi się nos.

Tam­sin po­wie­działa:

– Za­te­le­fo­nu­jemy do nich ju­tro rano.

Jej mąż ski­nął głową, a po­tem zwró­cił się do nas:

– Dzię­ku­jemy wam za po­moc. Przy­kro mi, że po­zna­li­śmy się w ta­kich nie­przy­jem­nych oko­licz­no­ściach.

– Bar­dzo was prze­pra­szam – szlo­chała Tam­sin.

Le­dwo mo­gła się opa­no­wać. Do­my­śli­łam się, że wie, iż po­peł­niła błąd, za­pra­sza­jąc nas do środka, i tylko cze­kała, kiedy pój­dziemy, żeby mo­gła się pod­dać fali wszech­ogar­nia­ją­cego smutku.

– Oczy­wi­ście – po­wie­dział skwa­pli­wie Jack. Spoj­rzał na Cliffa. – Chciałby pan, że­by­śmy… – Z tymi słowy kiw­nął głową w stronę wie­wiórki.

– Tak – po­wie­dział Cliff z wy­raźną ulgą. – Bar­dzo wam dzię­ku­jemy. Po­jem­nik na śmieci jest z tyłu, na po­dwórku za ży­wo­pło­tem.

Wy­szli­śmy na ga­nek, a Cliff i Tam­sin za­mknęli drzwi, za­nim Jack i ja zdą­ży­li­śmy wy­mie­nić spoj­rze­nia.

– I co? – za­py­ta­łam po chwili.

– Sama wi­dzisz co – stwier­dził Jack.

Z kie­szeni dżin­sów wy­jął scy­zo­ryk i wy­chy­lił się nad ba­rierką się­ga­jącą mu do pasa, żeby od­ciąć linkę. Trzy­ma­jąc małe tru­chełko jak naj­da­lej od sie­bie, zszedł po scho­dach, okrą­żył dom i zna­lazł po­jem­nik na śmieci. Cliff nie mu­siał na­wet wspo­mi­nać, że śmiet­nik znaj­duje się „przy ży­wo­pło­cie”, bo wszystko na po­dwórku pań­stwa Eg­ger­sów-Lyn­dów znaj­do­wało się „przy ży­wo­pło­cie”. Dom nie był nowy, a jego pierwsi wła­ści­ciele dbali o ogród. Traw­nik przed do­mem wy­cho­dził pro­sto na chod­nik, a przy­ci­nany sys­te­ma­tycz­nie gę­sty ży­wo­płot po­ra­stał działkę wzdłuż po­zo­sta­łych bo­ków i na ty­łach. Zie­leń przy­da­wała ogród­kowi przy­tul­no­ści. Po chwili od­nio­słam wra­że­nie, że sły­szę ja­kieś głosy, więc obe­szłam dom do­okoła, żeby zaj­rzeć na po­dwórko. W ciem­no­ści na ty­łach działki zo­ba­czy­łam dwie po­staci.

Jack wró­cił po kilku se­kun­dach.

– To ich są­sie­dzi. Chcieli się do­wie­dzieć, co się dzieje – wy­ja­śnił. – Fa­cet pra­cuje w straży miej­skiej, więc przy­naj­mniej oni się o tym do­wie­dzą.

Naj­wy­raź­niej Jack po­dej­rze­wał, że Cliff Eg­gers nie za­wia­domi ni­kogo o in­cy­den­cie.

Za późno przy­szło mi do głowy, czy przy­pad­kiem nie po­win­nam była spró­bo­wać cze­goś wy­de­du­ko­wać na pod­sta­wie stanu mar­twej wie­wiórki. Ale nie­wiele wie­dzia­łam na te­mat me­ta­bo­li­zmu wie­wiór­czych ciał, zwłasz­cza w tej tem­pe­ra­tu­rze, i nie by­ła­bym w sta­nie oce­nić, jak długo biedne stwo­rzonko było mar­twe. Po ostat­nim spoj­rze­niu na krew i ukłu­ciu żalu, że nie mia­łam czym jej ze­trzeć, do­łą­czy­łam do Jacka na pod­jeź­dzie i pod­ję­li­śmy spa­cer na nowo.

Nie od­zy­wa­li­śmy się do sie­bie, do­póki nie zna­leź­li­śmy się o prze­cznicę od domu, a i wtedy za­mie­ni­li­śmy tylko parę słów. Ktoś nę­kał Tam­sin Lynd, a ze strzęp­ków roz­mów z nią i z jej mę­żem na­le­żało przy­pusz­czać, że działo się to od dłuż­szego czasu. Lecz skoro żadne z nich nie po­pro­siło o po­moc, co mo­gli­śmy zro­bić?

– Nic – stwier­dzi­łam, gdy by­li­śmy już w domu.

– Masz ra­cję – przy­znał bez wa­ha­nia Jack. – Ale pa­mię­taj, miej się na bacz­no­ści, kiedy je­steś w jej to­wa­rzy­stwie. My­ślę, że te­ra­pia gru­powa do­brze ci robi, ale nie chcę, by ci się coś przy­tra­fiło, kiedy pro­blemy Tam­sin wy­mkną się jej spod kon­troli.