Deja dead - Kathy Reichs - ebook

Deja dead ebook

Kathy Reichs

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  
 
Minął rok, odkąd Temperance Brennan opuściła Północną Karolinę i pozostawiła za sobą burzliwe małżeństwo. Praca często stawiała pod znakiem zapytania jej weekendowe plany, dlatego nie zdążyła jeszcze zbyt dobrze poznać Quebeku. 
Kiedy zostają odnalezione poćwiartowane zwłoki kobiety, którego części upchnięto w plastikowe torby, Tempe zaczyna dostrzegać pewien niepokojący wzór. Bez opamiętania rzuca się w wir pracy, usiłując jak najszybciej odnaleźć mordercę. Nie wie jeszcze, że śledztwo zaprowadzi ją do jej najlepszej przyjaciółki i własnej córki, które znajdują się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. 
[Opis okładkowy] 

 

Cykl: Temperance Brennan, t. 1 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Krasnymstawie 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 611

Rok wydania: 2007

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

KATHY

REICHS

 

Przekład z języka angielskiego

Marcin Roszkowski

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

 

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Podziękowania

 

Choć tworzyłam fikcyjną fabułę, to aby uczynić ją najbardziej prawdopodobną, zasięgałam rad specjalistów z wielu dziedzin. Chciałabym podziękować Bernardowi Chapaisowi, który wyjaśnił mi kanadyjskie przepisy dotyczące zasad hodowli zwierząt laboratoryjnych i opieki nad nimi. Sylvian Roy, Jean-Guy Hebert i Michael Hamel pomogli mi w zgłębianiu tajników serologii, a Bernard Pommeville wykazał niezwykłą determinację, demonstrując mi mikrofluorescencję rentgenowską. Nieoceniona okazała się wiedza o stomatologii medycyny sądowej, analizie śladów ugryzień i właściwym zastosowaniu francuszczyzny, którą wykazał się Robert Dorion. Na koniec chciałabym wyrazić podziękowania dla Steve’a Symesa za jego bezgraniczną cierpliwość, jaką wykazał w trakcie rozmów o piłach i śladach, jakie zostawiają na kościach.

Ogromne podziękowania jestem winna Johnowi Robinsonowi i Marysue Rucci, bez których „Déja Dead” nie ukazałoby się w takim kształcie, w jakim jest obecnie. John pokazał maszynopis Marysue, a ona uznała, że coś w nim jednak jest. Moi edytorzy, Susanne Kirk, Marysue Rucci i Maria Rejt dokładnie przejrzeli pierwopis i ulepszyli go swoimi poprawkami. Słowa nie potrafią oddać wdzięczności dla mojej agentki, Jennipher Rundolph Walsh. Jest niesamowita.

Osobiste podziękowania chciałabym skierować pod adresem członków mojej rodziny, którzy przeczytali oryginalny tekst i zasugerowali wiele cennych poprawek. Doceniam ich wsparcie i cierpliwość, z jaką zdzierżyli moją długą nieobecność w domu.

Rozdział 1

Składając w całość fragmenty roztrzaskanej czaszki, nie myślałam o człowieku, który wyleciał w powietrze. Kiedyś pewnie bym się nad nim zadumała, ale teraz po prostu beznamiętnie dopasowywałam do siebie poszczególne elementy. Na blacie leżały dwa duże kawałki, a w pojemniku ze stali nierdzewnej spoczywał trzeci. Klej, którym łączyłam fragmenty, sechł powoli. Te trzy części wystarczą, aby zidentyfikować denata. Koroner będzie zadowolony.

Było późne czwartkowe popołudnie, 2 czerwca 1994 roku. Kiedy obserwowałam, jak klej zastyga, moje myśli wędrowały bez celu. Z tego stanu błogiej nieświadomości wyrwało mnie stukanie do drzwi. Nie wiedziałam, że oznajmia ono początek drogi, która zaprowadzi mnie w odmęty ludzkiej deprawacji, rejony, których istnienia nigdy nie podejrzewałam, i zmieni moje postrzeganie świata. Wstałam, spoglądając na wody Rzeki Świętego Wawrzyńca, widok, który był jedynym pozytywem ciasnego biura koronera. Nie wiedzieć czemu, woda, zwłaszcza taka płynąca regularnym rytmem, uspokajała mnie i pozwalała nabrać sił do dalszej pracy. Zapomnijcie o uroczych cichych oczkach w japońskich ogrodach medytacyjnych, w moim przypadku relaks przynosiło obserwowanie rwącego prądu. Freud pewnie miałby coś do powiedzenia na ten temat.

Moje myśli, choć nieskoordynowane i rozproszone, krążyły wokół nadchodzącego weekendu. Założyłam sobie, że wybiorę się do Quebec City, choć nie miałam żadnych konkretnych planów. Zastanawiałam się nad odwiedzeniem Pól Abrahama1, zjedzeniem porcji małży albo innych owoców morza czy po prostu nad spacerem po pchlim targu i kupnem jakichś błyskotek od ulicznych sprzedawców. Zamierzałam uciec przed problemami, poznając mój nowy dom. Od roku mieszkałam w Montrealu, pracując jako antropolog sądowy, ale jak dotąd nie miałam okazji, aby rozejrzeć się po mieście. To był dobry pomysł, zwłaszcza że czułam, iż muszę się uwolnić od tych wszystkich szkieletów, rozkawałkowanych ciał i topielców ledwo co wyciągniętych z rzeki.

Pomysły z reguły przychodzą mi łatwo, gorzej jest z ich realizacją. Zazwyczaj pozwalam, aby sprawy toczyły się swoim torem, być może jest to wentyl bezpieczeństwa, na wypadek gdyby wszystkie moje plany spaliły na panewce, a mnie przyszło robić coś, na co nie mam kompletnie ochoty. W życiu prywatnym jestem niezdecydowana, ale za to w pracy zatracam się bez reszty.

Wiedziałam, że za mną stoi, nie musiałam się odwracać. Choć poruszał się bardzo cicho, jak na mężczyznę swojej postury, to zdradzał go zapach tytoniu fajkowego.

Pierre LaManche był dyrektorem Laboratoire de Médecine Légale2 od dwóch dziesięcioleci. Do tej pory nie odwiedzał mnie prywatnie, dlatego nie podejrzewałam go, aby tym razem wpadł na pogaduszki. Coś mówiło mi, że przynosi złe nowiny. Pierre stał cierpliwie, cicho tylko stukając palcami o bok blatu.

- Temperance? - zagadnął po chwili. Tylko on mówił do mnie pełnym imieniem. Być może nie chciał się spoufalać albo może miał złe wspomnienia ze Stanów, gdzie ludzie mówią do siebie zdrobnieniami. Wszyscy inni mówią na mnie Tempe, tylko Pierre cały czas używa imienia Temperance.
- Oui? - Po dwunastu miesiącach we francuskiej części Kanady, taka odpowiedź stała się dla mnie prawie automatyczna. Kiedy wylądowałam w Montrealu, byłam pewna, że moja znajomość francuskiego jest wystarczająco dobra, abym dała sobie radę. Niestety, tutejsi mówili Le Français Québécois3, którego nadal powoli się uczyłam.
- Właśnie dostałem ważny faks - powiedział flegmatycznie, spoglądając na różową kartkę w dłoni. Cała jego twarz zdawała się być złożona z linii pionowych: zmarszczki, uszy, długi prosty nos. Pierwszym skojarzeniem, jakie budziło jego oblicze, był psi pysk, najprawdopodobniej basseta. Pierre musiał wyglądać staro, już kiedy był młody, a to wrażenie tylko się z czasem pogłębiło. Prawdę mówiąc, nie potrafiłam zgadnąć, ile może mieć lat.
- Dwóch pracowników firmy Hydro-Quebec znalazło dziś jakieś kości. - Widząc niezbyt szczęśliwy wyraz mojej twarzy, z powrotem spojrzał na kartkę w dłoni. - Znaleźli je w pobliżu historycznego cmentarza, na który natrafiliśmy w zeszłym roku. Byłaś tam, więc znasz sprawę. To najprawdopodobniej pozostałości po starych pochówkach - dodał, mówiąc jak zwykle wyraźnie i precyzyjnie swoją rzeczową francuszczyzną.
- Niemniej, potrzebujemy kogoś, kto tam pojedzie i potwierdzi, że to nie jest sprawa dla koronera.

Kiedy spojrzał na mnie sponad papierów, bruzdy na jego twarzy pogłębiły się, zdając się pochłaniać światło jak czarna dziura. Spróbował się uśmiechnąć, ale efekt zamiast sympatyczny, okazał się być upiorny.

- Sądzisz, że to stanowisko archeologiczne? - grałam na zwłokę. Grzebania w wykopie nie uwzględniłam w moich planach na weekend. Jeżeli chciałam zdążyć z wyjazdem, powinnam odebrać rzeczy z pralni, wpaść do apteki, spakować się, zatankować samochód i wyjaśnić Winstonowi, administratorowi mojego budynku, jak zająć się kotem.

Pierre pokiwał głową.

- No dobrze - rzekłam, ale wcale nie było dobrze.
- Chcesz, żeby podrzucić cię tam służbówką? - spytał, podając mi wydruk faksu.
- Nie, nie trzeba. Przyjechałam dziś do pracy swoim autem - odparłam, ze wszystkich sił starając się, aby nie poczuł złości, jaka we mnie narastała. Przeczytałam adres i przekonałam się, że znalezisko odkryto w pobliżu mojego domu. - Dam sobie radę.

Pierre wyszedł równie cicho, jak przyszedł. Zwykle chodził w butach na miękkiej podeszwie i nie zaśmiecał kieszeni spodni, dzięki temu mógł poruszać się bezszelestnie jak duch. Przemykał po biurze niewidzialny i niesłyszalny, w milczeniu wykonując swoją pracę. Niektórzy z pracowników nabawiali się przez niego lekkiej paranoi.

Zapakowałam gumowe rękawiczki i ochraniacze na buty, mając nadzieję, że ani jedne, ani drugie nie będą mi potrzebne. Wsadziłam pod pachę laptopa, drugą ręką chwyciłam walizkę, złapałam jeszcze haftowaną torebkę i wyszłam z biura. Po drodze obiecywałam sobie w duchu, że nie wrócę tutaj przed poniedziałkiem, ale jakiś głos podpowiadał mi, że będzie zupełnie inaczej.

Kiedy lato dociera w końcu do Montrealu, zachowuje się jak latynoska tancerka rumby. Wszędzie rozkwitają jasne, krzykliwe kolory, skóra zalewa się potem, oczy błyszczą radością, a tu i ówdzie można dostrzec odsłonięte ramiona i nogi. Ten festiwal trwa bez przerwy od czerwca aż do późnego września.

Nie ma chyba człowieka, który nie czekałby na tę porę roku. Po długiej, ponurej i ciężkiej zimie życie powraca na ulice. Jedne po drugich zakwitają kawiarenki, pomiędzy nimi a samochodami zaczynają śmigać rowerzyści, walcząc o przejazd z rolkarzami. Festyny i zabawy zdają się nie mieć końca, rozbawieni ludzie zamieniają chodniki w taneczne parkiety.

Lato na brzegach Rzeki Świętego Wawrzyńca diametralnie różni się od lata w mojej ojczystej Północnej Karolinie. Tam ludzie wylęgają na dwór i rozkładają się na leżakach, czasem przysiadają na górskich ławeczkach lub w podmiejskich parkach, a różnice pomiędzy porami roku są niezauważalne, jeśli nie ma się pod ręką kalendarza. Surowa, lodowata zima zaskoczyła mnie, kiedy po raz pierwszy skuła mrozem Montreal. Bardzo długo tęskniłam za domem i dopiero nadejście wiosny sprawiło, że przestałam myśleć o rodzinnych stronach.

Takie to właśnie myśli kłębiły się w mojej głowie, kiedy przejeżdżałam pod mostem Jacąues-Cartier i skręciłam na zachód w kierunku Viger. Minęłam browary Molson, które rozłożyły się za rzeką po lewej, a potem okrągłą wieżę Radio-Canada Building. Przez chwilę myślałam nad smutnym losem ludzi uwięzionych w jej wnętrzu: niewolników współczesnego industrializmu, którzy chcieli uciec do swoich domów tak bardzo jak ja. Spoglądali zapewne przez szyby okien, podziwiając słońce, i z rozrzewnieniem marzyli o jachtowych rejsach, motocyklowych rajdach czy zwykłym odpoczynku w swoim ulubionym fotelu. Ukradkiem zerkali na zegarki, odliczając godziny dzielące ich od weekendu.

Opuściłam szybę i włączyłam radio.

Gerry Boulet4 śpiewał Les Yeux du Coeur. Oczyma wyobraźni dostrzegłam potężnego mężczyznę o ciemnych oczach i grzywie gęstych, kręconych czarnych włosów fruwających dookoła jego głowy. Żył muzyką, kochał ją całą duszą i zmarł, mając czterdzieści cztery lata.

Pochówki historyczne. Każdy antropolog sądowy musi przez to przejść. Ilekroć psy, robotnicy, grabarze, powódź lub osunięcie się ziemi odsłonią jakieś kości, wzywa się go, aby wykluczył morderstwo. W prowincji Quebec biuro koronera zajmuje się każdym przypadkiem śmierci, jaki wyjdzie na jaw. Ilekroć ktoś umrze choć w odrobinę niezwykłych okolicznościach: nie w szpitalu, własnym łóżku, pod opieką lekarza, biuro koronera musi poznać przyczyny. Gdyby taki zgon stanowił zagrożenie dla innych ludzi, koroner też musi o tym wiedzieć. Interesują go wszystkie przypadki niespodziewanej, nagłej, gwałtownej śmierci. Stare pochówki obchodzą jednak tylko historyków i archeologów. Być może wiele lat temu ta śmierć wołała o pomstę lub sprawiedliwość albo zwiastowała nadejście zarazy, jednak teraz głosy ofiar już przebrzmiały. Wymiar sprawiedliwości nie interesował się nią z powodu dużego upływu czasu, pozostawiając wyjaśnienie tajemnicy naukowcom. Wszystko wskazywało na to, że to miała być taka sprawa. Oby tak było, pomyślałam.

Klucząc w korku i omijając zatory, dotarłam w piętnaście minut pod adres, który wskazał mi LaManche. Le Grand Séminaire, pozostałość po olbrzymich dobrach Kościoła katolickiego, zajmowało sporą część gruntów w samym centrum Montrealu. Śródmieście, moje sąsiedztwo, niewielka oaza spokoju, zielona wyspa pośród morza betonowych wysokościowców. Ostatni monument po dawno minionej potędze i wpływach religii. Kamienne mury z wieżyczkami otaczały szare zameczki, dokładnie przystrzyżone trawniki i puste przestrzenie, które objęły w posiadanie krzaki i chwasty.

W czasach świetności Kościoła setki zamożnych rodzin przysyłały tu swoich chłopców, aby otrzymali odpowiednie wykształcenie i święcenia kapłańskie. W czasach obecnych nadal prowadzono seminarium, ale liczba powołań była znacznie mniejsza. Okazalsze budynki wynajęto firmom i instytucjom, które zajmowały się znacznie bardziej przyziemną działalnością. Łatwiej tam było o Internet i faks niż krzyż na ścianie czy Biblię. Konferencje biznesowe zastąpiły teologiczne dysputy. Być może przykład Le Grand Séminaire był doskonałą metaforą procesów, jakie zachodziły w naszym społeczeństwie. Tak bardzo zajęliśmy się sobą i własnymi sprawami, że zapomnieliśmy o wszechmocnym architekcie wszechświata.

Zatrzymałam samochód w niewielkiej uliczce naprzeciwko seminarium i spojrzałam na wschód, wzdłuż Sherbrooke, gdzie znajdowała się posesja wynajmowana obecnie przez Le Collége de Montreal. Nic niezwykłego nie zauważyłam. Wystawiłam łokieć przez okno i spojrzałam w przeciwną stronę. Rozgrzana karoseria parzyła mnie w ramię, więc schowałam się szybko do wnętrza kabiny, jak krab do skorupy.

Zauważyłam błękitny wóz policyjny zaparkowany przed starą kamienną wieżą. Na jego drzwiach znajdował się napis: Police-Communaute Urbaine de Montreal5. Radiowóz blokował zachodni wjazd na teren campusu. Opodal niego stała szara furgonetka Hydro-Quebec. Drabiny i pozostały ekwipunek upodobniły ją do stacji kosmicznej. Obok kabiny kierowcy stał policjant i rozmawiał z dwójką pracowników w kombinezonach firmowych.

Skręciłam w lewo i włączyłam się do ruchu, kierując się w stronę Sherbrooke. Z ulgą stwierdziłam, że nigdzie nie widać dziennikarzy. Spotkanie z nimi mogło być problemem, ponieważ nadawano zarówno dla odbiorców francusko-jak i angielskojęzycznych, a ja, choć radziłam sobie i z jednym, i z drugim językiem, to z dwoma naraz miewałam trudności.

LaManche miał rację, roboty prowadzono na obszarze, który badaliśmy zeszłego lata. Przypomniałam sobie tamtą sprawę: podczas prac przy wymianie rur kanalizacyjnych odkopano ludzkie kości. Własność Kościoła. Stary cmentarz. Pochówek trumienny. Wezwać archeologa. Sprawa zamknięta. Przy odrobinie szczęścia ta sprawa tak samo się skończy.

Kiedy podjechałam pod wieżę i zaparkowałam mazdę, policjant i robotnicy spojrzeli na mnie. Wysiadłam z samochodu, a mundurowy zlustrował mnie wzrokiem i ruszył w moją stronę. Nie uśmiechał się, co nie było dziwne, biorąc pod uwagę, iż było piętnaście po czwartej w piątek. Jego zmiana już dawno się skończyła i nie marzył o niczym innym, jak o powrocie do domu. Ja także.

- Będzie musiała pani przestawić samochód, madame. Nie wolno tutaj parkować - powiedział, pokazując mi, abym odjechała. Takim samym gestem czyścił pewnie akta z resztek obiadowego sosu.
- Jestem dr Brennan - odparłam, zatrzaskując drzwi samochodu - Laboratoire de Médecine Légale.
- Pani z biura koronera? - spytał. Ton jego głosu sprawiłby, że śledczy KGB wydałby się przyjaznym człowiekiem.
- Tak, anthropologiste judisticiare6 - powiedziałam tonem szkolnej nauczycielki. - Przeprowadzam analizy resztek kostnych i organicznych. Rozumiem, że wasze znalezisko kwalifikuje się do tej kategorii?

Na potwierdzenie moich słów wyjęłam dokumenty i pokazałam plakietkę. Niewielka prostokątna tabliczka na jego piersi informowała, że mam do czynienia z posterunkowym Groulksem. Spojrzał na moje zdjęcie i przeniósł wzrok na mnie. Z wyrazu jego twarzy mogłam wyczytać, że nie jest przekonany co do mojej tożsamości. Planowałam spędzić resztę dnia na rekonstrukcji i byłam ubrana odpowiednio do tej roboty: wytarte brązowe dżinsy, koszula z podwiniętymi rękawami i adidasy bez skarpet nie wyglądały dość profesjonalnie. To wrażenie mogły potęgować włosy zebrane z tyłu głowy i spięte szpilą. Te, które się wysunęły, bezładnie opadały na ramiona. Jeśli dodać do tego fakt, że cała byłam upaćkana klejem Elmera, nie dziw, że policjant na pierwszy rzut oka wziął mnie za podstarzałą mamuśkę, która oderwała się od tapetowania sypialni. Zdecydowanie nie przypominałam antropologa sądowego.

Przez dłuższą chwilę oglądał moją legitymację, po czym oddał ją bez słowa. Najwidoczniej spodziewał się kogoś innego.

- Widział pan szczątki? - spytałam.
- Nie. Ja tylko zabezpieczam teren - odparł, kiwając ręką na dwóch robotników, którzy zamilkli i przyglądali się nam ze zdziwieniem. - Oni wpadli na trupa. Zadzwonili po policję. Zaprowadzą panią na miejsce.

Zaczęłam się zastanawiać, czy posterunkowy Groulx potrafi sklecić choć jedno zdanie złożone. Kolejnym machnięciem pokazał robotnikom, aby zaprowadzili mnie tam, gdzie dokonali swego znaleziska.

- Popilnuję pani samochodu.

Skinęłam głową, ale on już odwrócił się do mnie plecami. Robotnicy w milczeniu taksowali mnie spojrzeniami, kiedy do nich podeszłam. Obydwaj mieli okulary przeciwsłoneczne, a wieczorne słońce pełgało po ich szkłach, kiedy ukradkiem coś do siebie szeptali. Obydwaj nosili sumiaste wąsy okalające usta i zachodzące ponad górną wargę.

Ten po lewej był starszy, miał ciemną karnację, szczupłą budowę ciała i wyglądał jak terier. Rozglądał się dookoła nerwowo, strzelał oczami na boki, rzucając krótkie, nieskoordynowane spojrzenia. Kiedy na chwilę spotkał się z moim spojrzeniem, od razu spuścił wzrok, jakby obawiał się, że jedno nieuważne zerknięcie może przynieść straszne skutki, których później będzie żałował. Poruszył się niespokojnie, a potem zaczął kręcić szyją, jakby uciskał go kołnierzyk.

Jego kompan był znacznie wyższy, nosił przerzedzony kucyk i miał ogorzałą twarz. Kiedy podeszłam bliżej, uśmiechnął się, odsłaniając dziury pomiędzy zębami. Spodziewałam się, że z tej dwójki on będzie znacznie bardziej rozmowny.

- Bonjour. Comment ça va? - powiedziałam. Był to francuski odpowiednik: „Cześć, jak leci?”
- Bien. Bien - odparli, jednocześnie kiwając głowami. „Nieźle, nieźle”.

Przedstawiłam się, pokazałam legitymację, a potem spytałam, czy to oni znaleźli kości. Odpowiedzią było kolejne kiwanie głowami.

- Opowiedzcie mi o tym - poprosiłam, wyjmując z torebki notes na metalowej spirali. Wybrałam czystą kartkę, chwyciłam długopis i uśmiechnęłam się uroczo, czekając.

Pierwszy odpowiedział ten z kucykiem. Mówił śmiało, szybko, jego słowa przypominały dzieci, które wyrwały się ze szkoły na przerwę. Dobrze się bawił, będąc w centrum uwagi. Jego francuszczyznę cechował silny akcent i zjadanie końcówek, charakterystyczne dla górnego Quebecu. Musiałam go uważnie słuchać.

- Karczowaliśmy zarośla, to część naszej roboty - opowiadał, pokazując na linie energetyczne i krzewy, które niezmordowanie się ku nim pięły. - Kable muszą być czyste.

Pokiwałam głową.

- Zlazłem do rowu, o tam - pokazał na gęstwinę. - Poczułem wtedy, że coś dziwnie śmierdzi.

Mężczyzna zamilkł i na chwilę się zamyślił, więc zadałam mu pytanie, dalej wskazywał palcem kierunek, ale jego myśli zdawały się błądzić w tylko jemu znanych rejonach.

- Charakterystycznie pachniało?
- No nie... W zasadzie to cuchnęło. - Robotnik znowu się zasępił, jakby szukając odpowiedniego słowa, które oddałoby fetor. - Trupem... Wie pani, jak śmierdzi trup?

Nie odpowiedziałam.

- Chodzi mi o to, jak zwierzak gdzieś wpełźnie i zdechnie. Strasznie wtedy cuchnie. - Spojrzał na mnie, jakby szukając w mojej reakcji potwierdzenia własnych słów.

Kiwnęłam głową. W zasadzie ze smrodem rozkładających się zwłok „jestem na ty”, więc znowu przytaknęłam.

- No więc tak sobie pomyślałem, że pewnie zdechł tam jakiś pies albo szop. Zacząłem grzebać po krzakach grabiami, a cuchnęło coraz mocniej. W końcu znalazłem jakieś kości. - Na samo wspomnienie tego widoku wzdrygnął się z obrzydzenia.
- No tak... - mruknęłam pod nosem, czując, że ogarniają mnie złe przeczucia. Nici z planów weekendowych, historyczne pochówki raczej już nie śmierdzą.
- Zawołałem Gila - kontynuował robotnik. Spojrzał na kompana, czekając, aż potwierdzi jego słowa. Gil stał jednak nieruchomo, wbijając spojrzenie we własne buty. - Obydwaj zaczęliśmy szukać, grzebać w liściach i tak dalej. - Wyższy z robotników splótł ręce na piersi, opuścił głowę i zaczął się bujać na stopach. - W końcu znaleźliśmy truchło, ale mnie ono nie wygląda ani na psa, ani na szopa.
- Czemu?
- Jest za duże - odparł, grzebiąc pomiędzy zębami językiem. Jego końcówka pojawiała się w szczelinach i znikała, jak robal badający otoczenie.
- Coś jeszcze?
- To znaczy? - Robak się cofnął.
- Czy znaleźliście coś oprócz kości?
- Tak, i to mnie właśnie najbardziej niepokoi. - Jakby dla potwierdzenia swoich słów, rozłożył ramiona, pokazując wielkość znaleziska. - Cały ten burdel został upchnięty do plastikowego wora tej wielkości i... - Znów się wzdrygnął i zamilkł, jakby nie chciał kończyć opowieści.
- I? - spytałam, czując, że ogarniają mnie naprawdę bardzo złe przeczucia.
- Une ventouse - Powiedział te słowa szybko, jakby był nimi podekscytowany i jednocześnie zawstydzony. Gil przestał obserwować własne buciory i zaczął rozglądać się dookoła.
- Słucham? - spytałam, uznając, że się przesłyszałam albo źle zrozumiałam, co mówi.
- Une ventouse. Przepychacz, taki do sedesu - odparł, wykonując gesty, jakby czyścił sedes drewnianą rączką z gumowym dzwonem na końcu. Jego pantomimiczne tłumaczenie sprawiało raczej upiorne wrażenie, kiedy trząsł się cały i podrygiwał.
- Sacré - szepnął Gil i wbił wzrok w ziemię. Spojrzałam na niego, dochodząc do wniosku, że coś z nim jest nie w porządku. Skończyłam notatki i zamknęłam notes.
- Czy tam w rowie jest wilgotno? - Szczerze mówiąc, nie cierpię nosić ochraniaczy na buty i robię to tylko wtedy, kiedy nie mam innego wyjścia.
- Nieee - odparł robotnik, spoglądając na Gila, który miał potwierdzić jego słowa. Starszy mężczyzna pokręcił głową, ale ani na chwilę nie podniósł wzroku.

- No dobra - powiedziałam, mając nadzieję, że mój głos zabrzmiał normalnie, choć w środku czułam niepokój. - Chodźmy.

Ten z kucykiem poprowadził nas przez trawnik w głąb parku. Ścieżka wiodła do niewielkiego parowu, gdzie krzewy i drzewa rosły nieprawdopodobnie gęsto. Szłam druga, odgarniając gałęzie prawą ręką i puszczając je powoli, tak aby nie uderzały Gila w twarz. Pomimo to drobne gałązki czepiały się mych włosów i czasem chłostały po twarzy, czułam zapach ziemi, trawy i gnijących roślin. Słońce ledwie przebijało się przez zasłonę z liści, rzucając nierówne plamy światła na podłoże. Tu i ówdzie gruby promień zdołał się przebić i w jego świetle dostrzegałam wirujące owady i pyłki. Owady brzęczały w powietrzu i obijały się o moją twarz...

Kiedy zeszliśmy na dno jaru, robotnicy zebrali swoje rzeczy i skręciliśmy na prawo. Cały czas opędzałam się od komarów i odgarniałam gałązki, które chłostały mnie po głowie. Pot zrosił moje czoło i sprawił, że włosy oklapły i oblepiły szyję. Tym sposobem nie musiałam się już martwić o to, jak będę wyglądała po wyjściu z krzaków.

Kiedy znalazłam się piętnaście metrów od miejsca, w którym znaleziono zwłoki, przewodnik stał się zbędny. Spomiędzy zapachu drzew, gnijącego listowia i traw, wyłowiłam odór śmierci. Kiedy się pozna ten zapach, nie można go pomylić z niczym innym. Był słaby, ale wyraźny. Krok za krokiem zbliżałam się do miejsca spoczynku trupa, a odór stawał się coraz silniejszy i bardziej przytłaczający, aż wyparł wszelkie inne zapachy i oblepił mnie jak jakaś ponura zawiesina. Woń gnijącego mięsa, słodkawy i mdlący, wypełnił mój nos i zrobiło mi się bardzo niedobrze, choć byłam do tego przyzwyczajona od dawna.

Gil stanął na granicy smrodu i dyskretnie trzymał się z tyłu. Sam zapach mu wystarczył, nie zamierzał po raz kolejny oglądać trupa. Dziesięć metrów dalej także jego młodszy kompan zrejterował. Bez słowa wskazał ręką kierunek, w którym powinnam iść, gdzie znajdowała się niewielka kupa liści i gałęzi. Brzęczały nad nią muchy, kręcąc się dookoła, niczym studenci przepychający się do darmowego poczęstunku.

Żołądek podjechał mi do gardła, a wewnętrzny, złośliwy głos powiedział: „A nie mówiłam?” Postawiłam plecak na korzeniach rozłożystego drzewa, wyjęłam rękawiczki chirurgiczne i ostrożnie ruszyłam przed siebie. Ogarnął mnie niepokój. Kiedy dotarłam do kupy liści, zobaczyłam miejsce, w którym robotnicy odgarnęli listowie. Potwierdziły się moje najgorsze obawy.

Spomiędzy liści i ziemi wystawały żebra, których końcówki wyginały się do góry niczym łuki średniowiecznej katedry. Przyklęknęłam na jedno kolano, aby dokładniej przyjrzeć się zwłokom. Muchy wirowały i bzyczały wokół mnie, połyskując na zielononiebiesko w świetle słońca. Kiedy odgarnęłam liście, przekonałam się, że żebra przytrzymywane są w miejscu przez fragment kręgosłupa.

Zaczerpnęłam głęboko tchu i zaczęłam całymi garściami odgarniać listowie. Kiedy oczyściłam ziemię, przykrywającą większą część kręgosłupa, ze wściekłym brzęczeniem wyleciały spod niego tłuste muszyska. Zaniepokojone światłem słonecznym znikły, skrywając się pośród listowia.

Zmusiłam się, by ignorować owady i pracować dalej. Powoli, ostrożnie oczyściłam obszar o powierzchni mniej więcej jednego metra kwadratowego. Nie minęło dziesięć minut, a mogłam zobaczyć, co takiego odnaleźli Gil i jego kompan. Wierzchem dłoni w lateksowej rękawiczce odgarnęłam niesforne kosmyki włosów i wstałam, podziwiając całościowy obraz sytuacji.

Spod leśnego poszycia wyłaniał się częściowo rozłożony ludzki szkielet. Żebra, kręgosłup i miednica zachowały spójność, a to dzięki zaschniętej tkance mięśniowej i wiązadłom. Mimo że ścięgna i tkanki łączące niełatwo się rozkładają i trzymają się stawów przez długi okres, to organy wewnętrzne i mózg szybciej ulegają temu procesowi. Z pomocą bakterii i owadów, potrafią rozłożyć się w ciągu kilku tygodni.

Na płaskich częściach kośćca jamy brzusznej i klatki piersiowej w dalszym ciągu mogłam jeszcze dostrzec zbrązowiałe pozostałości tkanek miękkich. Przyklęknęłam obok, aby przyjrzeć im się dokładniej, ponownie strasząc muchy, które bzycząc gniewnie, odleciały ze swego śmierdzącego matecznika. Jedno mogłam powiedzieć na pewno. Był to korpus człowieka i długo tutaj nie leżał.

Spoglądając dookoła, stwierdziłam, że zwłoki znalazły się tutaj nieprzypadkowo. Ofiara została zabita, a jej ciało porzucono. Szczątki zawinięto w plastikowe worki, podobne do tych, w których wyrzuca się śmieci. Choć folia była podarta, mogłam się domyślić, że korpus został w niej przetransportowany na to miejsce. Brakowało głowy i członków, podobnie jak przedmiotów osobistych czy dokumentów. Poza jedną rzeczą.

Kości miednicowe otaczały łazienkowy przepychacz. Jego długa drewniana rączka skierowana była ku górze, a czerwony gumowy kielich opierał się na otworze w kośćcu. Ułożenie przedmiotu wskazywało na to, że został tam umieszczony celowo. Widok był upiorny, nie miałam wątpliwości, że to nie jest przypadek.

Ponownie wstałam i rozejrzałam się dookoła. Moje kolana protestowały przeciwko nagłej zmianie pozycji, przeszywając nogi ostrym bólem. Z doświadczenia wiedziałam, że zwierzęta padlinożerne potrafią rozwłóczyć swoją zdobycz na całkiem sporej przestrzeni. Psy często chowają ją w krzakach lub niskiej roślinności, drapieżniki potrafią wciągnąć drobne kości lub zęby do swoich nor. Otrzepałam dłonie z brudu, rozglądając się za jakimiś wskazówkami.

Muchy bzyczały dalej, a gdzieś z daleka dobiegł mnie dźwięk klaksonu samochodowego. Dochodził znad Sherbrooke, które zdawało się być tysiące kilometrów ode mnie. Powróciły do mnie wspomnienia innych lasów, grobów i kości. Na szczęście były to tylko pojedyncze obrazy, jak fotosy ze starego, na wpół zapomnianego filmu. Stałam nieruchomo, rozglądając się uważnie. Bardziej wyczułam, niż dostrzegłam, jakąś nieprawidłowość w moim otoczeniu. Zanim zdążyłam zrozumieć, co to może być, uczucie znikło. Coś jednak przykuło moją uwagę, dlatego spojrzałam w prawo. Nic. Rozprostowałam plecy, nie mogąc pozbyć się przeczucia, że jednak coś widziałam. Otarłam czoło z potu i odegnałam meszki. Zrobiło się chłodniej.

Cholera jasna. Wróciłam do poszukiwań. Lekki wiaterek chłodził mi twarz, dlatego z nową energią przystąpiłam do poszukiwań. Znowu naszło mnie to dziwne wrażenie. Zupełnie jakby jakiś przypadkowy promień słońca na chwilę oświetlił coś, czego szukałam. Zrobiłam kilka kroków przed siebie i stanęłam, sama nie wiedząc, czego wypatruję. Znowu nic. Głupia jestem, złajałam się w duchu, nic tam nie może leżeć, bo nie kręcą się tam muchy.

I wtedy to zauważyłam. Ponownie powiała delikatna bryza, poruszając gałęziami krzewu. Kiedy te na moment się przechyliły, światło słoneczne padło na coś ukrytego w krzakach. Ciężko oddychając, podeszłam bliżej i przyjrzałam się znalezisku. Jakoś się nie zdziwiłam, stwierdzając w duchu: „No to mam cię”.

Z dziury pod korzeniami topoli wystawał fragment jeszcze jednego plastykowego worka. Obsiadł go rój motyli, które spłoszone moją obecnością szybko odleciały. Jasnożółte kwiatki porastające ziemię tuż obok drzewa wyglądały jak z ilustracji Beatrix Potter7, stanowiąc niewinny kontrast dla okropieństwa, które musiało czaić się w torbie.

Podeszłam do topoli, depcząc korzenie, kwiaty i trawę. Jedną ręką chwyciłam wylot worka, a drugą zaparłam się o korzenie i pociągnęłam ze wszystkich sił. Torba ani drgnęła. Chwyciłam ją jeszcze mocniej i znów szarpnęłam, worek poruszył się nieznacznie. Ponownie wokół mnie zawirowały przestraszone owady. Byłam w stanie wyczuć, że w worku znajduje się coś twardego. Pot spływał mi po plecach, a serce waliło jak młotem.

Jeszcze jedno szarpnięcie i wyciągnęłam torbę spod korzeni. Odsunęłam ją trochę, aby móc zajrzeć do dziury. Cokolwiek ktoś ukrył w worku, było to ciężkie. Szczerze mówiąc, nie miałam wątpliwości, co w nim znajdę. I nie pomyliłam się. Kiedy zaczęłam rozsupływać węzeł, uderzył we mnie potworny swąd. Zajrzałam w końcu do wnętrza.

Z głębi plastikowej torby spoglądała na mnie ludzka twarz. Miękkie tkanki ochronione przed działaniem insektów nie rozłożyły się, ale ciepło i brak dostępu powietrza sprawiły, iż przybrała monstrualny grymas, jak maska pośmiertna kogoś, kto zmarł w straszliwych męczarniach. Spod półprzymkniętych powiek spoglądały na mnie szkliste oczy. Nos wykrzywił się i przylgnął do twarzy, jakby chciał się w nią wtopić. Wargi rozchyliły się i odwinęły do góry, niby w upiornym grymasie chichotu zza grobu. Odsłoniły jednak zadbane białe zęby, które jeszcze tkwiły w bladych dziąsłach. Wszystko to było oblepione przez masę rudych kręconych włosów, których spora część została przylepiona do czaszki przez wyciekający płyn mózgowy.

Wstrząśnięta zamknęłam torbę. Przypomniałam sobie nagle o robotnikach i spojrzałam ku nim. Młodszy obserwował mnie uważnie, ale jego kumpel trzymał się z dala. Stał z opuszczoną głową i rękoma w kieszeniach, kopiąc od czasu do czasu jakieś kamienie albo patyki.

Zdjęłam rękawiczki i wyszłam z jaru, minęłam ich bez słowa, kierując się ku zaparkowanemu radiowozowi. Szli za mną w milczeniu, nie próbując się dowiadywać, co znalazłam.

Posterunkowy Groulx opierał się o maskę swojego samochodu. Kiedy podeszłam do niego, nie drgnął nawet o milimetr. Niektórzy z moich klientów, których składałam do kupy, bywali od niego żywsi i milsi.

- Mogę skorzystać z pańskiego radia? - spytałam, próbując zachować spokój.

Dźwignął się z maski i obszedł samochód. Sięgnął do wnętrza przez okno i wyjął krótkofalówkę. Spojrzał na mnie pytająco, więc odpowiedziałam:

- Zabójstwo.

Spojrzał na mnie zdziwiony, żałując chwili, w której się tutaj zjawił, po czym włączył mikrofon.

- Section des homicides8.

Minęło kilka chwil, kiedy byliśmy przełączani, czekając na rozmówcę i przekierowywani, aż zgłosił się detektyw.

- Claudel - powiedział, a z jego głosu można było sądzić, że jest zdenerwowany.

Posterunkowy Groulx podał mi krótkofalówkę. Podałam swoje imię i nazwisko oraz numer legitymacji i lokalizację.

- Mamy tutaj zabójstwo i porzucenie ciała. Ofiara to najprawdopodobniej kobieta, przyczyna zgonu: dekapitacja. Przyślijcie nam zespół.

Nastąpiła długa chwila ciszy. Nikt nie cieszył się z tych informacji.

- Pardon?

Jeszcze raz powtórzyłam wszystko od początku, prosząc przy tym Claudela, aby poinformował Pierre’a LaManche o znalezisku. Tym razem archeologów ominie gratka.

Oddałam w końcu krótkofalówkę policjantowi, który uważnie przysłuchiwał się mojej rozmowie. Powiedziałam mu, aby przyjął pełne zeznania od robotników. Groulx wyglądał jak człowiek, którego skazano na dziesięć do dwudziestu lat więzienia. Wiedział doskonale, że nie wróci wcześniej do domu. Nie współczułam mu zbytnio, nie miałam na to siły. Plany wyjazdu do Quebec City legły w gruzach. Jadąc do mojego mieszkania, odległego o kilka przecznic, zdawałam sobie sprawę, że nadchodzą ciężkie dni. Później okazało się, że miałam cholernie dużo racji. Jedyne, czego nie wiedziałam, to to, że sprawy przybiorą tak straszny obrót.

Rozdział 2

Następny dzień był tak samo słoneczny i ciepły jak poprzedni. Ładna pogoda zwykle wprawia mnie w dobry nastrój. Jestem kobietą, na której humory aura za oknem wpływa jak mało co. Wahania te można w zasadzie wyliczać na podstawie barometru, jednak tego dnia to, co działo się za oknem, niewiele mnie obchodziło. O godzinie dziewiątej rano miałam przeprowadzić autopsję w sali numer 4. Było to najmniejsze i zarazem najlepiej wentylowane pomieszczenie w Laboratoire de Medecine Legale. Większość sekcji przeprowadzam właśnie tam, ponieważ zwykle moje sprawy obracają się wokół zwłok w zaawansowanym stadium dekompozycji. Pomimo systemu wentylacji, jeszcze nigdy nie udało mi się cieszyć brakiem smrodu. Środki dezynfekujące, choć się ich nie szczędzi, nie są w stanie zabić odoru rozkładającego się ciała. Prawda jest taka, że to niemożliwe. Tak samo uspokajający widok tafli ze stali nierdzewnej nie wypędzi z myśli człowieka strachu, jaki powoduje widok zbezczeszczonych ludzkich zwłok.

Szczątki, które odkryłam w krzakach na terenie Le Grand Seminaire zdecydowanie kwalifikowały się do badania w sali numer 4. Poprzedniego wieczoru, po zjedzonym w pośpiechu obiedzie, wróciłam na miejsce i jeszcze raz zbadałam okolicę. O wpół do dziesiątej wieczorem ciało przewieziono do kostnicy i teraz leżało w chłodziarce po mojej prawej. Sprawa numer 26704, bo tak ją oznaczono, została omówiona na porannym zebraniu zespołu. Zgodnie z naszymi procedurami zwłoki powinny zostać oddane do opracowania jednemu z pięciu patologów, jednak biorąc pod uwagę fakt, iż były w znacznym stopniu rozłożone i pozostała na nich niewielka ilość tkanek miękkich, odwołano się do mojego doświadczenia.

Jakby nie dość tego, rano zadzwonił jeden z laborantów, oznajmiając, że jest chory i nie może przyjść do pracy. Jak pech, to pech. To była ciężka noc. Do kostnicy przywieziono ciało nastoletniej samobójczyni, parę starszych ludzi znalezionych martwych w domu i ofiarę wypadku samochodowego, która żywcem spłonęła w aucie. Ten ostatni przypadek był szczególnie drastyczny. Ciało było tak spalone, że trudno je było zidentyfikować. Cztery autopsje naraz, zaproponowałam, że swoją przeprowadzę sama.

Ubrałam się w zielony fartuch, założyłam rękawiczki chirurgiczne i plastykowe gogle. Szpitalna moda. Oczyściłam i sfotografowałam głowę ofiary. Wcześniej, dzisiejszego ranka, została prześwietlona promieniami rentgenowskimi, a następnie wygotowana, aby oczyścić ją z resztek tkanek miękkich i mózgu. W ten sposób pozostała goła czaszka, na podstawie której można było odtworzyć wygląd twarzy.

Zaczęłam od dokładnego przeglądania włosów zamordowanej, szukając włókien lub innych przydatnych śladów. Kiedy rozdzielałam wilgotne pasma, nie potrafiłam opędzić się od refleksji: czy ta dziewczyna była zadowolona, wesoła, smutna, a może zła, kiedy ostatni raz je rozczesywała? To taka prosta czynność, z której człowiek nie zdaje sobie czasem sprawy. Nie wie, że może to robić ostatni raz w życiu.

Odegnawszy od siebie te myśli, zabrałam kilka włosów i zapakowałam je do analizy mikroskopowej. Foliowe worki i przepychacz zostały wysłane do Laboratoire des Sciences Judiciaires9, gdzie eksperci mieli szukać pozostałości płynów fizjologicznych, odcisków palców czy innych śladów, które mogłyby doprowadzić do zidentyfikowania zabójcy lub ofiary.

Nocne poszukiwania, trzy godziny ślęczenia na kolanach, przeczesywania trawy i zaglądania pod każdy kamień, nie przyniosły żadnego rezultatu. Szukaliśmy tak długo, aż ciemności uniemożliwiły nam dalszą pracę. Nie trafiliśmy na nic. Żadnych ubrań, butów czy biżuterii lub przedmiotów osobistych. Zespół do badania miejsca zbrodni miał dokonać ponownych oględzin, ale szczerze mówiąc wątpiłam, aby cokolwiek zdołali znaleźć. Nie dostanę żadnych metek z ubrań, zapomnianego pierścionka, broni, sznura czy czegokolwiek innego, co mogłoby potwierdzić wyniki autopsji. Ciało porzucono nieprzypadkowo: było nagie, rozkawałkowane, odarte ze wszystkich łączników z prowadzonym przez ofiarę życiem.

Podeszłam do worka, aby wyjąć z niego pozostałe członki, gotowa zacząć badanie wstępne. Później, kiedy ciało zostanie obmyte i wyczyszczone, będę mogła przeprowadzić kompletną analizę kośćca. Udało się zdobyć prawie cały szkielet, zabójca sam ułatwił nam zadanie. Podobnie jak w przypadku głowy i korpusu, umieścił (lub umieściła) ręce i nogi w osobnych torbach. Worki w sumie były cztery, znaleziono je porozrzucane po terenie jak śmieci po pikniku. Na samą myśl o zabójstwie i braku szacunku dla ciała ogarnęła mnie złość, ale zdusiłam ją w sobie i skupiłam się na pracy.

Wyjęłam rozczłonkowane ciało z toreb i ułożyłam je w anatomicznym porządku na stalowym blacie stołu sekcyjnego. Najpierw przeniosłam korpus i umieściłam go mniej więcej na środku, piersiami ku górze. Był w stosunkowo dobrym stanie i trzymał się w jednym kawałku. W przeciwieństwie do pakunku z głową, worki, w których schowano ramiona i nogi, nie były tak mocno związane. Kości tułowia trzymały się razem tylko dzięki temu, że ścięgna i tkanki łączące zaschły. Zauważyłam, że brakuje najwyższego, kręgu, ale miałam nadzieję, iż będzie tkwił przy głowie. Organy wewnętrzne uległy rozkładowi i pozostały po nich jedynie śladowe ilości tkanek.

Następnie ułożyłam ramiona wzdłuż ciała, a nogi poniżej. Nie będąc wystawione na działanie słońca, zachowały się w znacznie lepszym stanie, a mięśnie i ścięgna nie uległy zanikowi. Kiedy wyjmowałam poszczególne członki z worków, starałam się nie zwracać uwagi na pulsującą i wijącą się żółtą falę, uciekającą przed światłem i zamieszaniem, jakie czyniłam wewnątrz toreb. Insekty porzucają ciało, ilekroć zostanie ono wydobyte z ciemności. Kolejne larwy opadały na stół, a z niego na podłogę, pełznąc w kierunku cienia. Zdawać się mogło, że u moich stóp rozsypał się żółty ryż. Ilekroć musiałam przejść choć kilka kroków, omijałam wijące się robaki. Pomimo wieloletniego doświadczenia w tej pracy, nigdy jakoś do nich nie przywykłam.

Sięgnęłam po kartę danych oraz podkładkę i zaczęłam wypełniać formularz.

Imię: Inconnu. Nieznane.

Data autopsji: 3 czerwca 1994.

Śledczy: Luc Claudel, Michael Charbonneau, Section des homicides CUM. Wydział Zabójstw, Montreal Urban Community Police.

Kiedy dopisywałam numery identyfikacyjne Laboratoire de Médecine Légale, numer sprawy Wydziału Zabójstw i liczbę porządkową kostnicy, poczułam, że jak zwykle ogarnia mnie złość na arogancję i bezduszność systemu prawnego. Gwałtowna śmierć odziera człowieka z jego prywatności. Odbiera mu godność tak samo, jak życie. Ciało jest rozbierane do naga, badane, fotografowane na każdym etapie postępowania. Ofiara staje się częścią materiału dowodowego, przykładem bestialstwa, materiałem badawczym dla policjantów i śledczych, a w końcu dla prawników i sędziów. Nadaje mu się numer, fotografuje, pobiera próbki i w końcu przylepia etykietkę. Choć sama jestem częścią tego systemu, nigdy nie potrafiłam się pogodzić z jego bezdusznością. Kojarzył mi się z rabunkiem na najbardziej osobistym i prywatnym poziomie. Gdyby to ode mnie zależało, określałabym denatów choćby ich imieniem, nie cyframi. Anonimowa śmierć nie byłaby przynajmniej jedną z pozycji listy cierpień, jakich ofiara miała nieszczęście doznać.

Z szuflady biurka wyjęłam kolejny formularz. Nie będę przeprowadzała badania tak, jak to zwykle czynię. Całkowite badania szkieletu będą musiały poczekać. Detektywi chcieli jak najszybciej uzyskać dane potrzebne do identyfikacji: płeć, wiek i rasę.

To ostatnie najłatwiej było określić. Włosy ofiary były rudawe, skóra czysta i nienaruszona w miejscach, w których pozostała. Rozkład ciała potrafi jednak w dziwny sposób wpływać na jego cechy charakterystyczne. Po tym jak zwłoki zostaną umyte i oczyszczone, będę mogła przeprowadzić analizę kośćca. W tej chwili mogłam założyć, że ofiara należała do rasy białej.

Od początku podejrzewałam, że ofiara jest kobietą: rysy twarzy były łagodne, budowa ciała dosyć drobna. To, że miała długie włosy, nic nie znaczyło.

Spojrzałam na miednicę. Obracając ją na bok, zauważyłam płytkie, szerokie wgłębienie na kości, poniżej biodra. Przesunęłam ją tak, aby spojrzeć na łono, gdzie łączą się lewa i prawa połowa miednicy. Krzywizna wytyczona przez ich dolne brzegi tworzyła szeroki łuk. Delikatnie uniesione krawędzie przechodziły przez front kości łonowej, tworząc wyraźne trójkąty w jej dolnej części. Taka budowa była charakterystyczna dla kobiety. Później mogłabym przeprowadzić dokładne pomiary i symulację komputerową, ale szczerze wątpiłam, aby wykazały, że nie mam do czynienia ze szczątkami dorosłej osoby. Zawinęłam szkielet w mokry materiał i rozprostowałam plecy.

Nagle zadzwonił telefon. Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak cicho było w pomieszczeniu. Byłam spięta i nerwowo wyminęłam pełzające po podłodze robactwo. Podeszłam do biurka i podniosłam słuchawkę.

- Dr Brennan - powiedziałam, przesuwając gogle na czubek głowy. Zdjęłam je i odłożyłam na krzesło, pasek przeszkadzał mi w rozmowie. Długopisem zepchnęłam larwę z blatu biurka na podłogę.
- Claudel - usłyszałam głos w słuchawce. Inspektor Claudel był jednym z dwóch detektywów, którzy prowadzili tę sprawę z ramienia CUM. Spojrzałam na zegar ścienny i ze zdziwieniem stwierdziłam, że jest już czterdzieści minut po dziesiątej. Czas płynął szybciej, niż mi się zdawało. Claudel nie bawił się w uprzejmości, zakładając, że jego nazwisko otwiera wszystkie drzwi.
- Właśnie dokonuję oględzin zwłok - powiedziałam, a on tylko nerwowo chrząknął.
- Elle? - przerwał mi obcesowo. „Kobieta?”
- Tak - odparłam, obserwując, jak robak zwija się w łuk, przewraca wokół własnej osi i znowu wygina. Niezła sztuczka.
- Biała?
- Tak.
- Wiek?
- Powinnam mieć jakieś dane w ciągu godziny. - Oczyma wyobraźni widziałam, jak patrzy na tarczę zegarka.
- Dobrze... wpadnę do pani po obiedzie - Klik. Nie pytał, po prostu oznajmił. Najwidoczniej nie dbał o to, co ja myślę.

Odłożyłam słuchawkę na widełki i wróciłam do martwej kobiety leżącej na stole. Wzięłam notatnik do ręki i odwróciłam następną stronę. Wiek. Na pewno była dorosła, sprawdziłam zęby mądrości, wszystkie się wykształciły.

Obejrzałam ramiona w miejscach, gdzie łączyły się z barkami. Końcówki kości barkowych były w pełni wykształcone, nie mogłam odnaleźć linii dzielącej główkę na pół. Badanie nadgarstków nie miało sensu, dłonie oddzielono od nich z chirurgiczną precyzją. Później przyjdzie czas na ich odszukanie. Spojrzałam na nogi: główka kości udowej była w pełni uformowana.

Pomijając fakt, że ktoś tak obszedł się z ciałem, było coś niepokojącego w tym, że sprawca rozkawałkował zwłoki. Miałam niejasne przeczucie, że jego czyn wykraczał poza to, czego dopuszczali się maniacy, a moja reakcja była silniejsza niż zwykle. Odłożyłam nogę na blat, czując, jak ogarnia mnie przerażenie. Powróciło to dziwne uczucie, które nękało mnie w lesie. Otrząsnęłam się z niego, ponownie skupiając się na pracy. Wiek, muszę określić wiek. Nic innego nie będzie się liczyło, dopóki nie dowiemy się, jak denatka miała na imię.

Przecięłam skalpelem ciało wokół stawu kolanowego i łokciowego. Tkanki rozeszły się, odsłaniając kościec. Był w pełni wykształcony! Mogłam rzecz jasna dokonać prześwietlenia, ale nie było takiej potrzeby. Nie widziałam śladów zmian artretycznych ani uszkodzeń. Podobnie jak w przypadku zębów nie było widać ubytków związanych z wiekiem.

Postanowiłam zebrać bardziej szczegółowe dane, wiedząc, że Claudel ich oczekiwał. Dokładnie obejrzałam obojczyki, zwłaszcza w miejscach, gdzie łączyły się z mostkiem. Choć ten po prawej był oderwany, to miejsce złączenia nadal było oplecione twardym węzłem zaschniętych chrząstek i wiązadeł. Za pomocą nożyczek przecięłam tyle, ile się dało, a potem obwiązałam resztki nasączonym wodą paskiem materiału. Ponownie zajęłam się miednicą.

Odwinęłam mokrą szmatę i, tym razem używając skalpela, przecięłam zmiękczoną tkankę łączącą dwie połówki. Wilgotne ścięgna i chrząstki były łatwiejsze do rozcięcia, ale i tak proces był długi i żmudny. Pracowałam ostrożnie, nie chcąc uszkodzić tkanek znajdujących się poniżej. Kiedy rozdzieliłam kości łonowe, przecięłam miękką tkankę łączącą miednicę z dolną częścią kręgosłupa i przeniosłam ją do zlewu, gdzie opłukałam ją strumieniem zimnej wody.

Znowu wróciłam do stołu i tym razem odwinęłam materiał oplątujący obojczyk. Usunęłam tyle tkanki, ile to było możliwe, potem napełniłam plastikowy pojemnik wodą i umieściłam go tak, aby końcówka obojczyka znajdowała się w cieczy.

Ponownie rzuciłam spojrzeniem na zegar. Była dwunasta dwadzieścia pięć. Odsunęłam się od blatu i zdjęłam rękawiczki. Rozprostowałam powoli plecy, czując, jak kręgi trzeszczą niczym stara drewniana podłoga. Oparłam dłonie na biodrach i zaczęłam obracać górną połową ciała. Ostatnio dokuczały mi bóle pleców, a ciągłe schylanie się podczas autopsji przez trzy godziny nie poprawiało ich kondycji. Rzecz jasna nie przyjmowałam do siebie faktu, że mogło to mieć coś wspólnego z wiekiem, podobnie jak to, że przybrałam na wadze czy że musiałam zacząć używać okularów do czytania.

Odwróciłam się i spojrzałam na Daniela, jednego z techników, który obserwował autopsję z sąsiedniego pokoju. Jego górna warga podrygiwała w nerwowym tiku. Zamknął oczy i otworzył je, co także należało do jego natręctw. Przestępował z nogi na nogę, wyglądając przy tym jak mewa czekająca na falę przyboju.

- Kiedy mam przeprowadzić testy radiologiczne? - spytał. Jego okulary zsunęły się tak nisko, że zdawał się spoglądać sponad nich, a nie poprzez szkła.
- Powinnam skończyć do trzeciej - odparłam, wrzucając rękawiczki do pojemnika na odpadki. Nagle zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo jestem głodna. Moja poranna kawa stała na biurku, zimna i nietknięta. Kompletnie o niej zapomniałam.
- Jasne - odparł, cofnął o krok, odwrócił się i znikł w korytarzu.

Zdjęłam gogle i rzuciłam je na biurko. Z szuflady wyciągnęłam płachtę materiału, rozwinęłam ją i przykryłam ciało. Umyłam ręce i wróciłam do mojego gabinetu na piątym piętrze, gdzie przebrałam się w normalne rzeczy i ruszyłam na obiad. Rzadko wychodzę w godzinach pracy, ale teraz potrzebowałam słońca.

Claudel dotrzymał słowa. Kiedy o wpół do drugiej wróciłam do biura, czekał na mnie. Siedział na miejscu gościa i przyglądał się czaszce, którą rekonstruowałam. Kiedy usłyszał jak wchodzę, spojrzał na mnie, ale nic nie powiedział. Powiesiłam płaszcz na wieszaku i przeszłam przez pokój, kierując się do swojego fotela.

- Bonjour, monsieur Claudel. Comment ça va?10- powiedziałam, siadając na swoim miejscu i obdarzając go promiennym uśmiechem.
- Bonjour - odparł, niezainteresowany najwidoczniej tym, jak ja się dziś miewam. Skoro chciał zgrywać twardego glinę, jego sprawa, ja nie byłam wrażliwa na takie gierki.

Przed nim na blacie leżała teczka. Położył na niej dłoń i popatrzył na mnie z uwagą. Jego twarz przypominała dziób papugi. Rysy zdawały się zbiegać w jednym punkcie, na czubku długiego wąskiego nosa. Szczęka, usta i podbródek stosowały się do tej niepisanej zasady, tworząc serię współgrających linii w kształcie litery „V”. Kiedy inspektor się uśmiechał, a działo się to naprawdę rzadko, jego wargi zdawały się wpadać w głąb, zamiast cofać i rozszerzać.

Claudel westchnął ciężko. Okazywał mi najwidoczniej pokłady niezmierzonej cierpliwości. Choć nie pracowałam z nim jeszcze, wiedziałam, że uważa się za wybitnego detektywa o wysokiej, rzadko spotykanej inteligencji.

- Mam tutaj listę kilku imion oraz nazwisk - powiedział. - Wszystkie te kobiety zaginęły w trakcie ostatnich sześciu miesięcy, dlatego stanowią zbiór pewnych... możliwych rozwiązań.

Kwestię tego, ile czasu upłynęło od śmierci ofiary, już przerobiliśmy. Poranne oględziny nie zmieniły mojej opinii, że kobieta zmarła nie dawniej, jak trzy miesiące temu. Zabójstwo musiało mieć miejsce w marcu lub później. W Quebecu zimy są mroźne, dają się we znaki żyjącym, ale łagodnie obchodzą z martwymi. Zamrożone ciała nie gniją, ani nie przyciągają owadów. Gdyby ciało porzucono zeszłej jesieni, zanim nadeszły pierwsze przymrozki, insekty złożyłyby jaja. Obecność zamrożonych larw oznaczałaby, że zima dopadła je, nim zdążyły się rozwinąć. Nic takiego jednak nie znaleźliśmy. Biorąc pod uwagę ciepłą wiosnę, nie dziwiła ilość żerujących na ciele pasożytów. Sądząc na jej podstawie, można było przypuszczać, że ciało porzucono nie więcej, jak trzy miesiące temu. Zachowanie tkanek łączących oraz zanik wnętrzności i mózgu podpowiadały, iż zgon nastąpił pod koniec zimy lub wczesną wiosną.

Oparłam się wygodnie o zagłówek fotela i spojrzałam wyczekująco na Claudela. Też potrafiłam strugać twardą babkę. Claudel otworzył teczkę i postukał w jej zawartość kciukiem. Czekałam w milczeniu.

Inspektor wybrał jeden z formularzy i przeczytał na głos nazwisko:

- Myriam Weider. - Zapadła chwila ciszy, kiedy przebiegał wzrokiem po tekście zgłoszenia. - Zaginęła 4 kwietnia 1994. - Zamilkł. - Kobieta. Biała. - Ponownie przestał czytać. - Urodzona 6 września 1948.

Obydwoje szybko obliczyliśmy jej wiek: czterdzieści pięć lat. Być może to ona leżała w kostnicy.

- Dość prawdopodobne - powiedziałam cicho, dając mu znak dłonią, aby kontynuował.

Claudel odłożył akta na biurko i wziął do ręki następne:

- Solange Leger. Zaginięcie zgłosił mąż. - Przez chwilę w milczeniu szukał daty i kiedy ją znalazł, kontynuował: - Nie wróciła do domu 2 maja 1994. Kobieta, rasa biała, urodzona 17 sierpnia 1928.
- Nie. - Pokręciłam głową. - Za stara.

Claudel odłożył papiery z powrotem do teczki i wyjął kolejne.

- Isabelle Gagnon. Ostatni raz widziana 1 kwietnia 1994. Kobieta, biała, urodzona 15 stycznia 1971.
- Dwadzieścia trzy lata. Może to ona. - Pokiwałam z wolna głową. - Całkiem możliwe.

Dokumenty powędrowały na odpowiedni stosik.

- Suzanne St-Pierre. Kobieta. Zaginęła 9 marca 1994, nie wróciła ze szkoły. - Zamilkł na chwilę, licząc coś w pamięci. - Jezu Chryste, miała szesnaście lat.

Pokręciłam przecząco głową.

- Za młoda. Ciało należało do dorosłej kobiety.

Zmarszczył czoło i wyciągnął kolejne, ostatnie już, dokumenty.

- Evelyn Fontaine. Kobieta, lat trzydzieści sześć. Ostatni raz widziana 28 marca na Sept Isles. O! To Innu11!
- Wątpię. Ciało raczej nie należy do Indianki.
- Czyli to wszystko, co mamy - powiedział, wskazując na dwa formularze na biurku.

Myriam Weider, lat czterdzieści pięć lub Isabelle Gagnon, lat dwadzieścia trzy. Możliwe, że piętro niżej, w sali numer 4 leżała któraś z nich. Claudel spojrzał na mnie, unosząc brwi. Na jego twarzy pojawił się kolejny skos, tym razem skierowany ku górze.

- Ile lat może mieć denatka? - spytał, przeciągając każdą sylabę, jakby podkreślał cierpliwość, jaką musiał się wykazać do tej pory.
- Chodźmy na dół i się przekonajmy - powiedziałam, a w myślach dodałam: zobaczymy, czy i tam będziesz taki twardy.

Prawdę mówiąc, była to zagrywka poniżej pasa. Doskonale wiedziałam, że Claudel unikał jak mógł prosektorium, ale chciałam go wytrącić z równowagi. Przez chwilę wyglądał tak, jakby zamierzał uciec z pokoju, a ja nie mogłam się powstrzymać i napawałam się jego cierpieniem. Zarzuciłam fartuch i poprowadziłam go korytarzem do windy. Wsunęłam klucz do czytnika i ruszyliśmy na dół. W trakcie drogi żadne z nas nie odezwało się ani słowem. Claudel wyglądał jak mężczyzna, który jedzie na badanie prostaty. Rzadko kiedy wsiadał do tej windy, bowiem jeździła ona tylko do prosektorium. Ciało leżało tak, jak je zostawiłam. Kątem oka widziałam Claudela, który stał w wejściu, na samym progu. Nie chciał najwidoczniej, aby ktoś zarzucił mu, że się wycofał, ale z drugiej strony nie zamierzał posunąć się dalej ani o krok. Jego spojrzenie błądziło po stalowych szafkach, stołach, szklanych frontach szafek, stosie czystych pojemników z plastiku i nawet wiszącej wadze, unikając jednak ciała. Zdjęcia trupów nie były groźne. Krew i flaki były gdzieś indziej, daleko. Analiza sceny zbrodni pozostawała grą myślową, nie nastręczającą żadnych problemów. Można było dowoli analizować, składać i przenosić elementy układanki. Jednak kiedy stanął przed ciałem spoczywającym na stole operacyjnym, musiał użyć całej swojej silnej woli, aby nadal pozostać niewzruszonym i opanowanym twardym gliną.

Usunęłam pojemnik z wodą i delikatnie rozgięłam kości łonowe. Wykorzystując próbnik, zaczęłam manipulować przy galaretowatej substancji pokrywającej prawą stronę. W końcu materia się poddała i byłam w stanie ją usunąć. Kość była pokryta głębokimi bruzdami i wgłębieniami, biegnącymi poziomo w stosunku do jej powierzchni. Zewnętrzną krawędź otaczał fragment kości łonowej, tworząc delikatny i niedomknięty krąg wokół łona. Powtórzyłam ten proces z drugiej strony, uzyskując identyczne rezultaty.

Claudel nawet nie drgnął, kiedy przeniosłam miednicę pod lampę Luxo12, obniżyłam ramię jej wysięgnika i wcisnęłam włącznik. Fluorescencyjne światło zalało kości. Spoglądając przez szkła powiększające, dostrzegłam szczegóły niewidoczne dla nieuzbrojonego oka. Spojrzałam na najwyżej położoną krzywiznę kości biodrowej i znalazłam dokładnie to, czego szukałam.

- Monsieur Claudel - powiedziałam. - Niech pan spojrzy.

Zbliżył się niechętnie, zaglądając mi przez ramię. Odsunęłam się, aby miał lepszy widok i wskazałam na nieregularność górnej krawędzi biodra. Kość biodrowa jeszcze nie zrosła się całkowicie, kiedy doszło do zabójstwa.

Odłożyłam miednicę. Claudel nadal patrzył, ale niczego nie dotykał. Wróciłam do ciała, uważnie badając obojczyk, pewna tego, co znajdę. Wyciągnęłam kość z wody i zaczęłam powoli obierać ją z tkanek miękkich. Kiedy odsłoniłam staw, pokazałam Claudelowi, aby do mnie podszedł. Bez słowa wskazałam na końcówkę kości. Jej powierzchnia wyglądała podobnie jak u kości miednicowej.

- Co to wszystko znaczy? - spytał, ocierając pot z czoła. Za maską chojraka skrywał zdenerwowanie i obrzydzenie.
- Była młoda. Najprawdopodobniej około dwudziestki.

Mogłabym mu wyjaśnić, w jaki sposób można określić wiek denata, analizując jego kościec, jednak nie wydawało mi się, aby był wdzięcznym słuchaczem. Czekałam po prostu, obserwując resztki tkanek, przyczepione do gumowych rękawiczek. Trzymałam je z dala od siebie, a Claudel stał w odległości, w jakiej ludzie trzymają się od zarażonych wirusem Ebola. Cały czas spoglądał na mnie, jednak widziałam, że intensywnie myśli, próbując połączyć zgromadzone fakty z dowodami, widocznymi w kościach.

- Gagnon - powiedział w końcu. Po raz kolejny nie zadawał pytania, a oświadczał jedynie.

Pokiwałam twierdząco głową. Isabelle Gagnon, lat dwadzieścia trzy.

- Wystosuję wniosek do koronera, aby zlecił analizę stomatologiczną.

Teraz on skinął, jakby akceptując moją propozycję.

- Jaka była przyczyna śmierci?
- Jeszcze nie wiemy. W każdym razie, nic oczywistego. Być może będę w stanie coś powiedzieć, kiedy obejrzę zdjęcia rentgenowskie. Analiza kości coś podpowie, kiedy zostaną oczyszczone.

Claudel znowu skinął głową, po czym wyszedł. Nie powiedział „do widzenia”, opuścił mnie w milczeniu. W zasadzie spodziewałam się tego po nim i czekałam, aż wyjdzie.

Zdjęłam rękawiczki i wyrzuciłam je do kosza. Kierując się do wyjścia, zajrzałam do pokoju Daniela i powiedziałam mu, że na dziś skończyłam. Poprosiłam o pełen skan rentgenowski, A-P i przekrój boczny. Kiedy wyjechałam na górę, wstąpiłam do laboratorium histologicznego. Powiedziałam jego kierownikowi, że mogą wygotować ciało. Niepotrzebnie dodałam, aby ostrożnie się z nim obchodzili, ponieważ jest rozkawałkowane. Denis nie miał sobie równych w swoim fachu. Dwa dni pracy i szkielet Isabelle Gagnon będzie czysty i złożony w całość.

Resztę popołudnia spędziłam na sklejaniu fragmentów czaszki. Choć nie odnaleziono jej wszystkich kawałków, to było ich dość, aby zidentyfikować denata. Facet nie będzie już więcej woził propanu samochodem cysterną.

Gdy wracałam do domu, ogarnęły mnie złe przeczucia, które towarzyszyły mi w trakcie poszukiwań na terenie Le Grand Séminaire. Cały dzień intensywnie pracowałam i nie miałam czasu o tym myśleć. Najpierw całkowicie skupiłam się na identyfikacji zwłok, potem na składaniu do kupy czerepu kierowcy ciężarówki. Kiedy jadłam lunch, obserwowałam gołębie w parku. Badanie hierarchii stada na podstawie porządku dziobania było fascynujące. Szary samiec przewodził, zaraz po nim był cętkowany. Czarna Stopa, tak nazwałam mojego ulubieńca, musiał znajdować się na samym dole drabiny społecznej.

Teraz mogłam pozwolić sobie na odpoczynek. Myślenie. Zamartwianie się. Kiedy wjechałam do garażu i wyłączyłam radio, zaczęło się. Muzyka umilkła, niepokój dał znać o sobie. Nie, nie, upomniałam siebie. Na to przyjdzie czas po obiedzie.

Weszłam do mieszkania, nasłuchując uspokajającego brzęczenia systemu alarmowego. Zostawiłam walizkę w przedpokoju, zamknęłam drzwi na klucz i zeszłam do libańskiej restauracji na rogu, gdzie zamówiłam Shish Taouk i Shoarmę na gorącym półmisku. Właśnie dlatego lubię mieszkać w centrum: na przestrzeni kilku bloków zdaje się mieścić cały świat. Czy przytyłam za sprawą tych uroczych małych knajpek? Nie...

Czekając najedzenie, oglądałam dodatki i przystawki w szklanej ladzie. Homary, sałatki jarzynowe, Feuilles de Vignes. Dzięki globalnej wiosce, Libańczycy także ulegli wpływom francuskim.

Na półce po lewej od kasy spoczywały butelki czerwonego wina. Kiedy spoglądałam na nie chyba po raz setny, poczułam, jak przechodzi mnie dreszcz. Pamiętałam smak, zapach i to charakterystyczne uczucie, jakie alkohol zostawia na języku. Wspominałam ciepło, jakie pod jego wpływem rodziło się w żołądku i rozchodziło po całym ciele, kierując ku górze, w stronę myśli, sprawiając, że człowiek czuje się zadowolony, szczęśliwy i rozleniwiony. Mogłabym wypić kieliszek, albo i dwa. Kogo ja chcę oszukiwać? Skończyłoby się na całej butelce. Przez kilka godzin byłoby mi dobrze, ale potem zapłaciłabym słoną cenę za ten komfort. Od sześciu lat nie miałam kropli alkoholu w ustach.

Wzięłam obiad na wynos i zjadałam w domu. Ptasiek spał zwinięty w kłębek obok mnie, a Montreal Expos13przegrali z Cubs dwoma punktami. Ku mojemu zadowoleniu, w telewizji ani razu nie wspomniano o morderstwie.

O wpół do jedenastej po długiej gorącej kąpieli położyłam się do łóżka. Leżąc samotnie w ciemnościach, nie miałam dokąd uciec przed czarnymi myślami. Jak komórki rakowe narastały falami, aż wreszcie było ich tak wiele, że przełamały bariery obronne mojej duszy i zaatakowały ze zdwojoną siłą. Wróciłam wspomnieniami do innego zabójstwa. Ofiarą była dziewczyna, miała szesnaście lat i też trafiła do kostnicy w kawałkach. Nazywała się Chantale Trottier, została pobita do nieprzytomności, zarżnięta i rozkawałkowana. Jej umęczone ciało trafiło do kostnicy niecały rok temu.

Chciałam zasnąć, ale mój mózg postanowił mnie podręczyć. Leżałam, czując, jak minuty wloką się mozolnie jedna za drugą. Kiedy w końcu zapadłam w sen, w moich myślach pobrzmiewały echa dwóch słów, które miały mnie trapić przez cały weekend. Seryjny morderca.

Rozdział 3

Gabby zapowiadała mój lot, kiedy gramoliłam sięna pokład samolotu. Dźwigałam ze sobą ogromną walizkę i nie mogłam wejść po schodkach. Pasażerowie szemrali rozzłoszczeni, ale żaden z nich nie kwapił się, aby mi pomóc. Widziałam Katy, jak wychyla się zza siedzenia pierwszej klasy, spoglądając ciekawie ku mnie. Miała na sobie sukienkę, którą wybrałyśmy na uroczystość zakończenia liceum. Była zielona i jedwabna, ale później Katy wyznała mi, że nie była z niej zadowolona i żałowała zakupu. Wolałaby kwiecisty wzór. Czemu więc miała ją na sobie? Co Gabby robiła na lotnisku, skoro powinna prowadzić wykłady? I dlaczego krzyczała tak przez megafon?

Usiadłam na łóżku i otworzyłam oczy. Było dwadzieścia po siódmej, a słońce ledwie sięgało moich okien.

- ...wiedziałam, że nie dam rady cię złapać. Pewnie wstajesz wcześniej ode mnie. - Dobiegał do mnie w dalszym ciągu głos Gabby. - Nieważne, co do...

Chwyciłam słuchawkę telefonu i wychrypiałam:

- Cześć... - Ze wszystkich sił starałam się, aby nie mówić jak osoba wyrwana ze snu, ale chyba mi się nie udało.
- Tempe? Czy to ty?

Pokiwałam głową i mruknęłam coś niezrozumiale.

- Obudziłam cię?
- Tak. - Nie byłam w nastroju do dowcipnych ripost.
- Przepraszam. Mam zadzwonić później?
- Nie, nie, nic nie szkodzi. I tak powinnam wstawać. - Powstrzymałam się przed uwagą, że i tak musiałam odebrać telefon.
- No to szybciutko, wyskakuj z łóżeczka. Czeka cię ciężki dzień. Pamiętasz, że byłyśmy na dziś umówione, prawda? Może mogłybyśmy... - Wysoki pisk przerwał jej w pół słowa.
- Poczekaj, muszę wyłączyć automatyczną sekretarkę. - Odłożyłam słuchawkę na stolik i poszłam do salonu wyłączyć nagrywanie. Lampka przy centralce pobłyskiwała na czerwono. Przełączyłam sekretarkę na oczekiwanie i wróciłam do sypialni. Wzięłam słuchawkę do ręki i obudzona już kompletnie, ruszyłam do kuchni, zrobić sobie poranną kawę.
- Już jestem, Gabby.
- Świetnie. Dzwonię, żeby umówić się na dziś wieczór - odparła, a ja rozpoznałam w jej głosie nutkę irytacji. Nic dziwnego, od pięciu minut nie była w stanie przejść do konkretów.
- Przepraszam za to zamieszanie, Gabby, ale sprawdzałam prace studentów i położyłam się późno. Musiałam spać jak zabita, bo nie usłyszałam nawet jak dzwoni telefon. - Rzeczywiście, rzadko kiedy spałam tak mocnym, kamiennym snem. - Powtórz jeszcze raz, o co chodzi?
- O dzisiejszy wieczór. Czy mogłybyśmy umówić się na siódmą trzydzieści, zamiast na siódmą? Przez ten projekt chodzę jak nakręcona.
- Jasne, nie ma sprawy. Mnie też będzie na rękę spotkać się chwilę później. - Przycisnęłam uchem słuchawkę do ramienia i sięgnęłam po puszkę z kawą. Nasypałam trzy łyżeczki do automatycznego młynka.
- Chcesz, żebym po ciebie wpadła?
- Jest mi to obojętne. Sama mogę robić dziś za kierowcę. Gdzie się wybieramy? - Przez chwilę zastanawiałam się nad włączeniem mielenia, ale uznałam, że nie będę bardziej wkurzała Gabby. I bez dodatkowych hałasów była rozdrażniona.

Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. Oczyma wyobraźni widziałam Gabby, jak bawi się kolczykiem w nosie, rozważając moją propozycję. A może dziś ma zamiast niego niewielki ćwiek? Z początku nie mogłam oderwać wzroku od tej dość niecodziennej ozdoby, bez przerwy zastanawiając się, jak bardzo musi boleć przekłuwanie nosa. Obecnie nie robiło to na mnie żadnego wrażenia.

- Zapowiada się przyjemny wieczór, więc mogłybyśmy się wybrać gdzieś, gdzie będzie można usiąść na zewnątrz. Gdzie wolisz się spotkać, na Prince Arthur czy St-Denis?
- Niezły pomysł - odparłam. - Nie ma potrzeby, żebyś przyjeżdżała do mnie. Ja przyjadę koło wpół do ósmej. Może pomyśl o jakiejś nowej knajpce? Mam ochotę na coś egzotycznego.

Bardzo często zdawałam się na gust Gabby, choć czasami było to dość ryzykowne posunięcie. Znała miasto lepiej ode mnie, dlatego zwykle wybór restauracji spadał na jej barki.

- Dobra. A plus tard.14
- A plus tard - odparłam, zdziwiona i zaskoczona, że tak szybko się rozłączyła. Gabby potrafiła trajkotać godzinami i czasami musiałam wymyślać powody, dla których trzeba było zakończyć rozmowę.

Telefon był dla mnie i Gabby jak nić życia. Z nikim innym nie rozmawiałam tak często i długo, jak z nią. Zaczęłyśmy się tak komunikować w czasach, kiedy dopiero zadzierzgała się nasza przyjaźń. Nasze nocne studenckie rozmowy pomagały mi wyrwać się z melancholii, jaka ogarniała mnie w tamtych czasach. Karmiłam moją córkę Katy i układałam ją do snu, a potem przez długie godziny plotkowałam, dzieliłam się refleksjami na temat nowych książek, zajęć, innych studentów i profesorów. To była jedyna rozrywka, na jaką mogłyśmy sobie pozwolić w tamtych mało rozrywkowych czasach.

Choć w późniejszych latach już rzadziej do siebie dzwoniłyśmy, to nadal utrzymywałyśmy ze sobą telefoniczny kontakt. Mogły nas dzielić ogromne odległości, jednak zawsze byłyśmy przy sobie w czasach dobrych i kiepskich. To Gabby podtrzymywała mnie na duchu, kiedy chodziłam na zebrania Anonimowych Alkoholików. Rozmawiałam z nią i zwierzałam się, zamiast utopić smutki w kolejnej butelce. To do mnie Gabby dzwoniła, kiedy spotkała na swojej drodze miłość i wtedy, gdy ją utraciła, samotna, załamana i rozgoryczona.

Z kubkiem świeżo zaparzonej kawy usiadłam w salonie przy szklanym stoliku. Cały czas wspominałam Gabby, jak zawsze uśmiechając się do siebie. Gabby na seminarium, w dołku, w czerwonej chustce strzepuje łopatką podczas wykopalisk ziemię ze swych malowanych dredów. Mając metr osiemdziesiąt wzrostu, zdawała sobie sprawę, że nigdy nie będzie uważana za klasyczną piękność, dlatego nie starała się być ani chuda, ani opalona. Dlatego nie goliła nóg ani pach, ubierała się inaczej niż wszyscy i chodziła własnymi ścieżkami. Gabby była po prostu Gabby. Gabrielle Macaulay z Trois-Rivieres, córka Francuzki i Anglika.

Zaprzyjaźniłyśmy się na początku studiów. Ona nienawidziła antropologii, ja ją uwielbiałam. Kiedy ja cierpiałam na wykładach z etnologii, ona chłonęła każde słowo prowadzącego. Gdy skończyłyśmy kurs na Northwestern15, ja wyjechałam do Północnej Karoliny, ona wróciła do Quebecu. Przez te kilka lat rzadko się widywałyśmy, ale utrzymywałyśmy kontakt przez telefon. To dzięki niej otrzymałam posadę profesorską na McGill16w 1990 roku. Wtedy zaczęłam pracować w laboratorium i nie przestałam nawet wtedy, kiedy wróciłam do Północnej Karoliny. Raz na sześć tygodni leciałam do Kanady, pomagając w rozwiązywaniu zagadek ukrytych w kościach. W tym roku postanowiłam wziąć urlop od UNC-Charlotte17 i zostać w Montrealu. Nie zdawałam sobie sprawy, jak tęskniłam za Gabby i cieszyłam się, że nasza przyjaźń odżyła.

Z rozmyślań wyrwało mnie migotanie lampki automatycznej sekretarki. Najwidoczniej ktoś dzwonił, zanim obudził mnie telefon od Gabby. Automat włączał się po czterech sygnałach, chyba że linia była zajęta, wtedy automatycznie nagrywał połączenie. Zastanawiając się, jakim cudem przespałam cztery dzwonki i wiadomość, podeszłam do aparatu. Przewinęłam taśmę i wcisnęłam przycisk „Play”. Z głośnika nie dobiegł żaden głos, tylko po chwili trzask odkładanej słuchawki. To dobrze. Przewinęłam taśmę i zaczęłam ubierać się do pracy.

Laboratorium medycyny sądowej mieści się w budynku nazywanym skrótami QPP lub SQ, w zależności od tego, jakim językiem kto włada. Dla angielskojęzycznych jest to Quebec Provincial Police18, dla francuskojęzycznych Le Surete du Quebec19. Laboratoire de Medecine Legale, odpowiednik biura koronera ze Stanów, znajduje się na tym samym, piątym piętrze, co Laboratoire des Sciences Judiciaires, centralne laboratorium kryminalistyczne całego stanu. LML i LSJ tworzą razem jednostkę, znaną jako La Direction de l’Expertise Judiciaire20, czyli w skrócie DEJ. Na czwartym piętrze budynku, a także ostatnich trzech kondygnacjach mieści się areszt. Kostnica i sale do przeprowadzania autopsji zajmują z kolei piwnice. Pozostałe osiem pięter należy do policji.

Takie umiejscowienie siedziby ma swoje zalety. Jeżeli będę potrzebowała ekspertyzy dotyczącej włókien lub śladów ziemi, wystarczy, że przejdę się korytarzem, aby trafić na specjalistów. Z drugiej strony, każdy, kto potrzebuje naszej opinii, ma nas pod ręką, co bywa czasem niewygodne. Śledczy czy zwykli policjanci mogą zjechać kilka pięter windą i zrzucić na nas papierkową robotę.

Kiedy weszłam do biura, Claudel już na mnie czekał, a w ręku trzymał niewielką brązową kopertę, której kantem rytmicznie uderzał o wewnętrzną stronę dłoni. Powiedzieć, że wyglądał na podekscytowanego, to jak określić Gandhiego jako szczupłego człowieka.

- Mam wyniki ekspertyzy stomatologicznej - oznajmił na przywitanie. Pomachał mi kopertą przed oczyma, jakby znajdowało się w niej nazwisko kolejnego zdobywcy Oscara. Spojrzał na kopertę i dodał: - Osobiście po nią pojechałem do Rosemont. Lekarz Gagnon, doktor Nguyen ma tam swój gabinet. Byłbym wrócił wcześniej, ale jego sekretarka to kompletna idiotka, która nie rozumie, co się do niej mówi.
- Chce pan kawy? - spytałam, serdecznie współczując tej kobiecie, bo choć nigdy w życiu nie spotkałam sekretarki doktora Nguyena, to znałam Claudela na tyle, żeby wiedzieć, iż poranek nie zaczął się dla niej w miły sposób.

Detektyw otworzył usta, aby odpowiedzieć, ale nie dowiedziałam się, czy ma ochotę na kawę, czy też na coś innego. Zza rogu korytarza wyłonił się Marc Bergeron, który nie zdając sobie sprawy z naszej obecności, szedł korytarzem, mijając rzędy czarnych drzwi do gabinetów. Przystanął niedaleko nas, zgiął kolano i oparł walizkę o udo. Ta pozycja przypomniała mi oglądany kiedyś film „Karate Kid”. Lekarz pstryknął zamkami neseseru i zaczął szukać kluczy.

- Marc? - Bergeron podniósł głowę i dopiero teraz zauważył mnie i Claudela. Jednym płynnym ruchem zamknął walizkę i odstawił ją na podłogę. - Bienfait21 - powiedziałam, tłumiąc uśmiech.
- Merci - odparł, a ja zauważyłam, że zdołał wyłowić klucze z neseseru.

Marc Bergeron wyglądał dość niecodziennie. Był wysoki i szczupły, a kiedy stał lub chodził, pochylał się nieznacznie do przodu, jakby wiecznie spodziewając się ciosu w brzuch. Czubek jego głowy był łysy i okolony wianuszkiem z resztki siwych włosów. Szczupła sylwetka sprawiała, że zdawał się być wyższy niż w rzeczywistości, a i tak mierzył sobie ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Jego okulary zawsze były zabrudzone, a on sam miał nawyk ukradkowego zerkania na boki, jakby obawiał się, że ktoś go śledzi. Ogólnie mówiąc, Marc wyglądał bardziej jak postać z filmu Tima Burtona22 niż jak stomatolog sądowy.

- Monsieur Claudel ma akta dentysty, który leczył Gagnon - przedstawiłam detektywa. Ten uniósł teczkę, jakby na potwierdzenie moich słów.

Bergeron nie zareagował, spoglądając na mnie wyczekująco zza swoich okularów. Za sprawą charakterystycznego sposobu, w jaki przekrzywiał głowę, wyglądał jak zdziwiony dmuchawiec. Kiedy go obserwowałam, zdałam sobie sprawę, że nic nie wie o sprawie, którą się zajmuję.

Podobnie jak ja kiedyś, Marc Bergeron był jednym ze specjalistów, których LML zatrudniała na część etatu, jako niezależnych ekspertów. Neuropatolog, radiolog, mikrobiolog czy stomatolog dyżurowali w laboratorium raz w tygodniu, a przez pozostałe dni praktykowali w prywatnych klinikach. Marc najwidoczniej nie był ostatnio w pracy.

- W ostatni czwartek dwóch robotników znalazło ciało na terenie Le Grand Séminaire. Pierre LaManche myślał, że to kolejny pochówek historyczny i wysłał mnie na miejsce, ale okazało się, że ciało jest dosyć świeże.

Marc splótł ramiona na piersi i słuchał mnie cierpliwie, kiwając głową.

- Znalazłam rozkawałkowane ciało, które zostało porzucone i ukryte w zaroślach. Sądząc ze stanu, w jakim się znajdowało, przypuszczam, że mogło tam leżeć kilka miesięcy. Wiemy, że to biała kobieta, licząca sobie niewiele ponad dwadzieścia lat.

Claudel do tej pory nie zabierał głosu, tylko nerwowo stukał palcami w brzeg koperty. Teraz, kiedy zdał sobie sprawę, że rozmowa zeszła na tory, które go interesują, chrząknął.

- Monsieur Claudel i ja zawęziliśmy grupę osób zaginionych, ale potrzebujemy potwierdzenia. Budowa ciała i czas, w którym zdarzyło się morderstwo, pokrywają się z naszymi danymi. Detektyw osobiście przywiózł akta jednej z zaginionych z Rosemont. Leczył ją doktor Nguyen. Znasz go może?

Bergeron pokręcił przecząco głową, a potem wyciągnął chudą dłoń po teczkę i powiedział:

- Bon. Przyjrzę się im. Czy Denis zrobił zdjęcia rentgenowskie?
- Daniel - odparłam. - Powinny leżeć na twoim biurku.

Bergeron otworzył drzwi do swojego gabinetu i wszedł do środka, a Claudel ruszył zaraz za nim. Spoglądając ponad ich ramionami, dostrzegłam, że na biurku leży niewielka brązowa koperta. Stomatolog podszedł do niej i sprawdził numer sprawy widniejący na wierzchu. Claudel przemierzył gabinet, szukając fotela dla siebie. Zachowywał się jak monarcha, zaszczycający służbę swoją obecnością.

- Niech pan zadzwoni do mnie za jakąś godzinę, monsieur Claudel - powiedział Bergeron.

Detektyw zatrzymał się w pół kroku, spoglądając na niego, całkowicie zbity z tropu. Przez chwilę chciał chyba coś odpowiedzieć, ale zacisnął usta w wąską linię, poprawił krawat i mankiety koszuli, a potem wyszedł bez słowa. Po raz drugi w ciągu dziesięciu minut musiałam powstrzymać się od złośliwego uśmieszku. Marc Bergeron nie zdzierżyłby, gdyby w trakcie dokładnych i pracochłonnych analiz, za plecami szwendał mu się policyjny detektyw. Claudel właśnie otrzymał gorzką lekcję.

Policjant wyszedł z gabinetu, a w ślad za nim wychylił się lekarz.

- Zechcesz mi towarzyszyć? - spytał Bergeron.
- Oczywiście - przytaknęłam z uśmiechem. - Kawy?
- Z przyjemnością - odparł Marc i znikł na moment we wnętrzu gabinetu, wrócił po chwili i podał mi kubek. - Zanim przyniesiesz, ogarnę trochę bałagan.

Ruszyłam po kawę, zdając sobie sprawę, że sama nie wypiłam żadnej, odkąd przyjechałam do pracy. Często zdarzało się tak, że robiliśmy ją przyjaciołom, nawzajem wyręczając się od spacerów do drugiego skrzydła budynku, gdzie mieściła się kuchnia. Zdjęłam swój kubek z suszarki i ruszyłam korytarzem, zadowolona z zaproszenia. Zdarzało się, że ja i Marc pracowaliśmy nad tymi samymi sprawami, identyfikując spalone, rozczłonkowane, zmumifikowane lub rozłożone zwłoki. Wedle mojej opinii, współpraca układała nam się znakomicie. Jego zachowanie pozwalało przypuszczać, że to odczucie nie było jednostronne.

Kiedy wróciłam z dwoma kubkami parującej czarnej kawy, Bergeron rozmieścił obydwa komplety niewielkich czarnych zdjęć na nagatoskopie. Na każdej z klisz znajdowało się rentgenowskie zdjęcie części jamy ustnej, widoczne jako przeźroczyste, białawe plamy na tle czerni. Przypomniałam sobie idealnie utrzymane białe zęby, wyzierające z wnętrza plastikowego worka, znalezionego w lesie. Teraz wyglądały zupełnie inaczej. Sterylnie. Leżały w równych rzędach, gotowe do badania. Wyławiałam znajome kształty koronek, korzeni i miazgi, podświetlone przez żarówkę.

Bergeron zaczął układać fotografie wykonane przed śmiercią po prawej, a te po zgonie po lewej. Jego smukłe palce gładziły klisze w poszukiwaniu wypukłości, oznaczającej krawędź porównawczą i odwracały je kropką do góry. Kiedy skończył, oba rzędy leżały tak, że zdjęcia tych samych zębów znajdowały się na jednej wysokości.

Następnie Bergeron zaczął szukać różnic, porównując obydwa zbiory. Nie znalazł żadnych. Korzenie były identyczne co do końcówki, podobnie jak krzywizny i kształty koronek. Najbardziej rzucało się w oczy dokładne podobieństwo wypełnień, którymi zasklepiono ubytki. Fotografie wykonane w gabinecie doktora Nguyena i zdjęcia zrobione przez Daniela, przedstawiały zęby tej samej osoby.

Nie wiem, ile czasu upłynęło Marcowi na tych badaniach. W końcu wybrał jedno ze zdjęć wykonanych po śmierci i przyłożył je do fotografii zrobionej za życia. Gestem pokazał mi, abym sama je porównała. Obrys i szczegóły zgadzały się co do joty. Bergeron spojrzał na mnie i powiedział:- C’est positif23. To oczywiście nieoficjalne wyniki, które będę musiał potwierdzić dokładną analizą. - Odchylił się w fotelu i położył ręce na podłokietnikach. Obydwoje wiedzieliśmy, że czeka go jeszcze sporo pracy przy dokładnym zestawianiu zdjęć rentgenowskich, ale widoczne na pierwszy rzut oka podobieństwa były na tyle duże, że nie mogło być mowy o pomyłce. W kostnicy leżała Isabelle Gagnon.


„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”

Robert Drózd

Świat Czytników


Tysiące ebooków i audiobooków

Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.