Czyste intencje - Charlaine Harris - ebook + audiobook

Czyste intencje ebook i audiobook

Charlaine Harris

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lily Bard jedzie na święta do rodzimego Bartley, a co gorsza, musi uczestniczyć w rodzinnej uroczystości – jej siostra wychodzi za mąż. Lily przeprowadziła się do Shakespeare w Arkansas, aby rozpocząć nowe życie i zapomnieć o tragedii, której doświadczyła. Teraz wraca tam, gdzie rozegrał się dramat.

Na domiar złego w rodzinnym miasteczku okrutną śmiercią ginie lekarz i pielęgniarka. Tymczasem chłopak Lily, Jack Leeds, prowadzi śledztwo w sprawie porwania ośmiolatki, a trop prowadzi właśnie do Bartley. Podejrzanych jest kilku, a należy do nich pan młody, wdowiec samotnie wychowujący córkę. Lily musi działać szybko, jeśli jej siostra ma uniknąć życiowej pomyłki!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 37 min

Oceny
4,1 (70 ocen)
27
23
19
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Slucha się dobrze powieść nieskomplikowana
00
mrooxa

Dobrze spędzony czas

Cały cykl coraz lepiej się czyta. Nielukrowana rzeczywistość małych miasteczek to tło dla działań silnej kobiety po traumatycznych przejściach. Dobrze się czyta.
00
Solind

Nie oderwiesz się od lektury

Trzecia część przygód z udziałem Lily Bard jest tak samo świetna jak obie poprzednie, a może nawet trochę lepsza ;)
00
AdamS77

Dobrze spędzony czas

Książka "Czyste intencje" Charlaine Harris jest trzecim tomem cyklu "Lily Bard". Po dwóch poprzednich tomach koniecznie chciałam poznać dalsze losy wojowniczej bohaterki. W tej części dużo się dzieje. Nasza Lily wybiera się w rodzinne strony. Dlaczego? Jej siostra wychodzi za mąż. Pytanie: czy do tego ślubu dojdzie? Przekonacie się, czytając lub tak jak ja słuchając książki "Czyste intencje". Autorka Charlaine Harris tym razem porządnie wstrząsa swojego czytelnika. Ten tom wydaje mi się brutalniejszy od pozostałych. Słuchałam go z zapartym tchem. Jak zwykle bałam się o naszą Lily. Dziewczyna potrafi wpakować się w niezłe tarapaty. Można powiedzieć tam, gdzie ona się pojawi, znajdą się i zwłoki. Tak tym razem nie zabraknie ofiar. Jest ich kilka. Komu tym razem tak bardzo podpadli? Detektyw Jack również będzie miał ręce pełne roboty. Musi odnaleźć zaginione dzieci. Dlaczego to właśnie on podjął się tego zadania? Wracając do wesela, czy nasz bohaterka miała ochotę w nim uczestniczyć? P...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Sha­ke­spe­are’s Chri­st­mas

Prze­kład z ję­zyka an­giel­skiego: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Co­py­ri­ght © Char­la­ine Har­ris, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Krzysz­tof Grze­go­rzew­ski

Ko­rekta: Jo­anna Kłos

ISBN 978-87-0237-665-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Dla De­ana Ja­mesa – czy­tel­nika, pi­sa­rza, przy­ja­ciela i nad­zwy­czaj­nego księ­ga­rza

Podziękowania

Dzię­kuję wszyst­kim, któ­rzy słu­żyli mi in­for­ma­cją i radą, kiedy pi­sa­łam tę książkę: eme­ry­to­wa­nemu po­li­cjan­towi Phi­lowi Ga­te­sowi, po­śred­niczce Ann Hil­ge­man, pry­wat­nej de­tek­tywce Nor­mie Ro­well i eks­per­towi od dak­ty­lo­sko­pii M. Nolte’emu.

Rozdział 1

Czu­łam się sur­re­ali­stycz­nie, jak­bym prze­ży­wała ja­kiś kosz­mar w slow mo­tion, ja­kimi Hol­ly­wood wy­peł­nia filmy klasy B.

Je­cha­łam na pace pi­kapa, do­dge’a ram. Usa­do­wiono mnie na chy­bo­tli­wym pla­sti­ko­wym krze­śle ogro­do­wym, nie­prze­ko­nu­jąco prze­sło­nię­tym czer­woną plu­szową kapą z frędz­lami. Na chod­ni­kach przy tra­sie wi­wa­to­wał tłum. Od czasu do czasu się­ga­łam do bia­łego wia­derka, które mia­łam na ko­la­nach, wy­cią­ga­łam garść cu­kier­ków i rzu­ca­łam w stronę ga­piów.

Cho­ciaż by­łam ubrana, co za­sad­ni­czo róż­niło tę sy­tu­ację od ty­po­wego kosz­maru sen­nego, mój strój do ty­po­wych nie na­le­żał. No­si­łam czer­woną czapkę świę­tego mi­ko­łaja z wiel­kim bia­łym pom­po­nem, no­wiut­kie zie­lone dresy, a do piersi mia­łam przy­pięty obrzy­dli­wie sztuczny bu­kie­cik z ostro­krzewu. Usi­ło­wa­łam się uśmie­chać.

Do­strze­gł­szy w tłu­mie zna­jomą twarz z przy­kle­jo­nym szy­der­czym uśmiesz­kiem, ci­snę­łam ko­lejną mię­tówkę, ce­lu­jąc w mo­jego są­siada, Carl­tona Coc­kro­fta. Tra­fi­łam go do­kład­nie w śro­dek klatki pier­sio­wej, co naj­mniej na se­kundę ście­ra­jąc mu z ust ten uśmie­szek.

Pi­kap się za­trzy­mał, ro­bił tak w nie­zmien­nym ryt­mie od sa­mego po­czątku pa­rady, która ru­szyła z Main Street. Jedna z or­kiestr przed nami za­częła grać ko­lędę, a ja mu­sia­łam się uśmiech­nąć i w kółko ma­chać do tych cho­ler­nych lu­dzi, aż ko­lęda się skoń­czyła.

Roz­bo­lała mnie twarz.

Przy­naj­mniej w zie­lo­nym dre­sie i bie­liź­nie ter­mo­ak­tyw­nej pod spodem było mi dość cie­pło, czego nie mo­gły na pewno po­wie­dzieć dziew­częta, które en­tu­zja­stycz­nie zgo­dziły się je­chać na znaj­du­ją­cej się do­kład­nie przed nami plat­for­mie Body Time. Też miały czapki świę­tego mi­ko­łaja, ale poza tym tylko skąpe stroje do ćwi­czeń, bo w ich wieku ro­bie­nie wra­że­nia jest waż­niej­sze niż wy­goda i zdro­wie.

– Jak so­bie tam ra­dzisz? – za­wo­łał Ra­phael Ro­und­tree, wy­chy­la­jąc się przez okno szo­ferki.

Od­po­wie­dzia­łam mu groź­nym spoj­rze­niem. Miał na so­bie płaszcz, sza­lik i rę­ka­wiczki, a ogrze­wa­nie włą­czył na mak­si­mum. Jego okrą­gła brą­zowa twarz ema­no­wała za­do­wo­le­niem, jak za­wsze.

– Dam radę – od­par­łam ostro.

– Oj, Lily, Lily – po­krę­cił głową. – Wal­nij z po­wro­tem uśmiech, dziew­czyno. Od­stra­szysz klien­tów, za­miast ich za­chę­cać.

Pod­nio­słam oczy ku nie­bio­som na znak, że pro­szę je o cier­pli­wość. Ale za­miast ja­sno­sza­rego bez­kresu uj­rza­łam roz­wie­szone wzdłuż ulicy tan­detne sztuczne zie­lo­no­ści. Gdzie­kol­wiek spoj­rza­łam, wszę­dzie kró­lo­wały ozdoby świą­teczne. Sha­ke­spe­are nie ma za dużo fun­du­szy na de­ko­ra­cje, więc wi­duję te same na każde święta od czte­rech lat z okła­dem, bo tak długo miesz­kam w tym ar­kan­sa­skim mia­steczku. Na co dru­giej la­tarni wisi wielka świeca na wy­gię­tym „uchwy­cie”, a na po­zo­sta­łych – dzwonki.

Naj­więk­szą ga­ba­ry­towo świą­teczną atrak­cją (od­kąd zre­zy­gno­wano ze sta­jenki) była wielka cho­inka na traw­niku przed są­dem. Ko­ścioły fi­nan­so­wały wielką im­prezę pu­bliczną, na któ­rej ubie­rano drzewko. W efek­cie wy­glą­dało ra­czej swoj­sko niż ele­gancko – czyli ty­powo dla Sha­ke­spe­are, je­śli się nad tym za­sta­no­wić. Jak już mi­niemy sąd, pa­rada za­cznie zmie­rzać do końca.

Koło mnie na pace stała mała cho­inka, ale sztuczna. Ozdo­bi­łam ją zło­tymi wstąż­kami i za­baw­kami oraz złoto-bia­łymi sztucz­nymi kwia­tami. To­wa­rzy­szyła jej dys­kretna kar­teczka „Cho­inka ubrana przez firmę Sprzą­ta­nie i Drobne Usługi”. Ta nowa po­zy­cja w mo­jej ofer­cie była zde­cy­do­wa­nie prze­zna­czona dla lu­dzi, któ­rzy pre­fe­rują ele­gan­cję.

Na bo­kach pi­kapa wi­siały ba­nery „Sprzą­ta­nie i za­ła­twia­nie spraw w Sha­ke­spe­are”, a do tego mój nu­mer te­le­fonu. Od­kąd Carl­ton, mój księ­gowy, do­bit­nie mi to do­ra­dził, wresz­cie za­ło­ży­łam wła­sną firmę. Za­su­ge­ro­wał też, bym za­dbała o roz­głos, co zde­cy­do­wa­nie do mnie nie pa­so­wało.

Stąd wła­śnie moja obec­ność na tej cho­ler­nej pa­ra­dzie.

– Uśmiech! – za­wo­łała Ja­net Shook, która ma­sze­ro­wała do­kład­nie za moim pi­ka­pem. Zro­biła do mnie minę, a po­tem od­wró­ciła się do czter­dzie­ściorga dzie­cia­ków i za­wo­łała: – Dzieci! Całe Sha­ke­spe­are pa­trzy na nas!

O dziwo, żadne z nich nie pu­ściło pa­wia, może z ra­cji bar­dzo mło­dego wieku. Wszyst­kie brały udział w fi­nan­so­wa­nym przez mia­sto pro­gra­mie Bez­pieczny po Szkole, w ra­mach któ­rego za­trud­niono Ja­net, i naj­wy­raź­niej z ra­do­ścią się jej pod­po­rząd­ko­wy­wały. I wszyst­kie za­częły ro­bić pa­ja­cyki.

Za­zdro­ści­łam im. Po­mimo warstw izo­la­cyj­nych srogo pła­ci­łam za sie­dze­nie nie­ru­chomo. Choć zimy w Sha­ke­spe­are z re­guły na­le­żały do ła­god­nych, od sied­miu lat pa­rada nie od­by­wała się w tak ni­skiej tem­pe­ra­tu­rze – do­no­siło lo­kalne ra­dio.

Za­ru­mie­niony ze­spół Ja­net pa­trzył roz­iskrzo­nym wzro­kiem, Ja­net też. Pa­ja­cyki prze­ro­dziły się w swo­isty ta­niec. Tak mi się przy­naj­mniej wy­da­wało. Nie­spe­cjal­nie znam się na po­pkul­tu­rze.

Wy­trwale roz­cią­ga­łam usta w uśmie­chu, kie­ru­jąc go do lu­dzi do­koła, choć na­prawdę nie było to ła­twe. Ode­tchnę­łam z ulgą, gdy ru­szy­li­śmy da­lej. Za­czę­łam rzu­cać cu­kierki i ma­chać.

Istne pie­kło. W prze­ci­wień­stwie jed­nak do praw­dzi­wego pie­kła, nie miało trwać wiecz­nie. Osta­tecz­nie w wia­derku z cu­kier­kami po­ka­zało się dno, a pa­rada do­tarła do punktu do­ce­lo­wego, par­kingu Su­per­ette Gro­cery. Ra­phael ra­zem z naj­star­szym sy­nem po­mo­gli mi od­nieść cho­inkę do biura tu­ry­stycz­nego, dla któ­rego ją ubra­łam, a pla­sti­kowe krze­sło za­tasz­czyli na swoje po­dwórko. Po­dzię­ko­wa­łam Ra­pha­elowi i po­mimo jego pro­te­stów za­pła­ci­łam mu za pa­liwo i czas.

– Warto było, choćby ze względu na moż­li­wość oglą­da­nia two­jego uśmie­chu tak długo. Ju­tro bę­dzie bo­lała cię bu­zia – po­wie­dział ra­do­śnie.

Nie wiem, co się stało z czer­woną na­rzutą, i nie chcę wie­dzieć.

Kiedy Jack za­dzwo­nił do mnie wie­czo­rem z Lit­tle Rock, ani tro­chę mi nie współ­czuł. A na­wet się śmiał.

– Ktoś na­krę­cił tę pa­radę? – spy­tał bez tchu na ko­niec swo­jego wy­bu­chu we­so­ło­ści.

– Mam na­dzieję, że nie.

– Daj spo­kój, Lily, wy­lu­zuj. – W jego gło­sie cały czas sły­sza­łam roz­ba­wie­nie. – Co ro­bisz w święta?

To było dla mnie py­ta­nie de­li­kat­nej na­tury. Spo­ty­ka­li­śmy się z Jac­kiem Le­ed­sem od ja­kichś sied­miu ty­go­dni. Czyli za krótko, by za­kła­dać, że spę­dzimy ra­zem Boże Na­ro­dze­nie, a na­sza re­la­cja wy­da­wała się jesz­cze zbyt nie­pewna, by od­być szczerą roz­mowę na te­mat świą­tecz­nych usta­leń.

– Mu­szę je­chać do domu – od­po­wie­dzia­łam bez­na­mięt­nie. – Do Bar­tley.

Długa ci­sza.

– I jak się z tym czu­jesz? – spy­tał Jack ostroż­nie.

Ze­bra­łam się na szcze­rość. Otwar­tość.

– Mu­szę je­chać na ślub mo­jej sio­stry Va­reny. Je­stem jej świad­kową.

Te­raz się nie ro­ze­śmiał.

– Kiedy ostat­nio wi­dzia­łaś się z ro­dziną?

O dziwo, nie zna­łam od­po­wie­dzi na to py­ta­nie.

– Chyba… z pół roku temu. Może osiem mie­sięcy? Spo­tka­łam ich raz w Lit­tle Rock… koło Wiel­ka­nocy. Va­reny nie wi­dzia­łam od lat.

– I te­raz nie chcesz je­chać?

– Nie. – Ulżyło mi, gdy po­wie­dzia­łam prawdę. Kiedy za­ła­twia­łam ty­dzień wol­nego z pracy, gdy już moi pra­co­dawcy otrzą­snęli się z szoku, usły­szaw­szy moją prośbę, nie­mal jak je­den mąż ucie­szyli się, że jadę na we­sele sio­stry. Na wy­rywki za­pew­niali mnie, że spo­koj­nie może mnie nie być przez ty­dzień. Py­tali, ile sio­stra ma lat (dwa­dzie­ścia osiem, jest trzy lata młod­sza ode mnie), o na­rze­czo­nego (far­ma­ceuta, wdo­wiec z có­reczką) i w co się ubiorę (nie mia­łam po­ję­cia; wy­sła­łam Va­re­nie pie­nią­dze i mój roz­miar, kiedy mi po­wie­działa, że za­ła­twia su­kienki dla dru­hen, ale nie wi­dzia­łam, co wy­brała).

– To kiedy cię zo­ba­czę? – spy­tał Jack.

Po­czu­łam cie­pły stru­my­czek ulgi. Nie mia­łam po­ję­cia, co się mię­dzy nami wy­da­rzy. Wy­da­wało mi się moż­liwe, że pew­nego dnia Jack w ogóle już nie za­dzwoni.

– Będę w Bar­tley cały ty­dzień przed świę­tami – po­wie­dzia­łam. – Pla­no­wa­łam po­wrót do­kład­nie w Boże Na­ro­dze­nie.

– Tę­sk­nisz za Bo­żym Na­ro­dze­niem w domu? – Czu­łam za­sko­cze­nie Jacka na dru­gim końcu li­nii te­le­fo­nicz­nej.

– Będę w domu na Boże Na­ro­dze­nie, tu­taj – od­po­wie­dzia­łam ostro. – A co z tobą?

– Nie mam pla­nów. Za­pra­szali mnie brat z bra­tową, ale nie brzmiało to zbyt szcze­rze, ro­zu­miesz. – Ro­dzice Jacka zmarli w ciągu ostat­nich czte­rech lat.

– Chcesz przy­je­chać do mnie? – Twarz mi stę­żała ze zde­ner­wo­wa­nia, gdy cze­ka­łam na od­po­wiedź.

– Ja­sne – po­wie­dział ła­god­nie; mu­siał wie­dzieć, ile kosz­to­wało mnie to py­ta­nie. – Po­roz­wie­szasz je­miołę? Wszę­dzie?

– Może… – Sta­ra­łam się nie zdra­dzić gło­sem, jaką czuję ulgę. Albo jaka je­stem szczę­śliwa. Za­gry­złam wargę, tłu­miąc mnó­stwo rze­czy. – Chcesz praw­dziwy świą­teczny obiad?

– In­dyka? – spy­tał z na­dzieją. – Z na­dzie­niem chle­bo­wym?

– Jest w za­sięgu mo­ich moż­li­wo­ści.

– Sos żu­ra­wi­nowy?

– To też umiem.

– Gro­szek?

– Szpi­nak po rzym­sku.

– Brzmi nie­źle. A mój wkład?

– Wino. – Rzadko piję al­ko­hol, ale wy­da­wało mi się, że lampka z Jac­kiem to do­bry po­mysł.

– No do­brze. Daj znać, je­śli coś jesz­cze przyj­dzie ci do głowy. W przy­szłym ty­go­dniu mam tu tro­chę ro­boty, a po­tem mu­szę spo­tkać się w spra­wie, któ­rej się chyba po­dejmę. Mogę się więc nie po­ja­wić przed świę­tami.

– Ja w su­mie też mam te­raz dużo ro­boty. Wszy­scy usi­łują za­ła­twić so­bie do­dat­kowe sprzą­ta­nie, chcą wy­da­wać przy­ję­cia i wsta­wiać cho­inki do biur.

Do świąt zo­stały po­nad trzy ty­go­dnie. Czyli dużo czasu bez Jacka. Cho­ciaż wie­dzia­łam, że cały ten okres ozna­cza dla mnie ciężką ro­botę, po­nie­waż wy­jazd do domu na ślub za­li­cza­łam do obo­wiąz­ków, po­czu­łam ostre ukłu­cie na myśl o trzech ty­go­dniach roz­łąki.

– Dość długo, nie? – po­wie­dział na­gle.

– Tak.

A skoro to przy­zna­li­śmy, oboje szybko się wy­co­fa­li­śmy.

– No do­brze, będę dzwo­nił – po­wie­dział żywo.

Pod­czas roz­mowy roz­kła­dał się na ka­na­pie w swoim miesz­ka­niu w Lit­tle Rock. Gę­ste ciemne włosy miał zwią­zane w ku­cyk. W zim­nym po­wie­trzu bli­zna na jego twa­rzy sta­wała się bar­dzo wi­doczna, cienka i biała, tro­chę ścią­gnięta u szczytu, przy li­nii wło­sów przy pra­wym oku. Je­śli umó­wił się dziś na spo­tka­nie z klien­tem, to miał na so­bie ładne spodnie i spor­tową ma­ry­narkę, buty z czub­kiem, ele­gancką ko­szulę i kra­wat. Gdyby ko­goś śle­dził albo pra­co­wał przy kom­pu­te­rze – a było to za­ję­cie, które co­raz czę­ściej do­mi­no­wało w pracy pry­wat­nego de­tek­tywa – wło­żyłby dżinsy i swe­ter.

– Co masz na so­bie? – spy­ta­łam na­gle.

– No wła­śnie też mia­łem za­dać to py­ta­nie. – Naj­wy­raź­niej znowu go roz­ba­wi­łam.

Mil­cza­łam.

– Oj, no do­brze. Mam na so­bie… Wo­lisz od góry czy od dołu? Re­eboki, białe skar­petki spor­towe, gra­na­towy dres, bok­serki i ko­szulkę Ma­rvela. Wła­śnie wró­ci­łem z si­łowni.

– Od­staw się na święta.

– W gar­ni­tur?

– No, może nie aż tak. Ale ubierz się ład­nie.

– OK – od­rzekł ostroż­nie.

W tym roku Boże Na­ro­dze­nie wy­pa­dało w pią­tek. W tej chwili mia­łam tylko dwójkę so­bot­nich klien­tów, a ża­den z tych przy­byt­ków nie bę­dzie otwarty dzień po świę­tach. Może ogar­nę­ła­bym to rano w Boże Na­ro­dze­nie przed przy­jaz­dem Jacka…

– Przy­wieź ubra­nia na dwa dni – po­wie­dzia­łam. – Mo­żemy spę­dzić ra­zem pią­tek po po­łu­dniu, so­botę i nie­dzielę. – Na­gle so­bie uświa­do­mi­łam, jak się roz­pę­dzi­łam, i gło­śno wcią­gnę­łam po­wie­trze. – Oczy­wi­ście je­śli mo­żesz tak długo. Je­śli chcesz.

– Och, tak. – W jego gło­sie za­brzmiała ja­kaś mrocz­niej­sza nuta. – Tak, chcę.

– Uśmie­chasz się?

– Można tak po­wie­dzieć. Ca­łym sobą.

Sama się tro­chę uśmiech­nę­łam.

– A więc do zo­ba­cze­nia.

– Przy­po­mnij mi, gdzie mieszka twoja ro­dzina. W Bar­tley? Kilka dni temu roz­ma­wia­łem o tym z ko­legą.

Wy­dało mi się dziwne, że o mnie roz­ma­wiał.

– Tak, w Bar­tley. To w del­cie, tro­chę na pół­nocny wschód od Lit­tle Rock.

– Hm. Spo­tka­nie z ro­dziną na pewno bę­dzie udane. Mo­żesz mi o tym póź­niej opo­wie­dzieć.

– OK. – To rze­czy­wi­ście brzmiało do­brze, je­śli so­bie uświa­do­mić, że po­tem będę mo­gła o tym mó­wić. Czyli nie czeka mnie ci­sza i pustka ani dłu­gie dni prze­ra­bia­nia na­pięć w mo­jej ro­dzi­nie.

Ale nic ta­kiego nie po­wie­dzia­łam Jac­kowi. Tylko się z nim po­że­gna­łam.

I do­kład­nie w chwili, gdy od­kła­da­łam słu­chawkę, sły­sza­łam, jak od­po­wiada. Za­wsze mie­li­śmy pro­blem z koń­cze­niem roz­mowy.

W Ar­kan­sas są dwie miej­sco­wo­ści o na­zwie Mon­trose. Na­stęp­nego dnia po­je­cha­łam do tej ze skle­pami.

Po­nie­waż już nie pra­co­wa­łam dla Win­th­ro­pów, mia­łam wię­cej czasu, wręcz nie było mnie stać na tyle wol­nego. Wy­łącz­nie dla­tego po­słu­cha­łam Carl­tona, kiedy za­su­ge­ro­wał mi udział w świą­tecz­nej pa­ra­dzie. Do­póki nikt wię­cej się nie zgłosi po moje usługi, mam dwa po­ranki wolne wię­cej w ty­go­dniu. I wła­śnie w je­den z nich po­je­cha­łam do Body Time na tre­ning (dzień tri­cepsa), po­tem do domu wziąć prysz­nic i się prze­brać, a na­stęp­nie wy­bra­łam się do biura ma­łej ga­zety z Sha­ke­spe­are, by dać anons w dziale ogło­szeń drob­nych („Speł­nij świą­teczne ży­cze­nie mał­żonki – po­da­ruj jej go­spo­się”).

I oto, chcąc nie chcąc, znowu słu­cha­łam ko­lęd z ta­śmy, oto­czona ludźmi, któ­rzy w pod­nie­ce­niu i ocze­ki­wa­niu wy­brali się na za­kupy. Mia­łam ro­bić to, co lu­bi­łam ro­bić naj­mniej: wy­da­wać pie­nią­dze, choć za­ra­bia­łam nie­wiele, i to wy­da­wać je na ubra­nia.

W swoim po­przed­nim ży­ciu, że tak to ujmę, ży­ciu, które pro­wa­dzi­łam w Mem­phis jako me­na­dżerka w du­żej fir­mie sprzą­ta­ją­cej, ubie­ra­łam się cał­kiem nie­źle. W tam­tym ży­ciu mia­łam dłu­gie brą­zowe włosy, a od pod­no­sze­nia dwu­dzie­sto­fun­to­wych cię­ża­rów drżały mi ręce. By­łam też nie­wia­ry­god­nie na­iwna. Wie­rzy­łam, że wszyst­kie ko­biety w głębi du­szy są sio­strami, a męż­czyźni tylko z po­zoru za­srań­cami, bo to z gruntu po­rządne i uczciwe istoty.

Na to wspo­mnie­nie wy­da­łam mi­mo­wolny dźwięk obrzy­dze­nia, a sie­dząca na ławce metr ode mnie si­wo­włosa pani po­wie­działa:

– O tak, po paru ty­go­dniach robi się to tro­chę przy­tła­cza­jące, prawda?

Od­wró­ci­łam się do niej. Była ni­ska i krępa, ubrana w dres świą­teczny z re­ni­fe­rem i zie­lone spodnie. Jej buty na­le­żały do pierw­szej ligi wy­god­nych bu­tów spa­ce­ro­wych. Uśmiech­nęła się do mnie. Była sama, tak jak ja, i jesz­cze nie skoń­czyła.

– Za­czy­nają wy­prze­daże tak wcze­śnie, a de­ko­ra­cje świą­teczne wy­kła­dają, jak tylko sprzątną rze­czy z Hal­lo­ween! Coś ta­kiego od razu wy­trąca czło­wieka z na­stroju, prawda?

– Prawda. – Ob­ró­ci­łam się, żeby obej­rzeć się w szy­bie, spraw­dzić, jak wy­glą­dam. Tak, to by­łam ja, Lily, now­sza wer­sja, krót­kie blond włosy, mię­śnie jak na­pięte gumy, czujna i nie­ufna. Obcy zwy­kle za­ga­dy­wali do ko­goś in­nego.

– Przy­kra sprawa z tymi świę­tami – po­wie­dzia­łam do star­szej pani i ode­szłam.

Wy­cią­gnę­łam z to­rebki li­stę. W ży­ciu się nie skróci, do­póki cze­goś nie od­ha­czę jako za­ku­pio­nego. Moja matka pie­czo­ło­wi­cie wy­pi­sała wszyst­kie spo­tka­nia to­wa­rzy­skie skła­da­jące się na przy­go­to­wa­nia do ślubu mo­jej sio­stry i pod­kre­śliła, w któ­rych bez­względ­nie mu­szę wziąć udział. Do­łą­czyła no­tatki, jak po­win­nam się ubrać, na wy­pa­dek gdy­bym za­po­mniała, co jest od­po­wied­nie dla so­cjety mia­steczka Bar­tley.

Mię­dzy wier­szami, choć nie wprost, za­warła wy­raźną prośbę, bym od­dała ho­nor sio­strze, ubie­ra­jąc się w sto­sowny strój i sta­ra­jąc się być „to­wa­rzy­ska”.

By­łam do­ro­słą, trzy­dzie­sto­jed­no­let­nią ko­bietą. Ani dzie­cinną, ani sza­loną, więc Va­rena czy ro­dzice nie mu­sieli się oba­wiać, że skom­pro­mi­tuję ich nie­wła­ści­wym stro­jem czy za­cho­wa­niem.

Kiedy jed­nak we­szłam do naj­lep­szego domu to­wa­ro­wego w cen­trum han­dlo­wym i za­czę­łam prze­szu­ki­wać ko­lejne roz­wie­szone na wie­sza­kach ubra­nia, szybko po­czu­łam się kom­plet­nie za­gu­biona. Wy­bór był za duży dla ko­biety, która na każ­dym polu mak­sy­mal­nie upro­ściła swoje ży­cie. Sprze­daw­czyni spy­tała, czy mi w czymś po­móc, a ja po­krę­ci­łam głową.

Ten stu­por był upo­ka­rza­jący. Ze­bra­łam się w so­bie. Prze­cież mo­głam to zro­bić. Po­win­nam…

– Lily… – usły­sza­łam cie­pły, głę­boki głos.

Pod­nio­słam wzrok i uj­rza­łam mo­jego przy­ja­ciela Boba Win­th­ropa. Jego twarz stra­ciła chło­pięce ce­chy, dzięki któ­rym wy­da­wała się słodka. Bobo stał się dzie­więt­na­sto­let­nim męż­czy­zną.

Ob­ję­łam go bez na­my­słu. Ostat­nio wi­dzia­łam go, gdy Win­th­ro­po­wie prze­ży­wali ro­dzinną tra­ge­dię, która ich nie­od­wra­cal­nie po­dzie­liła. Bobo prze­niósł się do ko­le­dżu gdzieś poza te­re­nem stanu, bo­dajże na Flo­ry­dzie. Chyba mu to słu­żyło. Opa­lił się i wy­raź­nie stra­cił na wa­dze.

Uści­skał mnie chyba jesz­cze go­rę­cej niż ja jego. A gdy się od­chy­li­łam, by po­now­nie mu się przyj­rzeć, po­ca­ło­wał mnie, na szczę­ście na tyle krótko, że nie zdą­żyło to na­brać zna­cze­nia.

– Masz fe­rie? – spy­ta­łam.

– Tak. A po­tem za­czy­nam od nowa na UA. – Uni­wer­sy­tet Stanu Ar­kan­sas miał wielki kam­pus w Mon­trose, acz­kol­wiek nie­któ­rzy mło­dzi lu­dzie z Sha­ke­spe­are wo­leli naj­więk­szą pla­cówkę, w Fay­et­te­ville, albo fi­lię w Lit­tle Rock.

Spoj­rze­li­śmy na sie­bie w mil­czą­cej zgo­dzie, by nie oma­wiać po­wo­dów, dla któ­rych Bobo na ja­kiś czas opu­ścił stan.

– Co dziś po­ra­biasz, Lily? Nie pra­cu­jesz?

– Nie – od­par­łam krótko. Mia­łam na­dzieję, że nie spyta, dla­czego jego matka prze­stała mnie za­trud­niać, w efek­cie czego stra­ci­łam też paru in­nych klien­tów.

Przyj­rzał mi się bar­dzo, bar­dzo uważ­nie.

– I przy­szłaś na za­kupy?

– Moja sio­stra wy­cho­dzi za mąż. Mu­szę je­chać do domu na we­sele i przy­ję­cia przed­ślubne.

– Więc przy­szłaś po ja­kieś ubra­nia. – Da­lej mi się przy­glą­dał. – A nie lu­bisz ro­bić za­ku­pów.

– Zga­dza się – po­twier­dzi­łam ze smut­kiem.

– Mu­sisz iść na wie­czór pa­nień­ski?

– Mam całą li­stę – od­par­łam, świa­doma, jak nie­we­soło brzmi mój głos.

– No, po­każ.

Po­da­łam mu kartkę z li­stu od mamy.

– Wie­czór pa­nień­ski… dwa wie­czory pa­nień­skie… Obiad. Próba obiadu. Ślub… Bę­dziesz świad­kową?!

Kiw­nę­łam głową.

– A więc na sam ślub sio­stra ma dla cie­bie su­kienkę?

Jesz­cze raz kiw­nę­łam głową.

– No to czego po­trze­bu­jesz?

– Mam ele­gancki czarny gar­ni­tur – od­par­łam.

Bobo pa­trzył na mnie wy­cze­ku­jąco.

– I ko­niec.

– O rany, Lily. – Te­raz już brzmiał mło­dzień­czo. – No to masz sporo rze­czy do ku­pie­nia!

Wie­czo­rem roz­ło­ży­łam za­kupy na łóżku. Mu­sia­łam użyć karty kre­dy­to­wej, ale ku­pi­łam rze­czy, które miały mi po­słu­żyć długi czas.

Do­brze skro­jone czarne spodnie. Na jedno przy­ję­cie włożę do nich złotą sa­ty­nową ka­mi­zelkę i je­dwabną bluzkę w ko­lo­rze zła­ma­nej bieli. Na dru­gie – ja­skra­wo­błę­kitną je­dwabną ko­szulkę bez rę­ka­wów i czarną ma­ry­narkę. Do tego mo­głam zde­cy­do­wać się na buty, które pa­so­wały do czar­nego gar­ni­turu, albo nie­bie­skie pan­to­fle z prze­ceny. Po­rządny czarny gar­ni­tur ide­al­nie nada­wał się na próbę obiadu. Na sam obiad z ko­lei wy­bra­łam białą su­kienkę bez rę­ka­wów, którą zimą no­si­łam do czar­nej ma­ry­narki, a la­tem samą. Do każ­dego stroju mia­łam od­po­wied­nią bazę, a jesz­cze ku­pi­łam złote kol­czyki koła i wielką złotą broszkę w abs­trak­cyj­nym kształ­cie. Mia­łam też bry­lan­towe kol­czyki po babci i wą­ską bry­lan­tową broszkę.

I to wszystko dzięki po­ra­dom Boba.

– Mu­sia­łeś czy­tać dziew­czyń­skie ma­ga­zyny Am­ber Jean – za­rzu­ci­łam mu. Bobo miał młod­szą sio­strę.

– Nie. Na za­ku­pach kie­ruję się tylko jed­nym: wszystko musi do sie­bie pa­so­wać albo ze sobą ko­re­spon­do­wać. Pew­nie wiem to od mamy. Ma roz­ma­ite ubra­nia, które można mie­szać i ze­sta­wiać.

Po­win­nam o tym pa­mię­tać. W końcu dwa razy do roku sprzą­ta­łam gar­de­robę Be­anie Win­th­rop.

– Miesz­kasz w domu? – spy­ta­łam, gdy zbie­rał się do odej­ścia. Sy­tu­acja Win­th­ro­pów była tak trudna, że mia­łam lek­kie opory, by za­da­wać mu ja­kie­kol­wiek py­ta­nia do­ty­czące jego ro­dziny.

– Nie. Mam miesz­ka­nie na Chert Ave­nue. Do­piero co się wpro­wa­dzi­łem, przed let­nim se­me­strem. – Bobo się za­ru­mie­nił, po raz pierw­szy wy­da­wał się skrę­po­wany. – Sta­ram się spę­dzić tro­chę czasu w domu, żeby moja ro­dzina nie czuła się zbyt… oka­le­czona. – Prze­cze­sał pal­cami okla­płe blond włosy. – A co u cie­bie? Da­lej spo­ty­kasz się z tym pry­wat­nym de­tek­ty­wem?

– Tak.

– I cią­gle się wam układa? – do­dał po­spiesz­nie, scho­dząc z nie­pew­nego gruntu.

Kiw­nę­łam głową.

Jesz­cze raz mnie uści­skał i po­szedł za­ła­twiać ja­kieś swoje sprawy, zo­sta­wia­jąc mnie pod opieką sprze­daw­czyni o imie­niu Ma­rianna. Zwró­ciła na nas uwagę, kiedy Bobo do mnie do­łą­czył, a te­raz, gdy się od­da­lił, już nie chciała mnie zo­sta­wić w spo­koju.

Gdy mi­nął mi pierw­szy szok, pra­wie się cie­szy­łam, że mam nowe ubra­nia. Od­cię­łam metki i po­wie­si­łam wszyst­kie te ciu­chy w sza­fie w po­koju go­ścin­nym, roz­su­wa­jąc wie­szaki, tak żeby nic się nie po­mięło. Jesz­cze całe dnie póź­niej przy­ła­py­wa­łam się na tym, że od czasu do czasu, otwo­rzyw­szy ostroż­nie drzwi, jak­bym się bała, że ja­kimś cu­dem wrócą do sklepu, ga­pię się na nowe stroje.

Za­wsze bar­dzo nie­uf­nie pod­cho­dzi­łam do kwe­stii ma­ki­jażu, fry­zury. Nogi go­li­łam tak gładko, że przy­po­mi­nały pupę nie­mow­lę­cia. Lu­bię wie­dzieć, jak wy­glą­dam. Lu­bię to kon­tro­lo­wać. Ale nie lu­bię, gdy lu­dzie się za mną oglą­dają, nie chcę, by zwra­cali na mnie uwagę. Dżinsy i dresy, które no­szę do sprzą­ta­nia do­mów, do my­cia psów i za­ła­twia­nia spra­wun­ków, słu­żyły mi za ka­mu­flaż. Były prak­tyczne, ta­nie i do­brze mnie ma­sko­wały.

Gdy włożę nowe ubra­nia, lu­dzie będą na mnie pa­trzeć.

Te wszyst­kie zmiany i per­spek­tywa po­wrotu do Bar­tley bu­dziły we mnie wielki nie­po­kój. Rzu­ci­łam się w wir pracy. W każdą so­botę sprzą­ta­łam ga­bi­net Car­rie Thrush, która wspo­mniała, że chcia­łaby ko­rzy­stać z mo­ich usług czę­ściej – ale mu­sia­łam mieć pew­ność, że nie kie­ruje się prze­ko­na­niem, że mam pro­blemy fi­nan­sowe. W spra­wach za­wo­do­wych i w przy­jaźni nie ma miej­sca na li­tość.

Sprzą­ta­łam w domu Drin­kwa­te­rów i w biu­rze po­dróży, i w ga­bi­ne­cie dok­tora Si­ze­more’a. Zo­stało mi też miesz­ka­nie De­edry Dean, a w tej chwili mia­łam wię­cej go­dzin u pani Ros­si­ter, która zła­mała rękę, wy­pro­wa­dza­jąc Dur­wo­oda, swo­jego sta­rego coc­ker spa­niela. Ale to było za mało.

Zle­cono mi ude­ko­ro­wa­nie dwóch cho­inek – jedną ubra­łam do­brze, a drugą wy­jąt­kowo do­brze; ta była dla mnie świetną re­klamą, po­nie­waż stała w sie­dzi­bie Izby Han­dlo­wej. Po­wie­si­łam na niej ptaszki i owoce, a dzięki cie­płym, sto­no­wa­nym ko­lo­rom i dys­kret­nym lamp­kom drzewko wy­róż­niało się na tle wszyst­kich in­nych w mie­ście spo­kojną ele­gan­cją.

Prze­sta­łam za­ma­wiać ga­zetę z Lit­tle Rock na koszt firmy – mu­sia­łam za­cze­kać, aż zdo­będę wię­cej klien­tów. We wto­rek po po­łu­dniu wła­śnie sprzą­ta­łam w ga­bi­ne­cie dok­tora Si­ze­more’a, kiedy zo­ba­czy­łam po­miętą część nie­dziel­nego wy­da­nia. Zgar­nę­łam ją, żeby wrzu­cić do ko­sza na ma­ku­la­turę, lecz w tym mo­men­cie mój wzrok padł na na­głó­wek Nie­roz­wią­zane zbrod­nie od­bie­rają ra­dość ze świąt. Nu­mer uka­zał się dwa dni po Świę­cie Dzięk­czy­nie­nia, z czego wy­wnio­sko­wa­łam, że ktoś z per­so­nelu we­pchnął gdzieś ga­zetę wśród przed­świą­tecz­nych po­rząd­ków.

Przy­sia­dłam na krze­śle w po­cze­kalni, żeby prze­czy­tać pierw­sze trzy aka­pity.

Jak co roku, sta­ra­jąc się upa­ko­wać jak naj­wię­cej po­wią­za­nych ze świę­tami hi­sto­rii, „Ar­kan­sas De­mo­crat Ga­zette” prze­pro­wa­dziła wy­wiady z ro­dzi­nami lu­dzi, któ­rzy zo­stali za­mor­do­wani (o ile za­gadka mor­der­stwa nie zo­stała roz­wią­zana) albo upro­wa­dzeni (o ile nie usta­lono toż­sa­mo­ści po­ry­wa­cza).

Nie kon­ty­nu­owa­ła­bym lek­tury ar­ty­kułu, po­nie­waż ta­kie te­maty przy­wo­ły­wały w moim przy­padku za dużo złych wspo­mnień, gdyby nie zdję­cie nie­mow­lę­cia, pod któ­rym wid­niał pod­pis: „Sum­mer Dawn Mac­klesby w chwili za­gi­nię­cia. Nie od­na­le­ziono jej od nie­mal ośmiu lat”.

Na zdję­ciu była ma­leńka, miała może ty­dzień. Do wą­tłego pa­sma wło­sów ja­kimś cu­dem przy­mo­co­wano jej ko­ron­kową ko­kardkę.

Wie­dzia­łam, że dla wła­snego do­bra nie po­win­nam tego ro­bić, ale za­czę­łam szu­kać imie­nia dziecka w tek­ście. Zna­la­złam je ja­koś w po­ło­wie ar­ty­kułu, za­raz po hi­sto­rii matki trójki dzieci za­strze­lo­nej przy ka­sie sa­mo­ob­słu­go­wej w Wi­gi­lię i opła­ki­wa­nej przez na­rze­czo­nego sprze­daw­czyni ze spo­żyw­czaka, zgwał­co­nej i za­szty­le­to­wa­nej na przy­ję­ciu uro­dzi­no­wym w Święto Dzięk­czy­nie­nia.

„W tym ty­go­dniu mija osiem lat od chwili, gdy Sum­mer Dawn Mac­klesby zo­stała po­rwana z we­randy domu ro­dzi­ców na przed­mie­ściu Con­way. Te­resa Mac­klesby, szy­ku­jąc się do wy­prawy na za­kupy, zo­sta­wiła ma­leńką có­reczkę w no­si­dełku na we­ran­dzie i cof­nęła się do domu po paczkę, którą za­mie­rzała nadać przed Bo­żym Na­ro­dze­niem. Kiedy była w środku, za­dzwo­nił te­le­fon. Mac­klesby jest pewna, że nie było jej na we­ran­dzie naj­wy­żej pięć mi­nut, a jed­nak kiedy wró­ciła, Sum­mer Dawn już znik­nęła”.

Za­mknę­łam oczy. Zło­ży­łam ga­zetę tak, by nie móc czy­tać reszty hi­sto­rii, za­nio­słam ją do śmiet­nika i wy­rzu­ci­łam, jakby cała była ska­żona bó­lem i udręką bi­ją­cymi z tej hi­sto­rii.

W nocy mu­sia­łam się przejść.

Cza­sami sen ze mną igrał i mi umy­kał. W ta­kich mo­men­tach, choć­bym była nie wia­domo jak zmę­czona, choć­bym nie wia­domo ile ener­gii po­trze­bo­wała na na­stępny dzień, mu­sia­łam się przejść. Cho­ciaż działo się tak wiele rza­dziej niż choćby rok temu, na­dal zda­rzało mi się co naj­mniej raz na dwa ty­go­dnie.

Było to dla mnie nie­po­jęte.

W końcu, jak sama so­bie tłu­ma­czy­łam, Zło już się stało. Nie mu­sia­łam się dłu­żej bać.

Chyba każdy cze­kał na Zło? Na pewno każda znana mi ko­bieta. Może męż­czyźni też, tylko się do tego nie przy­znają? W przy­padku ko­biety cho­dziło oczy­wi­ście o po­rwa­nie, gwałt i pchnię­cie no­żem. O to, że ktoś ją po­rzuci, żeby się wy­krwa­wiła, nim inni ją znajdą, żywą czy mar­twą, z od­razą czy ża­ło­ścią.

Tak wła­śnie było ze mną.

Po­nie­waż nie mia­łam dzieci, ni­gdy nie mu­sia­łam so­bie wy­obra­żać żad­nych in­nych ka­ta­strof. Ale dziś po­my­śla­łam, że może ist­nieje Więk­sze Zło, coś gor­szego niż to, co przy­da­rzyło się mnie. Bo po­rwa­nie dziecka jest jesz­cze gor­sze. O wiele strasz­niej wy­obra­żać so­bie przez lata, że ko­ści two­jego dziecka leżą w bło­cie w ja­kimś ro­wie albo twoje dziecko żyje i jest re­gu­lar­nie mo­le­sto­wane przez ja­kie­goś po­twora.

A ty nie wiesz.

Przez ten ar­ty­kuł w ga­ze­cie za­czę­łam so­bie coś ta­kiego wy­obra­żać.

Mia­łam na­dzieję, że Sum­mer Dawn Mac­klesby nie żyje. Mia­łam na­dzieję, że umarła już kilka go­dzin po po­rwa­niu. Mia­łam na­dzieję, że w chwili śmierci była nie­przy­tomna. Kiedy tak szłam i szłam przez zimną noc, wy­da­wało mi się to naj­bar­dziej opty­mi­stycz­nym sce­na­riu­szem.

Oczy­wi­ście nie­wy­klu­czone, że ja­kaś ko­cha­jąca się para, która roz­pacz­li­wie pra­gnęła có­reczki, ku­piła ma­łej wszystko, czego ta za­pra­gnęła, za­pi­sała dziew­czynkę do wspa­nia­łej szkoły i cu­dow­nie ją wy­cho­wy­wała.

Ale tak na­prawdę nie wie­rzy­łam, że w ta­kich hi­sto­riach moż­liwe jest szczę­śliwe za­koń­cze­nie, tak jak nie wie­rzy­łam, że lu­dzie są z gruntu do­brzy. Nie wie­rzy­łam, że Bóg wy­na­gra­dza cier­pie­nie. Nie wie­rzy­łam, że gdy jedne drzwi się za­my­kają, dru­gie się otwie­rają.

Moim zda­niem to wszystko było gówno warte.

Przez wy­jazd do Bar­tley mu­sia­łam opu­ścić tro­chę za­jęć ka­rate. A si­łow­nia miała być za­mknięta w Wi­gi­lię, Boże Na­ro­dze­nie i na­stęp­nego dnia. Może za­miast tre­ningu ka­rate zro­bi­ła­bym w domu gim­na­stykę? A moje bo­lące ra­mię przez ten czas by się zre­ge­ne­ro­wało. Kiedy pa­ko­wa­łam torbę na wy­jazd, sta­ra­łam się już nie na­rze­kać. Mu­sia­łam tam po­je­chać i za­cho­wy­wać się na po­zio­mie.

Do Bar­tley mia­łam ja­kieś trzy go­dziny jazdy na wschód i tro­chę na pół­noc, po dro­dze sta­ra­łam się wzbu­dzić w so­bie ja­kieś przy­jemne ocze­ki­wa­nia co do nad­cho­dzą­cej wi­zyty.

By­łoby mi ła­twiej, gdy­bym nie­na­wi­dziła swo­ich ro­dzi­ców. Ale ja ich ko­cha­łam.

W żad­nej mie­rze nie po­no­sili winy za to, że moje po­rwa­nie, gwałt i rany na­ro­biły w me­diach szumu, który nie­wy­obra­żal­nie bar­dziej zmie­nił moje i ich ży­cie.

I w żad­nej mie­rze nie po­no­sili winy za to, że po tym dru­gim, pu­blicz­nym gwał­cie w świe­tle re­flek­to­rów i ka­mer te­le­wi­zyj­nych nikt z mo­jego oto­cze­nia nie był naj­wy­raź­niej w sta­nie trak­to­wać mnie jak nor­mal­nej osoby.

Nie była to też wina mo­ich ro­dzi­ców, że chło­pak, z któ­rym cho­dzi­łam od dwóch lat, prze­stał się ze mną wi­dy­wać, gdy tylko uci­chło za­in­te­re­so­wa­nie me­diów.

Ani oni, ani ja nie by­li­śmy w naj­mniej­szym stop­niu winni tego wszyst­kiego, nie­mniej na za­wsze zmie­niło to na­sze re­la­cje. Ro­dzice nie byli w sta­nie na mnie spoj­rzeć, nie my­śląc o tym, co mi się przy­da­rzyło. Nie byli w sta­nie ze mną roz­ma­wiać tak, by ta trauma w pew­nym mo­men­cie nie do­szła do głosu. Moja sio­stra Va­rena, za­wsze swo­bod­niej­sza i bar­dziej wy­trzy­mała ode mnie, ni­gdy nie zdo­łała zro­zu­mieć, dla­czego nie sta­nę­łam po tym szybko na nogi, czyli tak jak za­wsze. A moi ro­dzice nie wie­dzieli, jak od­no­sić się do ko­biety, którą się sta­łam.

Na sku­tek tych roz­my­ślań po­czu­łam się jak cho­mik bie­gnący w ko­ło­wrotku i umę­czona tym sta­nem, nie­mal z ra­do­ścią po­wi­ta­łam wi­dok przed­mieść Bar­tley – bied­nych, wa­lą­cych się do­mów czy szem­ra­nych fi­re­mek, które wi­tały przy­by­szów u progu więk­szo­ści mia­ste­czek.

Mi­nę­łam sta­cję pa­liw, na któ­rej moi ro­dzice tan­ko­wali sa­mo­chody, pral­nię che­miczną, do­kąd mama za­no­siła płasz­cze, ko­ściół pre­zbi­te­riań­ski, do któ­rego cho­dzili całe swoje ży­cie, gdzie byli ochrzczeni, wzięli ślub, gdzie ochrzcili córki i gdzie od­bę­dzie się kie­dyś po­świę­cone im na­bo­żeń­stwo ża­łobne.

Skrę­ci­łam w zna­jomą ulicę. Prze­cznicę da­lej w zi­mo­wej sza­cie stał dom, w któ­rym się wy­cho­wa­łam. Krzaki ró­żane przy­cięto. Gładki traw­nik du­żego po­dwórka był blady od mro­zów. Oto­czony ró­żami mo­jego ojca dom stał po­środku du­żej działki. Na drzwiach wi­siał duży bo­żo­na­ro­dze­niowy wie­niec ze sple­cio­nych wi­no­ro­śli i małe złote trąbki. Przez duże okno fron­towe dało się za­uwa­żyć przy­stro­joną cho­inkę. Kiedy Va­rena i Dill się za­rę­czyli, ro­dzice od­ma­lo­wali dom, tak żeby był lśniąco biały na we­sele.

Za­par­ko­wa­łam na pod­jeź­dzie, na be­to­no­wym pa­sie, który ro­dzice wy­lali, gdy za­czę­ły­śmy z Va­reną pro­wa­dzić. W kółko ktoś do nas wpa­dał i mama z tatą mieli dość blo­ko­wa­nia swo­ich sa­mo­cho­dów.

Wy­sia­dłam po­woli i dłuż­szą chwilę wpa­try­wa­łam się w dom, roz­cią­ga­jąc nogi po jeź­dzie. Kiedy tu miesz­ka­łam, wy­da­wał mi się taki duży. Za­wsze czu­łam się szczę­ściarą, że do­ra­sta­łam wła­śnie tu­taj.

Te­raz wi­dzia­łam ty­powy bu­dy­nek z lat pięć­dzie­sią­tych, z dwoma ga­ra­żami, sa­lo­nem, wielką kuch­nią, ja­dal­nią, trzema sy­pial­niami i dwiema ła­zien­kami.

Na ty­łach ga­rażu oj­ciec miał warsz­tat – co prawda ni­gdy nic w nim nie zro­bił, ale męż­czy­zna musi mieć warsz­tat. Po­dobną funk­cję peł­niła ma­szyna do szy­cia w rogu po­koju ro­dzi­ców – bo ko­bieta musi mieć ma­szynę do szy­cia – mimo że matka w ży­ciu zszyła naj­wy­żej roz­dar­cie. Mie­li­śmy też kom­plet sre­ber – z któ­rego ni­gdy nie je­dli­śmy. Za ja­kiś czas po­dzie­limy się z Va­reną tymi sre­brami i to my bę­dziemy mu­siały dbać o te cięż­kie, zdo­bione sre­bra, które były zbyt cenne i za kło­po­tliwe w uży­ciu, by nimi jeść.

Wzię­łam z tyl­nego sie­dze­nia wa­lizkę oraz po­kro­wiec z ubra­niami i po­de­szłam do drzwi fron­to­wych. Z każ­dym kro­kiem szło mi się cię­żej.

Wró­ci­łam.

Otwo­rzyła Va­rena – przez chwilę mie­rzy­ły­śmy się uważ­nie wzro­kiem, a po­tem ostroż­nie się uści­snę­ły­śmy.

Wy­glą­dała do­brze.

W dzie­ciń­stwie ja by­łam tą ład­niej­szą. Mia­łam bar­dziej nie­bie­skie oczy, prost­szy nos, peł­niej­sze wargi. Dziś nie bar­dzo się tym przej­mo­wa­łam, za to naj­wy­raź­niej przej­mo­wała się tym Va­rena. Miała dłu­gie włosy, nieco bar­dziej rude niż mój na­tu­ralny ko­lor, i odro­binę za­darty nos. No­siła nie­bie­skie szkła kon­tak­towe, które nada­wały jej tę­czów­kom wręcz dziwny ko­lor. Była z pięć cen­ty­me­trów niż­sza, miała też więk­sze piersi i pupę.

– Jak idą ślubne przy­go­to­wa­nia? – spy­ta­łam.

Otwo­rzyła sze­roko oczy i za­ma­chała rę­kami. A więc było ner­wowo.

Za jej ple­cami zo­ba­czy­łam stoły przy­go­to­wane na przy­ję­cie pre­zen­tów.

– O rany – po­wie­dzia­łam, krę­cąc głową na ten wi­dok. Trzy dłu­gie me­ble (na pewno wy­po­ży­czono je z ko­ścioła) na­kryto bie­lu­teń­kimi ob­ru­sami, a na każ­dym skrawku po­wierzchni stały do­bra kon­sump­cyjne: kie­liszki do wina, ser­wetki i ob­rusy, por­ce­lana, sre­bra – jesz­cze wię­cej sre­ber! – wa­zony, noże do li­stów, al­bumy na zdję­cia, noże i de­ski do kro­je­nia, to­stery, koce…

– Lu­dzie są tacy ko­chani… – po­wie­działa Va­rena, a ja czu­łam, że mówi tak przy każ­dej oka­zji; nie że była nie­szczera, ale na pewno po­wta­rzała to wszyst­kim.

– No, do tej pory nikt nie mu­siał wy­dać na nas ani centa, prawda? – za­uwa­ży­łam, pod­no­sząc brwi. Ani Va­rena, ani ja ni­gdy nie wy­cho­dzi­ły­śmy za mąż, w prze­ci­wień­stwie do czę­ści szkol­nych zna­jo­mych, który zdą­żyli się już po dwa razy roz­wieść.

Do sa­lonu we­szła moja mama. Była blada, ale blada jest za­wsze, tak jak ja. Va­rena lubi się opa­lać, a mój oj­ciec robi to mi­mo­wol­nie, po­nie­waż pracę na dwo­rze uwiel­bia jak nic in­nego.

– Och, ko­cha­nie! – po­wie­działa mama, przy­tu­la­jąc mnie. Jest ode mnie niż­sza, chuda jak szczapa, a jej blond włosy są tak wy­bla­kłe, że wy­dają się białe. Oczy ma nie­bie­skie, jak wszy­scy człon­ko­wie na­szej ro­dziny, ale w ostat­nich pię­ciu–sze­ściu la­tach też stra­ciły dawny blask. Ni­gdy nie no­siła oku­la­rów, ma słuch do­sko­nały, a dzie­sięć lat temu po­ko­nała raka piersi. Nie ubiera się naj­mod­niej, za­wsze na­to­miast gu­stow­nie.

Te wszyst­kie mie­siące i lata jakby znik­nęły. Mia­łam wra­że­nie, że wi­dzia­łam je wczo­raj.

– Gdzie tata? – spy­ta­łam.

– Po­je­chał do ko­ścioła po jesz­cze je­den stół – wy­ja­śniła Va­rena, sta­ra­jąc się choć tro­chę po­wścią­gnąć uśmiech. Mama też.

– Wcią­gnął się w te całe przy­go­to­wa­nia?

– Ach, prze­cież wiesz, że to uwiel­bia – od­parła moja sio­stra. – Cze­kał na to od lat.

– W Bar­tley to bę­dzie ślub dzie­się­cio­le­cia – za­uwa­ży­łam.

– No, je­śli pani Kin­gery tu do­trze, to ow­szem. – Ru­szy­ły­śmy do mo­jego daw­nego po­koju. W gło­sie mo­jej sio­stry usły­sza­łam tro­chę skargi, a tro­chę obo­jęt­no­ści, jakby skar­żyła się tak długo, że nie prze­stało to wy­wo­ły­wać w niej emo­cje.

– Nie wia­domo, czy matka Dilla przy­je­dzie? – spy­ta­łam z nie­do­wie­rza­niem. – Jest chora, tak? Czy za stara?

Moja mama wes­tchnęła.

– Nie do końca wiemy, na czym po­lega pro­blem. – Chwilę wpa­try­wała się w prze­strzeń, jakby wy­ja­śnie­nie za­cho­wa­nia te­ścio­wej Va­reny wy­pi­sano na traw­niku za oknem.

Va­rena wzięła ode mnie torbę na ubra­nia i otwo­rzyła szafę, żeby roz­wie­sić wie­szaki. Ja po­ło­ży­łam wa­lizkę na trzy­czę­ścio­wej ko­mo­dzie, która była moją dumą i ra­do­ścią, gdy mia­łam szes­na­ście lat. Sio­stra zer­k­nęła na mnie przez ra­mię.

– Wy­daje mi się, że pani Kin­gery tak sza­lała za pierw­szą żoną Dilla – wy­ja­śniła – że nie chce oglą­dać jej na­stęp­czyni. A do tego mieli Annę, i w ogóle.

– Moim zda­niem po­winna się cie­szyć, że Anna bę­dzie miała taką do­brą ma­co­chę – po­wie­dzia­łam, choć po praw­dzie nie mia­łam po­ję­cia, jaką ma­co­chą może być moja sio­stra.

– By­łoby to roz­sądne po­dej­ście. – Moja matka wes­tchnęła. – Nie mam po­ję­cia, czego się po niej spo­dzie­wać, a nie można jej spy­tać tak pro­sto z mo­stu.

Ja bym mo­gła. Ale one na pewno by tego nie chciały.

– Bę­dzie mu­siała przyjść na próbę, prawda?

Spoj­rzały po so­bie nie­spo­koj­nie.

– Mamy na­dzieję, że się po­jawi – od­rze­kła Va­rena. – Ale Dill chyba nie jest w sta­nie mi po­wie­dzieć, co ta ko­bieta zrobi.

Matka Dilla – a wła­ści­wie Dil­larda – Kin­gery’ego cią­gle była w jego mie­ście ro­dzin­nym, bo­dajże Pine Bluff.

– Od kiedy się z nim spo­ty­kasz? – spy­ta­łam.

– Od sied­miu lat. – Va­rena uśmiech­nęła się pro­mien­nie. To py­ta­nie też oczy­wi­ście czę­sto pa­dało, od­kąd ogło­sili z Dil­lem za­rę­czyny.

– Jest od cie­bie star­szy?

– Tak, jest na­wet star­szy od cie­bie.

Nie­które rze­czy się nie zmie­niają.

Usły­sza­ły­śmy z dołu wo­ła­nie ojca:

– Może mi któ­raś po­móc z tym cho­ler­stwem?

Ja ru­szy­łam do niego jako pierw­sza.

Mój oj­ciec, przy­sa­dzi­sty, ni­ski i łysy jak ko­lano, ścią­gnął już z paki pi­kapa długi stół, do­wlókł go do wej­ścia i ewi­dent­nie po­trze­bo­wał po­mocy, by wtasz­czyć me­bel po scho­dach.

– Cześć, kotku – po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się pro­mien­nie.

Po­my­śla­łam, że ten uśmiech za­raz znik­nie, więc uści­ska­łam go, póki mo­głam. Po­tem dźwi­gnę­łam stół oparty o bie­gnącą aż do drzwi że­la­zną ba­lu­stradę.

– Na pewno to nie jest dla cie­bie za cięż­kie? – zmar­twił się. Za­wsze mu się ro­iło, że ge­henna, którą prze­szłam, w ja­kiś spo­sób osła­biła mnie we­wnętrz­nie, że sta­łam się przez to słaba. Jego prze­ko­na­nia nie zmie­niał fakt, że wy­ci­ska­łam pięć­dzie­siąt pięć ki­lo­gra­mów, cza­sami wię­cej.

– Na pewno – od­par­łam.

Sam pod­niósł stół z dru­giej strony. Me­bel miał me­ta­lowe nogi, które skła­dało się dla uła­twie­nia trans­portu. Ma­new­ru­jąc ostroż­nie, wnie­śli­śmy go po schod­kach i da­lej do sa­lonu. Ja trzy­ma­łam stół na boku, a tata roz­ło­żył mu nogi i je za­blo­ko­wał. Na ko­niec go po­sta­wi­li­śmy. Przez cały czas gło­śno na­rze­kał, że za dużo ro­bię i że się nad­we­rężę.

Czu­łam, jak ro­śnie mi ci­śnie­nie.

W samą porę po­ja­wiła się matka z ko­lej­nym nie­ska­zi­tel­nym bia­łym ob­ru­sem. Roz­po­starła go bez słowa. Chwy­ci­łam ma­te­riał z jed­nej strony i ra­zem roz­ło­ży­ły­śmy go równo na bla­cie. Oj­ciec mó­wił bez prze­rwy: o tym, jak dużo pre­zen­tów ślub­nych do­stali Va­rena i Dill, ile ro­ze­słali za­pro­szeń, ile ode­słano po­twier­dzeń, o przy­ję­ciu…

Przy­glą­da­łam mu się ukrad­kiem, gdy prze­no­si­li­śmy część pre­zen­tów na nowy stół. Tata nie wy­glą­dał naj­le­piej. Miał nie­po­ko­jąco czer­woną twarz, chyba bo­lały go nogi, ręce lekko mu drżały. Wie­dzia­łam, że zdia­gno­zo­wano mu nad­ci­śnie­nie i ar­tre­tyzm.

Gdy skoń­czy­li­śmy, za­pa­dła nie­zręczna ci­sza.

– Jedźmy do mnie, zo­ba­czysz suk­nię – za­pro­po­no­wała Va­rena.

– Do­bra.

Wsia­dły­śmy do jej sa­mo­chodu, żeby pod­je­chać ka­wa­łe­czek da­lej. Zaj­mo­wała żółty do­mek obok du­żego żół­tego bu­dynku, w któ­rym miesz­kali Emory i Me­re­dith Osbor­no­wie ze swoją có­reczką i no­wo­rod­kiem – wy­ja­śniła Va­rena.

– Kiedy Osbor­no­wie ku­pili ten dom od sta­rej pani Smi­ther­ton… Nie wiem, czy ci mó­wi­łam, że prze­pro­wa­dza się do Do­gwood Ma­nor… No więc mar­twi­łam się, że pod­niosą mi czynsz, ale tego nie zro­bili. Lu­bię oboje, cho­ciaż tak na­prawdę nie za czę­sto ich wi­duję. Ich córka jest prze­słodka, za­wsze ma we wło­sach ko­kardę. Czę­sto bawi się z Anną. Me­re­dith cza­sami zaj­muje się po szkole Anną i có­reczką pań­stwa O’Shea.

Pa­mię­ta­łam mgli­ście, że pań­stwo O’Shea to pre­zbi­te­riań­ski ka­płan i jego mał­żonka. Prze­pro­wa­dzili się, gdy już prze­nio­słam się do Sha­ke­spe­are.

Va­rena traj­ko­tała, jakby nie mo­gła się do­cze­kać, aż nad­ro­bię wszyst­kie szcze­góły jej ży­cia. Albo jakby czuła się przy mnie nie­zręcz­nie.

Wje­cha­ły­śmy na pod­jazd i mi­nę­ły­śmy więk­szy bu­dy­nek, by za­par­ko­wać przed do­mem Va­reny. Była to mniej­sza ko­pia tego pierw­szego, wy­koń­czona bla­do­żół­tym si­din­giem i ciem­no­zie­lo­nymi okien­ni­cami w bia­łym ob­ra­mo­wa­niu.

Na po­dwórku ba­wiła się chu­dziutka dziew­czynka o dłu­gich brą­zo­wych wło­sach. Rze­czy­wi­ście nad grzywką ster­czała jej czer­wono-zie­lona ko­karda. W ten zimny dzień miała na so­bie bluzę dre­sową, płasz­czyk i na­usz­niki, a i tak spra­wiała wra­że­nie zmar­z­nię­tej, Po­ma­chała wy­sia­da­ją­cej z sa­mo­chodu Va­re­nie.

– Dzień do­bry, panno Va­reno! – za­wo­łała grzecz­nie. W rę­kach trzy­mała piłkę. Gdy i ja wy­sia­dłam, wbiła we mnie za­cie­ka­wione spoj­rze­nie.

– Eve, to moja sio­stra Lily. – Va­rena od­wró­ciła się do mnie. – Eve też ma sio­strę. Cał­kiem nową,

– Jak ma na imię? – spy­ta­łam, bo wy­da­wało mi się, że po­win­nam to zro­bić. Nie mia­łam zie­lo­nego po­ję­cia, jak ob­cho­dzić się z dziećmi.

– Jane Li­lith – bąk­nęła ci­cho Eve.

– Ślicz­nie – od­par­łam, bo nic in­nego nie przy­szło mi do głowy.

– A te­raz śpi? – spy­tała Va­rena.

– Tak. Ma­mu­sia też – od­rze­kła dziew­czynka płacz­li­wie.

– Chodź do mnie, po­każę ci suk­nię ślubną – za­pro­po­no­wała Va­rena.

Eve do­słow­nie po­ja­śniała. Va­rena naj­wy­raź­niej świet­nie so­bie ra­dziła z dziećmi. Po­szły­śmy ra­zem do nie­wiel­kiego po­koju na fron­to­wego i da­lej za Va­reną do jej sy­pialni. Szafa była otwarta, a suk­nia ślubna, opa­ko­wana w fo­liowy wo­rek, wi­siała na spe­cjal­nym wie­szaku na drzwiach.

No cóż, była biała i ślubna.

– Prze­piękna – po­wie­dzia­łam jed­nak. Nie je­stem idiotką.

Dziew­czynkę za­tkało.

– Ojej­ciu!

Va­rena się ro­ze­śmiała. Pa­trzy­łam na jej cie­płą i wraż­liwą twarz, wy­glą­dała tak do­bro­dusz­nie i przy­jaź­nie.

– Miło mi, że ci się po­doba – po­wie­działa i da­lej mó­wiła do ma­łej swo­bod­nie, w spo­sób cał­ko­wi­cie dla mnie nie­osią­galny.

– Mo­żesz mnie pod­nieść, że­bym zo­ba­czyła szal? – spy­tała Eve.

Spoj­rza­łam na wska­zy­wany przez nią przed­miot. Wie­lo­me­trowy we­lon, przy­mo­co­wany do wy­myśl­nego dia­demu, znaj­do­wał się w osob­nej tor­bie przy­mo­co­wa­nej do głów­nej.

– Och, ko­cha­nie, je­steś za duża, że­bym cię pod­no­siła.

Va­rena po­krę­ciła głową. Mi­mo­wol­nie pod­nio­słam brwi. Na­prawdę nie była w sta­nie pod­nieść tej dziew­czynki? Oce­ni­łam jej cię­żar. Ja­kieś trzy­dzie­ści parę kilo. Przy­kuc­nę­łam, chwy­ci­łam małą w bio­drach i pod­nio­słam.

Eve pi­snęła z za­sko­cze­nia i ucie­chy. Od­chy­liła głowę, by na mnie spoj­rzeć.

– Te­raz wi­dzisz? – spy­ta­łam.

Przy­glą­dała się we­lo­nowi, po­dzi­wiała po­ły­sku­jącą tiarę ozdo­bioną ce­ki­nami i na chwilę roz­pły­nęła się w ma­rze­niach.

– Może mnie już pani po­sta­wić – po­wie­działa wresz­cie, a ja opu­ści­łam ją de­li­kat­nie. Przyj­rzała mi się uważ­nie. – Pani jest bar­dzo silna – do­dała z po­dzi­wem. – Na pewno nikt z pa­nią nie za­dziera.

Czu­łam cię­żar mil­cze­nia Va­reny.

– Nie – od­par­łam. – Te­raz już nikt ze mną nie za­dziera.

Na drob­nej buzi Eve od­biło się za­my­śle­nie. Po­dzię­ko­wała Va­re­nie w nie­by­wale grzeczny spo­sób za po­ka­za­nie sukni i we­lonu, ale gdy po­wie­działa, że musi iść do domu, mia­łam wra­że­nie, że jest roz­ko­ja­rzona.

Va­rena od­pro­wa­dziła ją wzro­kiem.

– Och, jest Dill! – krzyk­nęła ra­do­śnie.

Chwilę wpa­try­wa­łam się w zwiewną białą masę kre­acji ślub­nej, po czym po­dą­ży­łam za sio­strą do sa­lonu.

Zna­łam Dilla Kin­gery’ego, jesz­cze za­nim prze­pro­wa­dził się do Bar­tley. Do­piero co za­czął spo­ty­kać się z Va­reną, kiedy w moim ży­ciu wy­da­rzyło się tamto wszystko. W tym okre­sie, kiedy cała na­sza ro­dzina po­trze­bo­wała ab­so­lut­nie każ­dej po­mocy, był dla niej wiel­kim wspar­ciem.

Od tego czasu byli ra­zem. Mieli za sobą długi okres na­rze­czeń­stwa – na tyle długi, że Va­rena na­słu­chała się do­cin­ków od ko­le­żeń­stwa w pracy, w nie­wiel­kim miej­sco­wym szpi­talu.

Pa­trzy­łam te­raz na Dilla, za­sta­na­wia­jąc się, dla­czego tak się ocią­gał. Za­pewne nie opę­dzał się od ko­biet. Był nie­za­prze­czal­nie miły, ale nie po­wa­lał wy­glą­dem. Miał rzed­nące ru­da­wo­złote włosy, ładne brą­zowe oczy, oku­lary w dru­cia­nych opraw­kach i ra­do­sny uśmiech. Jego córka Anna była chudą drobną ośmio­latką, tak jak Eve, miała gę­ste brą­zowe włosy do pasa, ja­śniej­sze niż ojca, poza tym jego oczy i uśmiech. Dill po­wie­dział nam, że jej mama zgi­nęła w wy­padku sa­mo­cho­do­wym, gdy mała miała pół­tora roku.

Pa­trzy­łam, jak Anna przy­tula się do Va­reny. Już miała po­biec ba­wić się z Eve, gdy Dill ją za­trzy­mał.

– Przy­wi­taj się z cio­cią Lily – na­ka­zał.

– Dzień do­bry, cio­ciu Lily – po­wie­działa dziew­czynka po­słusz­nie i nie­dbale po­ma­chała mi ręką; od­po­wie­dzia­łam jej tym sa­mym. – Mogę się po­ba­wić z Eve, tato?

– Tak, skar­bie – od­rzekł Dill i dwie dziew­czynki wy­bie­gły na dwór, a mój przy­szły szwa­gier od­wró­cił się, by mnie uści­skać. Mu­sia­łam to znieść, więc znio­słam, ale nie je­stem przy­tu­la­ską. I nie do końca pa­so­wała mi „cio­cia Lily”.

Dill za­dał mi kilka stan­dar­do­wych py­tań, które za­daje się ko­muś nie­wi­dzia­nemu od ja­kie­goś czasu, a ja wy­du­si­łam z sie­bie uprzejme od­po­wie­dzi. Już się spi­na­łam, choć nie stało się na ra­zie nic, bym miała do tego po­wód. Co się działo? Pa­trzy­łam za okno, gdy Dill z moją sio­strą oma­wiali plany na wie­czór. Zro­zu­mia­łam, że dziś Dill urzą­dza wie­czór ka­wa­ler­ski, a Va­rena z na­szą mamą idą na pa­nień­ski.

Pa­trzy­łam, jak dwie dziew­czynki ba­wią się na traw­niku, rzu­ca­jąc so­bie piłkę pla­żową i dużo bie­ga­jąc; pró­bo­wa­łam so­bie przy­po­mnieć, jak ba­wi­ły­śmy się tak z Va­reną. Na pewno tak było, prawda? Nie­stety nie mo­głam przy­wo­łać ani jed­nego kon­kret­nego wspo­mnie­nia.

Nie py­ta­jąc mnie o zda­nie, Dill po­wie­dział Va­re­nie, że od­wie­zie mnie do domu, by mo­gła przy­go­to­wać się do wyj­ścia. Zer­k­nę­łam na ze­ga­rek. Je­śli Va­rena mu­siała mieć trzy go­dziny, żeby przy­go­to­wać się do im­prezy, to moim zda­niem przede wszyst­kim po­trze­bo­wała pro­fe­sjo­nal­nej po­mocy. Naj­wy­raź­niej jed­nak pro­po­zy­cja Dilla jej się spodo­bała, więc wy­szłam i sta­nę­łam obok jego forda bronco. Z więk­szego domu wy­szła drob­niutka, chuda ko­bieta i za­wo­łała Eve.

– Dzień do­bry – po­wie­działa na mój wi­dok.

– Dzień do­bry – od­par­łam.

Eve pod­bie­gła, a za­raz za nią Anna.

– Mamo, to sio­stra Va­reny – wy­ja­śniła Eve. – Przy­je­chała na ślub. Va­rena po­ka­zała mi su­kienkę, a panna Lily mnie pod­nio­sła, że­bym zo­ba­czyła we­lon. Nie masz po­ję­cia, jaka panna Lily jest silna! Na pewno umia­łaby pod­nieść ko­nia!

– O mój Boże – od­rze­kła jej mama. Na chu­dej twa­rzy ko­biety po­ja­wił się uro­czy uśmiech. – No to le­piej się przy­wi­tam. Je­stem mamą Eve, jak już się pew­nie pani do­my­śliła. Me­re­dith Osborn.

– Miło mi, Lily Bard. – Zgod­nie ze sło­wami Va­reny ta ko­bieta do­piero co uro­dziła, a tym­cza­sem sama wy­glą­dała jak dziecko. Stra­ce­nie „brzu­cha” nie było dla niej pro­ble­mem. Wy­da­wało mi się, że jest w moim wieku, a mo­gła być na­wet młod­sza.

– Może nas pani pod­nieść ra­zem, panno Lily? – po­pro­siła Eve, a moja przy­szła sio­strze­nica na­gle spoj­rzała na mnie z więk­szym za­in­te­re­so­wa­niem.

– Pew­nie tak. – Przy­kuc­nę­łam. – Po jed­nej na rękę, hop!

Dziew­czynki sta­nęły po bo­kach, a ja je ob­ję­łam i wsta­łam, pil­nu­jąc, by nie stra­cić rów­no­wagi. Dziew­czynki pisz­czały z ucie­chy.

– Nie ru­szaj­cie się – ostrze­głam je, a one prze­stały wierz­gać. Ba­łam się, że się z nimi prze­wrócę.

– Je­ste­śmy kró­lo­wymi świata! – krzyk­nęła z em­fazą Anna, ręką wska­zu­jąc po­dwórko. – Pa­trz­cie, jak je­ste­śmy wy­soko!

Dill roz­ma­wiał z Va­reną w progu, ale te­raz obej­rzał się na córkę. Na wi­dok tego, co się dzieje, jego twarz przy­brała nie­mal ko­miczny wy­raz.

Pod­szedł do nas szybko z nie­spo­koj­nym uśmie­chem osoby, która stara się po­wścią­gnąć pa­nikę.

– Le­piej zejdź na dół, ko­cha­nie! Cioci Lily musi być ciężko!

– One są drob­niut­kie – po­wie­dzia­łam ła­god­nie i zsu­nę­łam Annę na zie­mię. Po­tem ob­ró­ci­łam Eve i ostroż­nie ją po­sta­wi­łam. Uśmiech­nęła się do mnie pro­mien­nie. Mama pa­trzyła na nią z tym uśmie­chem mi­ło­ści, który po­ja­wia się na twa­rzach ko­biety, kiedy pa­trzą na swoje dzieci. Z domu do­bie­gło nas kwi­le­nie.

– O, twoja sio­strzyczka pła­cze – po­wie­działa zmę­czo­nym gło­sem Me­re­dith. – Mu­simy iść do domu. Do wi­dze­nia, panno Bard, miło było pa­nią po­znać.

Ski­nę­łam jej głową, uśmiech­nę­łam się lekko do Eve. Pa­trzyła na mnie wiel­kimi brą­zo­wymi oczami. Uśmiech­nęła się sze­roko, od ucha do ucha, i po­gnała za mamą.

Anna z tatą sie­dzieli już w bronco, więc do nich do­łą­czy­łam. Dill traj­ko­tał przez całą drogę do domu mo­ich ro­dzi­ców, ale le­d­wie go sły­sza­łam. I tak już roz­ma­wia­łam dziś z liczbą lu­dzi, która nor­mal­nie przy­pa­dała na moje trzy czy cztery dni w Sha­ke­spe­are. Od­zwy­cza­iłam się od po­ga­du­szek. Wy­sia­dłam pod do­mem, kiw­nę­łam głową Dil­lowi i An­nie i we­szłam do środka. Mama krzą­tała się spraw­nie w kuchni, żeby przy­go­to­wać nam coś do je­dze­nia, za­nim wyj­dziemy na pa­nień­ski. Tata w ła­zience szy­ko­wał się na ka­wa­ler­ski.

Mama się mar­twiła, że ja­cyś kum­ple Dilla za­sza­leją i za­mó­wią na im­prezę strip­ti­zerkę. Wzru­szy­łam ra­mio­nami. Oj­ciec nie byłby tym śmier­tel­nie zgor­szony.

– Mar­twię się nad­ci­śnie­niem ojca – wy­ja­śniła mama z pół­u­śmie­chem. – Nie wia­domo, co by się stało, gdyby z tortu wy­sko­czyła naga ko­bieta!

Na­la­łam mro­żo­nej her­baty i usta­wi­łam szklanki na stole.

– Mało praw­do­po­dobne, by ktoś wpadł na taki po­mysł – po­wie­dzia­łam, bo szu­kała po­krze­pie­nia. – Dill nie jest smar­ka­czem, a to nie jego pierw­sze mał­żeń­stwo. Ża­den z jego tu­tej­szych kum­pli nie wy­gląda mi na ta­kie sza­leń­stwa. – Usia­dłam na swoim miej­scu.

– Masz ra­cję – przy­znała mama z odro­biną ulgi. – Ty za­wsze je­steś taka roz­sądna, Lily.

Nie za­wsze.

– Czy ty się te­raz… z kimś spo­ty­kasz, ko­cha­nie? – spy­tała ostroż­nie.

Po­pa­trzy­łam na nią, gdy z ta­le­rzami w rę­kach po­chy­lała się nad sto­łem. Nie­wiele bra­ko­wało, bym w pierw­szym od­ru­chu za­prze­czyła.

– Tak.

Przez jej bladą, wą­ską twarz prze­mknął wy­raz tak wiel­kiej ulgi, że mało się nie wy­co­fa­łam. W każ­dej wspól­nej chwili spę­dzo­nej z Jac­kiem szu­ka­łam po omacku okre­śle­nia na na­szą re­la­cję, a na myśl o tym, że stan­dar­dowo ze sobą cho­dzimy, strasz­li­wie się de­ner­wo­wa­łam.

– Mo­żesz mi coś zdra­dzić na jego te­mat? – spy­tała mama spo­koj­nym gło­sem, ale gdy od­sta­wiała ta­le­rze, drżały jej ręce. Usia­dła na­prze­ciwko mnie i za­częła mie­szać her­batę.

Nie mia­łam po­ję­cia, co po­wie­dzieć.

– Albo nie, nie chcę na­ru­szać two­jej pry­wat­no­ści – do­dała po chwili spło­szona.

– Nie – po­wstrzy­ma­łam ją rów­nie szybko. Wy­da­wało mi się okropne, że tak nie­uf­nie od­no­simy się do każ­dego słowa i każ­dej chwili mil­cze­nia mię­dzy nami. – Nie… w po­rządku… w po­rządku. On… – Wy­obra­zi­łam so­bie Jacka i za­lała mnie fala tę­sk­noty, tak silna i doj­mu­jąca, że za­bra­kło mi tchu. Od­cze­ka­łam, aż mi­nie, i pod­ję­łam: – Jest pry­wat­nym de­tek­ty­wem. Mieszka w Lit­tle Rock. Ma trzy­dzie­ści pięć lat.

Mama odło­żyła ka­napkę na ta­lerz i za­częła się uśmie­chać.

– To wspa­niale, ko­cha­nie. A jak się na­zywa? Był już kie­dyś żo­naty?

– Tak. Na­zywa się Jack Le­eds.

– Ma dzieci?

– Nie.

– Tak ła­twiej.

– Tak.

– Cho­ciaż te­raz już tak do­brze znam małą Annę… z po­czątku, kiedy Dill i Va­rena za­czy­nali się spo­ty­kać… Anna była taka mała, nie umiała na­wet sama ko­rzy­stać z to­a­lety… A mama Dilla naj­wy­raź­niej nie chciała przy­je­chać się nią za­jąć, cho­ciaż to było ta­kie słod­kie dzie­ciątko…

– Mar­twiło cię to?

– Tak – przy­znała, ki­wa­jąc płową głową. – Tak, mar­twiło. Nie wie­dzia­łam, czy Va­rena so­bie z tym po­ra­dzi. Ni­gdy za bar­dzo nie gar­nęła się do dzieci, ni­gdy nie mó­wiła o wła­snych, jak to robi więk­szość dziew­cząt. Ale chyba się z Anną do­ga­dują. Nie­kiedy ma dość fi­gli ma­łej, a cza­sami mała przy­po­mni Va­re­nie, że nie jest jej praw­dziwą matką, lecz przez więk­szość czasu świet­nie so­bie ra­dzą.

– Dilla nie było w sa­mo­cho­dzie, w któ­rym zgi­nęła jego żona?

– Nie, Judy, jego żona, je­chała wtedy swoim au­tem. Wła­śnie pod­rzu­ciła Annę do sio­stry.

– To się stało, za­nim Dill się tu prze­pro­wa­dził?

– Tak, kilka mie­sięcy wcze­śniej. Miesz­kał na pół­nocny za­chód od Lit­tle Rock. Mówi, że nie dałby rady wy­cho­wy­wać córki tam, gdzie co­dzien­nie mi­jałby miej­sce, w któ­rym zgi­nęła jego żona.

– Więc prze­pro­wa­dził się do mia­sta, w któ­rym ni­kogo nie znał i gdzie nie miał żad­nej ro­dziny do po­mocy przy dziecku – wy­pa­li­łam.

Mama spoj­rzała na mnie z wy­rzu­tem.

– I ogrom­nie się z tego cie­szymy – po­wie­działa sta­now­czym to­nem. – Tu­tej­sza ap­teka była na sprze­daż i cu­dow­nie, że się nie za­mknęła, bo dzięki temu mamy wy­bór. – W Bar­tley funk­cjo­no­wała też ap­teka sie­ciowa.

– Oczy­wi­ście – po­tak­nę­łam, żeby się nie kłó­cić.

W mil­cze­niu do­koń­czy­ły­śmy po­si­łek. Oj­ciec gniew­nym kro­kiem wy­szedł ku­chen­nymi drzwiami do sa­mo­chodu, gde­ra­jąc, że wie­czór ka­wa­ler­ski to nie dla niego. Tym­cza­sem do­sko­nale wie­dzia­ły­śmy, że bar­dzo się cie­szy z za­pro­sze­nia. Po pa­chą niósł za­pa­ko­wany pre­zent, a gdy spy­ta­łam, co to jest, po­kra­śniał z za­do­wo­le­nia. Nie od­po­wie­dziaw­szy, wło­żył palto i trza­snął drzwiami.

– Pew­nie coś świn­tusz­nego – po­wie­działa mama z uśmie­chem, na­słu­chu­jąc, jak tata wy­jeż­dża na ulicę.

Uwiel­bia­łam, gdy mama mnie za­ska­ki­wała.

– Sprzątnę na­czy­nia, a ty się przy­go­tuj – po­wie­dzia­łam.

– Mu­sisz przy­mie­rzyć su­kienkę druhny! – po­wie­działa na­gle, ru­sza­jąc do wyj­ścia z kuchni.

– W tej chwili?

– Może trzeba zro­bić po­prawki?

– Ach… No do­brze. – Nie wy­cze­ki­wa­łam tego mo­mentu z ra­do­ścią. Su­kienki dru­hen z za­sady nie na­dają się do użytku, a ja, jak przy­stało na po­rządną świad­kową, za swoją za­pła­ci­łam. Jesz­cze jej jed­nak nie wi­dzia­łam. Przez głowę prze­mknęło mi wstrzą­sa­jące wy­obra­że­nie czer­wo­nej ak­sa­mit­nej kre­acji ze sztucz­nym fu­ter­kiem – jako na­wią­za­nie do Bo­żego Na­ro­dze­nia.

Nie po­win­nam była tra­cić wiary w Va­renę. Su­kienka cze­ka­jąca na mnie na drzwiach szafy w fo­lio­wej tor­bie, tak jak kre­acja panny mło­dej, miała barwę ciem­nego bur­gundu, a pod biu­stem wszyto sa­ty­nową ta­śmę w tym sa­mym ko­lo­rze. Jej końce two­rzyły na ple­cach ko­kardę – ale dało się ją od­cze­pić. Su­kienka z przodu była za­bu­do­wana, ale z tyłu miała duży de­kolt. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że moja sio­stra nie chce druhny skrom­nisi.

– Przy­mierz ją – za­chę­ciła mama. Wi­dzia­łam, że je­śli tego nie zro­bię, bę­dzie nie­za­do­wo­lona. Ob­ró­ci­łam się do niej ple­cami, zdję­łam bluzkę, buty i dżinsy. Ale mu­sia­łam od­wró­cić się przo­dem, żeby wło­żyć su­kienkę, którą ona tym­cza­sem wy­łu­skała z fo­lii.

Za każ­dym ra­zem moje bli­zny ła­mały jej serce. Wcią­gnęła gwał­tow­nie po­wie­trze i po­dała mi su­kienkę, a ja jak naj­szyb­ciej wło­ży­łam ją przez głowę. Od­wró­ci­łam się, by za­pięła mi za­mek, i ra­zem zer­k­nę­ły­śmy w lu­stro. Na­sze spoj­rze­nia na­tych­miast skie­ro­wały się na de­kolt. Do­sko­nale. Nic nie było wi­dać. Dzię­kuję, Va­reno.

– Wy­gląda prze­pięk­nie – po­wie­działa mama do­bit­nie. – Wy­pro­stuj się, pro­szę. – (Jak­bym się gar­biła). Su­kienka rze­czy­wi­ście le­żała do­sko­nale. No i kto nie lubi się odziać w ak­sa­mit?

– Ja­kie mamy kwiaty?

– Bu­kiety dru­hen to wią­zanki zwi­sa­jące z mie­czy­ków i cze­goś jesz­cze. – Kwe­stie ogro­dowe mama kon­se­kwent­nie zo­sta­wiała ta­cie. – Wiesz, że je­steś świad­kową?

Va­rena nie wi­działa mnie od trzech lat.

Nie cho­dziło tylko o ślub. To spo­tka­nie ro­dziny pełną gębą.

Nie mia­łam nic prze­ciwko, nie wie­dzia­łam tylko, czy po­do­łam. Do tego od dawna nie by­łam na żad­nym ślu­bie.

– Mam ro­bić coś kon­kret­nego?

– Mu­sisz nieść ob­rączkę, którą Va­rena da Dil­lowi. I trzy­mać jej bu­kiet, gdy będą so­bie skła­dać przy­sięgę. – Mama uśmiech­nęła się do mnie, w ką­ci­kach jej bla­do­nie­bie­skich oczu po­ja­wiły się zmarszczki. Kiedy się uśmie­chała, to całą twa­rzą.

– Ciesz się, że nie wy­brała sukni z trzy­me­tro­wym tre­nem, bo mu­sia­ła­byś nim ob­ró­cić przed jej wyj­ściem z ko­ścioła.

Wy­da­wało mi się, że dam radę pa­mię­tać o ob­rączce i bu­kie­cie.

– Mu­szę jej po­dzię­ko­wać za ten za­szczyt – do­da­łam, a ma­mie na chwilę zmar­kot­niała mina. Uznała to za sar­kazm. – Mó­wię po­waż­nie – za­pew­ni­łam. I po­czu­łam, jak się od­pręża.

Czy by­łam aż tak prze­ra­ża­jąca, nie­prze­wi­dy­walna i nie­grzeczna?

Ostroż­nie wy­swo­bo­dzi­łam się z su­kienki i z po­wro­tem wło­ży­łam ti­szert, a po­tem de­li­kat­nie po­kle­pa­łam mamę po ra­mie­niu, pod­czas gdy ona sta­rała się do­pil­no­wać, by su­kienka za­wi­sła ide­al­nie na wie­szaku.

Uśmiech­nęła się do mnie nie­śmiało, a na­stęp­nie wró­ciła do kuchni po­sprzą­tać.