Detox Love Story - Julia Biel - ebook + książka

Detox Love Story ebook

Biel Julia

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Historia dziewczyny, która potrzebowała detoksu od życia uczuciowego, i chłopaka, który wszystko zepsuł. Niezależna historia z uniwersum LOVE STORY Julii Biel.

Joda ucieka. To znaczy pakuje się i wyjeżdża, bo bardziej niż studiów i niewiernych facetów potrzebuje oddechu i solidnej przerwy. Przyjaciel rodziny poleca ją do pracy w pubie pod Edynburgiem, a dziewczyna postanawia skorzystać z szansy. Chce uwolnić głowę, nabrać dystansu, zafundować sobie porządny detoks – to jej plan maxi. Plan mini to nie zamordować syna właścicielki pubu, Eryka, który choć udaje idealnego robota o nieskazitelnych manierach, najchętniej by ją utopił w kuflu z piwem. Chłopak ma o wszystko pretensje, a docinkom i komentarzom nie ma końca. Czy Joda naprawdę tak bardzo zalazła mu za skórę? A może chodzi o coś zupełnie innego? Czy pobyt w Szkocji sprawi, że Joda pozbędzie się zadry w sercu, czy wręcz przeciwnie, wszystko skończy się katastrofą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 546

Oceny
4,4 (63 oceny)
39
13
8
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
koktajlhere

Nie oderwiesz się od lektury

Moja ulubiona historia 💙
20
katkolas

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała!
20
lili_zileono_mi

Nie oderwiesz się od lektury

Joda uciekła do Edynburga mając nadzieję że ta wyprawa pomoże jej posklejać złamane serce i poukładać myśli, planuje detox, przede wszystkim od facetów. Jednak już z lotniska odbiera ją Eryk, przystojny syn właścicielki pubu w którym ma pracować. Powiedzieć że chłopak nie cieszy się na jej widok to mało, od początku ma ochotę wsadzić ją w samolot powrotny do Polski. Czemu Eryk tak bardzo nie znosi Jody? Co stało się w przeszłości dziewczyny że była gotowa na podróż w nieznane? Joda jest niesamowicie silna, chodź wydawało by się że jej życie przed złamanym sercem było sielanką, postanawia jednak zaryzykować i rzuca się na głęboką wodę. Eryk nie miał łatwo, adoptowany przez Paule, wychowywany bez ojca i z przekonaniem że wszyscy go porzucają, w czym tylko utwierdziła go była dziewczyna. Co wyniknie z spotkania tej dwójki, musicie sprawdzić już sami. To moje kolejne spotkanie z tą historia, pierwszy raz czytałam ją na wattpadzie i już tam zakochałam się w historii Eryka i Jody. ...
20
Exex92

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na kolejną część.
10
beatatrojanowska

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka, pełna emocjonalnej karuzeli. Czyta się jednym tchem i wraca się do niej cudownie. Autorka porusza ciekawe tematy i ma lekkie pióro!
10

Popularność




Text co­py­ri­ght © 2024 by Ju­lia Biel Co­py­ri­ght © 2024 for this edi­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt okładki, skład i ła­ma­nie: Ra­do­sław Stęp­niak
Zdję­cie na okładce: ©Shut­ter­stock Ale­xan­de­r_E­vge­ny­evich
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Ni­niej­sza książka jest dzie­łem fik­cyj­nym. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych po­staci i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-912-2
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wszyst­kim dziew­czy­nom,

które mu­szą wal­czyć o swoje.

De­toks rzą­dzi. De­toks, de­tox, de-tox.

To słowo ko­ła­tało się w mo­jej gło­wie tak długo chyba po to, żeby za­głu­szyć nie­chciane wspo­mnie­nia.

De­toks zro­bił nie­sa­mo­witą ka­rierę. Na­gle ta­kie modne stało się fun­do­wa­nie so­bie de­toksu od wszyst­kiego – od smart­fo­nów, In­ter­netu, me­diów spo­łecz­no­ścio­wych, kawy, za­ku­pów. Od lu­dzi.

„Sy­piam w le­sie, bo to mnie uspo­kaja”.

„Mój ty­dzień bez ma­ki­jażu”.

„Od­kryj zna­cze­nie słów i za­milk­nij na week­end”.

„Jak ode­tchnąć od tech­no­lo­gii”.

„Opo­wiem wam, jak się zmie­niło moje ży­cie po od­sta­wie­niu coli”.

Tok­syny. Mu­sia­łam po­zbyć się tok­syn – zmar­twień, obaw, wspo­mnień. Tok­sycz­nych lu­dzi.

Zwłasz­cza lu­dzi.

Moja sio­stra bliź­niaczka miała wszystko – od dzie­się­ciu lat cała na­sza ro­dzina ska­kała wo­kół niej i ro­biła, co się dało, żeby jej przy­pad­kiem nie ura­zić. Bo Wera zo­stała skrzyw­dzona przez los. Jej plecy zna­czyły bli­zny. Ko­cha­łam moją sio­strę, ale ani tro­chę jej nie ro­zu­mia­łam. Była śliczna, mą­dra i ob­se­syj­nie sku­piona na so­bie. A te­raz jesz­cze miała bo­ski ta­tuaż na ca­łych ple­cach i fa­ceta jak z okładki ksią­żek ero­tycz­nych.

Tak. Mam na my­śli gołe klaty.

Bab­cia twier­dziła, że wszy­scy by­li­śmy śliczni – banda jej ja­sno­wło­sych anioł­ków. Ale mimo że i Wera, i ja mia­ły­śmy ja­sne włosy, jej były ja­kieś ta­kie... bar­dziej błysz­czące. Mimo że obie mia­ły­śmy błę­kitne oczy, jej były lśniące, a moje ma­towe. Obie by­ły­śmy zgrabne, ale to ją Ana­tom na­zy­wał el­fem.

Ana­tom. Znów bez py­ta­nia wdarł się w moje my­śli.

Kiedy kilka mie­sięcy temu po raz pierw­szy so­bie uświa­do­mi­łam, że lu­dzie bez prze­rwy po­rów­nują mnie z sio­strą bliź­niaczką, uzna­łam, że nie chcę być po­dobna do We­ro­niki; mu­szę się od niej od­róż­nić. Nie­wiele my­śląc, z dnia na dzień ścię­łam dłu­gie włosy na krótko. Te­raz troszkę zdą­żyły od­ro­snąć i się­gały mi już do pod­bródka, ład­nie się ukła­da­jąc. Uzna­łam, że taka fry­zura pod­kre­śla moją ener­giczną na­turę, i tego po­sta­no­wi­łam się trzy­mać.

Ja by­łam ener­giczna, bo Wera była spo­kojna i za­my­ślona, ja by­łam zde­cy­do­wana, bo Wera za­wsze dzie­liła włos na czworo. Za­sta­na­wia­łam się, jak się wy­plą­tać z hi­sto­rii, że obie mia­ły­śmy po li­ceum eu­ro­pej­skim zło­żyć pa­piery na an­gli­stykę, i pro­szę – osta­teczny pre­tekst na srebr­nej tacy po­da­ro­wał mi Ana­tom. Pie­przony, głupi, de­bilny, kre­tyń­ski, cu­downy, za­bawny Ana­tom. Tom. To­mek.

Mu­sia­łam ode­tchnąć, bo by­łam pewna, że ina­czej osza­leję. Nie by­łam ni­komu po­trzebna, mia­łam konto za­si­lane przez bab­cię od uro­dze­nia i mo­głam so­bie po­zwo­lić na rok prze­rwy, żeby spró­bo­wać uło­żyć so­bie w gło­wie co da­lej.

Żeby zwol­nić. Rzu­cić na swoje ży­cie pot­te­rowe za­klę­cia Im­mo­bu­lus i Im­pe­di­menta. Spo­wol­nić wy­roki bo­skie i ludz­kie.

Kiedy po­szłam się wy­ża­lić Ra­fiemu, który pro­wa­dził pub Wy­pita Te­qu­ila i był przy­ja­cie­lem ca­łej na­szej ro­dziny i każ­dego z osobna, na­tych­miast mnie zdia­gno­zo­wał i za­le­cił do­sko­nałą ku­ra­cję – mu­sia­łam na­brać dy­stansu i stać się pa­nią swo­jego losu. In­nymi słowy, do­ra­dził, że po­win­nam na tro­chę wy­je­chać i zna­leźć pracę, żeby przez ten rok sa­mo­dziel­nie na sie­bie za­ra­biać i po­czuć, że wszyst­kie de­cy­zje po­dej­muję sama. Że mam kon­trolę nad wła­snym ży­ciem. I że je­śli coś mi się nie po­doba, mam prawo to coś kop­nąć w co­siowy ty­łek.

Jak Ana­tom kop­nął mnie.

Jego kop­niak wciąż bo­lał.

Co za nie­doj­rzały du­pek, w któ­rym od razu się za­ko­cha­łam! Wie­dzia­łam, co o nim mó­wią, ale wcale nie pla­no­wa­łam się za­ko­chać na po­waż­nie! Chcia­łam coś wresz­cie po­czuć; po­czuć, że ko­muś na mnie za­leży; po­czuć, że żyję.

De­toks.

De­toks od dup­ków i ściem­nia­czy.

De­toks od play­boyów, bad boyów, sunny boyów.

Nie będę słu­chała na­wet boys­ban­dów.

Kiedy Rafi za­pro­po­no­wał Szko­cję, po­my­śla­łam... dla­czego nie? Szkoci nie mają opi­nii naj­bar­dziej uro­dzi­wego na­rodu świata (z góry prze­pra­szam wszyst­kich me­ga­przy­stoj­nych Szko­tów), a sku­piona na pracy i na tym, żeby od­zy­skać rów­no­wagę du­chową, szybko dojdę do sie­bie.

Edyn­burg wpraw­dzie nie brzmiał jak wio­ska na końcu świata, w któ­rej oczami wy­obraźni wi­dzia­łam już sie­bie w sa­mot­nej la­tarni mor­skiej na rocz­nym ze­sła­niu, ale po­dobno przy­ja­ciółka Ra­fiego miesz­kała w dziel­nicy Por­to­bello, nad­mor­skim przed­mie­ściu sto­licy Szko­cji. Wpraw­dzie ma­rze­nia o la­tarni mor­skiej mu­sia­łam odło­żyć na póź­niej, ale za­toka Firth of Forth też brzmiała nie­źle. Z jed­nej strony, od cen­trum Edyn­burga dzie­liło mnie tylko dwa­dzie­ścia mi­nut au­to­bu­sem i osiem ki­lo­me­trów, a z dru­giej, było to na tyle da­leko, że dziel­nica sta­no­wiła od­rębny świat.

Mi­kro­ko­smos, w któ­rym moje pro­blemy staną się mi­kro.

Miej­sce do­bre jak każde inne. Rafi twier­dził, że zaj­mie się mną Paula, a e-mail od współ­wła­ści­cielki pubu tylko to po­twier­dził. Pi­sała, że spa­dam im z nieba, bo osoba, która zo­stała za­trud­niona, by la­tem wspo­móc ob­sługę kel­ner­ską, w ostat­niej chwili zre­zy­gno­wała i te­raz szu­kają kel­nerki. A że za­trud­niają wy­łącz­nie lu­dzi z po­le­ce­nia, mogę li­czyć na szansę.

No pro­szę, było miej­sce na ziemi, gdzie ktoś mnie po­trze­bo­wał.

Na­wet je­śli je­dy­nie la­tem.

I tylko przej­ściowo.

Paula za­pew­niła, że je­śli spraw­dzę się w wa­ka­cje, być może będę mo­gła zo­stać na dłu­żej, ale ofi­cjal­nie ofe­ro­wała za­trud­nie­nie i za­kwa­te­ro­wa­nie na li­piec i sier­pień. Obie­cała, że ktoś z per­so­nelu od­bie­rze mnie z lot­ni­ska i wkrótce po­może do­peł­nić wszel­kich for­mal­no­ści. Znaj­do­wa­nie pracy za po­mocą zna­jo­mych zna­jo­mych miało, jak wi­dać, same plusy. Ko­bieta wy­da­wała się sym­pa­tyczna, cho­ciaż za­zna­czyła, że po­win­nam się na­sta­wić na ha­rówkę w pu­bie, że ro­bota nie na­leży do naj­ła­twiej­szych ze względu na to, że pra­cuje się w go­dzi­nach po­po­łu­dniowo-wie­czor­nych, i że to­wa­rzy­stwo jest... różne.

Chyba nie było ni­czego, czym zdo­ła­łaby mnie od­stra­szyć w tym sta­nie du­cha, w ja­kim się znaj­do­wa­łam. Przy­le­cia­ła­bym tu, na­wet gdyby po­wie­działa, że przez naj­bliż­sze pół roku bę­dzie co­dzien­nie lało, że wszy­scy fa­ceci nie­za­leż­nie od po­gody no­szą mę­skie spód­nice, że nie zro­zu­miem szkoc­kiego beł­kotu, a wieczna sza­rość kra­jo­brazu wpę­dzi mnie w de­pre­sję.

Po­trze­bo­wa­łam zmiany, a mój brat Jo­nasz, ści­ska­jąc mnie na po­że­gna­nie, wy­znał, że za­zdro­ści mi wi­do­ków w ro­dzaju Harry’ego Pot­tera i Władcy Pier­ścieni. I że je­śli na­tknę się na młod­sze wy­da­nie Ewana McGre­gora, mam wa­lić Ana­toma i czym prę­dzej wy­cho­dzić za mąż.

Choć mia­łam sio­strę bliź­niaczkę, to wła­śnie z Jo­na­szem trzy­ma­łam się na­prawdę bli­sko. Był młod­szy o rok, ale od za­wsze za­cho­wy­wał się jak nasz star­szy brat. Od dzie­ciń­stwa to on był moim po­wier­ni­kiem i sprzy­mie­rzeń­cem. Trzy­ma­li­śmy sztamę przed ro­dzi­cami, młod­szym ro­dzeń­stwem (tak, szok w dzi­siej­szych cza­sach, było nas pię­cioro), zna­jo­mymi. On mnie ro­zu­miał.

Mój brat nie miał mi za złe, że spa­ko­wa­łam wa­lizkę i za­pię­łam su­wak, jak­bym grubą kre­ską od­dzie­lała moją do­tych­cza­sową eg­zy­sten­cję od przy­szło­ści. Że roz­cza­ro­wa­łam ro­dzi­ców, za­rzą­dza­jąc roczną prze­rwę od ży­cia i stu­diów, bo i on za­pla­no­wał to samo. Tyle że on zo­sta­wał w Po­zna­niu, cho­ciaż za­mie­rzał pra­co­wać. Pew­nie gdyby nie jego uko­chana Ella-Nu­tella, któ­rej szcze­gó­łowo za­pla­no­wana przy­szłość pro­wa­dziła w stronę USA, gdzie miesz­kała jej bab­cia, spa­ko­wałby ple­cak już te­raz i wy­rwał się ze mną do Aten Pół­nocy albo Sta­rego Kop­ciu­cha, jak na­zy­wano ma­giczny Edyn­burg.

Ale tego nie zro­bił.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

Nie mo­głam w tej chwili mar­twić się tym, że zo­sta­wiam ich wszyst­kich. Nie mo­głam ża­ło­wać, że zo­sta­wiam mamę, tatę, sio­strę, Jo­na­sza i młod­szych braci: Mata i Antka. Że zo­sta­wiam Ra­fiego, który prze­szedł w ży­ciu tyle, że umiał słu­chać lu­dzi – zwy­kle przy po­le­ro­wa­niu szkla­nek albo mo­po­wa­niu pod­łogi, ale za­wsze. Osią­gnę­łam stan, w któ­rym było mi to­tal­nie wszystko jedno. Czu­łam, że po­win­nam za­dzwo­nić do ro­dzi­ców i w spo­koju wy­tłu­ma­czyć im, co za­mie­rzam, ale naj­pierw mu­sia­łam dojść do po­ro­zu­mie­nia sama ze sobą.

Okay, wdech – wsia­dasz do sa­mo­lotu, wy­dech – lą­du­jesz w zu­peł­nie in­nej rze­czy­wi­sto­ści.

Za­my­kasz oczy, żeby wy­rzu­cić z głowy ob­razy ide­al­nych sióstr, zdra­dli­wych ero­to­ma­nów i trudne de­cy­zje, po czym uno­sisz po­wieki, żeby od­zy­skać ja­sność spoj­rze­nia.

Ma­gia.

Sta­nę­łam w hali przy­lo­tów i spo­koj­nie ro­zej­rza­łam się po tłu­mie osób, które po­ja­wiły się, żeby ode­brać ko­goś bli­skiego. Nie mia­łam po­ję­cia, kto osta­tecz­nie po mnie przy­bę­dzie, bo nie za­py­ta­łam, a te­raz zże­rały mnie nerwy, a mózg pod­su­wał ob­razy Ewana McGre­gora i ka­dry z filmu Bra­ve­he­art. Si­ląc się na spo­kój, szu­ka­łam swo­jego imie­nia na kart­kach trzy­ma­nych przez mniej lub bar­dziej nie­cier­pli­wie cze­ka­ją­cych.

Prze­su­wa­jąc się po­woli, za­sta­na­wia­łam się, w któ­rej kie­szeni mam ad­res pubu, w ra­zie gdyby ża­den z wo­jow­ni­czych Szko­tów nie przy­był mi na ra­tu­nek. A może po­win­nam spo­dzie­wać się dziew­czyny? Może po­jawi się sama Paula, wła­ści­cielka?

Jest! „YODA MEL­LER”. Mi­mo­wol­nie się uśmiech­nę­łam, choć z mi­strzem Yodą nie mia­łam nic wspól­nego, unio­słam wzrok i za­mar­łam.

W pierw­szej chwili by­łam pewna, że dzie­sięć me­trów ode mnie stoi Ana­tom.

Na kilka se­kund wstrzy­ma­łam od­dech, rów­no­cze­śnie ob­le­wa­jąc się po­tem, ale na szczę­ście ja­kieś przy­tomne sy­napsy ner­wowo-mię­śniowe po­trzą­snęły czym trzeba i zre­se­to­wały moje ciało.

Za­mru­ga­łam. Uff, to nie­moż­liwe. To na pewno nie był Ana­tom, który roz­ko­chał mnie w so­bie i po­rzu­cił. Chło­pak, który opu­ścił kartkę z moim imie­niem, miał wpraw­dzie blond włosy, ale jego oczy były nie­mal gra­na­towe. Był też na pewno bar­dziej umię­śniony, jakby tre­no­wał rugby albo piłkę nożną. Albo ukła­da­nie na pół­kach skrzy­nek z bu­tel­kami piwa. Ga­pił się na mnie wy­raź­nie zdzi­wiony moją prze­ra­żoną re­ak­cją.

Wy­cią­gnę­łam do niego prawą rękę jak świet­nie wy­cho­wany an­droid i uści­snę­łam mu dłoń, krótko i zde­cy­do­wa­nie, po czym scho­wa­łam rękę na plecy. Lewa tak mocno trzy­mała uchwyt wa­lizki, że by­łam pewna, iż lada mo­ment eks­plo­dują mi wszyst­kie kostki.

– Did you have a ple­asant fli­ght? – za­py­tał jak ro­bot jesz­cze le­piej wy­cho­wany od an­dro­ida, na pewno za­cho­dząc w głowę, czy przy­pad­kiem nie wy­cie­ram dłoni w spodnie (zwłasz­cza że wła­śnie to ro­bi­łam).

Czego się spo­dzie­wa­łam? Czy grzecz­ność na Wy­spach nie wy­ma­gała, by au­to­chtoni za­cho­wy­wali się z uprzej­mym dy­stan­sem wo­bec nie­obli­czal­nych przy­jezd­nych?

– Mhm... – mruk­nę­łam, mak­sy­mal­nie elo­kwent­nie jak na ko­goś, kto za­mie­rzał skła­dać pa­piery na an­gli­stykę!

– Oka­aay, I’m Eric. – Bie­dak. Gdyby miesz­kał w Pol­sce, wy­śmie­wano by się z jego imie­nia na równi z Bra­ja­nem i Dże­siką. Po­nie­waż nie uła­twia­łam mu ni­czego, lekko wes­tchnął i wska­zał dło­nią wyj­ście. – Shall we?

Kiedy ru­szy­li­śmy do wyj­ścia z hali przy­lo­tów, kie­ru­jąc się do Short Stay Car Park, by­łam pewna, że mruk­nął pod no­sem coś w ro­dzaju „Those fuc­king Po­les”, ale mógł też po­wie­dzieć „I wanna play with dolls” albo „Wish I co­uld kill some trolls”. Mruk­nię­cie, które mo­gło być naj­bar­dziej po­gar­dli­wym okre­śle­niem, ja­kie usły­sza­łam w ży­ciu, sko­ja­rzyło mi się jesz­cze nie­spo­dzie­wa­nie z „Chcesz fangę w nos?”. Wspo­mnie­nie o przy­go­dach Mi­ko­łajka, któ­rych na­mięt­nie słu­chał mój dzie­wię­cio­letni brat An­tek w in­ter­pre­ta­cji Je­rzego Stuhra, na chwilę za­szkliło mi oczy.

Mu­sia­łam być dzielna.

Los może jest ślepy, ale bywa pa­mię­tliwy. Mia­łem lep­sze rze­czy do ro­boty, niż jeź­dzić po za­gu­bione owieczki, które po­sta­no­wiły szu­kać szczę­ścia aku­rat tu­taj. Ro­zu­mia­łem, że Paula miała ja­kiś dług do spła­ce­nia albo ra­chu­nek do wy­rów­na­nia – pa­trząc na dziew­czynę z fo­chem na fo­telu po mo­jej le­wej stro­nie, nie by­łem pewny, która in­ter­pre­ta­cja jest wła­ściwa – i że nie zdo­łała od­mó­wić przy­ja­cie­lowi z mło­do­ści, ale dla­czego to wszystko mu­siało się od­by­wać moim kosz­tem? Po­now­nie?

Ona coś so­bie wy­my­śliła, a ja ob­ry­wa­łem ry­ko­sze­tem. Dziew­czyna obok mnie mil­czała jak za­klęta i co pe­wien czas za­ci­skała po­wieki, a ja mia­łem na­dzieję, że ruch le­wo­stronny na długo da jej się we znaki. Do­brze jej tak.

Przed­sta­wi­łem Pauli szcze­gó­łową roz­pi­skę oso­bową i za­pew­ni­łem, że do­sko­nale damy so­bie radę w ak­tu­al­nym skła­dzie, że nie po­trze­bu­jemy wspar­cia z ła­panki i że kwe­stie per­so­nalne trzeba do­brze prze­my­śleć, ale uparła się za­trud­nić ja­kąś nie­do­świad­czoną la­skę, która wy­glą­dała, jakby uprzej­mość to był za­raź­liwy wi­rus, który roz­nosi się drogą kro­pel­kową.

Zresztą słowo uprzej­mość za­czy­nało się na li­terę „u” – może po pro­stu nie do­tarła w słow­niku aż tak da­leko.

– We’ll get to Por­to­bello in twenty mi­nu­tes – po­wie­dzia­łem tylko, na co ona nie­znacz­nie ski­nęła głową i rzu­ciła po pol­sku, ga­piąc się przez szybę na kra­jo­braz, który ni­kogo nie po­zo­sta­wiał obo­jęt­nym – to zna­czy, ni­kogo oprócz niej:

– Co za upier­dliwy gość.

No pro­szę, jed­nak się my­li­łem. Na li­terę „u” za­czy­nały się słowa: i uprzejmy, i upier­dliwy.

Szybko po­rzu­ci­łem więc próbę small talku, bo jak długo można zno­sić pełne wyż­szo­ści spoj­rze­nia i cham­skie tek­sty? Nie mia­łem ochoty, żeby ktoś mnie trak­to­wał tak, jak­bym był klo­szar­dem, który po raz ósmy z rzędu prosi o drobne na piwo. Mo­gła przy­je­chać tak­sówką, au­to­bu­sem, tram­wa­jem albo ro­we­rem, mi­liony lu­dzi ja­koś so­bie ra­dzą z do­jaz­dem z lot­ni­ska, ale nie, szkocka go­ścin­ność to pod­stawa. Do­brze, że Paula nie za­pla­no­wała, że bę­dzie ją wi­tać ze­spół du­dzia­rzy w kil­tach. Dziew­czyna i tak by tego nie do­ce­niła.

Kiedy wresz­cie do­je­cha­li­śmy do wschod­niej dziel­nicy Edyn­burga – moim skrom­nym zda­niem, du­szy tego mia­sta, które wy­bra­łem świa­do­mie i przy­tom­nie – jak każ­dego dnia sze­roko się uśmiech­ną­łem. By­łem cie­kaw, czy ob­ra­żona na cały świat la­ska do­strzega to, co ja. Cu­downe po­łą­cze­nie współ­cze­snej i daw­nej ar­chi­tek­tury, Wa­ter of Le­ith, rzeka, nad którą co­dzien­nie bie­ga­łem, po­prze­my­słowe bu­dynki przy por­cie.

Mia­łem na­dzieję, że Yoda nie wi­dzi po­nu­rych por­to­wych bu­dyn­ków, ale że po­doba jej się to, na co pa­trzy. Ko­cha­łem to miej­sce tak bar­dzo, jak­bym się tu uro­dził.

Gdy wresz­cie do­tar­li­śmy do Por­to­bello, po­czu­łem, jak się uspo­ka­jam i re­lak­suję, i to po­mimo nie­wdzięcz­nego ba­chora na sie­dze­niu obok. Opu­ści­łem szybę, żeby wcią­gnąć do płuc ożyw­cze mor­skie po­wie­trze. Pla­żowy ku­rort Edyn­burga i piękne domy przy pro­me­na­dzie po­winny wy­na­gro­dzić jej trau­ma­tyczny prze­jazd przez Le­ith w moim to­wa­rzy­stwie. Uśmiech­ną­łem się od­ru­chowo, na co Yoda ode­rwała wzrok od sze­ro­kiej plaży i ze zmarsz­czo­nym czo­łem wbiła wzrok w mój po­li­czek. Jezu, co z nią było nie tak?! Mia­łem tam be­kon ze śnia­da­nia czy co? Je­śli bez­gło­śne wga­pia­nie się w ludz­kie twa­rze to był jej pa­tent na ob­ła­ska­wia­nie klien­tów pubu, to wró­ży­łem szybki po­wrót do jej uko­cha­nego Po­zna­nia.

– So­me­thing wrong? – wy­krztu­si­łem w końcu, bo czu­łem, że albo się roz­biję, albo ją zmu­szę do mó­wie­nia.

Za­prze­czyła ru­chem głowy. Nie by­łem przy­zwy­cza­jony do tak zdaw­ko­wych re­ak­cji. Nie wy­glą­dało na to, że ją onie­śmie­la­łem – za­cho­wy­wała się z dy­stan­sem, wręcz wrogo i na­prawdę cham­sko. Mia­łem na­dzieję, że kiedy wy­lą­duję z nią na pierw­szej zmia­nie, nie udu­szę jej w ciągu pierw­szej go­dziny.

A ja z całą pew­no­ścią mia­łem wię­cej po­wo­dów, żeby jej się po­zbyć, niż ona, żeby mnie za­mor­do­wać. Ale o tym aku­rat nie mo­gła wie­dzieć.

Za­par­ko­wa­łem na­prze­ciwko ściany bu­dyn­ków, przy plaży, w miej­scach za­re­zer­wo­wa­nych dla grub a beer – swoją drogą by­łem cie­kaw, kiedy Yoda za­ła­pie zna­cze­nie na­zwy – i wy­sia­dłem, żeby ode­tchnąć i uspo­koić tętno.

Po­pa­trzy­łem na na­zwę lo­kalu, która była tu, od­kąd pa­mię­ta­łem. grub to „żar­cie”, a gra­ficz­nie prze­kre­ślone U za po­mocą li­tery A two­rzyło grab, czyli „chwy­cić, wziąć”. grab a beer – mia­łem na­dzieję, że Yoda za­ła­pie dow­cip, bo był nie­prze­tłu­ma­czalny i nie­wy­tłu­ma­czalny.

Wcią­ga­jąc do płuc ożyw­cze po­wie­trze, usi­ło­wa­łem się uspo­koić. Puls, tętno, ci­śnie­nie, zimna krew. Dasz radę, Eryku, to tylko aro­gancka dziew­czynka, któ­rej nie uda się wy­pro­wa­dzić cię z rów­no­wagi, cho­ciaż bar­dzo się stara. Nie ma­cie zo­stać przy­ja­ciółmi na śmierć i ży­cie i gówno cię po­winno ob­cho­dzić, ja­kie ma o to­bie zda­nie. Nie zna cię i jak wi­dać, nie za­mie­rza po­znać.

Poza tym w Edyn­burgu ro­iło się od dziew­czyn z Pol­ski, ona na­prawdę ni­czym się nie wy­róż­niała. No, może z wy­jąt­kiem pozy ob­ra­żo­nej na cały świat ka­pry­śnej kró­lewny, którą zły król zmu­sił do za­pie­prza­nia w pu­bie i mie­sza­nia się z pleb­sem.

Wy­ją­łem jej wa­lizkę z ba­gaż­nika i po­mimo pro­te­stów za­nio­słem na drugą stronę ulicy. Otwo­rzy­łem drzwi klu­czem. O tej po­rze pub był jesz­cze za­mknięty dla klien­tów, więc Paula za­mie­rzała od razu omó­wić for­mal­no­ści z Yodą. Obej­rza­łem się za sie­bie, uświa­da­mia­jąc so­bie, że dziew­czyna wciąż stoi przy sa­mo­cho­dzie. Roz­glą­dała się po oko­licy, już nie marsz­cząc czoła i jakby z więk­szym spo­ko­jem. Wi­dzia­łem, jak chło­nie plażę i mo­rze, lu­dzi, bu­dynki, wcze­sno­po­łu­dniowy ruch; jak unosi wzrok na szyld pubu i z uśmiesz­kiem zro­zu­mie­nia prze­nosi go wy­żej na ko­lejne dwa pię­tra miesz­kalne.

I wresz­cie, jakby uznała, że to miej­sce godne jest tego, by prze­stą­piła jego próg, od­wraca głowę w lewo i przy­go­to­wuje się do przej­ścia do mnie. Jesz­cze za­nim spoj­rzała w lewo, wie­dzia­łem, co się sta­nie. Pu­ści­łem wa­lizkę i z krzy­kiem rzu­ci­łem się do niej. To mu­siał być silny za­strzyk ad­re­na­liny, bo sam nie wiem, jak zdo­ła­łem w dwóch kro­kach prze­biec i rzu­cić się na nią, prze­wra­ca­jąc ją na chod­nik. Pisk ha­mul­ców, szcze­ka­nie psa, czyjś wrzask nie­opo­dal na chod­niku.

By­łem szybki jak Edward ze Zmierz­chu.

Sze­roko otwarte oczy Yody w ułamku se­kundy za­szkliły się łzami.

– Wa­riatko! – po­wie­dzia­łem po pol­sku, od­ru­chowo mocno ją przy­tu­la­jąc. Ulga, że osoba, którą mia­łem do­star­czyć całą i zdrową, nie zo­stała roz­je­chana jak tru­skawka, była prze­ogromna. – Naj­pierw trzeba spoj­rzeć w prawo. W prawo!

Była cham­ska i bar­dzo nie­przy­jemna, ale to nie zna­czy, że ży­czy­łem jej śmierci aku­rat pod ko­łami sa­mo­chodu. (Mia­łem bujną wy­obraź­nię). Poza tym roz­je­chana na tru­skaw­kowe smo­othie dziew­czyna to nie byłby naj­lep­szy PR dla na­szego pubu. Czu­łem, jak Yoda dy­go­cze, a jej ra­miona drżą wstrzą­sane szlo­chem. Oparła czoło o moje ra­mię.

Wtedy do­padł do nas kie­rowca, żeby spraw­dzić, czy oboje je­ste­śmy cali.

– It’s all good, I got it – za­pew­ni­łem, po­ma­ga­jąc Yodzie wstać.

Do­cho­dziła do sie­bie, prze­pra­sza­jąc fa­ceta w śred­nim wieku, że nie­mal przy­pra­wiła go o za­wał. Mnie zresztą też.

Kiedy męż­czy­zna dał się prze­ko­nać, że ni­kogo nie uszko­dził i że to na pewno nie była jego wina, trzy­ma­jąc się za serce i krę­cąc głową, po­wlókł się do auta.

– Upier­dliwi go­ście cza­sem się przy­dają, no nie? – za­py­ta­łem, uśmie­cha­jąc się sze­roko, żeby ją tro­chę roz­broić i uci­szyć puls. Edward ze Zmierz­chu nie miał lekko.

Znów ga­piła się na moje po­liczki, tym ra­zem oby­dwa. Na zmianę. Może to był jej spo­sób na uni­ka­nie kon­taktu wzro­ko­wego?

– Masz do­łeczki w po­licz­kach – wy­ją­kała wresz­cie, a jej dłoń za­drżała, jakby chciała do­tknąć mo­jej twa­rzy.

Wow, je­śli to było pierw­sze, co przy­szło jej do głowy, po tym jak wła­śnie nie­mal zo­stała roz­je­chana na mia­zgę, to zna­czy, że była w szoku.

– I mó­wisz po pol­sku – do­dała.

– Pew­nie, że mó­wię po pol­sku – po­wie­dzia­łem, jakby to była oczy­wi­sta oczy­wi­stość. W końcu się od­su­ną­łem, wsta­łem i wy­cią­gną­łem do niej rękę. – Po­zwól, że raz jesz­cze się przed­sta­wię. Mam na imię Eryk.

– To było podłe. Poza tym w Pol­sce to głu­pawe imię – wy­znała z roz­bra­ja­jącą szcze­ro­ścią – jak... Eu­ge­niusz.

Z tru­dem unio­sła się na łok­ciu. Czy mo­głaby się już pod­nieść? Nie mu­sie­li­śmy ro­bić z sie­bie wi­do­wi­ska.

– Eu­ge­niusz??? – Unio­słem brwi. No bez jaj. Ona zde­cy­do­wa­nie nie miała w pla­nach zdo­by­cia mo­jej sym­pa­tii. – Wy­obraź so­bie, że tu­taj pa­suje – rzu­ci­łem, ma­jąc ochotę po­ka­zać jej ję­zyk. Wciąż nie co­fa­łem wy­cią­gnię­tej dłoni. – Ode­zwała się dziew­czyna, która tak bar­dzo uwiel­bia wła­sne imię, że woli, żeby ją na­zy­wać jak zie­lo­nego stworka me­tro­wego wzro­stu.

– A ty so­bie wy­obraź, że mistrz Yoda był wy­gim­na­sty­ko­wany i zręczny. – Przy­jęła moją dłoń i uści­snęła ją mocno, po czym po­zwo­liła mi się pod­nieść z ziemi.

– No to nie bar­dzo do cie­bie pa­suje – rzu­ci­łem, choć gdy­bym się na nią nie wście­kał, mu­siał­bym obiek­tyw­nie przy­znać, że jak na tru­skawkę była sek­sowna.

Ale nie mu­siała o tym wie­dzieć. Czu­łem, że z tą dziew­czyną będą kło­poty. Mia­łem je­dy­nie na­dzieję, że nie będę po­tem o tym śpie­wać jak Tay­lor Swift.

– By­łoby miło, gdy­byś tym ra­zem nie wy­tarła ręki o spodnie – do­da­łem z wes­tchnie­niem.

– Chyba jed­nak mu­szę – po­wie­działa, zbi­ja­jąc mnie z tropu. – Krwa­wisz.

Do­piero te­raz za­uwa­ży­łem, że nie­źle po­ha­ra­ta­łem skórę na le­wym przed­ra­mie­niu.

– Cho­lera, ra­to­wa­nie cham­skich dziew­czyn w T-shir­cie to słaby po­mysł – mruk­ną­łem, na­wet nie pró­bu­jąc się uśmiech­nąć. Do­piero te­raz po­czu­łem lek­kie pie­cze­nie. – Chodź, ekipa pubu na pewno nie może się do­cze­kać, żeby cię po­znać.

Po­cią­gną­łem ją za sobą, na­ka­zu­jąc naj­pierw spoj­rzeć w prawo, na­stęp­nie w lewo i znów w prawo.

– I tak pro­szę od­tąd ro­bić co­dzien­nie, zro­zu­miano?

Grzecz­nie ujęła moją dłoń i dała się prze­pro­wa­dzić pod drzwi pubu.

– Zro­zu­miano – pi­snęła.

– Wi­taj w Grub a Beer.

Gdy­bym wie­dział, co ta młoda za chwilę tu od­stawi, we­pchnął­bym ją pod ko­lejne auto.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki