Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lily Bard jedzie na święta do rodzimego Bartley, a co gorsza, musi uczestniczyć w rodzinnej uroczystości – jej siostra wychodzi za mąż. Lily przeprowadziła się do Shakespeare w Arkansas, aby rozpocząć nowe życie i zapomnieć o tragedii, której doświadczyła. Teraz wraca tam, gdzie rozegrał się dramat.
Na domiar złego w rodzinnym miasteczku okrutną śmiercią ginie lekarz i pielęgniarka. Tymczasem chłopak Lily, Jack Leeds, prowadzi śledztwo w sprawie porwania ośmiolatki, a trop prowadzi właśnie do Bartley. Podejrzanych jest kilku, a należy do nich pan młody, wdowiec samotnie wychowujący córkę. Lily musi działać szybko, jeśli jej siostra ma uniknąć życiowej pomyłki!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 241
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 5 godz. 37 min
Tytuł oryginału: Shakespeare’s Christmas
Przekład z języka angielskiego: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Copyright © Charlaine Harris, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Krzysztof Grzegorzewski
Korekta: Joanna Kłos
ISBN 978-87-0237-665-4
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Dla Deana Jamesa – czytelnika, pisarza, przyjaciela i nadzwyczajnego księgarza
Dziękuję wszystkim, którzy służyli mi informacją i radą, kiedy pisałam tę książkę: emerytowanemu policjantowi Philowi Gatesowi, pośredniczce Ann Hilgeman, prywatnej detektywce Normie Rowell i ekspertowi od daktyloskopii M. Nolte’emu.
Czułam się surrealistycznie, jakbym przeżywała jakiś koszmar w slow motion, jakimi Hollywood wypełnia filmy klasy B.
Jechałam na pace pikapa, dodge’a ram. Usadowiono mnie na chybotliwym plastikowym krześle ogrodowym, nieprzekonująco przesłoniętym czerwoną pluszową kapą z frędzlami. Na chodnikach przy trasie wiwatował tłum. Od czasu do czasu sięgałam do białego wiaderka, które miałam na kolanach, wyciągałam garść cukierków i rzucałam w stronę gapiów.
Chociaż byłam ubrana, co zasadniczo różniło tę sytuację od typowego koszmaru sennego, mój strój do typowych nie należał. Nosiłam czerwoną czapkę świętego mikołaja z wielkim białym pomponem, nowiutkie zielone dresy, a do piersi miałam przypięty obrzydliwie sztuczny bukiecik z ostrokrzewu. Usiłowałam się uśmiechać.
Dostrzegłszy w tłumie znajomą twarz z przyklejonym szyderczym uśmieszkiem, cisnęłam kolejną miętówkę, celując w mojego sąsiada, Carltona Cockrofta. Trafiłam go dokładnie w środek klatki piersiowej, co najmniej na sekundę ścierając mu z ust ten uśmieszek.
Pikap się zatrzymał, robił tak w niezmiennym rytmie od samego początku parady, która ruszyła z Main Street. Jedna z orkiestr przed nami zaczęła grać kolędę, a ja musiałam się uśmiechnąć i w kółko machać do tych cholernych ludzi, aż kolęda się skończyła.
Rozbolała mnie twarz.
Przynajmniej w zielonym dresie i bieliźnie termoaktywnej pod spodem było mi dość ciepło, czego nie mogły na pewno powiedzieć dziewczęta, które entuzjastycznie zgodziły się jechać na znajdującej się dokładnie przed nami platformie Body Time. Też miały czapki świętego mikołaja, ale poza tym tylko skąpe stroje do ćwiczeń, bo w ich wieku robienie wrażenia jest ważniejsze niż wygoda i zdrowie.
– Jak sobie tam radzisz? – zawołał Raphael Roundtree, wychylając się przez okno szoferki.
Odpowiedziałam mu groźnym spojrzeniem. Miał na sobie płaszcz, szalik i rękawiczki, a ogrzewanie włączył na maksimum. Jego okrągła brązowa twarz emanowała zadowoleniem, jak zawsze.
– Dam radę – odparłam ostro.
– Oj, Lily, Lily – pokręcił głową. – Walnij z powrotem uśmiech, dziewczyno. Odstraszysz klientów, zamiast ich zachęcać.
Podniosłam oczy ku niebiosom na znak, że proszę je o cierpliwość. Ale zamiast jasnoszarego bezkresu ujrzałam rozwieszone wzdłuż ulicy tandetne sztuczne zieloności. Gdziekolwiek spojrzałam, wszędzie królowały ozdoby świąteczne. Shakespeare nie ma za dużo funduszy na dekoracje, więc widuję te same na każde święta od czterech lat z okładem, bo tak długo mieszkam w tym arkansaskim miasteczku. Na co drugiej latarni wisi wielka świeca na wygiętym „uchwycie”, a na pozostałych – dzwonki.
Największą gabarytowo świąteczną atrakcją (odkąd zrezygnowano ze stajenki) była wielka choinka na trawniku przed sądem. Kościoły finansowały wielką imprezę publiczną, na której ubierano drzewko. W efekcie wyglądało raczej swojsko niż elegancko – czyli typowo dla Shakespeare, jeśli się nad tym zastanowić. Jak już miniemy sąd, parada zacznie zmierzać do końca.
Koło mnie na pace stała mała choinka, ale sztuczna. Ozdobiłam ją złotymi wstążkami i zabawkami oraz złoto-białymi sztucznymi kwiatami. Towarzyszyła jej dyskretna karteczka „Choinka ubrana przez firmę Sprzątanie i Drobne Usługi”. Ta nowa pozycja w mojej ofercie była zdecydowanie przeznaczona dla ludzi, którzy preferują elegancję.
Na bokach pikapa wisiały banery „Sprzątanie i załatwianie spraw w Shakespeare”, a do tego mój numer telefonu. Odkąd Carlton, mój księgowy, dobitnie mi to doradził, wreszcie założyłam własną firmę. Zasugerował też, bym zadbała o rozgłos, co zdecydowanie do mnie nie pasowało.
Stąd właśnie moja obecność na tej cholernej paradzie.
– Uśmiech! – zawołała Janet Shook, która maszerowała dokładnie za moim pikapem. Zrobiła do mnie minę, a potem odwróciła się do czterdzieściorga dzieciaków i zawołała: – Dzieci! Całe Shakespeare patrzy na nas!
O dziwo, żadne z nich nie puściło pawia, może z racji bardzo młodego wieku. Wszystkie brały udział w finansowanym przez miasto programie Bezpieczny po Szkole, w ramach którego zatrudniono Janet, i najwyraźniej z radością się jej podporządkowywały. I wszystkie zaczęły robić pajacyki.
Zazdrościłam im. Pomimo warstw izolacyjnych srogo płaciłam za siedzenie nieruchomo. Choć zimy w Shakespeare z reguły należały do łagodnych, od siedmiu lat parada nie odbywała się w tak niskiej temperaturze – donosiło lokalne radio.
Zarumieniony zespół Janet patrzył roziskrzonym wzrokiem, Janet też. Pajacyki przerodziły się w swoisty taniec. Tak mi się przynajmniej wydawało. Niespecjalnie znam się na popkulturze.
Wytrwale rozciągałam usta w uśmiechu, kierując go do ludzi dokoła, choć naprawdę nie było to łatwe. Odetchnęłam z ulgą, gdy ruszyliśmy dalej. Zaczęłam rzucać cukierki i machać.
Istne piekło. W przeciwieństwie jednak do prawdziwego piekła, nie miało trwać wiecznie. Ostatecznie w wiaderku z cukierkami pokazało się dno, a parada dotarła do punktu docelowego, parkingu Superette Grocery. Raphael razem z najstarszym synem pomogli mi odnieść choinkę do biura turystycznego, dla którego ją ubrałam, a plastikowe krzesło zataszczyli na swoje podwórko. Podziękowałam Raphaelowi i pomimo jego protestów zapłaciłam mu za paliwo i czas.
– Warto było, choćby ze względu na możliwość oglądania twojego uśmiechu tak długo. Jutro będzie bolała cię buzia – powiedział radośnie.
Nie wiem, co się stało z czerwoną narzutą, i nie chcę wiedzieć.
Kiedy Jack zadzwonił do mnie wieczorem z Little Rock, ani trochę mi nie współczuł. A nawet się śmiał.
– Ktoś nakręcił tę paradę? – spytał bez tchu na koniec swojego wybuchu wesołości.
– Mam nadzieję, że nie.
– Daj spokój, Lily, wyluzuj. – W jego głosie cały czas słyszałam rozbawienie. – Co robisz w święta?
To było dla mnie pytanie delikatnej natury. Spotykaliśmy się z Jackiem Leedsem od jakichś siedmiu tygodni. Czyli za krótko, by zakładać, że spędzimy razem Boże Narodzenie, a nasza relacja wydawała się jeszcze zbyt niepewna, by odbyć szczerą rozmowę na temat świątecznych ustaleń.
– Muszę jechać do domu – odpowiedziałam beznamiętnie. – Do Bartley.
Długa cisza.
– I jak się z tym czujesz? – spytał Jack ostrożnie.
Zebrałam się na szczerość. Otwartość.
– Muszę jechać na ślub mojej siostry Vareny. Jestem jej świadkową.
Teraz się nie roześmiał.
– Kiedy ostatnio widziałaś się z rodziną?
O dziwo, nie znałam odpowiedzi na to pytanie.
– Chyba… z pół roku temu. Może osiem miesięcy? Spotkałam ich raz w Little Rock… koło Wielkanocy. Vareny nie widziałam od lat.
– I teraz nie chcesz jechać?
– Nie. – Ulżyło mi, gdy powiedziałam prawdę. Kiedy załatwiałam tydzień wolnego z pracy, gdy już moi pracodawcy otrząsnęli się z szoku, usłyszawszy moją prośbę, niemal jak jeden mąż ucieszyli się, że jadę na wesele siostry. Na wyrywki zapewniali mnie, że spokojnie może mnie nie być przez tydzień. Pytali, ile siostra ma lat (dwadzieścia osiem, jest trzy lata młodsza ode mnie), o narzeczonego (farmaceuta, wdowiec z córeczką) i w co się ubiorę (nie miałam pojęcia; wysłałam Varenie pieniądze i mój rozmiar, kiedy mi powiedziała, że załatwia sukienki dla druhen, ale nie widziałam, co wybrała).
– To kiedy cię zobaczę? – spytał Jack.
Poczułam ciepły strumyczek ulgi. Nie miałam pojęcia, co się między nami wydarzy. Wydawało mi się możliwe, że pewnego dnia Jack w ogóle już nie zadzwoni.
– Będę w Bartley cały tydzień przed świętami – powiedziałam. – Planowałam powrót dokładnie w Boże Narodzenie.
– Tęsknisz za Bożym Narodzeniem w domu? – Czułam zaskoczenie Jacka na drugim końcu linii telefonicznej.
– Będę w domu na Boże Narodzenie, tutaj – odpowiedziałam ostro. – A co z tobą?
– Nie mam planów. Zapraszali mnie brat z bratową, ale nie brzmiało to zbyt szczerze, rozumiesz. – Rodzice Jacka zmarli w ciągu ostatnich czterech lat.
– Chcesz przyjechać do mnie? – Twarz mi stężała ze zdenerwowania, gdy czekałam na odpowiedź.
– Jasne – powiedział łagodnie; musiał wiedzieć, ile kosztowało mnie to pytanie. – Porozwieszasz jemiołę? Wszędzie?
– Może… – Starałam się nie zdradzić głosem, jaką czuję ulgę. Albo jaka jestem szczęśliwa. Zagryzłam wargę, tłumiąc mnóstwo rzeczy. – Chcesz prawdziwy świąteczny obiad?
– Indyka? – spytał z nadzieją. – Z nadzieniem chlebowym?
– Jest w zasięgu moich możliwości.
– Sos żurawinowy?
– To też umiem.
– Groszek?
– Szpinak po rzymsku.
– Brzmi nieźle. A mój wkład?
– Wino. – Rzadko piję alkohol, ale wydawało mi się, że lampka z Jackiem to dobry pomysł.
– No dobrze. Daj znać, jeśli coś jeszcze przyjdzie ci do głowy. W przyszłym tygodniu mam tu trochę roboty, a potem muszę spotkać się w sprawie, której się chyba podejmę. Mogę się więc nie pojawić przed świętami.
– Ja w sumie też mam teraz dużo roboty. Wszyscy usiłują załatwić sobie dodatkowe sprzątanie, chcą wydawać przyjęcia i wstawiać choinki do biur.
Do świąt zostały ponad trzy tygodnie. Czyli dużo czasu bez Jacka. Chociaż wiedziałam, że cały ten okres oznacza dla mnie ciężką robotę, ponieważ wyjazd do domu na ślub zaliczałam do obowiązków, poczułam ostre ukłucie na myśl o trzech tygodniach rozłąki.
– Dość długo, nie? – powiedział nagle.
– Tak.
A skoro to przyznaliśmy, oboje szybko się wycofaliśmy.
– No dobrze, będę dzwonił – powiedział żywo.
Podczas rozmowy rozkładał się na kanapie w swoim mieszkaniu w Little Rock. Gęste ciemne włosy miał związane w kucyk. W zimnym powietrzu blizna na jego twarzy stawała się bardzo widoczna, cienka i biała, trochę ściągnięta u szczytu, przy linii włosów przy prawym oku. Jeśli umówił się dziś na spotkanie z klientem, to miał na sobie ładne spodnie i sportową marynarkę, buty z czubkiem, elegancką koszulę i krawat. Gdyby kogoś śledził albo pracował przy komputerze – a było to zajęcie, które coraz częściej dominowało w pracy prywatnego detektywa – włożyłby dżinsy i sweter.
– Co masz na sobie? – spytałam nagle.
– No właśnie też miałem zadać to pytanie. – Najwyraźniej znowu go rozbawiłam.
Milczałam.
– Oj, no dobrze. Mam na sobie… Wolisz od góry czy od dołu? Reeboki, białe skarpetki sportowe, granatowy dres, bokserki i koszulkę Marvela. Właśnie wróciłem z siłowni.
– Odstaw się na święta.
– W garnitur?
– No, może nie aż tak. Ale ubierz się ładnie.
– OK – odrzekł ostrożnie.
W tym roku Boże Narodzenie wypadało w piątek. W tej chwili miałam tylko dwójkę sobotnich klientów, a żaden z tych przybytków nie będzie otwarty dzień po świętach. Może ogarnęłabym to rano w Boże Narodzenie przed przyjazdem Jacka…
– Przywieź ubrania na dwa dni – powiedziałam. – Możemy spędzić razem piątek po południu, sobotę i niedzielę. – Nagle sobie uświadomiłam, jak się rozpędziłam, i głośno wciągnęłam powietrze. – Oczywiście jeśli możesz tak długo. Jeśli chcesz.
– Och, tak. – W jego głosie zabrzmiała jakaś mroczniejsza nuta. – Tak, chcę.
– Uśmiechasz się?
– Można tak powiedzieć. Całym sobą.
Sama się trochę uśmiechnęłam.
– A więc do zobaczenia.
– Przypomnij mi, gdzie mieszka twoja rodzina. W Bartley? Kilka dni temu rozmawiałem o tym z kolegą.
Wydało mi się dziwne, że o mnie rozmawiał.
– Tak, w Bartley. To w delcie, trochę na północny wschód od Little Rock.
– Hm. Spotkanie z rodziną na pewno będzie udane. Możesz mi o tym później opowiedzieć.
– OK. – To rzeczywiście brzmiało dobrze, jeśli sobie uświadomić, że potem będę mogła o tym mówić. Czyli nie czeka mnie cisza i pustka ani długie dni przerabiania napięć w mojej rodzinie.
Ale nic takiego nie powiedziałam Jackowi. Tylko się z nim pożegnałam.
I dokładnie w chwili, gdy odkładałam słuchawkę, słyszałam, jak odpowiada. Zawsze mieliśmy problem z kończeniem rozmowy.
W Arkansas są dwie miejscowości o nazwie Montrose. Następnego dnia pojechałam do tej ze sklepami.
Ponieważ już nie pracowałam dla Winthropów, miałam więcej czasu, wręcz nie było mnie stać na tyle wolnego. Wyłącznie dlatego posłuchałam Carltona, kiedy zasugerował mi udział w świątecznej paradzie. Dopóki nikt więcej się nie zgłosi po moje usługi, mam dwa poranki wolne więcej w tygodniu. I właśnie w jeden z nich pojechałam do Body Time na trening (dzień tricepsa), potem do domu wziąć prysznic i się przebrać, a następnie wybrałam się do biura małej gazety z Shakespeare, by dać anons w dziale ogłoszeń drobnych („Spełnij świąteczne życzenie małżonki – podaruj jej gosposię”).
I oto, chcąc nie chcąc, znowu słuchałam kolęd z taśmy, otoczona ludźmi, którzy w podnieceniu i oczekiwaniu wybrali się na zakupy. Miałam robić to, co lubiłam robić najmniej: wydawać pieniądze, choć zarabiałam niewiele, i to wydawać je na ubrania.
W swoim poprzednim życiu, że tak to ujmę, życiu, które prowadziłam w Memphis jako menadżerka w dużej firmie sprzątającej, ubierałam się całkiem nieźle. W tamtym życiu miałam długie brązowe włosy, a od podnoszenia dwudziestofuntowych ciężarów drżały mi ręce. Byłam też niewiarygodnie naiwna. Wierzyłam, że wszystkie kobiety w głębi duszy są siostrami, a mężczyźni tylko z pozoru zasrańcami, bo to z gruntu porządne i uczciwe istoty.
Na to wspomnienie wydałam mimowolny dźwięk obrzydzenia, a siedząca na ławce metr ode mnie siwowłosa pani powiedziała:
– O tak, po paru tygodniach robi się to trochę przytłaczające, prawda?
Odwróciłam się do niej. Była niska i krępa, ubrana w dres świąteczny z reniferem i zielone spodnie. Jej buty należały do pierwszej ligi wygodnych butów spacerowych. Uśmiechnęła się do mnie. Była sama, tak jak ja, i jeszcze nie skończyła.
– Zaczynają wyprzedaże tak wcześnie, a dekoracje świąteczne wykładają, jak tylko sprzątną rzeczy z Halloween! Coś takiego od razu wytrąca człowieka z nastroju, prawda?
– Prawda. – Obróciłam się, żeby obejrzeć się w szybie, sprawdzić, jak wyglądam. Tak, to byłam ja, Lily, nowsza wersja, krótkie blond włosy, mięśnie jak napięte gumy, czujna i nieufna. Obcy zwykle zagadywali do kogoś innego.
– Przykra sprawa z tymi świętami – powiedziałam do starszej pani i odeszłam.
Wyciągnęłam z torebki listę. W życiu się nie skróci, dopóki czegoś nie odhaczę jako zakupionego. Moja matka pieczołowicie wypisała wszystkie spotkania towarzyskie składające się na przygotowania do ślubu mojej siostry i podkreśliła, w których bezwzględnie muszę wziąć udział. Dołączyła notatki, jak powinnam się ubrać, na wypadek gdybym zapomniała, co jest odpowiednie dla socjety miasteczka Bartley.
Między wierszami, choć nie wprost, zawarła wyraźną prośbę, bym oddała honor siostrze, ubierając się w stosowny strój i starając się być „towarzyska”.
Byłam dorosłą, trzydziestojednoletnią kobietą. Ani dziecinną, ani szaloną, więc Varena czy rodzice nie musieli się obawiać, że skompromituję ich niewłaściwym strojem czy zachowaniem.
Kiedy jednak weszłam do najlepszego domu towarowego w centrum handlowym i zaczęłam przeszukiwać kolejne rozwieszone na wieszakach ubrania, szybko poczułam się kompletnie zagubiona. Wybór był za duży dla kobiety, która na każdym polu maksymalnie uprościła swoje życie. Sprzedawczyni spytała, czy mi w czymś pomóc, a ja pokręciłam głową.
Ten stupor był upokarzający. Zebrałam się w sobie. Przecież mogłam to zrobić. Powinnam…
– Lily… – usłyszałam ciepły, głęboki głos.
Podniosłam wzrok i ujrzałam mojego przyjaciela Boba Winthropa. Jego twarz straciła chłopięce cechy, dzięki którym wydawała się słodka. Bobo stał się dziewiętnastoletnim mężczyzną.
Objęłam go bez namysłu. Ostatnio widziałam go, gdy Winthropowie przeżywali rodzinną tragedię, która ich nieodwracalnie podzieliła. Bobo przeniósł się do koledżu gdzieś poza terenem stanu, bodajże na Florydzie. Chyba mu to służyło. Opalił się i wyraźnie stracił na wadze.
Uściskał mnie chyba jeszcze goręcej niż ja jego. A gdy się odchyliłam, by ponownie mu się przyjrzeć, pocałował mnie, na szczęście na tyle krótko, że nie zdążyło to nabrać znaczenia.
– Masz ferie? – spytałam.
– Tak. A potem zaczynam od nowa na UA. – Uniwersytet Stanu Arkansas miał wielki kampus w Montrose, aczkolwiek niektórzy młodzi ludzie z Shakespeare woleli największą placówkę, w Fayetteville, albo filię w Little Rock.
Spojrzeliśmy na siebie w milczącej zgodzie, by nie omawiać powodów, dla których Bobo na jakiś czas opuścił stan.
– Co dziś porabiasz, Lily? Nie pracujesz?
– Nie – odparłam krótko. Miałam nadzieję, że nie spyta, dlaczego jego matka przestała mnie zatrudniać, w efekcie czego straciłam też paru innych klientów.
Przyjrzał mi się bardzo, bardzo uważnie.
– I przyszłaś na zakupy?
– Moja siostra wychodzi za mąż. Muszę jechać do domu na wesele i przyjęcia przedślubne.
– Więc przyszłaś po jakieś ubrania. – Dalej mi się przyglądał. – A nie lubisz robić zakupów.
– Zgadza się – potwierdziłam ze smutkiem.
– Musisz iść na wieczór panieński?
– Mam całą listę – odparłam, świadoma, jak niewesoło brzmi mój głos.
– No, pokaż.
Podałam mu kartkę z listu od mamy.
– Wieczór panieński… dwa wieczory panieńskie… Obiad. Próba obiadu. Ślub… Będziesz świadkową?!
Kiwnęłam głową.
– A więc na sam ślub siostra ma dla ciebie sukienkę?
Jeszcze raz kiwnęłam głową.
– No to czego potrzebujesz?
– Mam elegancki czarny garnitur – odparłam.
Bobo patrzył na mnie wyczekująco.
– I koniec.
– O rany, Lily. – Teraz już brzmiał młodzieńczo. – No to masz sporo rzeczy do kupienia!
Wieczorem rozłożyłam zakupy na łóżku. Musiałam użyć karty kredytowej, ale kupiłam rzeczy, które miały mi posłużyć długi czas.
Dobrze skrojone czarne spodnie. Na jedno przyjęcie włożę do nich złotą satynową kamizelkę i jedwabną bluzkę w kolorze złamanej bieli. Na drugie – jaskrawobłękitną jedwabną koszulkę bez rękawów i czarną marynarkę. Do tego mogłam zdecydować się na buty, które pasowały do czarnego garnituru, albo niebieskie pantofle z przeceny. Porządny czarny garnitur idealnie nadawał się na próbę obiadu. Na sam obiad z kolei wybrałam białą sukienkę bez rękawów, którą zimą nosiłam do czarnej marynarki, a latem samą. Do każdego stroju miałam odpowiednią bazę, a jeszcze kupiłam złote kolczyki koła i wielką złotą broszkę w abstrakcyjnym kształcie. Miałam też brylantowe kolczyki po babci i wąską brylantową broszkę.
I to wszystko dzięki poradom Boba.
– Musiałeś czytać dziewczyńskie magazyny Amber Jean – zarzuciłam mu. Bobo miał młodszą siostrę.
– Nie. Na zakupach kieruję się tylko jednym: wszystko musi do siebie pasować albo ze sobą korespondować. Pewnie wiem to od mamy. Ma rozmaite ubrania, które można mieszać i zestawiać.
Powinnam o tym pamiętać. W końcu dwa razy do roku sprzątałam garderobę Beanie Winthrop.
– Mieszkasz w domu? – spytałam, gdy zbierał się do odejścia. Sytuacja Winthropów była tak trudna, że miałam lekkie opory, by zadawać mu jakiekolwiek pytania dotyczące jego rodziny.
– Nie. Mam mieszkanie na Chert Avenue. Dopiero co się wprowadziłem, przed letnim semestrem. – Bobo się zarumienił, po raz pierwszy wydawał się skrępowany. – Staram się spędzić trochę czasu w domu, żeby moja rodzina nie czuła się zbyt… okaleczona. – Przeczesał palcami oklapłe blond włosy. – A co u ciebie? Dalej spotykasz się z tym prywatnym detektywem?
– Tak.
– I ciągle się wam układa? – dodał pospiesznie, schodząc z niepewnego gruntu.
Kiwnęłam głową.
Jeszcze raz mnie uściskał i poszedł załatwiać jakieś swoje sprawy, zostawiając mnie pod opieką sprzedawczyni o imieniu Marianna. Zwróciła na nas uwagę, kiedy Bobo do mnie dołączył, a teraz, gdy się oddalił, już nie chciała mnie zostawić w spokoju.
Gdy minął mi pierwszy szok, prawie się cieszyłam, że mam nowe ubrania. Odcięłam metki i powiesiłam wszystkie te ciuchy w szafie w pokoju gościnnym, rozsuwając wieszaki, tak żeby nic się nie pomięło. Jeszcze całe dnie później przyłapywałam się na tym, że od czasu do czasu, otworzywszy ostrożnie drzwi, jakbym się bała, że jakimś cudem wrócą do sklepu, gapię się na nowe stroje.
Zawsze bardzo nieufnie podchodziłam do kwestii makijażu, fryzury. Nogi goliłam tak gładko, że przypominały pupę niemowlęcia. Lubię wiedzieć, jak wyglądam. Lubię to kontrolować. Ale nie lubię, gdy ludzie się za mną oglądają, nie chcę, by zwracali na mnie uwagę. Dżinsy i dresy, które noszę do sprzątania domów, do mycia psów i załatwiania sprawunków, służyły mi za kamuflaż. Były praktyczne, tanie i dobrze mnie maskowały.
Gdy włożę nowe ubrania, ludzie będą na mnie patrzeć.
Te wszystkie zmiany i perspektywa powrotu do Bartley budziły we mnie wielki niepokój. Rzuciłam się w wir pracy. W każdą sobotę sprzątałam gabinet Carrie Thrush, która wspomniała, że chciałaby korzystać z moich usług częściej – ale musiałam mieć pewność, że nie kieruje się przekonaniem, że mam problemy finansowe. W sprawach zawodowych i w przyjaźni nie ma miejsca na litość.
Sprzątałam w domu Drinkwaterów i w biurze podróży, i w gabinecie doktora Sizemore’a. Zostało mi też mieszkanie Deedry Dean, a w tej chwili miałam więcej godzin u pani Rossiter, która złamała rękę, wyprowadzając Durwooda, swojego starego cocker spaniela. Ale to było za mało.
Zlecono mi udekorowanie dwóch choinek – jedną ubrałam dobrze, a drugą wyjątkowo dobrze; ta była dla mnie świetną reklamą, ponieważ stała w siedzibie Izby Handlowej. Powiesiłam na niej ptaszki i owoce, a dzięki ciepłym, stonowanym kolorom i dyskretnym lampkom drzewko wyróżniało się na tle wszystkich innych w mieście spokojną elegancją.
Przestałam zamawiać gazetę z Little Rock na koszt firmy – musiałam zaczekać, aż zdobędę więcej klientów. We wtorek po południu właśnie sprzątałam w gabinecie doktora Sizemore’a, kiedy zobaczyłam pomiętą część niedzielnego wydania. Zgarnęłam ją, żeby wrzucić do kosza na makulaturę, lecz w tym momencie mój wzrok padł na nagłówek Nierozwiązane zbrodnie odbierają radość ze świąt. Numer ukazał się dwa dni po Święcie Dziękczynienia, z czego wywnioskowałam, że ktoś z personelu wepchnął gdzieś gazetę wśród przedświątecznych porządków.
Przysiadłam na krześle w poczekalni, żeby przeczytać pierwsze trzy akapity.
Jak co roku, starając się upakować jak najwięcej powiązanych ze świętami historii, „Arkansas Democrat Gazette” przeprowadziła wywiady z rodzinami ludzi, którzy zostali zamordowani (o ile zagadka morderstwa nie została rozwiązana) albo uprowadzeni (o ile nie ustalono tożsamości porywacza).
Nie kontynuowałabym lektury artykułu, ponieważ takie tematy przywoływały w moim przypadku za dużo złych wspomnień, gdyby nie zdjęcie niemowlęcia, pod którym widniał podpis: „Summer Dawn Macklesby w chwili zaginięcia. Nie odnaleziono jej od niemal ośmiu lat”.
Na zdjęciu była maleńka, miała może tydzień. Do wątłego pasma włosów jakimś cudem przymocowano jej koronkową kokardkę.
Wiedziałam, że dla własnego dobra nie powinnam tego robić, ale zaczęłam szukać imienia dziecka w tekście. Znalazłam je jakoś w połowie artykułu, zaraz po historii matki trójki dzieci zastrzelonej przy kasie samoobsługowej w Wigilię i opłakiwanej przez narzeczonego sprzedawczyni ze spożywczaka, zgwałconej i zasztyletowanej na przyjęciu urodzinowym w Święto Dziękczynienia.
„W tym tygodniu mija osiem lat od chwili, gdy Summer Dawn Macklesby została porwana z werandy domu rodziców na przedmieściu Conway. Teresa Macklesby, szykując się do wyprawy na zakupy, zostawiła maleńką córeczkę w nosidełku na werandzie i cofnęła się do domu po paczkę, którą zamierzała nadać przed Bożym Narodzeniem. Kiedy była w środku, zadzwonił telefon. Macklesby jest pewna, że nie było jej na werandzie najwyżej pięć minut, a jednak kiedy wróciła, Summer Dawn już zniknęła”.
Zamknęłam oczy. Złożyłam gazetę tak, by nie móc czytać reszty historii, zaniosłam ją do śmietnika i wyrzuciłam, jakby cała była skażona bólem i udręką bijącymi z tej historii.
W nocy musiałam się przejść.
Czasami sen ze mną igrał i mi umykał. W takich momentach, choćbym była nie wiadomo jak zmęczona, choćbym nie wiadomo ile energii potrzebowała na następny dzień, musiałam się przejść. Chociaż działo się tak wiele rzadziej niż choćby rok temu, nadal zdarzało mi się co najmniej raz na dwa tygodnie.
Było to dla mnie niepojęte.
W końcu, jak sama sobie tłumaczyłam, Zło już się stało. Nie musiałam się dłużej bać.
Chyba każdy czekał na Zło? Na pewno każda znana mi kobieta. Może mężczyźni też, tylko się do tego nie przyznają? W przypadku kobiety chodziło oczywiście o porwanie, gwałt i pchnięcie nożem. O to, że ktoś ją porzuci, żeby się wykrwawiła, nim inni ją znajdą, żywą czy martwą, z odrazą czy żałością.
Tak właśnie było ze mną.
Ponieważ nie miałam dzieci, nigdy nie musiałam sobie wyobrażać żadnych innych katastrof. Ale dziś pomyślałam, że może istnieje Większe Zło, coś gorszego niż to, co przydarzyło się mnie. Bo porwanie dziecka jest jeszcze gorsze. O wiele straszniej wyobrażać sobie przez lata, że kości twojego dziecka leżą w błocie w jakimś rowie albo twoje dziecko żyje i jest regularnie molestowane przez jakiegoś potwora.
A ty nie wiesz.
Przez ten artykuł w gazecie zaczęłam sobie coś takiego wyobrażać.
Miałam nadzieję, że Summer Dawn Macklesby nie żyje. Miałam nadzieję, że umarła już kilka godzin po porwaniu. Miałam nadzieję, że w chwili śmierci była nieprzytomna. Kiedy tak szłam i szłam przez zimną noc, wydawało mi się to najbardziej optymistycznym scenariuszem.
Oczywiście niewykluczone, że jakaś kochająca się para, która rozpaczliwie pragnęła córeczki, kupiła małej wszystko, czego ta zapragnęła, zapisała dziewczynkę do wspaniałej szkoły i cudownie ją wychowywała.
Ale tak naprawdę nie wierzyłam, że w takich historiach możliwe jest szczęśliwe zakończenie, tak jak nie wierzyłam, że ludzie są z gruntu dobrzy. Nie wierzyłam, że Bóg wynagradza cierpienie. Nie wierzyłam, że gdy jedne drzwi się zamykają, drugie się otwierają.
Moim zdaniem to wszystko było gówno warte.
Przez wyjazd do Bartley musiałam opuścić trochę zajęć karate. A siłownia miała być zamknięta w Wigilię, Boże Narodzenie i następnego dnia. Może zamiast treningu karate zrobiłabym w domu gimnastykę? A moje bolące ramię przez ten czas by się zregenerowało. Kiedy pakowałam torbę na wyjazd, starałam się już nie narzekać. Musiałam tam pojechać i zachowywać się na poziomie.
Do Bartley miałam jakieś trzy godziny jazdy na wschód i trochę na północ, po drodze starałam się wzbudzić w sobie jakieś przyjemne oczekiwania co do nadchodzącej wizyty.
Byłoby mi łatwiej, gdybym nienawidziła swoich rodziców. Ale ja ich kochałam.
W żadnej mierze nie ponosili winy za to, że moje porwanie, gwałt i rany narobiły w mediach szumu, który niewyobrażalnie bardziej zmienił moje i ich życie.
I w żadnej mierze nie ponosili winy za to, że po tym drugim, publicznym gwałcie w świetle reflektorów i kamer telewizyjnych nikt z mojego otoczenia nie był najwyraźniej w stanie traktować mnie jak normalnej osoby.
Nie była to też wina moich rodziców, że chłopak, z którym chodziłam od dwóch lat, przestał się ze mną widywać, gdy tylko ucichło zainteresowanie mediów.
Ani oni, ani ja nie byliśmy w najmniejszym stopniu winni tego wszystkiego, niemniej na zawsze zmieniło to nasze relacje. Rodzice nie byli w stanie na mnie spojrzeć, nie myśląc o tym, co mi się przydarzyło. Nie byli w stanie ze mną rozmawiać tak, by ta trauma w pewnym momencie nie doszła do głosu. Moja siostra Varena, zawsze swobodniejsza i bardziej wytrzymała ode mnie, nigdy nie zdołała zrozumieć, dlaczego nie stanęłam po tym szybko na nogi, czyli tak jak zawsze. A moi rodzice nie wiedzieli, jak odnosić się do kobiety, którą się stałam.
Na skutek tych rozmyślań poczułam się jak chomik biegnący w kołowrotku i umęczona tym stanem, niemal z radością powitałam widok przedmieść Bartley – biednych, walących się domów czy szemranych firemek, które witały przybyszów u progu większości miasteczek.
Minęłam stację paliw, na której moi rodzice tankowali samochody, pralnię chemiczną, dokąd mama zanosiła płaszcze, kościół prezbiteriański, do którego chodzili całe swoje życie, gdzie byli ochrzczeni, wzięli ślub, gdzie ochrzcili córki i gdzie odbędzie się kiedyś poświęcone im nabożeństwo żałobne.
Skręciłam w znajomą ulicę. Przecznicę dalej w zimowej szacie stał dom, w którym się wychowałam. Krzaki różane przycięto. Gładki trawnik dużego podwórka był blady od mrozów. Otoczony różami mojego ojca dom stał pośrodku dużej działki. Na drzwiach wisiał duży bożonarodzeniowy wieniec ze splecionych winorośli i małe złote trąbki. Przez duże okno frontowe dało się zauważyć przystrojoną choinkę. Kiedy Varena i Dill się zaręczyli, rodzice odmalowali dom, tak żeby był lśniąco biały na wesele.
Zaparkowałam na podjeździe, na betonowym pasie, który rodzice wylali, gdy zaczęłyśmy z Vareną prowadzić. W kółko ktoś do nas wpadał i mama z tatą mieli dość blokowania swoich samochodów.
Wysiadłam powoli i dłuższą chwilę wpatrywałam się w dom, rozciągając nogi po jeździe. Kiedy tu mieszkałam, wydawał mi się taki duży. Zawsze czułam się szczęściarą, że dorastałam właśnie tutaj.
Teraz widziałam typowy budynek z lat pięćdziesiątych, z dwoma garażami, salonem, wielką kuchnią, jadalnią, trzema sypialniami i dwiema łazienkami.
Na tyłach garażu ojciec miał warsztat – co prawda nigdy nic w nim nie zrobił, ale mężczyzna musi mieć warsztat. Podobną funkcję pełniła maszyna do szycia w rogu pokoju rodziców – bo kobieta musi mieć maszynę do szycia – mimo że matka w życiu zszyła najwyżej rozdarcie. Mieliśmy też komplet sreber – z którego nigdy nie jedliśmy. Za jakiś czas podzielimy się z Vareną tymi srebrami i to my będziemy musiały dbać o te ciężkie, zdobione srebra, które były zbyt cenne i za kłopotliwe w użyciu, by nimi jeść.
Wzięłam z tylnego siedzenia walizkę oraz pokrowiec z ubraniami i podeszłam do drzwi frontowych. Z każdym krokiem szło mi się ciężej.
Wróciłam.
Otworzyła Varena – przez chwilę mierzyłyśmy się uważnie wzrokiem, a potem ostrożnie się uścisnęłyśmy.
Wyglądała dobrze.
W dzieciństwie ja byłam tą ładniejszą. Miałam bardziej niebieskie oczy, prostszy nos, pełniejsze wargi. Dziś nie bardzo się tym przejmowałam, za to najwyraźniej przejmowała się tym Varena. Miała długie włosy, nieco bardziej rude niż mój naturalny kolor, i odrobinę zadarty nos. Nosiła niebieskie szkła kontaktowe, które nadawały jej tęczówkom wręcz dziwny kolor. Była z pięć centymetrów niższa, miała też większe piersi i pupę.
– Jak idą ślubne przygotowania? – spytałam.
Otworzyła szeroko oczy i zamachała rękami. A więc było nerwowo.
Za jej plecami zobaczyłam stoły przygotowane na przyjęcie prezentów.
– O rany – powiedziałam, kręcąc głową na ten widok. Trzy długie meble (na pewno wypożyczono je z kościoła) nakryto bieluteńkimi obrusami, a na każdym skrawku powierzchni stały dobra konsumpcyjne: kieliszki do wina, serwetki i obrusy, porcelana, srebra – jeszcze więcej sreber! – wazony, noże do listów, albumy na zdjęcia, noże i deski do krojenia, tostery, koce…
– Ludzie są tacy kochani… – powiedziała Varena, a ja czułam, że mówi tak przy każdej okazji; nie że była nieszczera, ale na pewno powtarzała to wszystkim.
– No, do tej pory nikt nie musiał wydać na nas ani centa, prawda? – zauważyłam, podnosząc brwi. Ani Varena, ani ja nigdy nie wychodziłyśmy za mąż, w przeciwieństwie do części szkolnych znajomych, który zdążyli się już po dwa razy rozwieść.
Do salonu weszła moja mama. Była blada, ale blada jest zawsze, tak jak ja. Varena lubi się opalać, a mój ojciec robi to mimowolnie, ponieważ pracę na dworze uwielbia jak nic innego.
– Och, kochanie! – powiedziała mama, przytulając mnie. Jest ode mnie niższa, chuda jak szczapa, a jej blond włosy są tak wyblakłe, że wydają się białe. Oczy ma niebieskie, jak wszyscy członkowie naszej rodziny, ale w ostatnich pięciu–sześciu latach też straciły dawny blask. Nigdy nie nosiła okularów, ma słuch doskonały, a dziesięć lat temu pokonała raka piersi. Nie ubiera się najmodniej, zawsze natomiast gustownie.
Te wszystkie miesiące i lata jakby zniknęły. Miałam wrażenie, że widziałam je wczoraj.
– Gdzie tata? – spytałam.
– Pojechał do kościoła po jeszcze jeden stół – wyjaśniła Varena, starając się choć trochę powściągnąć uśmiech. Mama też.
– Wciągnął się w te całe przygotowania?
– Ach, przecież wiesz, że to uwielbia – odparła moja siostra. – Czekał na to od lat.
– W Bartley to będzie ślub dziesięciolecia – zauważyłam.
– No, jeśli pani Kingery tu dotrze, to owszem. – Ruszyłyśmy do mojego dawnego pokoju. W głosie mojej siostry usłyszałam trochę skargi, a trochę obojętności, jakby skarżyła się tak długo, że nie przestało to wywoływać w niej emocje.
– Nie wiadomo, czy matka Dilla przyjedzie? – spytałam z niedowierzaniem. – Jest chora, tak? Czy za stara?
Moja mama westchnęła.
– Nie do końca wiemy, na czym polega problem. – Chwilę wpatrywała się w przestrzeń, jakby wyjaśnienie zachowania teściowej Vareny wypisano na trawniku za oknem.
Varena wzięła ode mnie torbę na ubrania i otworzyła szafę, żeby rozwiesić wieszaki. Ja położyłam walizkę na trzyczęściowej komodzie, która była moją dumą i radością, gdy miałam szesnaście lat. Siostra zerknęła na mnie przez ramię.
– Wydaje mi się, że pani Kingery tak szalała za pierwszą żoną Dilla – wyjaśniła – że nie chce oglądać jej następczyni. A do tego mieli Annę, i w ogóle.
– Moim zdaniem powinna się cieszyć, że Anna będzie miała taką dobrą macochę – powiedziałam, choć po prawdzie nie miałam pojęcia, jaką macochą może być moja siostra.
– Byłoby to rozsądne podejście. – Moja matka westchnęła. – Nie mam pojęcia, czego się po niej spodziewać, a nie można jej spytać tak prosto z mostu.
Ja bym mogła. Ale one na pewno by tego nie chciały.
– Będzie musiała przyjść na próbę, prawda?
Spojrzały po sobie niespokojnie.
– Mamy nadzieję, że się pojawi – odrzekła Varena. – Ale Dill chyba nie jest w stanie mi powiedzieć, co ta kobieta zrobi.
Matka Dilla – a właściwie Dillarda – Kingery’ego ciągle była w jego mieście rodzinnym, bodajże Pine Bluff.
– Od kiedy się z nim spotykasz? – spytałam.
– Od siedmiu lat. – Varena uśmiechnęła się promiennie. To pytanie też oczywiście często padało, odkąd ogłosili z Dillem zaręczyny.
– Jest od ciebie starszy?
– Tak, jest nawet starszy od ciebie.
Niektóre rzeczy się nie zmieniają.
Usłyszałyśmy z dołu wołanie ojca:
– Może mi któraś pomóc z tym cholerstwem?
Ja ruszyłam do niego jako pierwsza.
Mój ojciec, przysadzisty, niski i łysy jak kolano, ściągnął już z paki pikapa długi stół, dowlókł go do wejścia i ewidentnie potrzebował pomocy, by wtaszczyć mebel po schodach.
– Cześć, kotku – powiedział, uśmiechając się promiennie.
Pomyślałam, że ten uśmiech zaraz zniknie, więc uściskałam go, póki mogłam. Potem dźwignęłam stół oparty o biegnącą aż do drzwi żelazną balustradę.
– Na pewno to nie jest dla ciebie za ciężkie? – zmartwił się. Zawsze mu się roiło, że gehenna, którą przeszłam, w jakiś sposób osłabiła mnie wewnętrznie, że stałam się przez to słaba. Jego przekonania nie zmieniał fakt, że wyciskałam pięćdziesiąt pięć kilogramów, czasami więcej.
– Na pewno – odparłam.
Sam podniósł stół z drugiej strony. Mebel miał metalowe nogi, które składało się dla ułatwienia transportu. Manewrując ostrożnie, wnieśliśmy go po schodkach i dalej do salonu. Ja trzymałam stół na boku, a tata rozłożył mu nogi i je zablokował. Na koniec go postawiliśmy. Przez cały czas głośno narzekał, że za dużo robię i że się nadwerężę.
Czułam, jak rośnie mi ciśnienie.
W samą porę pojawiła się matka z kolejnym nieskazitelnym białym obrusem. Rozpostarła go bez słowa. Chwyciłam materiał z jednej strony i razem rozłożyłyśmy go równo na blacie. Ojciec mówił bez przerwy: o tym, jak dużo prezentów ślubnych dostali Varena i Dill, ile rozesłali zaproszeń, ile odesłano potwierdzeń, o przyjęciu…
Przyglądałam mu się ukradkiem, gdy przenosiliśmy część prezentów na nowy stół. Tata nie wyglądał najlepiej. Miał niepokojąco czerwoną twarz, chyba bolały go nogi, ręce lekko mu drżały. Wiedziałam, że zdiagnozowano mu nadciśnienie i artretyzm.
Gdy skończyliśmy, zapadła niezręczna cisza.
– Jedźmy do mnie, zobaczysz suknię – zaproponowała Varena.
– Dobra.
Wsiadłyśmy do jej samochodu, żeby podjechać kawałeczek dalej. Zajmowała żółty domek obok dużego żółtego budynku, w którym mieszkali Emory i Meredith Osbornowie ze swoją córeczką i noworodkiem – wyjaśniła Varena.
– Kiedy Osbornowie kupili ten dom od starej pani Smitherton… Nie wiem, czy ci mówiłam, że przeprowadza się do Dogwood Manor… No więc martwiłam się, że podniosą mi czynsz, ale tego nie zrobili. Lubię oboje, chociaż tak naprawdę nie za często ich widuję. Ich córka jest przesłodka, zawsze ma we włosach kokardę. Często bawi się z Anną. Meredith czasami zajmuje się po szkole Anną i córeczką państwa O’Shea.
Pamiętałam mgliście, że państwo O’Shea to prezbiteriański kapłan i jego małżonka. Przeprowadzili się, gdy już przeniosłam się do Shakespeare.
Varena trajkotała, jakby nie mogła się doczekać, aż nadrobię wszystkie szczegóły jej życia. Albo jakby czuła się przy mnie niezręcznie.
Wjechałyśmy na podjazd i minęłyśmy większy budynek, by zaparkować przed domem Vareny. Była to mniejsza kopia tego pierwszego, wykończona bladożółtym sidingiem i ciemnozielonymi okiennicami w białym obramowaniu.
Na podwórku bawiła się chudziutka dziewczynka o długich brązowych włosach. Rzeczywiście nad grzywką sterczała jej czerwono-zielona kokarda. W ten zimny dzień miała na sobie bluzę dresową, płaszczyk i nauszniki, a i tak sprawiała wrażenie zmarzniętej, Pomachała wysiadającej z samochodu Varenie.
– Dzień dobry, panno Vareno! – zawołała grzecznie. W rękach trzymała piłkę. Gdy i ja wysiadłam, wbiła we mnie zaciekawione spojrzenie.
– Eve, to moja siostra Lily. – Varena odwróciła się do mnie. – Eve też ma siostrę. Całkiem nową,
– Jak ma na imię? – spytałam, bo wydawało mi się, że powinnam to zrobić. Nie miałam zielonego pojęcia, jak obchodzić się z dziećmi.
– Jane Lilith – bąknęła cicho Eve.
– Ślicznie – odparłam, bo nic innego nie przyszło mi do głowy.
– A teraz śpi? – spytała Varena.
– Tak. Mamusia też – odrzekła dziewczynka płaczliwie.
– Chodź do mnie, pokażę ci suknię ślubną – zaproponowała Varena.
Eve dosłownie pojaśniała. Varena najwyraźniej świetnie sobie radziła z dziećmi. Poszłyśmy razem do niewielkiego pokoju na frontowego i dalej za Vareną do jej sypialni. Szafa była otwarta, a suknia ślubna, opakowana w foliowy worek, wisiała na specjalnym wieszaku na drzwiach.
No cóż, była biała i ślubna.
– Przepiękna – powiedziałam jednak. Nie jestem idiotką.
Dziewczynkę zatkało.
– Ojejciu!
Varena się roześmiała. Patrzyłam na jej ciepłą i wrażliwą twarz, wyglądała tak dobrodusznie i przyjaźnie.
– Miło mi, że ci się podoba – powiedziała i dalej mówiła do małej swobodnie, w sposób całkowicie dla mnie nieosiągalny.
– Możesz mnie podnieść, żebym zobaczyła szal? – spytała Eve.
Spojrzałam na wskazywany przez nią przedmiot. Wielometrowy welon, przymocowany do wymyślnego diademu, znajdował się w osobnej torbie przymocowanej do głównej.
– Och, kochanie, jesteś za duża, żebym cię podnosiła.
Varena pokręciła głową. Mimowolnie podniosłam brwi. Naprawdę nie była w stanie podnieść tej dziewczynki? Oceniłam jej ciężar. Jakieś trzydzieści parę kilo. Przykucnęłam, chwyciłam małą w biodrach i podniosłam.
Eve pisnęła z zaskoczenia i uciechy. Odchyliła głowę, by na mnie spojrzeć.
– Teraz widzisz? – spytałam.
Przyglądała się welonowi, podziwiała połyskującą tiarę ozdobioną cekinami i na chwilę rozpłynęła się w marzeniach.
– Może mnie już pani postawić – powiedziała wreszcie, a ja opuściłam ją delikatnie. Przyjrzała mi się uważnie. – Pani jest bardzo silna – dodała z podziwem. – Na pewno nikt z panią nie zadziera.
Czułam ciężar milczenia Vareny.
– Nie – odparłam. – Teraz już nikt ze mną nie zadziera.
Na drobnej buzi Eve odbiło się zamyślenie. Podziękowała Varenie w niebywale grzeczny sposób za pokazanie sukni i welonu, ale gdy powiedziała, że musi iść do domu, miałam wrażenie, że jest rozkojarzona.
Varena odprowadziła ją wzrokiem.
– Och, jest Dill! – krzyknęła radośnie.
Chwilę wpatrywałam się w zwiewną białą masę kreacji ślubnej, po czym podążyłam za siostrą do salonu.
Znałam Dilla Kingery’ego, jeszcze zanim przeprowadził się do Bartley. Dopiero co zaczął spotykać się z Vareną, kiedy w moim życiu wydarzyło się tamto wszystko. W tym okresie, kiedy cała nasza rodzina potrzebowała absolutnie każdej pomocy, był dla niej wielkim wsparciem.
Od tego czasu byli razem. Mieli za sobą długi okres narzeczeństwa – na tyle długi, że Varena nasłuchała się docinków od koleżeństwa w pracy, w niewielkim miejscowym szpitalu.
Patrzyłam teraz na Dilla, zastanawiając się, dlaczego tak się ociągał. Zapewne nie opędzał się od kobiet. Był niezaprzeczalnie miły, ale nie powalał wyglądem. Miał rzednące rudawozłote włosy, ładne brązowe oczy, okulary w drucianych oprawkach i radosny uśmiech. Jego córka Anna była chudą drobną ośmiolatką, tak jak Eve, miała gęste brązowe włosy do pasa, jaśniejsze niż ojca, poza tym jego oczy i uśmiech. Dill powiedział nam, że jej mama zginęła w wypadku samochodowym, gdy mała miała półtora roku.
Patrzyłam, jak Anna przytula się do Vareny. Już miała pobiec bawić się z Eve, gdy Dill ją zatrzymał.
– Przywitaj się z ciocią Lily – nakazał.
– Dzień dobry, ciociu Lily – powiedziała dziewczynka posłusznie i niedbale pomachała mi ręką; odpowiedziałam jej tym samym. – Mogę się pobawić z Eve, tato?
– Tak, skarbie – odrzekł Dill i dwie dziewczynki wybiegły na dwór, a mój przyszły szwagier odwrócił się, by mnie uściskać. Musiałam to znieść, więc zniosłam, ale nie jestem przytulaską. I nie do końca pasowała mi „ciocia Lily”.
Dill zadał mi kilka standardowych pytań, które zadaje się komuś niewidzianemu od jakiegoś czasu, a ja wydusiłam z siebie uprzejme odpowiedzi. Już się spinałam, choć nie stało się na razie nic, bym miała do tego powód. Co się działo? Patrzyłam za okno, gdy Dill z moją siostrą omawiali plany na wieczór. Zrozumiałam, że dziś Dill urządza wieczór kawalerski, a Varena z naszą mamą idą na panieński.
Patrzyłam, jak dwie dziewczynki bawią się na trawniku, rzucając sobie piłkę plażową i dużo biegając; próbowałam sobie przypomnieć, jak bawiłyśmy się tak z Vareną. Na pewno tak było, prawda? Niestety nie mogłam przywołać ani jednego konkretnego wspomnienia.
Nie pytając mnie o zdanie, Dill powiedział Varenie, że odwiezie mnie do domu, by mogła przygotować się do wyjścia. Zerknęłam na zegarek. Jeśli Varena musiała mieć trzy godziny, żeby przygotować się do imprezy, to moim zdaniem przede wszystkim potrzebowała profesjonalnej pomocy. Najwyraźniej jednak propozycja Dilla jej się spodobała, więc wyszłam i stanęłam obok jego forda bronco. Z większego domu wyszła drobniutka, chuda kobieta i zawołała Eve.
– Dzień dobry – powiedziała na mój widok.
– Dzień dobry – odparłam.
Eve podbiegła, a zaraz za nią Anna.
– Mamo, to siostra Vareny – wyjaśniła Eve. – Przyjechała na ślub. Varena pokazała mi sukienkę, a panna Lily mnie podniosła, żebym zobaczyła welon. Nie masz pojęcia, jaka panna Lily jest silna! Na pewno umiałaby podnieść konia!
– O mój Boże – odrzekła jej mama. Na chudej twarzy kobiety pojawił się uroczy uśmiech. – No to lepiej się przywitam. Jestem mamą Eve, jak już się pewnie pani domyśliła. Meredith Osborn.
– Miło mi, Lily Bard. – Zgodnie ze słowami Vareny ta kobieta dopiero co urodziła, a tymczasem sama wyglądała jak dziecko. Stracenie „brzucha” nie było dla niej problemem. Wydawało mi się, że jest w moim wieku, a mogła być nawet młodsza.
– Może nas pani podnieść razem, panno Lily? – poprosiła Eve, a moja przyszła siostrzenica nagle spojrzała na mnie z większym zainteresowaniem.
– Pewnie tak. – Przykucnęłam. – Po jednej na rękę, hop!
Dziewczynki stanęły po bokach, a ja je objęłam i wstałam, pilnując, by nie stracić równowagi. Dziewczynki piszczały z uciechy.
– Nie ruszajcie się – ostrzegłam je, a one przestały wierzgać. Bałam się, że się z nimi przewrócę.
– Jesteśmy królowymi świata! – krzyknęła z emfazą Anna, ręką wskazując podwórko. – Patrzcie, jak jesteśmy wysoko!
Dill rozmawiał z Vareną w progu, ale teraz obejrzał się na córkę. Na widok tego, co się dzieje, jego twarz przybrała niemal komiczny wyraz.
Podszedł do nas szybko z niespokojnym uśmiechem osoby, która stara się powściągnąć panikę.
– Lepiej zejdź na dół, kochanie! Cioci Lily musi być ciężko!
– One są drobniutkie – powiedziałam łagodnie i zsunęłam Annę na ziemię. Potem obróciłam Eve i ostrożnie ją postawiłam. Uśmiechnęła się do mnie promiennie. Mama patrzyła na nią z tym uśmiechem miłości, który pojawia się na twarzach kobiety, kiedy patrzą na swoje dzieci. Z domu dobiegło nas kwilenie.
– O, twoja siostrzyczka płacze – powiedziała zmęczonym głosem Meredith. – Musimy iść do domu. Do widzenia, panno Bard, miło było panią poznać.
Skinęłam jej głową, uśmiechnęłam się lekko do Eve. Patrzyła na mnie wielkimi brązowymi oczami. Uśmiechnęła się szeroko, od ucha do ucha, i pognała za mamą.
Anna z tatą siedzieli już w bronco, więc do nich dołączyłam. Dill trajkotał przez całą drogę do domu moich rodziców, ale ledwie go słyszałam. I tak już rozmawiałam dziś z liczbą ludzi, która normalnie przypadała na moje trzy czy cztery dni w Shakespeare. Odzwyczaiłam się od pogaduszek. Wysiadłam pod domem, kiwnęłam głową Dillowi i Annie i weszłam do środka. Mama krzątała się sprawnie w kuchni, żeby przygotować nam coś do jedzenia, zanim wyjdziemy na panieński. Tata w łazience szykował się na kawalerski.
Mama się martwiła, że jacyś kumple Dilla zaszaleją i zamówią na imprezę striptizerkę. Wzruszyłam ramionami. Ojciec nie byłby tym śmiertelnie zgorszony.
– Martwię się nadciśnieniem ojca – wyjaśniła mama z półuśmiechem. – Nie wiadomo, co by się stało, gdyby z tortu wyskoczyła naga kobieta!
Nalałam mrożonej herbaty i ustawiłam szklanki na stole.
– Mało prawdopodobne, by ktoś wpadł na taki pomysł – powiedziałam, bo szukała pokrzepienia. – Dill nie jest smarkaczem, a to nie jego pierwsze małżeństwo. Żaden z jego tutejszych kumpli nie wygląda mi na takie szaleństwa. – Usiadłam na swoim miejscu.
– Masz rację – przyznała mama z odrobiną ulgi. – Ty zawsze jesteś taka rozsądna, Lily.
Nie zawsze.
– Czy ty się teraz… z kimś spotykasz, kochanie? – spytała ostrożnie.
Popatrzyłam na nią, gdy z talerzami w rękach pochylała się nad stołem. Niewiele brakowało, bym w pierwszym odruchu zaprzeczyła.
– Tak.
Przez jej bladą, wąską twarz przemknął wyraz tak wielkiej ulgi, że mało się nie wycofałam. W każdej wspólnej chwili spędzonej z Jackiem szukałam po omacku określenia na naszą relację, a na myśl o tym, że standardowo ze sobą chodzimy, straszliwie się denerwowałam.
– Możesz mi coś zdradzić na jego temat? – spytała mama spokojnym głosem, ale gdy odstawiała talerze, drżały jej ręce. Usiadła naprzeciwko mnie i zaczęła mieszać herbatę.
Nie miałam pojęcia, co powiedzieć.
– Albo nie, nie chcę naruszać twojej prywatności – dodała po chwili spłoszona.
– Nie – powstrzymałam ją równie szybko. Wydawało mi się okropne, że tak nieufnie odnosimy się do każdego słowa i każdej chwili milczenia między nami. – Nie… w porządku… w porządku. On… – Wyobraziłam sobie Jacka i zalała mnie fala tęsknoty, tak silna i dojmująca, że zabrakło mi tchu. Odczekałam, aż minie, i podjęłam: – Jest prywatnym detektywem. Mieszka w Little Rock. Ma trzydzieści pięć lat.
Mama odłożyła kanapkę na talerz i zaczęła się uśmiechać.
– To wspaniale, kochanie. A jak się nazywa? Był już kiedyś żonaty?
– Tak. Nazywa się Jack Leeds.
– Ma dzieci?
– Nie.
– Tak łatwiej.
– Tak.
– Chociaż teraz już tak dobrze znam małą Annę… z początku, kiedy Dill i Varena zaczynali się spotykać… Anna była taka mała, nie umiała nawet sama korzystać z toalety… A mama Dilla najwyraźniej nie chciała przyjechać się nią zająć, chociaż to było takie słodkie dzieciątko…
– Martwiło cię to?
– Tak – przyznała, kiwając płową głową. – Tak, martwiło. Nie wiedziałam, czy Varena sobie z tym poradzi. Nigdy za bardzo nie garnęła się do dzieci, nigdy nie mówiła o własnych, jak to robi większość dziewcząt. Ale chyba się z Anną dogadują. Niekiedy ma dość figli małej, a czasami mała przypomni Varenie, że nie jest jej prawdziwą matką, lecz przez większość czasu świetnie sobie radzą.
– Dilla nie było w samochodzie, w którym zginęła jego żona?
– Nie, Judy, jego żona, jechała wtedy swoim autem. Właśnie podrzuciła Annę do siostry.
– To się stało, zanim Dill się tu przeprowadził?
– Tak, kilka miesięcy wcześniej. Mieszkał na północny zachód od Little Rock. Mówi, że nie dałby rady wychowywać córki tam, gdzie codziennie mijałby miejsce, w którym zginęła jego żona.
– Więc przeprowadził się do miasta, w którym nikogo nie znał i gdzie nie miał żadnej rodziny do pomocy przy dziecku – wypaliłam.
Mama spojrzała na mnie z wyrzutem.
– I ogromnie się z tego cieszymy – powiedziała stanowczym tonem. – Tutejsza apteka była na sprzedaż i cudownie, że się nie zamknęła, bo dzięki temu mamy wybór. – W Bartley funkcjonowała też apteka sieciowa.
– Oczywiście – potaknęłam, żeby się nie kłócić.
W milczeniu dokończyłyśmy posiłek. Ojciec gniewnym krokiem wyszedł kuchennymi drzwiami do samochodu, gderając, że wieczór kawalerski to nie dla niego. Tymczasem doskonale wiedziałyśmy, że bardzo się cieszy z zaproszenia. Po pachą niósł zapakowany prezent, a gdy spytałam, co to jest, pokraśniał z zadowolenia. Nie odpowiedziawszy, włożył palto i trzasnął drzwiami.
– Pewnie coś świntusznego – powiedziała mama z uśmiechem, nasłuchując, jak tata wyjeżdża na ulicę.
Uwielbiałam, gdy mama mnie zaskakiwała.
– Sprzątnę naczynia, a ty się przygotuj – powiedziałam.
– Musisz przymierzyć sukienkę druhny! – powiedziała nagle, ruszając do wyjścia z kuchni.
– W tej chwili?
– Może trzeba zrobić poprawki?
– Ach… No dobrze. – Nie wyczekiwałam tego momentu z radością. Sukienki druhen z zasady nie nadają się do użytku, a ja, jak przystało na porządną świadkową, za swoją zapłaciłam. Jeszcze jej jednak nie widziałam. Przez głowę przemknęło mi wstrząsające wyobrażenie czerwonej aksamitnej kreacji ze sztucznym futerkiem – jako nawiązanie do Bożego Narodzenia.
Nie powinnam była tracić wiary w Varenę. Sukienka czekająca na mnie na drzwiach szafy w foliowej torbie, tak jak kreacja panny młodej, miała barwę ciemnego burgundu, a pod biustem wszyto satynową taśmę w tym samym kolorze. Jej końce tworzyły na plecach kokardę – ale dało się ją odczepić. Sukienka z przodu była zabudowana, ale z tyłu miała duży dekolt. Nie ulegało wątpliwości, że moja siostra nie chce druhny skromnisi.
– Przymierz ją – zachęciła mama. Widziałam, że jeśli tego nie zrobię, będzie niezadowolona. Obróciłam się do niej plecami, zdjęłam bluzkę, buty i dżinsy. Ale musiałam odwrócić się przodem, żeby włożyć sukienkę, którą ona tymczasem wyłuskała z folii.
Za każdym razem moje blizny łamały jej serce. Wciągnęła gwałtownie powietrze i podała mi sukienkę, a ja jak najszybciej włożyłam ją przez głowę. Odwróciłam się, by zapięła mi zamek, i razem zerknęłyśmy w lustro. Nasze spojrzenia natychmiast skierowały się na dekolt. Doskonale. Nic nie było widać. Dziękuję, Vareno.
– Wygląda przepięknie – powiedziała mama dobitnie. – Wyprostuj się, proszę. – (Jakbym się garbiła). Sukienka rzeczywiście leżała doskonale. No i kto nie lubi się odziać w aksamit?
– Jakie mamy kwiaty?
– Bukiety druhen to wiązanki zwisające z mieczyków i czegoś jeszcze. – Kwestie ogrodowe mama konsekwentnie zostawiała tacie. – Wiesz, że jesteś świadkową?
Varena nie widziała mnie od trzech lat.
Nie chodziło tylko o ślub. To spotkanie rodziny pełną gębą.
Nie miałam nic przeciwko, nie wiedziałam tylko, czy podołam. Do tego od dawna nie byłam na żadnym ślubie.
– Mam robić coś konkretnego?
– Musisz nieść obrączkę, którą Varena da Dillowi. I trzymać jej bukiet, gdy będą sobie składać przysięgę. – Mama uśmiechnęła się do mnie, w kącikach jej bladoniebieskich oczu pojawiły się zmarszczki. Kiedy się uśmiechała, to całą twarzą.
– Ciesz się, że nie wybrała sukni z trzymetrowym trenem, bo musiałabyś nim obrócić przed jej wyjściem z kościoła.
Wydawało mi się, że dam radę pamiętać o obrączce i bukiecie.
– Muszę jej podziękować za ten zaszczyt – dodałam, a mamie na chwilę zmarkotniała mina. Uznała to za sarkazm. – Mówię poważnie – zapewniłam. I poczułam, jak się odpręża.
Czy byłam aż tak przerażająca, nieprzewidywalna i niegrzeczna?
Ostrożnie wyswobodziłam się z sukienki i z powrotem włożyłam tiszert, a potem delikatnie poklepałam mamę po ramieniu, podczas gdy ona starała się dopilnować, by sukienka zawisła idealnie na wieszaku.
Uśmiechnęła się do mnie nieśmiało, a następnie wróciła do kuchni posprzątać.