Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lily Bard nadal mieszka w Shakespeare w Arkansas, gdzie szuka ucieczki przed wstrząsającą przeszłością. Sprząta domy, żeby opłacić swoje rachunki, a w wolnych chwilach wzmacnia swoje ciało na treningach, jednak wciąż ukrywa blizny pod workowatymi bluzami.
Z poczucia sprawiedliwości pomogła pewnemu człowiekowi, którego napadli nastoletni rasiści. Niestety kilka tygodni później mężczyznę porwano i skatowano. Następnie na siłowni Lily został zabity kulturysta. Oba incydenty wstrząsnęły młodą kobietą. Czy Shakespeare to odpowiednie miejsce dla niej? Czy jej życiu znowu zagraża niebezpieczeństwo?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 295
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 18 min
Tytuł oryginału: Shakespeare’s Champion
Przekład z języka angielskiego: Anna Gralak
Copyright © Charlaine Harris, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Julita Cisowska
Korekta: Katarzyna Onderka
ISBN 978-87-0237-663-0
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Dziękuję Larry’emu Prince’owi i Pat Downs za szczegóły dotyczące eksplozji oraz członkom mojej grupy karate, którzy uprzejmie odgrywali sekwencje walk i podsuwali mi różne śmiercionośne sugestie. Dziękuję również doktorowi Johnowi Alexandrowi za cierpliwe odpowiadanie na bardzo dziwaczne pytania.
Mężczyzna leżący na wyściełanej ławeczce ćwiczył już od dwóch godzin i był zlany potem. Krótkie jasne włosy przykleiły mu się do czoła, a starannie wymodelowane ciało pokryło się lśniącą warstwą. Na wystrzępionej bluzie i szortach, które kiedyś były niebieskie, ale już dawno wyblakły, pokazały się ciemne plamy. Był październik, ale mężczyzna miał mocną opaleniznę. Mierzył dokładnie metr siedemdziesiąt osiem i ważył siedemdziesiąt dziewięć kilogramów – obie te liczby odgrywały zasadniczą rolę w jego treningu.
Oficjalnie siłownia była już zamknięta i inni klienci Body Time poszli do domu godzinę wcześniej, pozostawiając tego gorliwego i uprzywilejowanego zawodnika, Dela Packarda, sam na sam z jego powołaniem. Gdy zniknęli, zjawił się asekurator Dela ubrany w stare czarne spodnie od dresu i znoszoną szarą bluzę z podwiniętymi rękawami.
Del otworzył mu drzwi kluczem pożyczonym od właściciela siłowni Marshalla Sedaki. Wcześniej wyprosił go u Marshalla, bo chciał trenować w każdej wolnej chwili. Do zawodów pozostał zaledwie miesiąc.
– Chyba tym razem mi się uda – powiedział Del. Odpoczywał między seriami. Sztanga leżała na stojaku nad jego głową. – Rok temu byłem drugi, ale nie trenowałem tyle, ile teraz. Poza tym codziennie ćwiczę pozowanie. Pozbyłem się wszystkich włosów na ciele. Jeśli myślisz, że Lindy zniosła to bez narzekania, to jesteś w dużym błędzie.
Asekurator się roześmiał.
– Chcesz jeszcze piątkę?
– Tak – powiedział Del. – Zrobię dziesięć powtórek, dobra? Pomagaj mi tylko w razie bólu.
Asekurator dołożył po pięciokilowym krążku na obydwa końce sztangi. Już bez tego były na niej sto dwadzieścia dwa kilogramy.
Del mocniej zacisnął paski rękawic i rozprostował palce. Odczekał jeszcze chwilę, a potem zapytał:
– Byłeś kiedyś w Marvel Gym? Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś tak ogromnego.
– Nie.
Towarzysz Dela także poprawił czarne skórzane rękawice. Rękawice do podnoszenia ciężarów kończą się na pierwszych knykciach i są wyściełane po wewnętrznej stronie dłoni. Asekurator wyjaśnił, że zapomniał swoich, więc wyjął parę zwykłych rękawic z pudła rzeczy znalezionych. Potem opuścił rękawy bluzy.
– Nie będę ściemniał, w ubiegłym roku mocno się denerwowałem. Niektórzy kolesie w wadze średniej byli napompowani jak czołgi, trenowali, odkąd nauczyli się chodzić. A ten ich sprzęt! Czułem się wśród nich jak chłopak ze wsi. Ale poszło całkiem nieźle. – Del dumnie się uśmiechnął. – W tym roku będzie jeszcze lepiej. Z całego Shakespeare zakwalifikowałem się tylko ja jeden. Marshall próbował nakłonić Lily Bard… Znasz ją? Blondynka, niewiele mówi… Chciał ją zgłosić do klasy początkujących albo do konkursu otwartego, ale powiedziała, że nie ma ochoty poświęcić ośmiu miesięcy na wyciskanie tylko po to, żeby stanąć przed zgrają nieznanych ludzi wytłuszczona jak świnia. No tak, każdy ma swoje zdanie. Dla mnie reprezentowanie Shakespeare na zawodach w Marvel Gym to zaszczyt. Lily ma świetnie rozwiniętą klatę i ręce, ale jest trochę dziwna.
Del położył się na ławeczce i spojrzał w twarz asekuratorowi, który pochylił się nad nim i spokojnie położył na drążku dłonie w rękawiczkach. Asekurator pytająco uniósł brwi.
– Tamta rozmowa w ubiegłym tygodniu wytrąciła mnie z równowagi, pamiętasz? – zapytał Del.
– Pamiętam – powiedział asekurator lekko zniecierpliwionym tonem.
– Pan Winthrop zapewnia, że wszystko jest w porządku. Po prostu lepiej o tym nie rozmawiać.
– W takim razie jestem już spokojny. Podniesiesz sztangę czy będziesz się tylko na nią gapił?
Del zdecydowanie pokiwał jasnowłosą głową.
– Dobra, jestem gotowy. Jeszcze jedna seria i na dzisiaj koniec. Konam ze zmęczenia.
Asekurator spojrzał na niego i lekko się uśmiechnął. Stękając, podźwignął sztangę, która ważyła teraz sto trzydzieści dwa kilogramy. Przytrzymał drążek nad otwartymi dłońmi Dela i powoli zaczął go opuszczać.
Palce Dela już miały się zacisnąć na drążku, ale asekurator lekko przesunął sztangę w swoją stronę, tak że znalazła się tuż nad gardłem Dela. Bardzo starannie ustawił ją dokładnie nad jego jabłkiem Adama.
Gdy Del otworzył usta, żeby zapytać, co się, do diabła, dzieje, asekurator puścił drążek.
Przez kilka sekund dłonie Dela rozpaczliwie drapały ciężar miażdżący szyję, aż skóra na palcach zdarła się do krwi, ale asekurator przykucnął i przytrzymał sztangę za obydwa końce. Rękawiczki i bluza chroniły go przed rękami Dela.
Chwilę później Del znieruchomiał.
Asekurator uważnie obejrzał swoje rękawiczki. W świetle lampy pod sufitem wyglądały całkiem w porządku. Wrzucił je z powrotem do pudła rzeczy znalezionych. Del zostawił klucz do siłowni na ladzie, więc asekurator otworzył nim frontowe drzwi. Przekraczając próg, na chwilę się zatrzymał. Trzęsły mu się kolana. Nie miał pojęcia, co zrobić z kluczem. Nikt o tym nie pomyślał. Gdyby go wsunął do kieszeni Dela, musiałby zostawić drzwi otwarte. Czy nie wyglądałoby to podejrzanie? Ale gdyby zabrał klucz z sobą i zamknął drzwi od zewnątrz, policja mogłaby dojść do wniosku, że Del nie był sam. Zadanie okazało się trudniejsze i bardziej kłopotliwe, niż przypuszczał. Powtarzał sobie jednak, że mimo wszystko da radę. Tak powiedział szef. Był przecież lojalnym i silnym facetem.
Asekurator wrócił do środka, mijając po drodze przyrządy do ćwiczeń. Z twarzą wykrzywioną z obrzydzenia wsunął klucz do kieszeni szortów Dela i potarł metal materiałem spodni. Odsunął się od nieruchomej postaci na ławeczce, a potem pospiesznie wyszedł, prawie biegiem. Przy drzwiach odruchowo zgasił światło. Spojrzał w prawo i w lewo i w końcu puściły mu nerwy, więc pobiegł na ciemny kraniec parkingu, gdzie czekał pikap, dość dobrze osłonięty kilkoma drzewami laurowymi.
W drodze do domu zaczął się zastanawiać, czy teraz mógłby już zaprosić Lindy Roland na randkę.
Mrucząc pod nosem, wysiadłam ze swojego skylarka z kluczami Marshalla pobrzękującymi w dłoni. Zarabiałam na życie wyświadczaniem ludziom przysług, więc czułam się poszkodowana, wyświadczając przysługę za darmo, a w dodatku o tak wczesnej porze.
Tej jesieni w Shakespeare szalała jednak epidemia grypy. Wkradła się na siłownię Body Time, przyniesiona w ciele mojego przyjaciela Raphaela Roundtree’ego. Raphael poćwiczył z ciężarami, a potem kaszlał i kichał na zajęciach karate, hojnie rozsiewając wirusa wśród całej klienteli Body Time z wyjątkiem pań z aerobiku.
Oraz mnie. Wirusy najwyraźniej nie są w stanie wytrzymać w moim ciele.
Jeszcze wcześniej rano, kiedy wpadłam do domu wynajmowanego przez Marshalla Sedakę, Marshall był w tej fazie grypy, w której człowiek pragnie jedynie zostać sam na sam ze swoim nieszczęściem.
Wysportowany i zdrowy Marshall traktował chorobę jak zniewagę, co czyniło z niego okropnego pacjenta. Poza tym próżność nie pozwalała mu wymiotować w mojej obecności, więc wcisnął mi do ręki klucze do Body Time, zatrzasnął drzwi i krzyknął zza nich:
– Jedź otworzyć siłownię! Jeśli nikogo innego nie znajdę, Tanya urwie się po pierwszych zajęciach!
Stałam z otwartymi ustami i pękiem kluczy w dłoni.
Tamtego dnia miałam sprzątać u Drinkwaterów. Musiałam się u nich zjawić między ósmą a ósmą piętnaście, kiedy wychodzili do pracy. Była już siódma. Tanya studiowała w filii Uniwersytetu Arkansas w pobliskim Montrose i mogła się urwać dopiero po pierwszych zajęciach, które trwały do dziewiątej. Zatem przyjechałaby do Shakespeare około dziewiątej czterdzieści.
Czasami Marshall bywał jednak moim kochankiem i czasami partnerował mi na siłowni. Poza tym był moim sensei, moim instruktorem karate.
Dmuchnęłam w górę, żeby nastroszyć loki na czole, a potem pojechałam do Body Time. Postanowiłam, że po prostu otworzę drzwi i sobie pójdę. Codziennie rano na siłownię przychodzili ci sami ludzie. Byli godni zaufania i mogli poćwiczyć sami. Przeważnie znajdowałam się wśród nich.
W zasadzie bełkotliwe wołanie Marshalla o pomoc dotarło do mnie, kiedy szykowałam się do wyjścia na siłownię, więc dres miałam już na sobie. Mogłam od razu jechać do Drinkwaterów, chociaż nie znosiłam rozpoczynać dnia pracy bez wzięcia prysznica i zrobienia makijażu.
Nie lubię zakłóceń w rutynowym planie dnia. Czas pełni w mojej pracy bardzo ważną funkcję. Dwie i pół godziny w domu Drinkwaterów, dziesięcio- lub piętnastominutowa przerwa, a potem następny dom. Tak wygląda mój harmonogram, a od niego zależą dochody.
Body Time stoi nieco na uboczu, przy obwodnicy otaczającej Shakespeare, która zapewnia szybszy dojazd z południa na uczelnię w Montrose. Siłownia Marshalla ma wielki żwirowy parking i duże okna z przodu, które o szóstej rano są jeszcze zasłonięte weneckimi roletami opuszczanymi zimą o osiemnastej, a latem o szesnastej. Na parkingu stał już jeden samochód, poobijany camaro. Myślałam, że na siedzeniu kierowcy zobaczę jakiegoś niecierpliwego entuzjastę treningu, ale auto było puste. Podeszłam bliżej i zerknęłam na zadbane wnętrze pojazdu. Nic mi to jednak nie dało. Wzruszyłam ramionami i chrzęszcząc stopami w żwirze, ruszyłam ku drzwiom, skąpana w bladym porannym świetle, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu kluczy Marshalla. Kiedy obracałam pęk w dłoniach, szukając klucza oznaczonego literami DW (drzwi wejściowe), obok mojego skylarka zaparkował trzeci samochód. Z ekskluzywnej wersji jeepa wysiadł Bobo Winthrop, osiemnastolatek kipiący hormonami.
Sprzątam u mamy Bobo, Beanie. Zawsze go lubiłam, mimo że jest śliczny, wystarczająco bystry, by dać sobie radę w życiu, i ma wszystko, czego przyszło mu do głowy zażądać. Jakimś cudem Bobo zaskarbił sobie względy Marshalla – pewnie dlatego, że narzucił sobie równie wymagający program treningu jak właściciel siłowni. Kiedy chłopak postanowił pójść do college’u w pobliskim Montrose, Marshall w końcu zgodził się go zatrudnić na kilka godzin tygodniowo w Body Time.
Bobo nie może narzekać na brak pieniędzy, więc domyślam się, że pracuje tylko po to, aby móc pożerać wzrokiem liczne kobiety w różnym wieku ubrane w obcisłe stroje oraz spotykać się z przyjaciółmi, którzy oczywiście także wykupili karnety w Body Time.
Bobo przeczesał palcami swoje jasne opadające włosy, załatwiając w ten sposób kwestię porannej toalety.
– Co robisz, Lily? – zapytał zaspanym głosem.
– Próbuję znaleźć właściwy klucz – odpowiedziałam lekko poirytowana.
– To ten.
Długi palec należący do ogromnej dłoni trącił jeden z kluczy w pęku. Bobo ziewnął, rozdziawiając usta do granic wytrzymałości szczęki.
– Dzięki. – Wsunęłam klucz w zamek, ale poczułam, że drzwi lekko się poruszyły. – Są otwarte – powiedziałam, słysząc nerwowy ton w swoim głosie.
Byłam już poważnie zaniepokojona. Poczułam ciarki na karku.
– W środku ćwiczy Del. To jego samochód – spokojnie wyjaśnił Bobo. – Ale powinien zamykać drzwi, kiedy jest sam. Marshall się wścieknie.
Na sali panował półmrok. Rolety nadal były opuszczone, a światło zgaszone.
– Pewnie korzysta z solarium – powiedział Bobo, idąc między przyrządami.
Jedną ręką włączyłam górne światło, a drugą sięgnęłam po słuchawkę, bo zaczął dzwonić telefon.
– Body Time – powiedziałam oschle, wodząc wzrokiem w prawo i w lewo. Coś mi się tu nie podobało.
– Po twoim wyjściu udało mi się ściągnąć Bobo – wyjaśnił Marshall słabym głosem. – Niech tam zostanie, Lily. Nie chcę, żebyś spóźniła się do pracy. Uups, muszę… – rzucił słuchawką.
Prawie mu powiedziałam, że na siłowni coś nie gra. Niepokojenie go byłoby jednak bez sensu – najpierw musiałam się dowiedzieć, co wywołuje te ciarki na mojej szyi.
Pstryknęłam tylko górne światło, więc pod ścianami dużej sali nadal panował mrok. Bobo zaczął włączać pozostałe lampy i poszedł otworzyć tylne drzwi. Kiedy więc zauważyłam mężczyznę leżącego na ławeczce w kącie po lewej stronie, byłam zupełnie sama.
Nawet przez chwilę nie myślałam, że śpi. Nie spałby przecież ze sztangą na gardle. Jego ręce niezdarnie zwisały po bokach, miał rozkraczone nogi. Na podłodze była plama. Mnóstwo plam.
Kiedy Bobo wrócił korytarzem prowadzącym do biura Marshalla, solarium i sali do karate i aerobiku, macałam ręką w poszukiwaniu włącznika światła za moimi plecami, starając się nie odrywać wzroku od martwej postaci.
– Hej, Lily, napijesz się porannej herbaty energetyzującej? Nie widziałem Dela, ale w biurze Marshalla znalazłem tę torbę…
Moje palce odnalazły włącznik świateł po lewej stronie pomieszczenia. Rozbłysły dokładnie w chwili, kiedy Bobo podążył wzrokiem za moim spojrzeniem.
– O cholera – powiedział.
Obydwoje gapiliśmy się na to, co leżało na ławeczce. Teraz było aż za dobrze widoczne.
Bobo odwrócił się bokiem, stanął za moimi plecami i obserwował tę scenę znad mojej głowy. Położył mi dłonie na ramionach, ale chyba nie po to, żeby mnie pocieszyć – próbował raczej wykorzystać moje ciało jako tarczę i odgrodzić się nim od… tego czegoś.
– O… cholera – powtórzył Bobo, ze strachem przełykając ślinę. W tamtej chwili wyraźnie przesunął się na chłopięcą stronę osiemnastolatka.
Nie minęła jeszcze siódma, a już zdążyłam spotkać dwóch mężczyzn, którym zbierało się na wymioty.
– Muszę iść sprawdzić – powiedziałam. – Jeśli zamierzasz puścić pawia, wyjdź na zewnątrz.
– Co chcesz sprawdzać? Koleś jest sztywny – zdziwił się Bobo i zdecydowanym ruchem wciągnął mnie za ladę.
– Jak myślisz, kto to? Del? – Chyba próbowałam grać na zwłokę.
– Tak, poznaję po ubraniu. Wczoraj wieczorem pan Packard był ubrany identycznie.
– Zostawiłeś go tutaj samego? – zapytałam i ruszyłam w stronę ciała leżącego na ławeczce.
– Kiedy wychodziłem, pracował nad klatą. Miał własny klucz, żeby zamknąć za sobą drzwi. Marshall się zgodził. Poza tym pan Packard wspomniał, że czeka na własnego asekuratora – usprawiedliwiał się Bobo. – Miałem randkę i przyszła pora zamknięcia siłowni – mówił coraz głośniej i był coraz bardziej wkurzony, bo zdał sobie sprawę, że będzie musiał się tłumaczyć, dlaczego zostawił Dela samego. Przynajmniej odechciało mu się wymiotować.
W końcu dotarłam do lewego kąta sali. To była długa podróż. Wzięłam głęboki wdech, zatrzymałam powietrze w płucach i pochyliłam się, żeby dotknąć nadgarstka Dela. Nigdy nie dotykałam żywego Dela i nie miałam ochoty tego robić po jego śmierci, ale jeśli istniała jakaś szansa, że tli się w nim iskierka życia…
Jego skóra była dziwna w dotyku, przypominała gumę – a może tylko to sobie wyobraziłam. Zapach nie był jednak wytworem mojej wyobraźni, podobnie jak brak pulsu. Chcąc uzyskać całkowitą pewność, podsunęłam pod nos Dela mój duży zegarek. Pod dziurkami zauważyłam strużki zaschniętej krwi. Mocno przygryzłam usta i zmusiłam się, żeby wytrwać chwilę w bezruchu. Kiedy odsunęłam rękę, tarcza zegarka nadal była sucha. Przez pierwsze pół metra wycofywałam się twarzą do nieboszczyka, jakby odwrócenie się plecami do biednego Dela Packarda było przejawem lekceważenia albo groziło niebezpieczeństwem. Nie bałam się go, kiedy żył. Denerwowanie się teraz było zatem bez sensu. Ale musiałam to sobie powtórzyć kilka razy.
Znowu podniosłam słuchawkę i wystukałam numer. Czekając na sygnał, patrzyłam na Bobo. Gapił się na ciało w kącie z przerażeniem zaprawionym fascynacją. Możliwe, że po raz pierwszy w życiu widział martwego człowieka. Wyciągnęłam rękę i poklepałam go po wielkiej dłoni opartej na ladzie. Odwrócił ją i ścisnął moje palce.
– Uhmm – mruknął niski głos na drugim końcu linii.
– Claude? – zapytałam.
– Lily – odpowiedział miłym zrelaksowanym tonem.
– Jestem w Body Time. – Dałam mu chwilę, żeby przestawił się na inny tryb.
– Tak? – powiedział ostrożnie.
Usłyszałam skrzypienie sprężyn, kiedy postawny policjant usiadł na łóżku.
Może jeśli go trochę przygotuję, nie zabrzmi to tak okropnie? Zerknęłam w stronę nieruchomej postaci na ławeczce.
Nie da rady złagodzić takiego ciosu. Wypaliłam więc prosto z mostu.
– Jest tutaj Del Packard. Rozgnieciony na miazgę.
Zdążyłam do pierwszej pracy, ale nadal miałam na sobie dres i byłam bez makijażu. Czułam się zatem nieswojo. Witając się z Helen i Melem Drinkwaterami, ograniczyłam się do kiwnięcia głową. Ich także trudno było nazwać gadułami. Helen nie lubiła patrzeć, jak sprzątam. Lubiła widzieć efekty. Traktowała mnie podejrzliwie, odkąd we wrześniu zostałam wplątana w głośną awanturę na parkingu Burger Tycoona. Nic jednak na ten temat nie powiedziała i nie zwolniła mnie z pracy.
Doszłam do wniosku, że fazę największych obaw co do mojej osoby ma już za sobą. Zadowolenie z czystości w domu stłumiło złe przeczucia związane z moim charakterem.
Dzisiaj Drinkwaterowie dość szybko wyszli kuchennymi drzwiami i każde z nich wsiadło do własnego samochodu, by rozpocząć dzień pracy, a ja mogłam się oddać codziennej rutynie.
Helen Drinkwater nie chce mi płacić za sprzątanie całego domu, który jest piętrowym budynkiem z przełomu wieków. Płaci mi za dwie i pół godziny, które wystarczają na zmianę pościeli, posprzątanie w łazienkach i w kuchni, wytarcie mebli, wyrzucenie śmieci oraz odkurzenie dywanów. Na początku szybko zbieram porozrzucane przedmioty, co znacznie ułatwia mi pracę. Drinkwaterowie nie są bałaganiarzami, ale niedaleko mieszkają ich wnuczęta, które są. Zrobiłam patrol i zgarnęłam walające się zabawki, a potem wrzuciłam je do kosza, który Helen postawiła obok kominka. Potem włożyłam gumowe rękawiczki i potruchtałam na górę do głównej łazienki, żeby rozpocząć szorowanie i odkurzanie. Drinkwaterowie nie mają żadnych zwierząt, sami robią pranie i zmywają naczynia. Kiedy zwinęłam sznur odkurzacza, dom wyglądał już bardzo dobrze. Wychodząc, wsunęłam czek do kieszeni. Helen zawsze kładzie go na kuchennym blacie i przyciska solniczką, jak gdyby w przeciwnym razie mógł zostać porwany przez jakiś wewnętrzny wiatr. Tym razem przycisnęła nią również liścik: „Musimy się umówić na środę na mycie okien na parterze” – oznajmiło mi zamaszyste pismo Helen.
Środowe poranki rezerwuję na zadania specjalne, takie jak pomoc przy wiosennych porządkach, mycie okien czy nawet koszenie trawnika. Spojrzałam na kalendarz zawieszony obok telefonu, wybrałam dwie środy, które mi odpowiadały, i napisałam obie daty na dole liściku, opatrując je znakiem zapytania.
Jadąc do domu na lunch, zatrzymałam się obok banku i spieniężyłam czek. Kiedy dotarłam na miejsce, na podjeździe zobaczyłam Claude’a.
Komendant policji Claude Friedrich mieszka obok mnie, w Apartamentach Ogrodowych Shakespeare. Mój mały domek leży trochę niżej i od parkingu mieszkańców oddziela go wysoki płot. Gdy otworzyłam drzwi, wielka dłoń Claude’a pomasowała mnie po ramieniu. Claude lubi mnie dotykać, ale ja uparcie wykręcam się od bardziej intymnych relacji z szefem policji, więc uznałam, że jego dotyk musi mieć związek z tym, co zaszło na siłowni.
– Co się działo po moim wyjściu? – zapytałam, idąc przez salon do kuchni.
Claude szedł tuż za mną, a kiedy się odwróciłam, żeby na niego spojrzeć, objął mnie i przytulił. Poczułam na twarzy łaskotanie jego wąsów. Przesuwał usta po moim policzku w stronę bardziej obiecującego celu. Claude był moim bliskim przyjacielem, ale chciał zostać również kochankiem.
– Puść mnie, Claude.
– Kiedy pozwolisz mi zostać na noc, Lily? – zapytał cicho, ale bez śladu błagania ani skomlenia w głosie, bo Claude nie należy do mężczyzn, którzy błagają i skomlą.
Gwałtownie odwróciłam się twarzą do lodówki. Czułam, jak napinają mi się mięśnie szyi i ramion. Stałam nieruchomo. Ręce Claude’a opadły na bok. Wyjęłam z lodówki resztkę jakiejś potrawy i otworzyłam mikrofalówkę. Poruszałam się wolno, próbując nie zdradzać zdenerwowania gwałtownymi gestami.
Kiedy mikrofalówka zaczęła szumieć, odwróciłam się do Claude’a i spojrzałam mu w twarz. Claude ma około czterdziestu pięciu lat – jest co najmniej dziesięć lat starszy ode mnie – siwiejące brązowe włosy i trwałą opaleniznę. Lata pracy w ciemnych zaułkach Little Rock i w mrocznych zakamarkach ludzkich serc pozostawiły mu kilka zmarszczek, głębokich i wyraźnych, oraz bezbrzeżny spokój, dzięki któremu udaje mu się pozostać przy zdrowych zmysłach.
– Chcesz mnie? – zapytał teraz.
Nie cierpię, kiedy ktoś zapędza mnie do narożnika. Poza tym nie było prostej odpowiedzi na to pytanie.
Delikatnie dotknął palcami moich włosów.
– Claude.
Lubiłam wymawiać jego imię, mimo że było kompletnie pozbawione uroku. Chciałam położyć dłonie na jego policzkach i też go pocałować. Chciałam, żeby wyszedł i nigdy nie wrócił. Chciałam, żeby mnie pragnął. Ale z drugiej strony miło było mieć przyjaciela.
– Przecież wiesz, że jestem przyzwyczajona do swojego życia. – Tak brzmiała moja odpowiedź.
– Chodzi o Sedakę?
O cholera. Nie znosiłam tego. Od miesięcy spotykałam się i sypiałam z Marshallem. Pod badawczym spojrzeniem Claude’a poczułam jeszcze większe napięcie. Moja dłoń odruchowo wślizgnęła się za dekolt bluzy i potarła blizny.
– Przestań, Lily – głos Claude’a był czuły, ale bardzo zdecydowany. – Wiem, co ci się przytrafiło, i mogę cię jedynie podziwiać za to, że przeżyłaś. Jeśli zależy ci na Sedace, nie powiem już ani słowa. Ale wydaje mi się, że jest nam ze sobą dobrze, i dlatego chciałbym czegoś więcej.
– Na wyłączność? – Uważnie spojrzałam mu w oczy.
Claude nigdy nie przystałby na dzielenie się kobietą.
– Na wyłączność – przyznał spokojnie. – Dopóki nie zobaczymy, co z tego wyjdzie.
– Zastanowię się. – Te słowa nie przyszły mi łatwo. – A teraz jedzmy. Muszę wracać do pracy.
Claude wpatrywał się we mnie przez dłuższą chwilę i w końcu pokiwał głową. Wyjął z lodówki mrożoną herbatę, rozlał ją do szklanek, a potem posłodził i postawił na stole. Umieściłam na środku misę z owocami, wyjęłam pełnoziarniste pieczywo i deskę, na której zamierzałam pokroić odgrzany klops. Jedliśmy w milczeniu i to mi się podobało. Kiedy Claude kroił jabłko, a ja obierałam banana, szef policji postanowił przerwać tę wygodną ciszę.
– Wysłaliśmy ciało Dela Packarda do Little Rock – powiedział.
– Jak myślisz, co mu się stało? – z ulgą przyjęłam zmianę tematu.
– Trudno powiedzieć, co mogło się wydarzyć – mruknął Claude.
Miał niebywale kojący głos, który brzmiał jak grzmot w oddali.
– Chyba spuścił na siebie sztangę.
Nie przyjaźniłam się z Delem, ale trudno mi było znieść myśl, że próbował podźwignąć ciężar z powrotem na stojak, poniósł porażkę i przez cały ten czas był zupełnie sam.
– Dlaczego on ćwiczył sam, Lily? Sedaka jest tak chory, że nie byłem w stanie zrozumieć jego wyjaśnień.
– Del trenował do mistrzostw w Marvel Gym w Little Rock.
– Do tych z plakatu?
Przytaknęłam. Do jednego z wielu luster wiszących wzdłuż ścian w Body Time przyklejono plakat ze szczegółowymi informacjami na temat zawodów, opatrzony zdjęciem ubiegłorocznych zwycięzców.
– Rok temu Del wystartował w wadze średniej, w klasie początkujących. Zajął drugie miejsce.
– Takie zawody to wielkie wydarzenie?
– Dla początkującego kulturysty raczej tak. Przed zdobyciem drugiego miejsca na mistrzostwach w Marvel Gym Del nigdy nie brał udziału w tego typu imprezie. Gdyby w tym roku wygrał, na co według Marshalla miał spore szanse, mógłby pojechać na następne zawody, a potem na kolejne, aż w końcu zakwalifikowałby się do jednego z konkursów ogólnokrajowych.
Claude pokręcił głową, zdumiony taką wizją.
– Czy „pozowanie” to coś w rodzaju występu w strojach kąpielowych na wyborach Miss Ameryki?
– Tak, tyle że w znacznie bardziej skąpym kostiumie. W monokini, czyli w zasadzie w trochę ładniejszym ochraniaczu na genitalia. Poza tym zawodnik musi usunąć owłosienie z całego ciała…
Claude wydawał się trochę zniesmaczony.
– Tak, zauważyłem. Nie byłem pewny, o co chodzi.
– … i zafundować sobie opaleniznę. A przed zawodami natłuszcza skórę.
Claude pytająco uniósł brwi.
– Nie wiem, czego do tego używają.
Ta rozmowa zaczynała mnie męczyć, ale Claude rysował dłonią kręgi w powietrzu, co miało mnie zachęcać do rozwinięcia tematu.
– Zawodnik przybiera szereg póz uwydatniających pewne grupy mięśni.
Wstałam, żeby zademonstrować jedną z nich. Odwróciłam się do Claude’a bokiem, zacisnęłam dłonie w pięści i uniosłam ręce zgięte w łokciach. Wbiłam w niego puste spojrzenie i posłałam mu lekki uśmiech, mówiący: „Spójrz, jakie mam wspaniałe ciało. Pewnie też byś takie chciał”.
Claude się skrzywił.
– I po co to wszystko?
– To jak konkurs piękności, Claude. – Znowu usiadłam przy stole. – Tylko że kulturyści skupiają się na mięśniach.
– Widziałem plakat ze zdjęciem ubiegłorocznych zwycięzców. Ta kobieta zupełnie nie przypominała kobiety – powiedział Claude, marszcząc nos.
– Marshall namawiał mnie do udziału w tych zawodach.
– Zrobiłabyś to? – zapytał przerażony. – Tamta dziewczyna wyglądała jak mały napompowany facet z doklejonymi cyckami.
Wzruszyłam ramionami.
– Nie chcę spędzać aż tyle czasu na siłowni. Przygotowania do zawodów trwają kilka miesięcy. Poza tym musiałabym zamaskować wszystkie blizny, co chyba byłoby niemożliwe. Ale tego właśnie pragnął Del: trenować i rywalizować. Mówił, że zamierza wydobyć pełny potencjał swojego ciała.
Kiedyś widziałam, jak Del przez dobre pięć minut gapił się na jeden ze swoich mięśni, pochłonięty kontemplacją do tego stopnia, że nie zauważał innych ludzi na siłowni.
– Chyba mógłbym podnieść tę jego sztangę – oznajmił Claude niepewnym tonem. Opłukał talerze i włożył je do zmywarki. – Miał na niej sto trzydzieści dwa kilogramy.
Pomyślałam, że Claude sobie schlebia, ale nie powiedziałam tego na głos. Jego ciało wydawało się silne, lecz nigdy nie widziałam, żeby ćwiczył.
– Kulturystyka raczej nie przypomina zawodów w podnoszeniu ciężarów – wyjaśniłam. – Niektórzy, trenując przed mistrzostwami, rezygnują z dużych ciężarów i paru powtów na rzecz mniejszego obciążenia i wielu powtów. Myślę, że Del nie zakładał na sztangę więcej niż te sto trzydzieści dwa kilogramy.
– Powtów? – ostrożnie zapytał Claude.
– Powtórek.
– Dźwigałby coś takiego sam? Nie był przecież zbyt wielkim facetem.
– Tego właśnie nie rozumiem – przyznałam, zawiązując ciaśniej sznurówki adidasów New Balance. – Del bardzo na siebie uważał. Nie ryzykowałby naciągnięcia mięśnia ani żadnej kontuzji, gdy do zawodów pozostało tak mało czasu. Musiał mieć asekuratora. Powiedział Bobo, że na kogoś czeka.
– Kim jest asekurator? – zapytał Claude.
– Asekurator to taki koleś – powiedziałam, próbując wyjaśnić pojęcie, które znałam tak dobrze, że nie pamiętałam już, gdzie je usłyszałam po raz pierwszy. – Partner treningowy. Jeśli nie masz nikogo, kto cię asekuruje, musisz poprosić kogoś z siłowni… – Zmarszczone brwi Claude’a podpowiedziały mi, że wyrażam się mało precyzyjnie. – To człowiek, który stoi obok, kiedy wykonujesz najtrudniejszą część treningu. Ma pełnić rolę twojej siatki bezpieczeństwa: podawać ci obciążniki albo sztangę, odbierać ją po skończonej serii, dopingować cię, chwycić za nadgarstki, kiedy zaczynają drżeć.
– Żebyś nie upuścił sztangi na siebie.
– Właśnie. Poza tym pomaga ci dokończyć serię.
– To znaczy?
– Gdybym wyciskała dwudziestki i byłby to szczyt albo prawie szczyt moich możliwości, leżałabym na ławeczce, trzymając hantle, a asekurator stałby albo klęczał przy mojej głowie. Gdyby podczas unoszenia hantli zadrżały mi ręce, asekurator złapałby mnie za nadgarstki i pomógłby mi opanować drżenie.
– Dwudziestki?
– Dwie hantle o wadze dwudziestu kilogramów każda. Niektórzy używają sztangi, do której dokładają krążki, a inni wolą hantle o różnej wadze. Ja akurat wybieram hantle. Del lubił sztangę. Uważał, że lepiej rozwija klatę.
Claude spojrzał na mnie z namysłem.
– Chcesz powiedzieć, że potrafisz podnieść czterdzieści kilo?
– Nie – obruszyłam się.
Claude’owi wyraźnie ulżyło.
– Podnoszę pięćdziesiąt albo pięćdziesiąt pięć.
– Ty?
– Jasne.
– Czy to nie za dużo? Jak na kobietę?
– W Shakespeare to sporo – przyznałam. – W siłowni w większym mieście pewnie nie. Tam więcej osób ćwiczy z ciężarami.
– Więc ile byłby w stanie podnieść facet z poważnym podejściem do treningu?
– Facet o budowie Dela, poniżej metra osiemdziesięciu wzrostu, ważący mniej więcej siedemdziesiąt pięć kilo? Po intensywnym treningu mógłby dźwignąć ze sto czterdzieści pięć kilo. Więc widzisz, że Delowi nie chodziło wyłącznie o siłę, choć i tak był bardzo silny. Wygląda na to, że zależało mu na wyjątkowym rozwoju masy mięśniowej. Mnie natomiast wystarczy siła.
– Hmmm… – Claude rozważył tę różnicę. – Więc znałaś Dela?
– Jasne. Prawie codziennie rano widziałam go w Body Time. Ale nie byliśmy szczególnie zaprzyjaźnieni.
Wycierałam stół, bo za dziesięć minut musiałam wyjść do pracy.
– Dlaczego?
Zastanawiałam się nad odpowiedzią, płucząc ścierkę do wycierania naczyń. Wykręciłam ją, starannie złożyłam i przewiesiłam przez ściankę oddzielającą komory zlewozmywaka. Poszłam korytarzem do łazienki, umyłam ręce i twarz, a potem zaczęłam robić lekki makijaż, żeby zachować szacunek do samej siebie. Claude oparł się o framugę kuchennych drzwi i uważnie mi się przyglądał. Czekał na odpowiedź.
– Po prostu… nic nas nie łączyło. On był stąd, miał dużą rodzinę, umawiał się z dziewczyną ze swojego miasteczka. Nie lubił czarnych, nie lubił drużyny futbolowej Notre Dame, nie lubił wielkich słów. – Tylko na takie wyjaśnienie byłam w stanie się zdobyć.
– Uważasz, że zadowolenie z życia w małym miasteczku to coś złego?
Nie chciałam, żeby ta rozmowa przerodziła się w analizę mojego światopoglądu.
– Nie, skąd. Pod pewnymi względami Del był dobrym facetem.
Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze, nałożyłam odrobinę szminki i wzruszyłam ramionami. Makijaż nie zmieniał twarzy pod spodem, ale dzięki niemu jakimś cudem zawsze czułam się lepiej. Umyłam ręce i odwróciłam się, żeby spojrzeć na Claude’a.
– Był nieszkodliwy. – Od razu zaczęłam się zastanawiać, co właściwie miałam na myśli.
Byłam jednak zbyt zaskoczona miną Claude’a, żeby poddać tę kwestię natychmiastowej analizie.
– Powiem ci coś dziwnego, Lily – oznajmił Claude. – Na sztandze nie było żadnych odcisków palców. Powinno ich być mnóstwo w miejscu, gdzie facet trzyma drążek. A na wierzchu powinny być odciski Dela. Ale żadnych nie znaleźliśmy. Były tam tylko rozmazane smugi. I wiesz co, Lily? Chyba nie robiłabyś makijażu w mojej obecności, gdybyś była mną poważnie zainteresowana.
Przystanął przed frontowymi drzwiami, żeby wymierzyć ostatni cios.
– Poza tym chciałbym wiedzieć, w jaki sposób Del Packard, który rzekomo był na siłowni sam, zgasił po śmierci światło.
Tamten dzień zaczął się fatalnie i do końca był kiepski.
Sprzątałam ogarnięta złością, więc efektom brakowało harmonii. Podnosząc upuszczone kartki, zacięłam się krawędzią papieru, trzasnęłam klapą od sedesu tak mocno, że z lekkiej rattanowej półki w łazience biura podróży spadło pudełko chusteczek, wciągnęłam odkurzaczem kilka pinezek pod tablicą ogłoszeń i zapałałam czystą nienawiścią do plakatu przedstawiającego parę na pokładzie statku wycieczkowego, tylko dlatego, że wszystko na tym plakacie wydawało się takie proste. Para wyglądała tak, jakby słowa w stylu: „Ojej, jak nam z sobą dobrze! Chodźmy do łóżka!”, naprawdę mogły im zagwarantować udany związek.
Cieszyłam się, że to moje ostatnie zadanie tego dnia. Zamknęłam za sobą drzwi z westchnieniem ulgi.
Pojechałam do domu okrężną drogą, zahaczając o obskurny dom wynajmowany przez Marshalla. Kiedy zaczęliśmy się „spotykać”, zaproponował, że da mi klucz, ale odmówiłam. Musiał więc dowlec się do drzwi, żeby mi otworzyć, a potem powlec się z powrotem na starą kraciastą kanapę, którą wyżebrał od przyjaciela po wyprowadzce od żony. Położyłam pęk kluczy do Body Time na zniszczonym stoliku do kawy i usiadłam na podłodze obok Marshalla. Leżał rozwalony na całej kanapie i najwidoczniej czuł się paskudnie. Przestał już jednak jęczeć, a kiedy dotknęłam jego czoła, zauważyłam, że gorączka spadła.
– Możesz już jeść? – zapytałam, nie wiedząc, co jeszcze mogłabym dla niego zrobić.
– Najwyżej jakąś grzankę – powiedział żałosnym głosikiem, który brzmiał bardzo dziwnie, wydobywając się z umięśnionej szyi. Marshall jest w jednej czwartej Chińczykiem. Kolor jego skóry to coś pomiędzy różem a kością słoniową. Włosy ma ciemne, podobnie jak oczy, które są tylko odrobinę skośne. Poza tym to typowy przedstawiciel rasy kaukaskiej, ale ponieważ uczy sztuk walki, lubi podkreślać orientalną domieszkę w swoich genach.
– Proszę – dodał jeszcze bardziej żałosnym głosikiem.
Roześmiałam się.
– Podła – powiedział.
Wstałam, znalazłam chleb pełnoziarnisty, posmarowałam kromki masłem, wrzuciłam je do tostera i podałam ze szklanką wody.
Usiadł i zjadł wszystko do ostatniego okruszka.
– Przeżyjesz.
Wzięłam od niego talerz i zaniosłam do zlewu. Postanowiłam, że w tym rozpieszczaniu Marshalla posunę się aż do załadowania zmywarki.
Potem wróciłam i usiadłam obok kanapy. Marshall zsunął się do pozycji wyjściowej. Wziął mnie za rękę.
– Chyba rzeczywiście przeżyję – przyznał – ale przez kilka godzin modliłem się o śmierć. A kiedy przyszła wiadomość o Delu… Boże! Kto by pomyślał, że będzie na tyle głupi, by spuścić sobie sztangę na gardło?
– Wątpię, żeby to zrobił.
Powiedziałam Marshallowi o braku odcisków palców na sztandze i o świetle, które powinno być włączone.
– Myślisz, że asekurator przypadkiem spuścił sztangę na Dela i wpadł w panikę?
Wzruszyłam ramionami.
– Hej, chyba nie twierdzisz, że ktoś zabił Dela z premedytacją? Kto byłby do tego zdolny?
– Nie jestem lekarzem, więc nie wiem, czy to możliwe… ale gdybyś czuł na szyi miażdżący ciężar i wiedział, że jeśli on tam zostanie, czeka cię śmierć, to czy będąc silnym zdrowym mężczyzną, nie starałbyś się go podźwignąć?
– Gdybym nie zginął natychmiast, próbowałbym ze wszystkich sił – ponuro przyznał Marshall. – Skoro sugerujesz, że ktoś mu to uniemożliwił… Kto byłby aż tak okrutny?
Znowu wzruszyłam ramionami. Osobiście uważam, że mnóstwo ludzi jest zdolnych do okrucieństwa, nawet jeśli sami jeszcze tego nie odkryli. Podzieliłam się tą opinią z Marshallem. Nie rozumiałam tylko, dlaczego ktoś miałby dać upust okrucieństwu, zabijając akurat nieszkodliwego i tępawego Dela Packarda.
– Wiesz, czasami mam wrażenie, że jesteś bez serca.
Ostatnimi czasy słyszałam to od Marshalla kilka razy. Rzuciłam mu surowe spojrzenie. Ta kobieta bez serca zwlekła się z łóżka o szóstej rano, żeby otworzyć jego siłownię.
– Może Del spotykał się z czyjąś żoną – ciągnął Marshall. – Len Elign stracił przez to życie. A może Lindy się wściekła, że tak często trenował.
– Del był za bardzo pochłonięty sobą, żeby zaprzątać sobie głowę kombinowaniem z mężatkami – powiedziałam. – A jeśli myślisz, że Lindy Rolad potrafi podnieść dwadzieścia kilogramów, nie wspominając o stu trzydziestu, to powinieneś poszukać innej pracy.
– Racja, ten, kto spuścił na Dela taki ciężar, musiał go najpierw podnieść. – Marshall się zamyślił. – Czy ktoś z naszych znajomych jest w stanie to zrobić?
– Prawie wszyscy, którzy regularnie trenują. Zwłaszcza mężczyźni. Może nawet ja, gdyby zaszła taka potrzeba. – Ostatnie zdanie dodałam bez przekonania. Taki wyczyn wymagałby ogromnego zastrzyku adrenaliny.
– Tak, ale nie zabiłabyś Dela.
Mogłabym zabić mężczyznę – już raz to zrobiłam – ale chyba musiałby mnie do tego sprowokować. Zaczęłam analizować w myślach listę osób, które regularnie podnoszą ciężary w Body Time.
– Potrafię wymienić co najmniej dwunastu facetów, a zastanawiam się nad tym dopiero od paru minut – powiedziałam w końcu.
– Ja też – westchnął Marshall. – Pomijając fakt, że żal mi Dela, jego rodziny i Lindy, cała ta historia nie zrobi siłowni dobrej reklamy.
– Kto posprząta bałagan? – zapytałam.
– Może mogłabyś…
– Nie.
– Może w takim razie firma sprzątająca z Montrose?
– Zadzwoń do nich.
Spojrzał na mnie z oskarżycielską miną.
– Mówisz o tym wszystkim, jakbyś była bez serca.
Zdenerwowałam się. Znowu ten zarzut.
Marshall chciał, żebym traktowała jego i jego interesy tak, jakbyśmy byli pełnoprawną parą.
Nie miałam na to najmniejszej ochoty.
Poruszyłam ramionami pod podkoszulką, rozluźniając mięśnie, żeby się odprężyć. Po raz kolejny powtórzyłam sobie, że Marshall jest chory. Wysunęłam rękę z jego dłoni.
– Marshall – powiedziałam cichym spokojnym głosem – jeśli chcesz ciepłej i milutkiej kobiety, trafiłeś pod zły adres.
Położył głowę na poduszce i roześmiał się. Pomyślałam o tym, że wymiotował przez całą noc i część poranka. Wróciłam pamięcią do chwil, które spędziliśmy w łóżku widocznym za otwartymi drzwiami jego sypialni, i skupiłam się na tych szczególnie przyjemnych. Było z czego wybierać.
Marshall był moim sensei, moim instruktorem karate, już od czterech lat. Zaprzyjaźniliśmy się. Potem odszedł od swojej koszmarnej żony Thei. Od tamtej pory od czasu do czasu sypialiśmy ze sobą i dobrze się czuliśmy w swoim towarzystwie. Marshall był zdolny do wielkiej namiętności i czułości.
W miarę rozwoju naszego związku odkryłam jednak, że oczekuje od mnie zmiany – i to szybkiej. Myślał, że wszystkie moje ostre krawędzie zaokrąglą się pod wpływem pożądania, przyjaźni, empatii i czułości… że wszystkie moje osobliwe problemy rozwiążą się dzięki posiadaniu faceta na stałe.
Posiadanie faceta na stałe, posiadanie Marshalla, było pod wieloma względami przyjemne, więc chciałam, żeby wszystko ułożyło się po jego myśli. Ale się nie ułożyło.
Pospiesznie się z nim pożegnałam i wyszłam. Jadąc do domu, czułam przygnębienie i złość. Odtrąciłam Claude’a, który był dumnym mężczyzną. Teraz zastanawiałam się, czy nie odejść od Marshalla. Nie umiałam zrozumieć własnych emocji, ale czułam, że nadszedł czas na zmiany.
W tygodniu po śmierci Dela Packarda moje życie znów toczyło się zwykłym torem.
Nie złapałam grypy.
Z Little Rock przyjechała na siłownię kobieta specjalizująca się w sprzątaniu miejsc zbrodni. Usunęła bałagan, który pozostał po zgonie Dela. Siłownia znowu zaczęła działać, a Marshall ponownie zaczął ją prowadzić i uczyć karate. Poprzestawiał przyrządy, ustawiając ławeczkę, na której skonał Del, między innymi ławeczkami, żeby nikt nie mógł mówić, że jest nawiedzona, ani odtwarzać sceny zbrodni.
Chodziłam na karate i ćwiczyłam na siłowni, ale potem wracałam do swojego domu, zamiast jak wcześniej jechać do Marshalla. Kiedy mówiłam mu dobranoc, wydawał się trochę zły i trochę urażony, ale równocześnie trochę mu ulżyło. Nie prosił o żadne wyjaśnienia, co miło mnie zaskoczyło.
Nie widywałam Claude’a Friedricha. Dopiero po paru dniach zauważyłam, że nie wpadam na niego na ulicy, a on nie wpada na lunch, a po następnych paru dniach doszłam do wniosku, że na tym polega plan, jego plan. Brakowało mi towarzystwa Claude’a, ale nie tęskniłam za presją jego pożądania.
Poza tym straciłam klientów. Tom i Jenny O’Hagenowie, którzy mieszkali po sąsiedzku w Apartamentach Ogrodowych, przeprowadzili się do Illinois, żeby poprowadzić większą restaurację Bippy’s. Raczej nie zmartwiłam się powstałą luką. Miałam długą listę oczekujących. Sięgnęłam po słuchawkę i zaczęłam dzwonić. Pierwsi dwaj potencjalni klienci zbyli mnie słabymi wymówkami. Poczułam, że gdzieś w głębi mojego żołądka zaczyna kiełkować niepokój. Od bójki na parkingu przed Burger Tycoonem bałam się odpływu klientów.
Trzecia rodzina znalazła już kogoś do sprzątania, więc ją wykreśliłam. Kobieta, która była czwarta na mojej liście, oznajmiła, że postanowiła rozwieść się z mężem i będzie sprzątała sama. Kolejny krzyżyk. Piąta była Mookie Preston. Przez chwilę ze zdziwieniem patrzyłam na jej nazwisko, ale potem przypomniałam sobie, że parę miesięcy temu panna Preston zadzwoniła do mnie i powiedziała, że właśnie wprowadziła się do Shakespeare. Wystukałam jej numer i zaproponowałam, że mogę u niej sprzątać w piątkowe poranki. Wydawała się zachwycona. Mieszkała w wynajętym domu i potrzebowała więcej niż półtorej godziny, które poświęcałam mieszkaniu O’Hagenów.
– Może popracuję w piątki od dziesiątej do dwunastej?
Zastanawiałam się, po co młodej samotnej kobiecie aż dwie godziny sprzątania.
– Zobaczymy – odpowiedział dźwięczny słodki głos. – Jestem bałaganiarą.
Nigdy nie widziałam Mookie Preston, ale wydawała się dość… ekscentryczna. Dopóki wystawiała ważne czeki, nie obchodziło mnie jednak, czy hoduje suma w wannie ani czy nosi kostium różowego dinozaura.
W czwartek rano poszłam do Body Time i zastałam tam Bobo, który siedział za ladą po lewej stronie. Wyglądał na najbardziej zniechęconego nastolatka na świecie. Wyjęłam z torby rękawiczki do podnoszenia ciężarów, a potem wrzuciłam ją do pustej plastikowej szafki, jednej z piętnastu ustawionych pod wschodnią ścianą. Rękawiczki były już wytarte i wiedziałam, że pora kupić nową parę – kolejne obciążenie dla mojego już i tak skromnego budżetu. Zaczęłam je wkładać, a gdy owijałam nadgarstki paskami i mocno zaciskałam rzepy, przyglądałam się Bobo. Gapił się na mnie bez słowa. Nawet pozycja, w jakiej siedział, emanowała przygnębieniem: zgarbione plecy, bezwładne ręce na ladzie, spuszczona głowa.
– O co chodzi? – zapytałam.
– Już dwa razy mnie przesłuchiwali, Lily – powiedział.
– Dlaczego?
– Chyba detektyw myśli, że maczałem palce w zabójstwie Dela.
Pociągnął łyk ohydnie wyglądającej mieszanki protein, na której punkcie oszaleli młodsi bywalcy siłowni. Nie tknęłabym jej trzymetrowym kijem.
– Jak to?
– Del pracował dla mojego taty.
Wśród rozlicznych interesów ojca Bobo, Howella Winthropa juniora, znajdował się lokalny sklep ze sprzętem sportowo-wędkarskim. Del pracował przede wszystkim w działach akcesoriów do ćwiczeń i odzieży sportowej, chociaż musiał wiedzieć wystarczająco dużo o polowaniach i łowieniu ryb, by sprzedawać także pozostałe produkty w sklepie sportowym Winthropa. Powiedział mi o tym sam Del, zanudzając mnie prawie na śmierć, kiedy pewnego razu kupowałam tam worek treningowy.
– Podobnie jak wiele osób w tym mieście – zauważyłam.
Bobo spojrzał na mnie zaskoczony.
– Pracuje dla twojego taty.
Bobo uśmiechnął się szeroko. Wyglądało to tak, jakby zza chmur wyjrzało słońce. Był naprawdę uroczym chłopakiem.
– Racja, ale najwyraźniej zdaniem pana Jinksa doszedłem do wniosku, że Del wie coś, co mogłoby zaszkodzić interesom taty, więc albo sam postanowiłem zabić Dela, albo zrobiłem to na polecenie ojca.
– Dlatego że ty ostatni widziałeś go żywego?
Dedford Jinks jest detektywem pracującym na małym posterunku policji w Shakespeare.
Bobo pokiwał głową.
– Ktoś powiedział komendantowi, który powiedział panu Jinksowi, że jeśli ludzie nie przychodzą na siłownię z własnym asekuratorem, proszą o pomoc kogoś z obsługi. A tym kimś mogłem być oczywiście ja.
W milczeniu podniósł plastikowy kubek wypełniony proteinowym paskudztwem. Wzdrygnęłam się i pokręciłam głową.
Zmagałam się z poczuciem winy. W końcu to ja wspomniałam Claude’owi, że czasami ludzie proszą kogoś z personelu o asekurację.
– Niezbyt dobrze znałem pana Packarda – ciągnął złoty chłopiec. – Ale naprawdę nie wydaje mi się, że mógłby wykryć jakieś machlojki w interesach taty. To pewnie oznaka braku szacunku, zwłaszcza teraz, kiedy pan Packard nie żyje, ale on nigdy nie wydawał mi się zbyt bystry i gdyby dowiedział się o jakichś lewych interesach, chyba po prostu uznałby, że coś mu się pomyliło. Albo poszedłby do taty, żeby z nim o tym porozmawiać.
Moim zdaniem Bobo miał absolutną rację.
– Ładnie wyglądasz, Lily – powiedział Bobo, zmieniając temat tak niespodziewanie, że jego słowa dotarły do mnie dopiero po chwili.
– O, dzięki.
Miałam na sobie turkusową podkoszulkę i spodnie od dresu. Nowe i niepoplamione, ale od razu było widać, że są z supermarketu.
– Czemu nie włożysz czegoś takiego? – Bobo wskazał wieszak z odzieżą sportową, na którym Marshall wystawiał drogie ubrania do ćwiczeń.
Strój, który wpadł w oko mojemu osiemnastoletniemu rozmówcy, miał jasnoróżowe i błękitne wzory uzyskane dzięki supłowemu farbowaniu, głęboki dekolt i skąpe figi, które należało nosić na obcisłych getrach.
Prychnęłam.
– Jasne.
– Byłoby ci w tym ładnie. Masz odpowiednie ciało – powiedział trochę onieśmielony. – Chciałbym patrzeć na twoje plecy, kiedy ćwiczysz na motylku.
– Dziękuję – odpowiedziałam sztywno. – Ale takie ciuchy po prostu nie są w moim stylu.
Poszłam przywitać się z Raphaelem. Grypę miał już za sobą, ale coś go gnębiło. Nie powitał mnie tradycyjnym tubalnym okrzykiem.
– Co się stało?
– Pytasz, co się stało? – powiedział, pocierając tył głowy. Włosy Raphaela były tak krótko przystrzyżone, że jego mahoniowa dłoń nie wywołała żadnych zmian w układzie gęstych czarnych loczków. – Wyjaśnię ci, co się stało, Lily.
Mówił podniesionym głosem i od razu zrozumiałam, że zagadnęłam go w nieodpowiedniej chwili.
– Dobra z ciebie kobieta, Lily, ale to nie jest miejsce dla czarnych.
– Marshall… – zaczęłam.
Zamierzałam powiedzieć, że Marshall nie jest rasistą ani nikim w tym rodzaju, ale nie zdążyłam dokończyć zdania.
– Wiem, że Marshall to tolerancyjny facet. Ale przychodzi tu zbyt wielu takich, o których nie da się tego powiedzieć. Nie mogę ćwiczyć w miejscu, gdzie czarni nie są mile widziani.
Znałam Raphaela od czterech lat, ale jeszcze nigdy nie widziałam, żeby mówił z taką powagą i złością. Rzucił wściekłe spojrzenie w stronę dwóch mężczyzn ćwiczących razem na przeciwległym końcu sali. Przerwali trening, przez chwilę się na niego gapili, a potem wrócili do ćwiczeń. Jednym z nich był Darcy Orchard, dobrze zbudowany mężczyzna o długich rzednących jasnobrązowych włosach, policzkach pokrytych bliznami po trądziku, szerokiej słowiańskiej twarzy i nogach grubych jak pnie drzew. Drugiego nie znałam.
Zastanawiałam się, co odpowiedzieć Raphaelowi, ale on po prostu wziął swoją torbę i wyszedł. Spojrzałam na Darcy’ego. Był do mnie zwrócony plecami, a jego kumpel podnosił sztangę. Pozostali ludzie w siłowni starali się patrzeć w inną stronę.
Podczas treningu (dzisiaj był dzień nóg i ramion) próbowałam nie myśleć o tym drobnym incydencie. Bałam się, że też będę zmuszona zrezygnować z siłowni. A codzienne treningi wiele dla mnie znaczyły. Czy w razie czego będzie mnie stać na zakup własnego sprzętu? Nie, nie przy tak skąpym budżecie, nie po zapłaceniu za roczny karnet w Body Time. Co miesiąc musiałam oszczędzać na czarną godzinę, która niechybnie nadejdzie. Podejrzewałam, że Marshall już i tak dał mi zniżkę.
Powoli zjawiali się inni bywalcy siłowni, którzy machali nam na powitanie i wołali: „Cześć!”, a potem rozpoczynali trening. Była to jedyna grupa, której członkiem mogłam się nazwać (nie licząc grupy karate). Jeszcze kilka minut temu należał do niej również Raphael. Braterstwo potu cechowała silna rotacja, gdyż większość ludzi szybko łamała swoje postanowienia, wytrzymując na siłowni średnio trzy tygodnie. Była jednak wśród nich garstka zagorzalców takich jak ja, którzy przychodzili codziennie. Siłą rzeczy powoli się poznawaliśmy. W mniejszym lub większym stopniu.
Del Packard też należał do tej grupy.
Dzisiaj na siłowni byli wszyscy stali bywalcy oprócz Dela: niska, krępa Janet Shook o ciemnobrązowych włosach i takich samych oczach, która chodziła także na karate i podkochiwała się w Marshallu, odkąd ją znałam; Brian Gruber, siwowłosy i atrakcyjny prezes zakładu produkcji materaców; Jerri Sizemore, była żona doktora Johna Sizemore’a, miejscowego dentysty; oraz Darcy Orchard, który pracował w sklepie ze sprzętem sportowym, podobnie jak Del. Zazwyczaj Darcy ćwiczył z Jimem Boxem, innym pracownikiem sklepu, ale dzisiaj Jima nie było – prawdopodobnie walczył w domu z grypą, bo wczoraj pociągał nosem. Zastanawiałam się, kim jest nowy partner Darcy’ego. Wydawało mi się, że widziałam go już chyba niedaleko Apartamentów Ogrodowych. W końcu wyszedł. Ale Darcy dalej kręcił się po siłowni.
Zajął przyrząd do ćwiczenia mięśni łydek, który był następny na mojej liście, więc czekałam z boku, patrząc, jak Darcy robi drugą serię. Wsunął bolec na dziewięćdziesiąt kilogramów i dostosował wysokość naramienników. Darcy, który mierzył mniej więcej metr osiemdziesiąt wzrostu, miał falujące mięśnie piersiowe i wypukłe bicepsy fanatyka treningu. Pomyślałam, że pod skórą może nosić najwyżej ze trzydzieści gramów tłuszczu. Ćwiczył w jednej ze swoich przerobionych bluz – z odciętymi rękawami i wyrwanym ściągaczem pod szyją – które były znakiem rozpoznawczym prawdziwych zapaleńców, a do tego włożył spodnie od dresu, które pamiętały jeszcze pewnie czasy liceum.
– Za minutę kończę – wysapał, robiąc serię dwunastu powtórek.
Zszedł ze stopnia i przez chwilę chodził w kółko, żeby rozluźnić mięśnie łydek, którym sprawił takie lanie. Darcy zebrał się w sobie, przełożył bolec dwie dziurki w dół, dodając do obciążenia dwadzieścia kilogramów, i stanął palcami na wąskim stopniu, przenosząc na nie cały ciężar ciała. Jego pięty chodziły na zmianę w górę i w dół, robiąc jeszcze dwanaście powtórek.
– Aua! – stęknął, schodząc ze stopnia. – Aua! – Skrzywił się, utkwił wzrok w podłodze i rozluźnił protestujące mięśnie. – Pozwól, że jeszcze się wypstrykam – powiedział i przełożył bolec na rozsądniejsze obciążenie.
Znowu stanął na stopniu i bardzo szybko zrobił dwadzieścia cztery powtórki. Pod koniec wyraz skupienia na jego twarzy przeszedł w zastygły grymas bólu.
Łącznie trwało to zaledwie kilka minut. Cieszyłam się z chwili odpoczynku.
– Jak leci, Lily? – zapytał Darcy, drepcząc w miejscu, żeby zmniejszyć napięcie mięśni.
Sięgnął po beżowy ręcznik i otarł nim dziobate policzki.
– W porządku.
Zastanawiałam się, czy wspomni o wyjściu Raphaela. Ale Darcy myślał o czymś innym.
– Słyszałem, że to ty znalazłaś starego Dela. – Jego małe brązowe oczka uważnie przyglądały się mojej twarzy.
– Tak.
– To był dobry chłop – powoli powiedział Darcy. Chyba zamierzał wygłosić coś w rodzaju elegii. – Zawsze uśmiechnięty. Ten gość, który wcześniej ze mną ćwiczył, będzie pracował na jego miejscu w sklepie Howella. Wielka zmiana.
– To ktoś stąd? – zapytałam grzecznie, dostosowując naramienniki do moich stu sześćdziesięciu trzech centymetrów wzrostu.
– Nie, chyba z Little Rock. Twardy z niego sukinsyn… o, przepraszam.
Przełożyłam bolec na trzydzieści pięć kilogramów. Stanęłam palcami na wąskim stopniu, wsunęłam ramiona pod wyściełane naramienniki, żeby podźwignąć ciężar i opuściłam pięty. Stawałam na palcach dwadzieścia razy, w bardzo szybkim tempie.
Zeszłam z półki, żeby rozluźnić mięśnie, i przesunęłam bolec na większe obciążenie.
– Spotykasz się z kimś, Lily? Słyszałem, że ty i Marshall to już przeszłość.
Zaskoczona podniosłam głowę. Darcy nadal stał obok. Miał cudowne ciało, ale była to jego jedyna cecha, która mogła mi się wydać względnie interesująca, więc zdecydowanie brakowało argumentów przemawiających za wspólnym spędzeniem wieczoru. Rozmowy z Darcym mnie nudziły, a poza tym ten facet miał w sobie coś męczącego. Nigdy nie lekceważę takich odczuć.
– Nie mam ochoty – powiedziałam.
Uśmiechnął się lekko, jak ktoś przekonany, że się przesłyszał.
– Nie masz ochoty na…? – zapytał.
– Na randki.
– O rany, Lily! Taka fajna babka jak ty nie chce dać się zaprosić na kolację?
– Na razie nie.
Stanęłam palcami na stopniu, wzięłam na ramiona czterdzieści pięć kilo i zrobiłam jeszcze jedną serię dwudziestu powtórek. Pięć ostatnich okazało się sporym wyzwaniem.
– Jak to? Wolisz kobiety? – Darcy uśmiechnął się z wyższością, jakby czuł się w obowiązku okazać pogardę, gdy mowa o lesbijstwie.
– Nie. Za chwilę skończę.
Darcy znowu się uśmiechnął, ale z jeszcze większym wahaniem, mimo że starałam się być jak najbardziej uprzejma. Najwidoczniej nie mógł uwierzyć w istnienie kobiety, która nie ma ochoty chodzić na randki – zwłaszcza z nim. Po chwili bezskutecznego oczekiwania na zmianę mojej decyzji odszedł w stronę rzymskiego krzesła, zaciskając ze złości wąskie usta.
Przełożyłam bolec na pięćdziesiąt pięć kilogramów i po raz kolejny zaczęłam się zastanawiać, kogo Del mógł poprosić o asekurację. Ufał wszystkim bywalcom siłowni. Nawet Janet i ja byłyśmy wystarczająco silne, żeby pomóc mu przy podnoszeniu lżejszych (lecz i tak bardzo ciężkich) sztang, które wykorzystywał do rozbudowy masy mięśniowej. W klacie i rękach Janet była prawie tak silna jak ja, a poza tym miała nade mną przewagę w nogach, bo prowadziła dwie godziny aerobiku dziennie i pracowała w klubach dziecka, które zapewniały uczniom finansowaną przez lokalną społeczność opiekę po lekcjach.
Kiedy skończyłam trenować mięśnie łydek, podeszłam do Janet, która właśnie robiła brzuszki. Pot przyciemnił jej krótkie brązowe włosy, zmieniając je w czarne frędzelki wokół drobnej kwadratowej twarzy.
– Sto dziesięć – sapnęła, kiedy nad nią stanęłam.
Pokiwałam głową i czekałam dalej.
– Sto dwadzieścia pięć – powiedziała po chwili i opadła na matę z zamkniętymi oczami.
– Janet – zagadnęłam ją po stosownej chwili ciszy.
– Umm?
– Czy Del prosił cię kiedyś o asekurację?
Janet gwałtownie otworzyła brązowe oczy. Z lekkim rozbawieniem skupiła na mnie wzrok.
– Del? On uważał, że kobieta nie jest w stanie nosić siatek z zakupami, a co dopiero go asekurować.
– Na zawodach widywał kulturystki. Poza tym często widywał nas rano na siłowni.
Janet niegrzecznie prychnęła.
– No tak, ale uważa nas za dziwadła – powiedziała z urazą. – To znaczy uważał – poprawiła się już spokojniejszym tonem. – Wszystkie kobiety przyrównywał do tej swojej Lindy, a Lindy nie potrafiłaby ukroić szynki bez noża elektrycznego.
Roześmiałam się.
Janet spojrzała na mnie lekko zaskoczona.
– Miło usłyszeć, jak się śmiejesz. Rzadko ci się to zdarza – zauważyła.
Wzruszyłam ramionami.
– A skoro już tu jesteś – ciągnęła, siadając i wycierając twarz ręcznikiem – chciałam cię o coś zapytać.
Usiadłam na najbliższej ławeczce i czekałam.
– Czy ty i Marshall to już przypieczętowana sprawa?
Myślałam, że poprosi mnie o asekurację albo o przećwiczenie elementów najnowszego kata, którego nauczyliśmy się na lekcji karate.
Dziś jednak wszystkich interesowało moje życie miłosne.
W sumie lubiłam Janet, więc trudniej było odpowiedzieć jej niż Darcy’emu. Zaprzeczenie oznaczałoby, że Marshall jest zupełnie wolny i każda kobieta może spróbować go poderwać – zrzekłabym się wszystkich praw do jego osoby. Potwierdzenie związałoby mnie z Marshallem na najbliższą przyszłość.
– Nie – powiedziałam i poszłam zrobić ostatnią powtórkę.
W drodze do szatni Janet przystanęła obok mnie.
– Jesteś na mnie zła? – zapytała.
Trochę mnie zaskoczyła.
– Nie – powiedziałam.
Wtedy zaskoczyła mnie jeszcze bardziej, bo wybuchnęła śmiechem.
– Oj, Lily – pokręciła głową. – Jesteś taka dziwna.
Powiedziała to tak, jakby „dziwność” była jakąś małą uroczą osobliwością mojej natury podobną do noszenia majtek pod kolor butów albo zielonych ciuchów w poniedziałki.
Wyszłam z Body Time z niewyraźnym poczuciem niezadowolenia z przebiegu treningu. Po raz pierwszy rozmawiałam sam na sam z Darcym Orchardem i miałam nadzieję, że więcej się to nie powtórzy. Upewniłam się, że Janet Shook miała ochotę na Marshalla Sedakę, co nie do końca było wielką nowiną. Utwierdziłam się w przekonaniu, że Del prawie na pewno nie poprosiłby kobiety o asekurację. Oraz odkryłam, że Raphael czuł się niemile widziany w miejscu, w którym wykupił kartę stałego klienta.
W drodze do domu próbowałam wytropić przyczynę swojego niezadowolenia. Dlaczego w ogóle oczekiwałam od poranka czegoś więcej niż jedynie dobrego treningu? Przecież nie powinno mnie interesować, co się działo w Body Time w wieczór śmierci Dela, podobnie jak Janet nie powinno interesować, czy ja i Marshall jesteśmy ze sobą na poważnie.
Nie przepadałam za Delem. Co mnie obchodziło, czy zginął przez przypadek, czy ktoś mu pomógł?
Powiedziałam Claude’owi, że Del był nieszkodliwy. Biorąc prysznic, po raz pierwszy zastanowiłam się nad Delem Packardem.
Nigdy nie robił żartobliwych uwag na temat mojej siły, które czasami słyszałam od innych mężczyzn. Na mój widok czuł umiarkowane zadowolenie, nie tęsknił za mną, kiedy wychodziłam, chętnie by mi pomógł, gdybym go o to poprosiła, był niewiarygodnie dumny z tytułu wicemistrza Shakespeare i z radością wiódłby żywot Dela Packarda aż do samej śmierci… gdyby tylko nastąpiła w sposób naturalny.
Kochał mamę i tatę, dawał kwiaty swojej dziewczynie Lindy, dobrze wykonywał swoją pracę i chadzał własnymi drogami, nikomu nie wadząc. Wszystko, czego pragnął naprawdę mocno, sprowadzało się do ponownego zdobycia tytułu – tym razem mistrza numer jeden.
Jeśli asekurator Dela uśmiercił go przez nieuwagę, powinien się przyznać. Jeśli zabił go z premedytacją, powinien za to zapłacić.
Wytarłam włosy ręcznikiem i zrobiłam makijaż, cały czas roztrząsając kwestie związane ze śmiercią Dela i próbując się dowiedzieć, dlaczego ciągle towarzyszy mi poczucie, że to tragiczne wydarzenie ma ze mną jakiś bezpośredni związek.
Policja analizowała szczegóły śmierci Dela i to powinno mi wystarczyć. Nie czułam najmniejszej potrzeby zgłębiania tematu na własną rękę, kiedy na początku jesieni Darnell Glass został pobity na śmierć, ani kilka tygodni później, kiedy zastrzelono Lena Elgina, mimo że obie sprawy nie zostały jeszcze rozwiązane.
Kiedy wsiadałam do samochodu, by pojechać do pierwszej pracy, doznałam olśnienia. Przejmowałam się śmiercią Dela z dwóch powodów. Po pierwsze, podejrzenie padło na Bobo Winthropa po części przez to, co powiedziałam Claude’owi. Po drugie, martwiłam się dlatego, że Dela zabito na siłowni, w jednym z nielicznych miejsc, w których czułam się jak w domu. Zatem obchodziła mnie śmierć Dela i obchodziło mnie to, kto za nią zapłaci.
Mijał jeden zwyczajny dzień za drugim, a ja coraz bardziej tęskniłam za Claude’em.
Opiekował się mną kilka miesięcy temu, kiedy zostałam pobita. Pomagał mi się kąpać, ubierać, kłaść się do łóżka. Robienie przy nim makijażu wydawało mi się całkowicie naturalne, ale on dostrzegł w tym brak zainteresowania nim jako mężczyzną.
Doszłam do wniosku, że widział mnie już w najgorszym wydaniu. Makijaż nie był dla niego, lecz dla reszty świata.