Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lily Bard w końcu dojrzała do terapii grupowej w obecnym miejscu pobytu, czyli w Shakespeare w Arkansas. Nie może uwierzyć, ilu znajomych dzieli się tutaj swoimi doświadczeniami.
Z czasem okazuje się, że trzeba będzie się zająć czymś więcej niż uczuciami członków grupy. Pewnego dnia, przybywszy na zajęcia, Lily znajdują zwłoki kobiety wyeksponowane w taki sposób, jakby morderca chciał przekazać jakąś wiadomość. Tylko kto to był i komu chciał ją przekazać?
Wkrótce Bard uwikła się w tę sprawę i jej następstwa i będzie musiała ujawnić swoje sekrety, zanim dowie się, kto i dlaczego dokonał tej straszliwej zbrodni. Ale czy zdoła to zrobić, nim zabójca uderzy ponownie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 6 godz. 58 min
Tytuł oryginału: Shakespeare’s Counselor
Przekład z języka angielskiego: Rafał Śmietana
Copyright © Charlaine Harris, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Julita Cisowska
Korekta: Joanna Kłos
ISBN 978-87-0237-669-2
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Książkę tę dedykuję pamięci Elizabeth Daniels Squire, która ofiarowała mi tak wiele dobrego.
Potężnym ciosem trafiłam go w nos, a potem wskoczyłam na niego, chwyciłam za szyję i zaczęłam dusić. Po doznanym bólu i niewysłowionym upokorzeniu czułam, jak przeszywa mnie dreszcz dobrej, czystej wściekłości. Złapał mnie za ręce i próbował się uwolnić. Chciał coś powiedzieć ochrypłym, błagalnym głosem. Dopiero po chwili się zorientowałam, że wymawia moje imię.
Tego nie było w moich wspomnieniach.
A ja nie byłam uwięziona w chacie zagubionej pośród pól bawełny. Siedziałam na porządnym szerokim łóżku, a nie na metalowym barłogu.
– Lily! Przestań! – Mężczyzna coraz silniej ściskał mnie za ręce.
Nie dość, że znalazłam się w niewłaściwym miejscu, to jeszcze robiłam coś, czego nie powinnam.
– Lily!
To był jakiś inny mężczyzna… W każdym razie nie ten, który mnie skrzywdził.
Rozluźniłam chwyt, zeskoczyłam z łóżka i wcisnęłam się w kąt sypialni. Dysząc szybko, nierówno, z trudem łapałam powietrze. Rozpaczliwe dudnienie własnego serca słyszałam zdecydowanie za głośno.
Niespodziewanie zapalone światło na chwilę mnie oślepiło. Kiedy przyzwyczaiłam się do jego blasku, z przerażeniem zorientowałam się, że stoi przede mną Jack. Jack Leeds. Z nosa płynęła mu krew, a na szyi widniały czerwone pręgi.
Ślady po moich palcach.
W chwili zaćmienia umysłu z całych sił próbowałam zabić człowieka, którego kochałam.
– Wiem, że nie masz na to ochoty, ale co ci szkodzi spróbować? – powiedział Jack głosem zmienionym przez opuchnięte gardło i nos.
Nadrabiałam miną, ale nie mogłam zaprzeczyć, że miał rację. Nie uśmiechała mi się psychoterapia, zwłaszcza grupowa. Nie lubiłam mówić o sobie, a czy nie o to właśnie chodzi podczas takich spotkań? Z drugiej strony – a była to decydująca strona – nie chciałam po raz kolejny uderzyć Jacka.
Po pierwsze, agresja fizyczna to straszliwa zniewaga dla osoby, którą się kocha.
Po drugie, na pewno Jack kiedyś mi odda, a biorąc pod uwagę jego siłę fizyczną, nie mogłam lekceważyć tego argumentu.
Dlatego późnym rankiem, gdy pojechał do Little Rock na umówione spotkanie z klientem, zadzwoniłam pod numer znaleziony na ulotce, którą przyniosłam ze sklepu spożywczego. Wydrukowana na jasnozielonym papierze, zwróciła uwagę Jacka, gdy kupowałam znaczki w okienku przy wejściu do sklepu.
Widniał na niej napis:
PADŁAŚ OFIARĄ NAPAŚCI NA TLE SEKSUALNYM?
CZUJESZ SIĘ ZAGUBIONA?
NIE CZEKAJ, ZADZWOŃ JUŻ DZIŚ 237-7777
ZAPRASZAMY NA ZAJĘCIA PSYCHOTERAPII GRUPOWEJ
NIGDY WIĘCEJ NIE BĘDZIESZ SAMA!
– Ośrodek zdrowia hrabstwa Hartsfield – odezwał się w słuchawce kobiecy głos.
Odchrząknęłam, by dodać sobie odwagi.
– Chciałabym dowiedzieć się czegoś o zajęciach psychoterapii grupowej dla kobiet ofiar gwałtu – zaczęłam beznamiętnym i pewnym siebie głosem.
– Już pani mówię – odpowiedziała kobieta tonem tak pedantycznie neutralnym i niezdradzającym choćby cienia dezaprobaty, że aż rozbolały mnie zęby. – Grupa, o którą pani chodzi, spotyka się w naszym ośrodku we wtorki o ósmej wieczorem. Nie musi pani podawać mi teraz swoich danych osobowych. Po prostu proszę wejść tylnymi drzwiami. Wie pani, tymi od strony parkingu dla personelu. Można tam zostawić samochód.
– Doskonale – powiedziałam. Zawahałam się przez chwilę, zanim zadałam decydujące pytanie. – Jaki jest koszt terapii?
– Na ten program dostaliśmy specjalną dotację – wyjaśniła. – Zajęcia są bezpłatne.
A jednak moje ciężko zapracowane dolary, którymi płacę podatki, na coś się przydają. Nie wiem dlaczego, ale poczułam się lepiej.
– Czy mam powiedzieć Tamsin, że pani przyjdzie? – zapytała kobieta.
Zdecydowanie miejscowa. Świadczył o tym charakterystyczny akcent na drugą sylabę w słowie „powiedzieć”.
– Jeszcze się zastanowię – rzuciłam szybko, nieoczekiwanie przerażona perspektywą wykonania niewątpliwie bolesnego dla mnie kroku.
Carol Althaus egzystowała w epicentrum chaosu. Zrezygnowałam ze wszystkich oprócz trojga moich klientów i żałowałam, że zaliczyłam ją do tej drugiej grupy, ale przeżywałam wtedy jeden z rzadkich ataków wspaniałomyślności. W poniedziałki sprzątałam u niej, a następnie u Winthropów i Drinkwaterów. Do Winthropów wracałam jeszcze w czwartek, przyjmowałam też zlecenia nieregularne i specjalne na inne dni, no i pracowałam również dla Jacka, więc mój rozkład jazdy bardzo się skomplikował.
Moim zdaniem za chaos panujący u Carol odpowiadała przede wszystkim ona sama. Nie podobało mi się to, bo cenię sobie porządek.
Życie wymknęło się Carol spod kontroli, gdy wyszła za Jaya Althausa, rozwiedzionego akwizytora z dwoma synami. Sąd przyznał mu prawo do opieki nad dziećmi z pierwszego małżeństwa, co dobrze o nim świadczyło. Natomiast na jego niekorzyść przemawiało przede wszystkim to, że przez cały czas podróżował w interesach i choć zapewne kochał Carol, skądinąd umiarkowanie atrakcyjną, religijną i niezbyt rozgarniętą kobietę, potrzebował też na stałe opiekunki do dzieci. Poślubił ją mimo niezbyt dobrych doświadczeń z pierwszą żoną. Wkrótce do chłopców dołączyły dwie dziewczynki. Zaczęłam pracę dla Carol, gdy była w ciąży z drugim dzieckiem. Całymi dniami na przemian to wymiotowała, to wyczerpana odpoczywała na rozkładanym fotelu. Tylko raz zajmowałam się wszystkimi jej dziećmi jednocześnie przez półtora dnia, kiedy Jay miał wypadek samochodowy za miastem.
Nie mogę jednoznacznie opisać jej dzieci jako szczególnie niegrzecznych. Prawdopodobnie zachowywały się tak samo jak wszystkie inne w tym wieku. Razem trudno jednak było je opanować.
Co nie pozostawało bez wpływu na porządek panujący w ich domu.
Żeby choć trochę ogarnąć ten chaos, powinnam sprzątać u Althausów przynajmniej dwa razy w tygodniu po sześć godzin. Jednak Carol stać było tylko na cztery godziny raz na tydzień, a i to nie bez problemów. Świadczyłam jej usługi możliwie najlepszej jakości.
W ciągu roku szkolnego Carol prawie udawało się zapanować nad sytuacją. W domu zostawały tylko Heather i Dawn – trzy- i pięciolatka, a chłopcy – Cody i Tyler – szli do szkoły. Jednak latem sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej.
Kończył się czerwiec, więc wszystkie dzieci mniej więcej od trzech tygodni siedziały w domu. Matka zapisała je na letnie zajęcia do czterech szkół religijnych po kolei. Baptyści i metodyści już zakończyli swoje wakacyjne programy, a Zjednoczony Kościół w Shakespeare (koalicja fundamentalistyczna) i wspólna szkółka organizowana przez Kościół episkopalny i Kościół katolicki jeszcze ich nie zaczęły. Zastałam dom bardziej niż zwykle zaśmiecony był papierowymi rybkami, chlebem przyklejonym do tekturowych talerzyków, owcami zrobionymi z waty, lodami na patyku i koślawymi rysunkami rybaków ciągnących sieci pełne ludzi.
Otworzyłam drzwi własnym kluczem. Carol zastałam na środku kuchni. Desperacko próbowała rozplątać długie loki Dawn do wtóru głośnego zawodzenia dziewczynki. Dziecko było ubrane w koszulę nocną z Kubusiem Puchatkiem, a na nogach miało dziecinne plastikowe buty na wysokich obcasach. Najwyraźniej udało jej się dobrać do kosmetyków matki.
Rozejrzałam się po kuchni i zaczęłam zbierać naczynia. Kiedy minutę później znów weszłam do kuchni obładowana brudnymi szklankami i dwoma talerzami, które walały się na podłodze w pokoju, Carol nadal stała w tym samym miejscu z dziwnym wyrazem twarzy.
– Dzień dobry, Lily – powiedziała znacząco.
– Cześć, Carol.
– Stało się coś?
– Nie.
Dlaczego miałabym się zwierzać właśnie jej? Czy uspokoiłabym ją, gdybym jej wyznała, że zeszłej nocy o mały włos nie zabiłam Jacka?
– Mogłabyś się przywitać, kiedy wchodzisz – powiedziała Carol.
Delikatny uśmiech błąkał jej się po ustach. Dawn przyglądała mi się z taką samą fascynacją jak jadowitej kobrze. Włosy nadal miała w nieładzie. Rozwiązałabym ten problem w najwyżej pięć minut za pomocą nożyczek i szczotki. Z każdą chwilą ten pomysł zaczynał mi się coraz bardziej podobać.
– Przepraszam, zamyśliłam się – odpowiedziałam uprzejmie. – Masz dzisiaj jakieś specjalne życzenia?
Carol pokręciła przecząco głową. Uśmieszek nadal błąkał się po jej ustach.
– Poproszę o zwykłe czary – odparła cierpko i znów pochyliła się nad głową Dawn.
Gdy metodycznie rozczesywała szczotką gęste włosy córki, do kuchni wpadł najstarszy syn, ubrany tylko w kąpielówki.
– Mamo, mogę pójść popływać?
Dziewczynki odziedziczyły jasną karnację i brązowe włosy po Carol, lecz chłopcy, jak się domyślałam, bardziej przypominali własną matkę: obaj byli rudowłosi i piegowaci.
– Dokąd? – zapytała Carol, spinając jednocześnie włosy Dawn w koński ogon.
– Do Tommy’ego Suttona. Zaprosił mnie – zapewnił ją Cody. – Mówiłaś, że mogę iść sam, pamiętasz?
Cody miał dziesięć lat, więc Carol powiedziała mu, po jakich ulicach może się poruszać samodzielnie.
– Okej. Tylko wróć za dwie godziny.
Ułamek sekundy później do kuchni wpadł Tyler, wrzeszcząc wniebogłosy.
– To niesprawiedliwe! Ja też chcę iść na basen!
– Ciebie nie zapraszał – szydził Cody. – A mnie tak.
– Znam brata Tommy’ego i też mogę iść!
Gdy Carol rozsądzała spór, ja załadowałam zmywarkę i zmyłam blaty w kuchni. Wściekły Tyler wrócił do swojego pokoju, trzaskając drzwiami. Dawn poszła się bawić klockami Duplo, a Carol wyszła z kuchni w takim pośpiechu, że zastanowiłam się, czy nie jest przypadkiem chora. Towarzystwa dotrzymywała mi tylko Heather, która nie spuszczała ze mnie oka.
Nieszczególnie przepadam za dziećmi. Można powiedzieć, że mam do nich obojętny stosunek. Postępuję z nimi indywidualnie, podobnie jak z dorosłymi. Jednak o mało co nie polubiłam Heather Althaus. Jesienią miała pójść do przedszkola. Po drastycznym zabiegu fryzjerskim, który sobie sama niedawno zaaplikowała i który doprowadził Carol do łez, miała krótkie, łatwe do uczesania włosy, no i była bardzo samodzielna. Dziewczynka zmierzyła mnie wzrokiem, powiedziała: „Dzień dobry, panno Lily”, i z dużej lodówki wyciągnęła mrożonego gofra. Wsunęła go do tostera, wyjęła swój talerzyk, widelec i nóż i nakryła do stołu. Miała na sobie żółtozielone szorty i błękitną koszulkę – niezbyt szczęśliwie dobrana kombinacja, lecz ubrała się sama i należało to uszanować. Wyrażając uznanie, nalałam jej szklankę soku pomarańczowego i postawiłam obok niej na stole. Tyler i Dawn wybiegli na ogrodzone płotem podwórko.
Przez długą uroczą chwilę wraz z Heather miałyśmy kuchnię tylko dla siebie. Gdy jadła gofra, unosiła nogi, żeby ułatwić mi sprzątanie, a gdy zaczęłam zmywać podłogę na mokro, zasunęła krzesło.
Kiedy na talerzyku została tylko niewielka kałuża syropu, Heather powiedziała:
– Mama będzie miała dziecko. Mówi, że Pan Bóg da nam małego braciszka albo siostrzyczkę. Ale nie możemy sobie wybrać.
Wsparta na kiju od mopa przez chwilę zastanawiałam się nad słowami dziewczynki. Przynajmniej wyjaśniały przyczynę nieprzyjemnych odgłosów dochodzących co jakiś czas z łazienki. Nie miałam pojęcia, jak zareagować, więc tylko pokiwałam głową. Heather zsunęła się z krzesła i włączyła sufitowy wentylator, żeby szybciej wysuszyć podłogę. Musiała kiedyś podpatrzeć to u mnie.
– To prawda, że na dziecko czeka się bardzo długo? – zapytała.
– Tak, to prawda – odpowiedziałam.
– Tyler mówi, że mama będzie miała taki duży brzuch jak arbuz.
– To też prawda.
– Będą musieli wyciąć dziecko nożem, tak jak tata rozcina arbuzy?
– Nie. – Miałam nadzieję, że nie kłamię. – Sam też nie pęknie – dodałam, żeby rozwiać kolejną niewypowiedzianą obawę.
– No to jak dziecko wyjdzie?
– Każda mama woli sama o tym opowiedzieć – powiedziałam po chwili zastanowienia.
Miałam ochotę jej wyjaśnić, jak to jest naprawdę, ale nie chciałam bez pozwolenia uzurpować sobie roli Carol.
Przez rozsuwane szklane drzwi prowadzące na podwórko (i wiecznie upstrzone śladami dłoni) zauważyłam, że Dawn zaniosła swoje klocki do piaskownicy. Zapamiętałam, że będę musiała je opłukać. Tyler strzelał z dziecinnego karabinu gumowymi strzałkami mniej więcej w stronę niepotrzebnej plastikowej butelki, którą wcześniej napełnił wodą. Stwierdziłam, że oboje są bezpieczni i nigdzie nie czają się żadne zagrożenia. Postanowiłam sprawdzić za pięć minut, co robią, gdyż Carol zdecydowanie była niedysponowana.
Z Heather, która nie odstępowała mnie na krok, poszłam do pokoju, który dzieliła z siostrą, i zaczęłam zmieniać pościel. Przewidywałam, że lada chwila dziewczynka przestanie się mną interesować i pójdzie poszukać sobie czegoś innego do roboty. Jednak ona usiadła na małym plastikowym krzesełku i obserwowała mnie z uwagą.
– Wcale nie wyglądasz na wariatkę – powiedziała po chwili.
Przerwałam zbieranie pościeli i spojrzałam na nią przez ramię.
– Bo nią nie jestem – odpowiedziałam zdecydowanym głosem.
Nie bardzo wiedziałam, dlaczego zabolały mnie te słowa, ale zabolały. Nie ma sensu się przejmować, kiedy dziecko powtarza słowa dorosłych.
– No to dlaczego chodzisz sama w nocy? Wtedy jest niebezpiecznie, bo na spacer wychodzą tylko duchy i potwory.
Kusiło mnie, żeby odpowiedzieć, że ja sama jestem straszniejsza niż wszystkie duchy i potwory razem wzięte. Ale tym z pewnością nie uspokoiłabym małej dziewczynki, poza tym wpadł mi już do głowy inny pomysł.
– Nie boję się chodzić sama w nocy – powiedziałam, co było dość bliskie prawdy. W każdym razie z pewnością nie bałam się wtedy bardziej niż za dnia.
– Chodzisz, żeby im pokazać, że się nie boisz? – nie dawała za wygraną Heather.
Poczułam ten sam szarpiący ból co wtedy, gdy zobaczyłam krwawiący nos Jacka. Wyprostowałam się, trzymając naręcze brudnej pościeli, i przez długą chwilę przyglądałam się dziewczynce.
– Tak – powiedziałam wreszcie. – Właśnie dlatego to robię.
Już wiedziałam, że następnego dnia zgłoszę się na psychoterapię. Najwyższy czas.
A potem nauczyłam Heather, jak zakładać prześcieradło pod materac, żeby się nie wysuwało.
Następnego wieczoru wśliznęłam się do ośrodka bocznym wejściem, zupełnie jakbym przyszła coś ukraść, a nie po darmową pomoc.
Na parkingu stały cztery samochody, tylko częściowo widoczne z ulicy. Rozpoznałam dwa z nich.
Skrzydło drzwi było metalowe i ciężko się otwierało. Zatrzasnęło się za mną z głuchym odgłosem. Skierowałam się ku dwóm pokojom, w których paliło się światło. Drzwi do wszystkich pozostałych pomieszczeń były zamknięte. Mogłabym się założyć, że na klucz.
W pierwszych otwartych drzwiach pojawiła się kobieta i zawołała:
– Proszę wejść! Zaraz zaczynamy!
Gdy się do niej zbliżałam, odniosłam wrażenie, że jest moim zupełnym przeciwieństwem – miała ciemne włosy, a ja byłam blondynką, była pulchna, a ja byłam szczupła. Za chwilę miałam się przekonać, że mówi dwa razy tyle co ja.
– Nazywam się Tamsin Lynd – przedstawiła się, podając mi rękę.
– Lily Bard – odpowiedziałam, energicznie odwzajemniając uścisk.
– Lily…? – Skrzywiła się.
– Bard – powtórzyłam, z rezygnacją godząc się na to, co miało nadejść.
Tamsin spojrzała na mnie okrągłymi oczami ukrytymi za niewielkimi soczewkami okularów w drucianej oprawce. Najwyraźniej rozpoznała moje imię i nazwisko, znane czytelnikom kronik kryminalnych.
– Zanim dołączysz do grupy, opowiem ci, jakie zasady obowiązują na naszych spotkaniach.
Zrobiła krok w tył i gestem zaprosiła mnie do pokoju, który najwyraźniej służył jej za gabinet. Biurko i fotel stały przodem do drzwi. Wszędzie widać było książki i stosy papierów. Pomieszczenie było niewielkie. Prawie całą przestrzeń zajmowały biurko, fotel, dwa regały i szafka na dokumenty. Ściana za biurkiem była pokryta czymś, co z wyglądu przypominało wykładzinę dywanową, ciemnopopielatą w różowe cętki. Domyśliłam się, że pełni funkcję czegoś w rodzaju tablicy ogłoszeń. Tamsin Lynd przymocowywała do niej pinezkami wycinki z gazet i kolorowych magazynów, co trochę ożywiało i rozweselało atmosferę panującą w gabinecie. Terapeutka nie zaproponowała mi, żebym usiadła, tylko stała przede mną i wpatrywała się we mnie badawczym wzrokiem. Zastanawiałam się, czy potrafi czytać w cudzych myślach.
Czekałam. Kiedy zrozumiała, że pierwsza się nie odezwę, zaczęła:
– Wszystkie zwracamy się do siebie po imieniu. Każda kobieta w naszej grupie naprawdę wiele przeszła. Celem naszych spotkań jest pomóc wszystkim bez wyjątku normalnie i bez lęku funkcjonować w różnych sytuacjach społecznych, w pracy i w samotności. Wszystko, o czym tu mówimy, ma charakter poufny i musisz nam dać słowo, że historie, które tu usłyszysz, nie wyjdą na zewnątrz. To najważniejsza zasada. Zgadzasz się na ten warunek?
Skinęłam głową. Czasami miałam wrażenie, że cały świat już słyszał moją historię. Ale gdybym mogła cokolwiek zrobić w tej sprawie, nie poznałaby jej ani jedna żywa dusza.
– Tego rodzaju zajęcia prowadzę w Shakespeare po raz pierwszy, ale odbyłam kilka podobnych serii spotkań w innych miastach. Kobiety przychodzą do nas, kiedy mogą już zacząć mówić o tym, co im się zdarzyło, albo kiedy nie mogą już dłużej żyć tak jak do tej pory. Przestają chodzić na spotkania, gdy poczują się lepiej. Możesz przychodzić tak długo, jak ja tu będę, jeżeli tego potrzebujesz. A teraz przejdźmy do sali. Tam czeka na nas reszta grupy.
Lecz zanim zdążyłyśmy zrobić choć krok, odezwał się telefon.
Tamsin Lynd zareagowała bardzo gwałtownie. Błyskawicznie odwróciła się do biurka i położyła dłoń na aparacie. Gdy sygnał odezwał się ponownie, zacisnęła palce, ale jeszcze nie podnosiła słuchawki. Stwierdziłam, że postąpię taktownie, gdy obejdę biurko i przyjrzę się wycinkom prasowym na ścianie. Jak mogłam się domyślić, większość dotyczyła gwałtów, uporczywego nękania i działania sądów. Reszta opowiadała o odważnych kobietach. Obok wisiały oprawione w ramki certyfikaty i świadectwa studiów, kursów dyplomowych i podyplomowych ukończonych przez Tamsin Lynd. Jak łatwo zgadnąć, zaimponowały mi.
Sprawiająca wrażenie mądrej i opanowanej terapeutka podniosła słuchawkę i powiedziała „halo” tonem zdradzającym śmiertelne przerażenie.
Po chwili usłyszałam stłumiony okrzyk zdumienia. Kobieta dosłownie wtuliła się w fotel stojący przed biurkiem. Przerwałam próby udawania, że mnie tam nie ma.
– Przestań! – syknęła Tamsin do mikrofonu. – Nie mam zamiaru tego słuchać!
Z tymi słowy energicznie odłożyła słuchawkę na widełki, jakby chciała komuś rozbić głowę. Prawie szlochając, wzięła kilka głębokich oddechów. Potem opanowała się na tyle, że mogła ze mną rozmawiać.
– Proszę cię, idź do sali obok – powiedziała nad podziw spokojnym głosem. – Przyjdę za minutkę. Muszę tylko pozbierać materiały.
Tak. A przede wszystkim pozbierać się po tym, co zaszło. Zawahałam się, czy nie zaproponować jej pomocy, lecz po chwili zdałam sobie sprawę, że w tych okolicznościach wyglądałoby to co najmniej śmiesznie. Przecisnęłam się między biurkiem a ścianą, wyszłam z gabinetu, skręciłam w lewo i znalazłam się w sali, w której miały się odbywać zajęcia.
Pomieszczenie to prawdopodobnie pełniło wiele innych funkcji niż tylko miejsca spotkań naszej grupy. Dominował w nim ogromny, typowy dla instytucji stół otoczony twardymi, niewygodnymi krzesłami. Nie było okien, a jedyną dekorację stanowiło kilka kiepskich reprodukcji powieszonych na ścianach. W środku czekały już kobiety. Przed niektórymi zauważyłam puszki z napojami i notatniki.
Od razu poznałam moją prawie-przyjaciółkę Janet Shook oraz kobietę, której twarz przywiodła mi na myśl nieprzyjemne wspomnienia. Przez chwilę musiałam się zastanowić, kim jest. Dopiero po chwili się zorientowałam, że elegancko ubrana kobieta pod czterdziestkę z wyszukaną fryzurą to Sandy McCorkindale, żona pastora Zjednoczonego Kościoła w Shakespeare, znanego lokalnie jako ZKS. Sandy i ja starłyśmy się kilkakrotnie, gdy Kościół wynajmował mnie do podawania zakąsek podczas zebrań zarządu przedszkola. Pokłóciłyśmy się też podczas przygotowywanego przez kobiety dorocznego przyjęcia na rzecz Kościoła.
Na mój widok Sandy najwyraźniej przyszły do głowy te same wspomnienia. Siedząca po drugiej stronie Janet uśmiechnęła się do mnie szeroko. Miała dwadzieścia kilka lat i wyglądała na tak samo wysportowaną jak ja, co oznaczało, że była dość szczupła i dobrze umięśniona. Ciemnobrązowe włosy kołyszące się z boku na bok sięgały jej do policzków, a do tego nosiła równo obciętą grzywkę, która często opadała na oczy. Janet i ja czasami ćwiczyłyśmy razem na siłowni, a poza tym trenowałyśmy karate w tej samej grupie. Usiadłam obok niej i ledwo zdążyłyśmy się przywitać, gdy zaaferowana Tamsin wpadła do sali z podkładką do pisania i stosem papierów przyciśniętych do obfitego biustu. Moim zdaniem dość szybko doszła do siebie.
– Czy zdążyłyście się już sobie przedstawić?
– Wszystkie oprócz ostatniej – powiedziała z silnym akcentem kobieta siedząca po drugiej stronie stołu.
Była jedną z trzech kobiet, których nigdy wcześniej nie widziałam. Tamsin dokonała prezentacji.
– To jest Carla, a to Melanie.
Wskazała na kobietę, która odezwała się jako pierwsza. Niska, chuda, niewiarygodnie pomarszczona, z chrapliwym głosem typowym dla nałogowej palaczki. Siedząca obok niej Melanie była pulchną blondynką z ostrym spojrzeniem. Z jej rysów emanowała złość. Ostatnia z nich, Firella, była jedyną Afroamerykanką w grupie. Natychmiast zwróciłam uwagę na jej osobliwą fryzurę w kształcie walca. Miała na sobie okulary, które dodawały jej powagi. Nosiła luźną i wygodną sukienkę bez rękawów w afrykański deseń.
– A to, moje panie, jest Lily – oznajmiła Tamsin z teatralnym gestem, kończąc prezentację.
Usadowiłam się tak wygodnie, jak tylko pozwoliło na to krzesło, i skrzyżowałam ręce na piersiach. Czekałam, co będzie dalej. Miałam wrażenie, że prowadząca nas liczy. Wyjrzała za drzwi, rozejrzała się po korytarzu, jakby spodziewała się jeszcze kogoś, potem zmarszczyła brwi i powiedziała:
– Skoro są wszyscy, zabierajmy się do roboty. Wszystkie mają kawę albo coś do picia? Bardzo dobrze! – Wzięła głęboki oddech. – Część z was po prostu została zgwałcona. Część z was zgwałcono wiele lat temu. Czasami ludziom wystarczy wiedzieć, że inni przeszli przez to samo. Proszę, opowiedzcie o tym, co przeżyłyście.
Skuliłam się w duchu, pragnąc bardzo mocno wyparować i obudzić się w moim małym domku niecałe półtora kilometra stąd.
Przez skórę czułam, że Sandy McCorkindale zgłosi się jako pierwsza, i nie pomyliłam się.
– Moje panie – zaczęła głosem prawie tak samo zawodowo ciepłym i serdecznym jak głos jej męża z ambony. – Jestem Sandy McCorkindale, a mój mąż jest pastorem w Zjednoczonym Kościele w Shakespeare.
Pokiwałyśmy głowami. Wszystkie wiedziałyśmy, o kogo i o co chodzi.
– Przytrafiło mi się to dawno, bardzo dawno temu. – Sandy mówiła z wymuszonym uśmiechem. W odległej galaktyce bardzo daleko stąd? – Właśnie miałam zacząć college.
Czekałyśmy, lecz Sandy nie powiedziała nic więcej, jednak nie przestawała się uśmiechać. Tamsin nie nalegała i zwróciła się do Janet siedzącej obok żony pastora.
– Lily i ja znamy się z siłowni – zaczęła Janet.
– Naprawdę? To świetnie! – zawołała rozpromieniona terapeutka.
– Wie, że zostałam zgwałcona, ale niewiele więcej – mówiła powoli Janet. Spoglądała na mnie kątem oka. Wydawała się zainteresowana moją reakcją na jej opowieść. Dziwne. – Zostałam napadnięta mniej więcej trzy lata temu, gdy byłam na randce z mężczyzną, którego znałam przez całe życie. Pojechaliśmy na odludzie samochodem, zatrzymaliśmy się, wiecie, tak jak teraz robią dzieciaki. Nagle on po prostu nie chciał przestać. Po prostu… Nigdy nie zgłosiłam tego na policję. Zagroził, że powie im, że sama chciałam, poza tym nie byłam nawet draśnięta. Dlatego nigdy go nie oskarżyłam.
– Dziękuję. Teraz ty, Carla.
– Grałam w bilard na pieniądze w Velvet Tables – zaczęła ochryple. Oceniłam, że zbliżała się do pięćdziesiątki, a życie się z nią nie pieściło. – Miałam fart i sporo wygrałam. Jednemu z chłopaków chyba się nie spodobało, że dostaje baty od kobiety, i dosypał mi czegoś do drinka. Pamiętam tylko, że znalazłam się w swoim samochodzie naga jak mnie Pan Bóg stworzył, bez centa przy duszy i z kluczykami w pochwie. Uprawiali ze mną seks, kiedy byłam nieprzytomna. Poznałabym ich wszystkich.
– Czy zgłosiłaś to na policję? – zapytała Tamsin.
– Nie, wiem, gdzie mieszkają – wyjaśniła Carla.
Zapadła długa chwila milczenia. Wszystkie zastanawiałyśmy się nad jej słowami.
– Tym uczuciem, potrzebą zemsty, zajmiemy się później – stwierdziła wreszcie Tamsin. – Melanie, opowiedz nam coś o sobie.
Po tonie jej głosu zorientowałam się, że terapeutka niezbyt dobrze znała Melanie.
– Po raz pierwszy jestem na zajęciach terapii grupowej, więc proszę was o cierpliwość. – Wywołana do odpowiedzi kobieta zachichotała nerwowo.
Śmiech pasował do jej pulchnych policzków i różu na twarzy, ale ostro kontrastował z wściekłością, którą kipiały jej ciemne oczy. Odgadłam, że jest młodsza od Janet.
– Dlaczego tu jesteś, Melanie?
Tamsin całkowicie weszła w rolę terapeutki. Jej ubranie sprytnie maskowało wszelkie defekty okrągłej sylwetki. Skrzyżowała nogi w grubych beżowych pończochach i starała się nie bazgrać ołówkiem w notatniku.
– Chodzi ci o to, co się stało? – spytała Melanie.
– Tak – odpowiedziała cierpliwie Tamsin.
– No… zgwałcił mnie mój szwagier, właśnie dlatego przyszłam! Przyszedł pijany do mojej przyczepy, otworzył drzwi i rzucił się na mnie. Nie miałam czasu wyciągnąć swojego magnum trzysta pięćdziesiąt siedem, nie miałam czasu zadzwonić na policję. Wszystko stało się tak szybko, że nikt by mi nie uwierzył.
– Czy został aresztowany?
– Pewnie, że tak. Nie wyszłam z komisariatu, dopóki nie zobaczyłam, że siedzi za kratkami. Policja próbowała mi wmówić, że to wynik kłótni, ale ja wiedziałam, co robię, wiedziałam, co on zrobił i że tego nie chciałam. Jego żona powiedziała mi, że ją też do tego zmuszał, kiedy była chora i nie miała ochoty. Byli małżeństwem, więc myślę, że uważała, że nie może się poskarżyć, ale ja mogłam i się poskarżyłam.
– Dobrze zrobiłaś, Melanie – pochwaliła ją Tamsin, a ja w duchu jej przytaknęłam. – W takiej sytuacji bardzo trudno bronić swoich praw. Firella?
– No tak. Dobrze… Mniej więcej rok temu przeprowadziłam się tutaj z Nowego Orleanu – zaczęła. – Jestem wicedyrektorką szkoły średniej w Shakespeare. Podobną pracę miałam w Luizjanie.
Zrewidowałam w górę pierwszą przybliżoną ocenę jej wieku. Firella prawdopodobnie była bliżej pięćdziesiątki niż trzydziestu pięciu lat, jak wcześniej sądziłam.
– Kiedy mieszkałam w Nowym Orleanie, zgwałcił mnie w szkole uczeń. – Firella zacisnęła usta i przerwała, jakby dała nam wszystkim dość do myślenia.
I miała rację. Przypomniałam sobie charakterystyczny zapach szkoły, kredy, szafek na ubrania, brudnych wykładzin przemysłowych i ciszy panującej w budynku, gdy uczniowie idą do domu. Pomyślałam o kimś, o drapieżniku cicho przemykającym po budynku…
– Złamał mi też rękę – dodała Firella. Lekko poruszyła lewą ręką, jakby chciała sprawdzić, czy nadaje się do użytku. – Wybił mi parę zębów, a jakby tego było mało, zaraził mnie opryszczką.
Powiedziała to zupełnie rzeczowym, beznamiętnym tonem. Potem wzruszyła ramionami i zamilkła.
– Został aresztowany?
– Tak – powiedziała kobieta zmęczonym głosem. – Złapali go. Powiedział im, że uprawiałam z nim seks od miesięcy, że wszystko działo się za obopólną zgodą. Zaczęło się robić naprawdę nieprzyjemnie. Pisały o tym wszystkie gazety. Ale złamana ręka i wybite zęby stanowiły naprawdę niepodważalne dowody.
Tamsin rzuciła mi wymowne spojrzenie. Pewnie chciała się upewnić, czy dotarł do mnie fakt, że nie byłam jedyną ofiarą na świecie, która przeszła nadzwyczajną próbę. Nigdy nie byłam aż taką egoistką.
– Lily, czy mogłabyś nam dziś opowiedzieć o sobie? – poprosiła terapeutka.
Walczyłam z dojmującym impulsem, który nakazywał mi wstać i wyjść. Jednak opanowałam się i przypomniałam sobie, po co tu przyszłam. Pomyślałam o rozbitym nosie Jacka i o zaufaniu, jakim obdarzyły mnie inne kobiety. Jeżeli musiałam to zrobić, równie dobrze mogłam to zrobić tu i teraz.
Skoncentrowałam się na klamce do drzwi o kilka kroków za uchem Tamsin. Żałowałam, że jakiś czas temu nie nagrałam wszystkiego na kasecie.
– Kilka lat temu mieszkałam w Memphis – zaczęłam zdecydowanie. – Pewnego dnia w drodze z pracy do domu zepsuł mi się samochód. Szłam właśnie na stację benzynową, żeby zadzwonić po pomoc, kiedy porwał mnie uzbrojony mężczyzna. Wynajął mnie małej grupie motocyklistów na weekend. Za pieniądze. Zabrali mnie do… to była taka stara chałupa gdzieś w szczerym polu, na wsi w Tennessee. – Zaczęło się delikatne, prawie niedostrzegalne drżenie, które objęło całe moje ciało, włącznie z podeszwami stóp. – Było ich chyba pięciu, pięciu mężczyzn i jedna albo dwie kobiety. Zawiązali mi oczy, więc nigdy ich nie widziałam. Przykuli mnie łańcuchem do metalowego łóżka. Gwałcili mnie, a potem nożem wycinali mi wzory na piersiach i na brzuchu. Kiedy wyjeżdżali, jeden z nich dał mi broń. Był wściekły na faceta, który mnie im przywiózł, ale już nie pamiętam dlaczego. – Nie mówiłam całej prawdy, ale nie chciałam wchodzić w szczegóły. – A w rewolwerze był jeden pocisk. Mogłam się zabić. Wtedy byłam już zupełnym wrakiem. W chacie było straszliwie gorąco. – Miałam zaciśnięte pięści, a oddychanie sprawiało mi trudność. – Ale kiedy wrócił mężczyzna, który mnie porwał, strzeliłam do niego. I zabiłam go.
Na sali zaległa taka cisza, że słyszałam własny oddech.
Chciałam wiedzieć, jak zareaguje Tamsin, jednak wszystkie kobiety czekały na mnie. Janet poprosiła:
– Powiedz nam, jak się to wszystko skończyło.
– Aha, właśnie. Chata stała na polu farmera, który za jakiś czas przechodził obok i mnie znalazł. Potem wezwał policję i zabrali mnie do szpitala. – Przedstawiłam im skróconą wersję mojej historii.
– Jak długo to wszystko trwało? – zapytała Tamsin.
– Jak długo mnie tam trzymali? Niech policzę. – Czułam, że drżenie narasta. Wiedziałam, że teraz wszystko po mnie widać. – Porwali mnie w piątek po południu, a więc całą noc, cały dzień w sobotę i część niedzieli? Chyba tak.
– Ile czasu minęło, zanim przyszedł farmer?
– Och! Byłabym zapomniała. Reszta niedzieli, poniedziałek i większa część wtorku. Dość długo – powiedziałam.
Usiadłam prosto i rozluźniłam zaciśnięte pięści. Ze wszystkich sił starałam się uspokoić.
– Pamiętam – wtrąciła Melanie. – Wtedy byłam jeszcze dzieckiem. Pisali o tym we wszystkich gazetach. Żałowałam, że nie mogłaś ich wszystkich powystrzelać.
Zaskoczona rzuciłam jej spojrzenie.
– Ja też pamiętam to zdarzenie. Myślałam wtedy, że sama się o to prosiłaś, kiedy szłaś piechotą po tym, jak zepsuł ci się samochód – dodała Firella.
Wszyscy spojrzeliśmy na nią.
– Ale to było, zanim dowiedziałam się, że kobiety mają prawo chodzić tam, gdzie chcą, i nikt nie ma prawa im się narzucać.
– To fakt, Firella – powiedziała z aprobatą Tamsin. – Jaka jest zasada?
Wszystkie czekałyśmy.
– Nie wiń ofiary za przestępstwo – powiedziała, rytmicznie dzieląc słowa na sylaby.
– Nie wiń ofiary za przestępstwo – powtórzyłyśmy nierównym chórem.
Pomyślałam, że sądząc po wyrazie twarzy, niektóre z nas zrozumiały to lepiej niż inne.
– Opiekunka do dzieci zgadza się na podwiezienie do domu przez ich ojca, a on ją gwałci. Czy to jej wina? – zapytała ostro Tamsin.
– Nie wiń ofiary za przestępstwo! – zawołałyśmy.
Muszę przyznać, że był to dla mnie spory wysiłek. Właśnie miałam stwierdzić, że Jack jest mi coś winien, kiedy przypomniałam sobie krew płynącą z jego rozbitego nosa.
– Samotna kobieta idzie ulicą wieczorem, a ktoś ją napada i gwałci – powiedziała terapeutka. – Czy to jej wina?
– Nie wiń ofiary za przestępstwo! – powtórzyłyśmy stanowczo.
– Kobieta wkłada ciasną spódnicę i bez biustonosza idzie do baru w części miasta o złej reputacji, upija się, zgadza się, żeby ją podwiózł obcy mężczyzna, który ją gwałci. Czy to jej wina?
Zamarłyśmy. Ta sytuacja wymagała chwili zastanowienia.
– Co o tym myślisz, Lily? – spytała mnie bezpośrednio Tamsin.
– Myślę, że jeżeli kobieta chce wyglądać atrakcyjnie, a nawet prowokująco, nie znaczy to, że sama się prosi o gwałt. Myślę, że nawet coś tak głupiego jak upicie się w towarzystwie mężczyzn, których się nie zna, nie zasługuje na karę gwałtu. Choć z drugiej strony uważam, że kobiety powinny bardziej dbać o własne bezpieczeństwo… – Urwałam.
– A co oznacza dbać o własne bezpieczeństwo?
Na to pytanie akurat znałam odpowiedź.
– To oznacza nauczyć się walczyć – odparłam z pewnością w głosie. – To znaczy zachowywać ostrożność. To znaczy pilnować przeglądów samochodu, żeby się nie zepsuł w najmniej odpowiednim momencie, zamykać drzwi na klucz i rozglądać się uważnie dookoła.
Kilka kobiet spojrzało na mnie z powątpiewaniem, kiedy wspomniałam o walce, ale pozostałe moje propozycje spotkały się z aprobatą.
– Jak bardzo dbałaś o swoje bezpieczeństwo, zanim cię zgwałcono? – zapytała terapeutka.
Wbiła we mnie uważne spojrzenie swoich ciemnych oczu. Pochyliła się do przodu i jej bluzka rozchyliła się nieznacznie. Najwyraźniej wybrała trochę zbyt optymistyczny rozmiar.
Wróciłam myślą w przeszłość.
– Nie bardzo. Pamiętałam, żeby mieć dosyć pieniędzy na telefon. A kiedy umawiałam się na randkę po raz pierwszy z kimś, kogo nie znałam, mówiłam o tym znajomym, żeby wiedzieli, gdzie idę i z kim.
– Więc powiedziałabyś, że tego rodzaju życiową mądrość nabywa się dopiero po fakcie?
– Tak.
– W takim razie czy możesz zarzucać innym kobietom, że nie wykazały się aż taką przezornością?
– Nie.
Rozmowa toczyła się dalej, lecz przez dalszą część godzinnej sesji ograniczyłam się do słuchania. Problem odpowiedzialności jest dość zawikłany. Kobiety ubierają się wyzywająco, by zwrócić na siebie uwagę mężczyzn w sensie seksualnym i zyskać podziw, bo sprawia im to satysfakcję. Uważam, że niewiele kobiet wkłada biustonosze typu push-up, wydekoltowane bluzki, wysokie obcasy i obcisłe spódnice, jeżeli ma zamiar pracować w domu przy komputerze. Ale zwracanie na siebie uwagi w sensie seksualnym nie oznacza przyzwolenia na gwałt. Nie znam żadnej kobiety, która wyszłaby wieczorem na wędrówkę po knajpach, gdyby wiedziała, że w pewnej chwili zostanie zmuszona przez obcego uzbrojonego mężczyznę do intymnego kontaktu. I bardzo niewiele kobiet wychodzi samotnie wieczorem z nadzieją, że nieznajomy mężczyzna zaoferuje im wybór między uprawianiem seksu a uduszeniem.
Tak czy inaczej, faktem jest, że karą za głupotę oraz/lub brak wyobraźni nie powinien być gwałt. I taki wniosek płynął z naszej dyskusji, jeżeli o mnie chodziło. Miałam wrażenie, że właśnie w tę stronę Tamsin kieruje rozmowę grupy.
A zgwałcone prababcie i dzieci? Były tylko obiektami seksualnymi w oczach zboczeńców. Przecież im nie można zarzucić, że same tego chciały.
Dobrze znałam ten tok myślenia. Stare, znajome koleiny. Kiedy upewniłam się, że właśnie w tę stronę zmierzamy, zaczęłam zastanawiać się nad samą terapeutką. Zadając nam pytania i przedstawiając sytuacje, Tamsin Lynd zmuszała nas do myślenia o zdarzeniach i problemach, o których trudno i niechętnie nam się mówiło. Co za praca – wysłuchiwanie opowieści o tak ponurych sprawach! Zastanawiałam się, czy ona też nie została kiedyś zgwałcona, ale stwierdziłam, że nie powinnam jej o to pytać, skoro była naturalną i neutralną liderką naszej grupy. Przynajmniej z nazwy. Bez względu jednak na to, jaki sekret krył się w jej przeszłości, miała poważne problemy, z którymi musiała sobie radzić. Tamtego wieczora z pewnością nie telefonował do niej przyjaciel.
Po skończonym spotkaniu Tamsin odprowadziła nas do drzwi. Sama została w pustym budynku, żeby „trochę posprzątać”, jak się wyraziła. Gdy znalazłyśmy się na parkingu, łączący nas dotąd kokon bólu od razu pękł. Melanie i Sandy poszły w swoją stronę, Carla wsiadła do starego ogromnego samochodu z lat sześćdziesiątych i zapaliła papierosa, a potem obróciła kluczyk w stacyjce. Firella rzuciła zdawkowo: „Mieszkam niedaleko”. Zanim zniknęła w ciemnościach, zauważyłam, że klucze od mieszkania chwyciła w taki sposób, by mogła nimi poważnie zranić w twarz potencjalnego napastnika.
Janet mnie uściskała. Nie było to zachowanie typowe dla łączących nas stosunków i prawie się wzdrygnęłam. Stojąc sztywno, położyłam jej ręce na plecach, podejmując nieprzekonującą próbę odwzajemnienia serdecznego gestu.
Cofnęła się o krok i roześmiała się.
– No i co, lepiej ci?
Byłam zakłopotana i okazałam to.
– Przede mną nie musisz udawać – powiedziała.
– Tamsin była jakaś nieswoja. Co z nią jest? – zapytałam, by zmienić temat.
– Pracuje tu od jakiegoś roku – odparła Janet, chętnie podając mi brakujące informacje. – Razem z mężem mają mały domek przy Compton Street. Oboje pochodzą z północnych stanów. On nosi inne nazwisko. – Janet najwyraźniej postrzegała to jako dowód, że jako małżeństwo byli bardzo nietradycyjni.
– Czy to ci przeszkadza?
Pokręciła przecząco głową.
– Jeżeli o mnie chodzi, może sobie nawet bzykać krokodyle. Cieszę się, że tu przyszłam. To najlepsze, co mogłam zrobić, odkąd zostałam zgwałcona.
– Szkoda, że nie zgłosiłaś sprawy na policję – zaczęłam ostrożnie.
– Kiedyś byłam inna. Zmieniłam się.
– Myślałaś o tym, żeby jednak zgłosić tę sprawę? Nawet po tylu latach?
– Facet już nie żyje – powiedziała po prostu Janet. – Pisali o tym w gazetach w ubiegłym roku, może pamiętasz. Mart Weekins. Próbował wyprzedzać na podwójnej ciągłej na zakręcie na drodze numer sześć. Z przeciwka jechała ciężarówka z naczepą.
– No tak. – Pokiwałam głową. – Wydaje mi się, że nie zadbał o własne bezpieczeństwo. Powiedziałabyś, że zachował się niemądrze, skoro tam się znalazł?
– Zastanawiam się, czy był wyzywająco ubrany – dodała Janet i obie wybuchnęłyśmy niepohamowanym śmiechem.
Jak to zwykle bywa, kiedy się kogoś pozna, zaczęłam widywać Tamsin Lynd i słyszeć o niej dosłownie wszędzie – na poczcie, w sklepie spożywczym i na stacji benzynowej. Czasami pokazywała się w towarzystwie krępego mężczyzny z ciemnymi włosami, ze starannie wygoloną brodą i wąsami. Za każdym razem kiwała mi na powitanie przyjaźnie, lecz bezosobowo, żebym mogła odwzajemnić gest lub nie zwracać na niego uwagi – jak było mi wygodniej.
Gdy w tygodniu po drugim spotkaniu naszej grupy razem z Jackiem wybraliśmy się do Little Rock, postanowiłam spróbować opisać jej charakter i stwierdziłam, że brakuje mi punktu zaczepienia. Zwykle od razu wiem, czy kogoś lubię czy nie, ale w wypadku Tamsin po prostu nie miałam pojęcia. Może i tak nic by to nie zmieniło, skoro miała mi tylko pomóc poukładać sobie pewne rzeczy w głowie? A może nie miało to żadnego znaczenia, czy ją lubię czy nie?
– Jest inteligentna – zaczęłam. – Zawsze każe nam opowiadać o naszych przeżyciach z różnych perspektyw.
– A sympatyczna?
Jack przygładził fryzurę jedną ręką, trzymając kierownicę drugą. Jego sztywne czarne włosy zaczynały się niesfornie układać, nieomylny znak, że podczas porannej toalety myślał o czymś innym. Zastanawiałam się, czy niepokoiło go to, jak sobie radzę w pracy.
– Nie za bardzo – odpowiedziałam. – Ma silny charakter. Po prostu nie wiem, z jakiej gliny jest ulepiona.
– Zwykle znacznie szybciej wyrabiasz sobie zdanie o ludziach.
– Intryguje mnie. Może to część pracy psycholożki, ale teraz chyba nie chce, żebyśmy się skupiały na tym, co sądzimy o napastniku, tylko na problemach, jakie mamy, żeby pogodzić się z tym, że padłyśmy ofiarami przemocy.
– A może zakłada z góry, że wszystkie nienawidzicie mężczyzn?
– Nie mogę tego wykluczyć. Albo czeka, kiedy wreszcie powiemy to otwarcie. Podejrzewam, że żadna z nas nie należy do klubu fanek płci brzydkiej, a jedna lub dwie z nas naprawdę w pewnym stopniu nienawidzą wszystkich mężczyzn.
Jack wyglądał na zakłopotanego. Nie byłam pewna, jak wiele chciał usłyszeć o moich nowych przeżyciach, nie wiedziałam też, jak wiele sama chcę mu opowiedzieć.
– Jesteś pewna, że radzisz sobie z nową pracą? – zapytał pewnie po raz setny.
– Jack – mruknęłam ostrzegawczo.
– Wiem, wiem, tylko… Czuję się za ciebie odpowiedzialny.
– To dobrze. Ale idzie mi świetnie, a nawet zaczynam się coraz lepiej bawić.
Jack wpadł na pomysł, żebym została prywatną detektywką, tak jak on. Żeby uzyskać licencję, musiałam przez dwa lata pracować pod kierunkiem doświadczonego detektywa. Ta praca była moim pierwszym krokiem, a doświadczonym detektywem był Jack.
Zatrzymaliśmy się na parkingu pasażu handlowego w zachodniej części Little Rock. To była druga siłownia Marvel Gym otwarta w mieście. Zajmowała niecałe trzy sekcje w pasażu handlowym. Mel Brentwood sporo ryzykował, inwestując w drugą siłownię, zwłaszcza że Marvel Gym nie było zwykłą, prymitywną siłownią. Można to raczej opisać jako klub fitness z luksusową salą gimnastyczną, w której codziennie odbywały się różne zajęcia, ze specjalną salą do aerobiku wyposażoną w ruchome bieżnie i schodki, z sauną, łóżkami do opalania, wanną z hydromasażem i wieloma hantlami, z których za darmo mogli korzystać ludzie, którzy przyszli do siłowni tylko po to, żeby trochę się pomęczyć z żelastwem.
Weszłam do damskiej przebieralni, w której znajdowała się też łazienka, zdjęłam T-shirt i szorty, a potem schowałam je w maleńkiej szafce. Pod spodem miałam to, co uważałam za kostium, ponieważ nigdy nie nosiłam go w innych okolicznościach: jednoczęściowy trykot z lycry w lamparcie cętki. Sięgał do połowy uda i nie miał rękawów. Na klatce piersiowej widniał duży napis „MARVEL”, a poniżej znajdowało się słowo „gym” wydrukowane mniejszą czcionką. Chociaż ten strój do ćwiczeń był krótki i pokazywał każdy zbędny gram ciała, przynajmniej zakrywał blizny po ranach ciętych. Żeby choć trochę lepiej wyglądać, włożyłam grube czarne skarpety i czarne buty sportowe marki Nike. Po chwili zastanowienia zatrzasnęłam drzwi do swojej szafki, lecz torebkę zostawiłam na zewnątrz. Potem przeszłam na główny poziom, żeby odbić na karcie kontrolnej godzinę wejścia do pracy. Moja praca, nisko płatna, gdyż byłam najmłodsza spośród pracowników, polegała na rejestrowaniu „gości”, co stanowiło eufemistyczne określenie ludzi, którzy opłacili z góry członkostwo w klubie. Do moich pozostałych obowiązków zaliczało się wyjaśnianie nowym gościom, jak korzystać ze sprzętu, pomaganie w ćwiczeniach osobom, które przychodziły bez towarzystwa, polecanie napojów i strojów sprzedawanych w klubie i odbieranie telefonów. Dyżurowały zawsze dwie osoby i zawsze mężczyzna w parze z kobietą. Jeżeli mężczyzna, z którym dzieliłam zmianę, chciał poćwiczyć, ja miałam zajmować się sprawami administracyjnymi. Potem się zmienialiśmy.
Nigdy tak wielu obcych ludzi nie widywało mnie codziennie w tak kusym stroju. Nawet zanim spotkało mnie to, co nazywałam „przykrym doświadczeniem”, nie ubierałam się wyzywająco. Ale musiałam dopasować się do reszty pracowników. Na szczęście Jack zapewnił mnie, że gdyby ktokolwiek z nich miał ciało takie jak moje, chwaliłby się nim o wiele bardziej niż ja.
Mimo to czułam się skrępowana. Ograniczyłam makijaż do niezbędnego minimum, unikałam bezpośredniego kontaktu wzrokowego z mężczyznami i starałam się gasić w zarodku jakiekolwiek zainteresowanie wykazywane przez któregokolwiek z gości.
Drzwi frontowe były otwarte, po czym poznałam, że kierowniczka już przyszła. Tak jak się spodziewałam, w jej gabinecie paliło się światło. Linda Doan nie lubiła mnie i za punkt honoru postawiła sobie pozbyć się mnie przy najbliższej okazji. Ale nie mogła mnie zwolnić, chociaż jeszcze o tym nie wiedziała. Nie wiedziała, dlaczego naprawdę pracowałam w klubie Marvel.
Byłam tajną agentką. Samo określenie wywoływało u mnie pusty śmiech, ale było prawdziwe. Niemal od chwili otwarcia klubu przed siedmioma miesiącami zaczął w nim grasować złodziej. Ktoś zakradał się do przebieralni i podwędzał gościom różne rzeczy – gotówkę, biżuterię, a nawet telefony komórkowe. Nie można było wykluczyć, że to jeden z gości, lecz Mel Brentwood podejrzewał, że winowajcą jest ktoś z personelu ze względu na terytorium, na jakim ginęły rzeczy.
– Przebieralnia męska, przebieralnia damska, szafki przy saunie – jęczał. – Drinki, zegarki, łańcuszki, pieniądze. Na razie kradnie tylko pojedyncze, niezbyt drogie rzeczy, ale wszystko jest tylko kwestią czasu. Ludzie zaczną gadać i będę musiał zwinąć interes. Jeżeli nie złapiemy winnego, wyrzucę wszystkich pracowników na zbity pysk, a na ich miejsce przyjmę nowych. Przysięgam, że tak zrobię.
Byłam pewna, że tego rodzaju drastyczne postępowanie jest nielegalne, ale nie do mnie należało zwracanie mu na to uwagi. Zauważyłam, jak Jack zagląda przez okno. Udawał, że mnie nie poznaje. Z pewnością Mel tylko zgrywał się na idiotę. Założył tę sieć klubów fitness dzięki pieniądzom, jakie wybłagał lub pożyczył od sceptycznych przyjaciół swoich rodziców, i dbał o nie, wynajdując coraz to nowe sposoby sprawienia, że było o nich głośno w prasie, jednak bez drastycznych wydarzeń.
– Może zainstalowalibyśmy kamerę w przebieralni? – zaproponował Jack.
– Cholera, nie ma mowy! Co by na to powiedzieli ludzie, z których większość chce zrzucić wagę, kiedy się dowiedzą, że mam ich zdjęcia? Poza tym nie da się zainstalować kamery tak, żeby nikt jej nie widział.
Zauważyłam, że Mel połknął haczyk.
– Ale z drugiej strony, gdybym nie chciał iść z tym do sądu… – powiedział powoli. – Gdybym tylko chciał przyłapać drania i go wyrzucić…
– O kamerze nie będzie trzeba nawet wspominać – dodał Jack. – Moglibyśmy ją wyjąć, zniszczyć taśmę i nikt nic nie będzie wiedział. Wpadnę do sklepu z odpowiednim sprzętem. Sam nie przepadam za pomysłem potajemnego filmowania ludzi, ale uważam, że takie rozwiązanie zdałoby egzamin.
– W takim razie czy potrzebna nam będzie Lily? – Mel Brentwood przypatrywał mi się tak, jakbym była rewolwerowcem, który szykuje się do pojedynku z nim.
– Pewnie. Są inne rzeczy, których nie wychwycą kamery – stwierdził Jack. – Poza tym musimy jeszcze wymyślić, jak je osłonimy.
– Okej, dziewczyno – powiedział Mel, poklepując mnie mocno po plecach, by mnie zachęcić do łowów na grubego zwierza. – Zaczynasz pracę, kiedy tylko przebierzesz się w trykot.
Obrzuciłam go wrogim spojrzeniem. Nie miałam ochoty pracować u Mela, z drugiej strony pracowałam już u wielu ludzi, których nie lubiłam. Zacisnęłam zęby i postanowiłam sobie odpuścić. Polityczną poprawność na pewno miał za nic, ale zapłaci Jackowi, Jack będzie miał kolejnego klienta, który zadzwoni do niego, kiedy znów wpadnie w kłopoty, i w ten sposób notowania detektywa pójdą w górę.
Tak oto trafiłam do Marvel Gym. Ubrana we wspaniały trykot ze spandeksu pilnowałam, żeby goście machali zielonymi plastikowymi kartami nad czytnikiem, który rejestrował w komputerze ich obecność. Tym, którzy zapomnieli własnych, wydawałam małe ręczniki, sprawdzałam zapas ręczników kąpielowych w szatniach i sprzedawałam drogie napoje „energetyzujące” trzymane w chłodziarce za ladą. Te zadania były stałe, ale codziennie trafiał się jakiś nowy problem do rozwiązania. Podczas pierwszej godziny pracy dzisiaj odblokowałam kołek wyboru obciążenia na urządzeniu do ćwiczenia nóg. Dyskretnie rozpyliłam środek dezynfekujący na ławce do podnoszenia ciężarów po tym, jak korzystał z niej szczególnie spocony gość, a odkurzaczem zgarnęłam brudną ziemię zostawioną przez kolejnego, który wczoraj zapewne biegał po błocie.
Ale z każdą chwilą byłam coraz bardziej wściekła na Byrona, dwudziestoczterolatka, z którym pracowałam na jednej zmianie. Obijał się przez cały czas, starając się zaprzyjaźnić z każdą kobietą w klubie. Był jednak jeden wyjątek. Starał się unikać mnie.
Ciało miał jak grecki posąg. Można się było domyślić, że to determinowało jego sposób postrzegania siebie – przystojny, wcielenie zmysłowości i męskości. Z pewnością tak by było, gdyby Byron znał którekolwiek z tych słów. Moim zdaniem niepotrzebnie zajmował ludziom miejsce i zużywał powietrze. Przez dwa tygodnie, jakie spędziłam w klubie, wiele razy miałam nadzieję, że to on okaże się złodziejem. Dla klientów, którzy nie wnosili wysokiej opłaty członkowskiej tylko po to, żeby podziwiać jego posągowe kształty, był bardzo marnym pracownikiem. Zachowywał się uprzejmie wobec ludzi, których lubił i którzy jego zdaniem mogli mu w czymś pomóc, zbywał pozostałych, jeżeli nie mogli mu się do niczego przydać, i gości, którzy spodziewali się, że faktycznie będzie robił coś pożytecznego. Miał ochotę pieścić wszystko, co było okrągłe i się ruszało. Nie miałam pojęcia, dlaczego Linda Doan go zatrudniła.
– Muszę zanieść ręczniki do damskiej szatni – powiedziałam mu. – A potem chciałabym sama poćwiczyć.
– Super – mruknął Byron, zaczynając kolejną serię brzuszków.
Nie ma co, mistrz elokwencji.
Zabrałam stos ręczników do szatni wykładanej płytkami ceramicznymi. Kiedy weszłam, usłyszałam, że ktoś bierze prysznic. Zaskoczyło mnie to, bo było trochę za wcześnie na godzinę szczytu, która zaczynała się między dziesiątą i dziesiątą trzydzieści. Woda przestała lecieć, gdy doszłam do półek, na których ułożyłam w stos ręczniki. Poruszałam się cicho, jak zwykle.
Przyłapałam złodzieja na gorącym uczynku. Młoda kobieta przetrząsała moją torebkę, którą zostawiłam kusząco opartą o zapasową parę butów przy mojej szafce. Minutę zabrało mi przekartkowanie zdjęć, które starałam się zapamiętać, i w końcu przypomniałam sobie jej imię: Mandy Easley.
Mandy zauważyła mnie, gdy patrzyłam, jak wyciąga z mojej torebki dwadzieścia dolarów i otwiera przegródkę z kartami kredytowymi. Miała dopiero dwadzieścia kilka lat, ale gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, bardziej przypominała wiedźmę. Jej ciemnobrązowe włosy były jeszcze mokre, na wąskiej twarzy nie było makijażu, ręcznik miała skromnie owinięty wokół siebie, ale nie wyglądała niewinnie. Wręcz przeciwnie.
– Och! Ach, ty jesteś Lily, prawda? Właśnie chciałam pożyczyć drobne na tampaksy do automatu – powiedziała zdenerwowanym głosem. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. Nie miał mi kto rozmienić, a twoja torebka była pod ręką.
– Od kiedy automat przyjmuje dwudziestki?
– Ach, ja… – Dwudziestodolarowy banknot wypadł jej z dłoni, a ona gapiła się na moją torebkę, zupełnie jakby przed chwilę zmaterializowała jej się w rękach. – A, to wypadło! Przepraszam, zaraz je włożę z powrotem… – wyjąkała i zaczęła niezdarnie szukać banknotu. Jej ręce zaczęły się trząść.
– Pani Easley – powiedziałam.
Po tonie mojego głosu zorientowała się, że nie miałam zamiaru przejść nad tym do porządku dziennego.
– O kurczę! – rzuciła i zakryła twarz rękami, jakby przygnieciona wstydem. – Lily, poważnie, nigdy w życiu nie robiłam niczego podobnego. – Starała się wycisnąć kilka łez, ale nie bardzo jej się to udawało. – Mam poważne problemy finansowe, proszę cię, nie wzywaj policji! Moja mama by umarła, gdybym była notowana!
– Przecież już jest pani notowana – przypomniałam jej.
Uniosła głowę znad rąk i obrzuciła mnie złym spojrzeniem.
– Co?
– Już jest pani notowana za drobne kradzieże w sklepach i za wystawianie czeków bez pokrycia.
W bazie danych sprawdziliśmy, którzy z pracowników i gości byli obecni w klubie, gdy wydarzały się różne kradzieże. Za każdym razem pojawiło się nazwisko dwudziestotrzyletniej rozwódki Mandy Easley. Jack ją sprawdził.
– Z radością zwrócimy pieniądze za opłatę członkowską pocztą po zwrocie karty – powiedziałam, jak mnie poinstruowano. – Kiedy będę miała pani kartę w ręce, może pani sobie iść.
– Nie wezwiesz policji? – zapytała, nie wierząc własnemu szczęściu.
Poczułam się dokładnie tak samo.
– Jeżeli zwróci mi pani kartę, może pani iść.
– W porządku, Robocopie! – rzuciła wściekle. Zauważyłam, że ulga przeważyła nad ostrożnością. – Weź sobie tę cholerną kartę!
Odwróciła się, żeby wyrwać ją z kieszeni szortów, które zawiesiła na oparciu ławki za jej plecami. Wyjęła plastikowy prostokąt i rzuciła nim we mnie. Nie wyglądała już na zadbaną młodą kobietę, jak wtedy, gdy wyciągała dwadzieścia dolarów z mojej torebki. Patrzyła na mnie wyzywającym wzrokiem.
Rzadko widziałam, żeby ktoś wyglądał tak paskudnie jak ona. Uznałam, że Mandy Easley tak samo jak Byron marnuje przestrzeń, i wyprosiłam ją za drzwi. Rzygać mi się chciało na jej widok.
Zauważyła na mojej twarzy coś, co przerwało potok wymysłów. Zrzucając ręcznik, pozwoliła mu spaść na podłogę, gdy wkładała szorty i T-shirt i wpychała nogi do sandałów. Podniosła torebkę, na odchodnym złośliwie przewróciła stos ręczników i wypadła za drzwi do holu wiodącego do głównej sali. Odwróciła się na pięcie, by rzucić jakiś cięty komentarz, który mogli usłyszeć wszyscy w sali z hantlami, ale powstrzymała się, gdy ruszyłam ku niej z groźnym wyrazem twarzy. Po raz ostatni pośpiesznie wyszła z klubu.
Oczywiście musiałam doprowadzić szatnię do porządku i chociaż przyprawiało mnie to o mdłości, podnieść kartę członkowską, którą we mnie rzuciła. Gdy ponownie składałam ręczniki i umieszczałam je na stojaku, wyobrażałam sobie wiele przyjemnych sposobów zmuszenia Mandy, żeby je podniosła. Gdy wróciłam na swoje miejsce obok Byrona, byłam w pogodnym nastroju.
– Co z Mandy? – spytał mimochodem, odrywając zafascynowane spojrzenie od odbicia własnej twarzy w lśniącym blacie. – Uciekła stąd jak poparzona kotka.
Nie mogłam mu powiedzieć, że kradła. Efekt byłby przeciwny do zamierzonego. Ale mogłam mu powiedzieć coś innego.
– Musiałam jej odebrać kartę członkowską – powiedziałam jeszcze bardziej poważnie i spokojnie niż zwykle.
Wytrzeszczył oczy z ciekawości.
– Co? Dlaczego?
Nie miałam szczęścia.
– Próbowała… cię podrywać? – Byron zaproponował własny scenariusz wydarzeń. Przysięgłabym, że widziałam, jak dymi mu z uszu. – Czy ona… czy coś robiła? Bara-bara pod prysznicem?
Nie mogłam wyjawiać biznesowych układów Jacka z Melem Brentwoodem. Umknęłam wzrokiem w bok. Miałam nadzieję, że Byron zinterpretuje to jako zakłopotanie.
– Nie chcę o tym mówić – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Było naprawdę niefajnie.
– Biedna Lily – powiedział Byron, obejmując mnie i przytulając. – Biedactwo.
Naprawdę cierpiał na atrofię mózgu.
Zagryzając usta, by powstrzymać się od warknięcia, udało mi się zasygnalizować Byronowi, że chcę poćwiczyć. Zdjął rękę z mojego ramienia, a ja poszłam do suwnicy, żeby poćwiczyć nogi. Kiedy się rozgrzałam i założyłam pierwszy komplet dwudziestek piątek, usiadłam na ławeczce przypominającej sanki i oparłam nogi o dużą metalową płytę. Odepchnęłam ją trochę, żeby zmniejszyć nacisk, odblokowałam urządzenie i pozwoliłam kolanom znaleźć się przy klatce piersiowej. Potem wyprostowałam nogi i poczułam przyjemne naprężenie wszystkich mięśni. Nogi do klatki piersiowej – wdech. Nogi prosto – wydech. I tak raz po raz, dopóki nie skończyłam serii. Potem dołożyłam kolejną parę dwudziestek piątek.
Pod koniec treningu zrozumiałam, że jako prywatna detektywka powinnam się czuć dumna z udanego wykonania pierwszego zlecenia. Telewizja ani przemysł filmowy jakoś nie przygotowały mnie na przyziemną satysfakcję z wykrycia złodzieja. Nikt nie mierzył do mnie z broni, policja mnie nie szantażowała, a Mel Brinkman nie próbował się ze mną przespać. Czyżby media wprowadziły mnie w błąd?
Gdy się nad tym zastanawiałam, zauważyłam, że Byrona tak korciło, by zacząć rozpowszechniać „wieści” o Mandy, że wyjął sprej do czyszczenia szkła i zajął się lustrami wiszącymi na ścianach klubu. To dało mu pretekst do rozmowy z koleżkami, którzy natychmiast zaczęli dyskretnie na mnie zerkać. Odebrałam to jako jednoznaczną wskazówkę, że moje spięcie z Mandy zaczyna nabierać posmaku klubowej legendy.
Poza tym nie miałam powodu narzekać na pracę. Mogłam porządnie poćwiczyć. Zastanawiałam się, jak długo Mel będzie chciał mnie tu jeszcze trzymać, skoro sprawa złodzieja znalazła finał. Nie mogłam wykluczyć, że to był ostatni raz, kiedy dane mi było skorzystać z wyposażenia klubu fitness Marvel Gym.
Jack przyjechał po mnie pod koniec zmiany. Tak bardzo się ucieszyłam na jego widok, że prawie zgłupiałam. Ma prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, jeszcze czarne włosy i orzechowe oczy. Od linii włosów przy prawym oku aż do szczęki biegnie bardzo cienka blizna po brzytwie. Jack ma niewiele zmarszczek, do tego wąski, silnie zarysowany nos i proste brwi. Odkąd zmuszono go do rezygnacji z pracy w komendzie policji w Memphis mniej więcej pięć lat temu, pracuje jako prywatny detektyw.
– Podobasz mi się w tym stroju – powiedział, kiedy poszliśmy do jego samochodu.
– W tym upale czuję się jak ogromny skunks – odparowałam. – Marzę o prysznicu, a potem chcę włożyć coś luźnego, najchętniej z bawełny.
– Okej. Cieszysz się na mój widok czy w klubie zdarzyło się coś ciekawego?
– Jedno i drugie.
W drodze powrotnej do Shakespeare – miasta, w którym mieszkam od pięciu lat – zaczęłam opowiadać Jackowi o tym, co zaszło w klubie.
– A więc od samego początku była to Mandy Easley – zakończyłam. – Chyba trochę się rozczarowałam.
– Wiem, że bardzo chcesz na czymś przyłapać Byrona – stwierdził Jack.
Odwróciłam się, prychając z rozdrażnienia, ale zauważyłam, jak rozbawiony uśmiech na jego ustach ustępuje miejsca powadze.
– Kretynizm nie jest wykroczeniem, które karano by więzieniem – przyznałam. – Chociaż trochę szkoda.
– W celach zaraz zabrakłoby miejsc – przyznał Jack.
– Co teraz zrobimy?
– Kiedy wrócimy do domu, zatelefonuję do Mela.
Gdy Jack rozmawiał przez telefon, wyswobodziłam się z okropnego trykotu i wrzuciłam go do kosza z brudną bielizną. Prysznic w zaciszu własnej łazienki mimo panującej w niej ciasnoty był tak cudowny, jak się spodziewałam, a osuszanie się puszystym ręcznikiem graniczyło z błogością. Rozczesałam i nastroszyłam mokre loki, które przykleiły mi się do głowy, upewniłam się, czy mam wystarczająco gładkie nogi, a potem nie żałowałam dezodorantu ani kremu do ciała. Podeszłam do Jacka, który właśnie wkładał steki do marynaty. Rzadko jadaliśmy wołowinę.
– Jakaś szczególna okazja?
– Złapałaś swojego pierwszego złodzieja.
– I masz zamiar mi gratulować martwą krową?
Odłożył rondel i spojrzał na mnie z oburzeniem.
– Znasz może jakiś lepszy sposób?
– Znam.
– Mogłabyś się wyrażać jaśniej?
– Coś jesteś dzisiaj przymulony – powiedziałam z udawanym niezadowoleniem i zdjęłam szlafrok.
Tym razem zrozumiał od razu.
Do Shakespeare wróciliśmy zbyt późno, by zdążyć na zajęcia karate, więc postanowiliśmy wybrać się na spacer. Jack spędził sporą część dnia za biurkiem i chciał rozprostować nogi przed snem.
– Mel bardzo ci dziękuje – powiedział mi Jack mniej więcej po dwudziestu minutach marszu. – Myślę, że zadzwoni do nas, gdyby znów miał jakieś problemy. Świetnie się spisałaś. – Promieniał z dumy, co rozpaliło niespodziewany żar gdzieś w mojej klatce piersiowej.
– W takim razie co dalej? – zapytałam.
– Podejrzenie o próbę wyłudzenia odszkodowania. Moim zdaniem sprawa w sam raz dla ciebie – stwierdził Jack. – Mam ich ostatnio dość dużo.
– Ktoś twierdzi, że nie może już dłużej pracować?
– Tak. Chodzi o kobietę. Pośliznęła się i upadła w pracy, a teraz mówi, że nie może się schylać ani niczego podnosić. Mieszka w małym domku w dzielnicy Conway. W pewnych okolicach trudno obserwować domy, więc kto wie, czy nie będziesz musiała się wznieść na wyżyny sprytu i oryginalności.
Nie były to pierwsze przymiotniki, które przychodziły mi do głowy, gdy myślałam o własnych zdolnościach, więc poczułam się trochę nieswojo.
– Domyślam się, że przyda mi się aparat fotograficzny.
– Tak. Do tego wypełniacze czasu. Książka lub dwie, gazety, przekąski.
– Okej.
Przez kolejnych kilka minut szliśmy w milczeniu. Minął nas znajomy samochód.
– O, to jest właśnie moja psycholożka. Chyba jedzie z mężem – powiedziałam.
Patrzyliśmy, jak beżowy sedan skręca w Compton Street. Właśnie tamtędy mieliśmy zamiar pójść. Gdy wyszliśmy zza zakrętu, zauważyliśmy, że samochód zatrzymał się przed jednym z domów zbudowanych w stylu popularnym w latach trzydziestych i czterdziestych. Przypominał klocek z obszernym zadaszonym portykiem wspartym na przysadzistych filarach. Tamsin i mężczyzna, który jej towarzyszył, wysiedli już z pojazdu i stali przy drzwiach frontowych. W świetle lampy zauważyłam, że mężczyzna był częściowo łysy i dość postawny. Brzęk kluczy niósł się przez mały dziedziniec.
Nagle Tamsin głośno krzyknęła.
Jack znalazł się na miejscu przede mną. Odsunął się na bok, gdy do niego dobiegłam, i zobaczyłam kałużę krwi na szarym betonie portyku. Szybko rozejrzałam się wokół, lecz nie mogłam dostrzec żadnej przyczyny.
– Popatrz tam – rzucił, ciągle o jeden krok przede mną.
Spoglądając w ślad za jego palcem wskazującym, zobaczyłam wiewiórkę zwisającą z gałęzi mimozy rosnącej tuż przy portyku. Ciężki zapach krzewu mieszał się z dojmującym mdłym zapachem krwi.
Chociaż nie miałam karmnika ani krzewów owocowych, tak się składało, że lubiłam wiewiórki. Kiedy zrozumiałam, że zwierzątku podcięto gardło i powieszono je na drzewie jak spóźnioną bożonarodzeniową ozdobę, coś zaczęło się gotować w moim wnętrzu.
Słyszałam stłumiony szloch Tamsin. Mąż ją pocieszał:
– To niemożliwe. Kochanie, może to tylko jakieś głupie dzieciaki albo jakiś chory żart…
– Wiesz, że to on. Dobrze o tym wiesz – łkała Tamsin, ledwo chwytając powietrze. – Opowiadałam ci o dziwnych telefonach. To on, to znowu on. Śledził mnie.
Jack wtrącił się do rozmowy:
– Nazywam się Jack Leeds, a to Lily. Właśnie przechodziliśmy obok. Przepraszam, że się wtrącam, ale czy mogę państwu w czymś pomóc?
Mężczyzna obejmujący Tamsin powiedział:
– Po prostu nie do wiary… Przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Cliff Eggers, a to moja żona Tamsin Lynd.
– Tamsin i ja już się znamy – mruknęłam uprzejmie, starając się nie patrzeć Tamsin w twarz, gdy znajdowała się w takim stanie.
– Och, Lily! – Tamsin wzięła długi, urywany oddech. Miałam wrażenie, że za wszelką cenę stara się opanować w obecności swojej podopiecznej. – Przepraszam – dodała, chociaż nie miałam pojęcia, za co miałaby kogokolwiek przepraszać. – To straszne.
– Pewnie, że tak – przyznał Jack. – Nie sądzi pani, że powinniśmy wezwać policję, pani Lynd?
– Zawsze wzywamy policję, ale nie może nic zrobić – powiedział jej mąż z nagłym wybuchem złości. Ogromną dłonią przejechał po schludnie utrzymanej brodzie otaczającej usta. – Wcześniej nie wykryli sprawcy, więc teraz też nie mamy na to co liczyć.
Cliff mówił zduszonym, niepewnym głosem. Nerwowo dzwonił kluczami do drzwi. Po chwili udało mu się je otworzyć.
Weszli do środka. Tamsin dała mi gestem znać, żebym do nich dołączyła. Kątem oka zauważyłam przestronny, gustownie umeblowany pokój. Po prawej stronie od drzwi, na ścianie nad antyczną komodą zauważyłam zdjęcia. Wśród nich zauważyłam oprawioną ślubną fotografię Tamsin w białej sukni i dyplom jej męża z wyższej szkoły handlowej. Na komodzie stała duża mosiężna miska z aromatyczną mieszanką korzeni i ziół i prawie natychmiast zatkał mi się nos.
Tamsin powiedziała:
– Zatelefonujemy do nich jutro rano.
Jej mąż skinął głową, a potem zwrócił się do nas:
– Dziękujemy wam za pomoc. Przykro mi, że poznaliśmy się w takich nieprzyjemnych okolicznościach.
– Bardzo was przepraszam – szlochała Tamsin.
Ledwo mogła się opanować. Domyśliłam się, że wie, iż popełniła błąd, zapraszając nas do środka, i tylko czekała, kiedy pójdziemy, żeby mogła się poddać fali wszechogarniającego smutku.
– Oczywiście – powiedział skwapliwie Jack. Spojrzał na Cliffa. – Chciałby pan, żebyśmy… – Z tymi słowy kiwnął głową w stronę wiewiórki.
– Tak – powiedział Cliff z wyraźną ulgą. – Bardzo wam dziękujemy. Pojemnik na śmieci jest z tyłu, na podwórku za żywopłotem.
Wyszliśmy na ganek, a Cliff i Tamsin zamknęli drzwi, zanim Jack i ja zdążyliśmy wymienić spojrzenia.
– I co? – zapytałam po chwili.
– Sama widzisz co – stwierdził Jack.
Z kieszeni dżinsów wyjął scyzoryk i wychylił się nad barierką sięgającą mu do pasa, żeby odciąć linkę. Trzymając małe truchełko jak najdalej od siebie, zszedł po schodach, okrążył dom i znalazł pojemnik na śmieci. Cliff nie musiał nawet wspominać, że śmietnik znajduje się „przy żywopłocie”, bo wszystko na podwórku państwa Eggersów-Lyndów znajdowało się „przy żywopłocie”. Dom nie był nowy, a jego pierwsi właściciele dbali o ogród. Trawnik przed domem wychodził prosto na chodnik, a przycinany systematycznie gęsty żywopłot porastał działkę wzdłuż pozostałych boków i na tyłach. Zieleń przydawała ogródkowi przytulności. Po chwili odniosłam wrażenie, że słyszę jakieś głosy, więc obeszłam dom dookoła, żeby zajrzeć na podwórko. W ciemności na tyłach działki zobaczyłam dwie postaci.
Jack wrócił po kilku sekundach.
– To ich sąsiedzi. Chcieli się dowiedzieć, co się dzieje – wyjaśnił. – Facet pracuje w straży miejskiej, więc przynajmniej oni się o tym dowiedzą.
Najwyraźniej Jack podejrzewał, że Cliff Eggers nie zawiadomi nikogo o incydencie.
Za późno przyszło mi do głowy, czy przypadkiem nie powinnam była spróbować czegoś wydedukować na podstawie stanu martwej wiewiórki. Ale niewiele wiedziałam na temat metabolizmu wiewiórczych ciał, zwłaszcza w tej temperaturze, i nie byłabym w stanie ocenić, jak długo biedne stworzonko było martwe. Po ostatnim spojrzeniu na krew i ukłuciu żalu, że nie miałam czym jej zetrzeć, dołączyłam do Jacka na podjeździe i podjęliśmy spacer na nowo.
Nie odzywaliśmy się do siebie, dopóki nie znaleźliśmy się o przecznicę od domu, a i wtedy zamieniliśmy tylko parę słów. Ktoś nękał Tamsin Lynd, a ze strzępków rozmów z nią i z jej mężem należało przypuszczać, że działo się to od dłuższego czasu. Lecz skoro żadne z nich nie poprosiło o pomoc, co mogliśmy zrobić?
– Nic – stwierdziłam, gdy byliśmy już w domu.
– Masz rację – przyznał bez wahania Jack. – Ale pamiętaj, miej się na baczności, kiedy jesteś w jej towarzystwie. Myślę, że terapia grupowa dobrze ci robi, ale nie chcę, by ci się coś przytrafiło, kiedy problemy Tamsin wymkną się jej spod kontroli.