Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ojciec. Mąż. Płatny zabójca. Stracił wszystko. Zabije, żeby wszystko odzyskać. To nigdy nie była praca jak każda inna. Mario został płatnym zabójcą, bo tylko w ten sposób mógł spłacić rachunki za leczenie ciężko chorej córeczki. A potem dostał propozycję: ostatnia robota, po której albo na zawsze wygrzebie się z biedy, albo skończy z kulą w głowie. Człowiek imieniem Juanca chce okraść kartel narkotykowy na dwa miliony dolarów i potrzebuje pomocy. Razem rozpoczynają podróż do świata podziemnego, w którym niewyobrażalne potworności są na porządku dziennym. Mario nie ma nic do stracenia, ale diabeł już na niego czeka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Białaczka. Tak powiedziała lekarka. Była młoda, biała i ładna, firanka brązowych włosów przesłaniała jej lewe oko. Mówiła cicho, tonem, jakiego większość ludzi używa do wyjaśnienia czegoś dziecku, zwłaszcza kiedy mają to dziecko za idiotę. Jej usta otwierały się na tyle, by wypuścić słowa. Powiedziała, że nasza czteroletnia córeczka ma raka komórek krwi. Nasza Anita, która – otulona kokonem niewinności – w sąsiednim pokoju bawiła się klockami lego. Ostra białaczka limfoblastyczna: dziwne słowa wypowiedziane głosem jednocześnie przeszywającym i niesłychanie aksamitnym. I cichym, co bynajmniej nie pomagało. Można owinąć strzelbę kwiatami, ale strzał nie stanie się od tego mniej zabójczy.
Młoda, biała, ładna lekarka powiedziała, że jest za wcześnie, by mieść pewność, ale istnieje spora szansa, że z Anitą wszystko będzie okej. „Okej”, tak to właśnie ujęła. Czasami czteroliterowe słowo potrafi pomieścić cały świat. Z miejsca też zastrzegła, że niczego nie może obiecać. Ludzie boją się być cudzą nadzieją. Rozumiałem ją, ale chciałem, żeby ona naszą nadzieją jednak była.
Dała nam chwilę na przetrawienie tych informacji. Nigdzie indziej cisza nie jest tak zimna i jałowa jak w szpitalach. Moja żona Melisa i ja wdychaliśmy tę ciszę i milczeliśmy. Nie patrzyliśmy na siebie, czułem jednak wzbierającą w Melisie panikę, rozpływała się w jej żyłach, jakby moja żona stała się radioaktywna. Chciałem ją objąć, przytulić, zapewnić, że wszystko będzie dobrze, ale bałem się wykonać jakiś gwałtowniejszy ruch. Delikatnie nakryłem jej dłoń swoją, ale cofnęła rękę, szybko, impulsywnie, jak dźgnięcie nożem. Patrzyłem więc tylko na biały kitel lekarki. Nad kieszenią na piersi widniał haftowany niebieską nicią napis „Dr Flynn”.
Lekarka odetchnęła głęboko. Z sąsiedniego pokoju dobiegł nas śmiech Anity. Miałem wrażenie, jakby Bóg wyrżnął mnie pięścią w serce. Melisa zdusiła jakieś niewypowiedziane słowa. Pogrążona w smutku kobieta jest jak wiszący nad światem miecz, który w każdej chwili może spaść.
Doktor Flynn wzięła kolejny głęboki wdech i zaczęła nam tłumaczyć, że ostra białaczka limfoblastyczna jest odmianą raka, która niszczy szpik kostny i białe krwinki; to stosunkowo pospolita wada i najpowszechniejszy rodzaj raka u dzieci. Usterka szpiku kostnego, powiedziała. Patrząc na nas, mówiła, że szpik to taka gąbczasta tkanka we wnętrzu kości, w której wytwarzane są białe ciałka krwi. Zapewne wzięła nas za głupków. Kiedy mówisz z obcym akcentem, ludzie często zakładają, że rozumu masz nie więcej niż sztacheta w płocie.
Chciała nam powiedzieć, że wiele dzieci stosunkowo szybko wychodzi z białaczki, pod warunkiem wczesnego zdiagnozowania choroby i bezzwłocznego wdrożenia terapii. Powtórzyła jednak zastrzeżenie, że nie mogą niczego obiecać, ponieważ rak to podstępny przeciwnik, „podejrzany typ”, jak dodała półżartem, który zapewne gdzieś, kiedyś wywołał wysilony uśmiech na twarzy zdumionego rodzica, więc dobra pani doktor wprowadziła go na stałe do swojego repertuaru.
Kiedy twoje dziecko jest zdrowe, na myśl o innych chorych dzieciach zbiera ci się na płacz i masz ochotę im pomóc. Kiedy twoje dziecko jest chore, masz w dupie inne dzieci.
Doktor Flynn przechyliła głowę, palcami przesunęła firankę nad okiem o cal w bok i położyła wypielęgnowaną dłoń na drżącym ramieniu Melisy. Jej wyuczone współczucie było tak samo prawdziwe jak perfekcyjne paznokcie. Zdawałem sobie sprawę, że jesteśmy po prostu kolejną pozycją na jej liście, a ona rzuca nam okruch nadziei, żebyśmy mieli coś, cokolwiek, czego można się chwycić. A mimo to wierzyliśmy jej. Musieliśmy jej wierzyć. Patrzyłem na jej śnieżnobiały kitel i myślałem o aniele, który ześle nam cud. Nie było innej możliwości. Nieuwierzenie jej oznaczałoby inną możliwość, tak potworną, że mój mózg odmawiał przyjęcia jej do wiadomości.
Kiedy doktor Flynn wyszła, moja żona powiedziała:
– Mi hija.
Moja córka.
Usiadła i się rozpłakała.
– Mi hija – mówiła. – Mi hija.
Powtarzała to tak długo, aż te słowa zaczęły wybijać rytm naszego koszmaru.
Mi hija. Mi hija.
Ja milczałem, nie potrafiłem – albo nie chciałem – rozmawiać ze swoim strachem. Myślałem tylko o tym, żeby przejść do drugiego pokoju, wziąć Anitę na ręce i już nigdy nie wypuszczać jej z objęć. Wielkie brązowe oczy Melisy dziko łyskały. Chwytała łapczywie powietrze i wodziła wzrokiem dookoła; próbowała się uspokoić, żeby nie denerwować naszej córeczki, kiedy pójdziemy ją zobaczyć. To zabawne, jak rodzic potrafi przyjąć cios z uśmiechem, jeśli tylko wydaje mu się, że w ten sposób ustrzeże dziecko przed zmartwieniem i płaczem.
Anita miała dopiero cztery latka i do tej pory była zdrowym dzieckiem. Zdarzały jej się przeziębienia, miewała infekcje ucha, gorączkę przy ząbkowaniu albo kolkę. Chemioterapia zdziała cuda w jej wypadku. Musi zdziałać. Medycyna poczyniła ogromne postępy. Żyjemy w świecie przyszłości. Wszystko będzie okej, musimy tylko być silni. Remisja choroby u naszego aniołka nastąpi błyskawicznie. Bóg jest dobry, nie pozwoli dziecku cierpieć. Nikt nie zasługuje na cud bardziej niż aniołek, który po prostu miał pecha. Wszystko będzie dobrze. Bóg plus chemia: zwycięski duet, czyż nie? Wmówiliśmy sobie, że tak właśnie będzie. Nasze dziecko było zbyt pełne życia, zanadto uparte, żeby przegrać tę bitwę. Za mocno kochane, by umrzeć.
W końcu roztrzęsiona Melisa zrobiła długi wydech i spojrzała na mnie. Coś zimnego zakradło jej się do oczu. Przywołała na usta coś na kształt uśmiechu. I tylko jej brwi próbowały zepchnąć całą twarz w dół.
– Chodźmy do naszego dziecka – powiedziała.
Weszła do pokoju obok i wzięła Anitę na ręce. Wtuliła twarz w jej szyję i zaczęła ją łaskotać pocałunkami, żeby ukryć zaczerwienione oczy i nos. Objąłem je obie i poczułem w sercu ukłucie strachu.
***
Przez dwa dni nie mogłem normalnie oddychać. Czułem się jak himalaista, któremu pod szczytem Everestu skończył się tlen z butli. Potem jednak zobaczyłem, jak Anita się uśmiecha, i nadzieja rozkwitła mi w piersi, ciepłe, niosące otuchę uczucie, dzięki któremu znów mogłem zaczerpnąć tchu.
A potem zaczęły się przykre niespodzianki.
Okazało się, że nie złapaliśmy potwora tak wcześnie, jak myśleli lekarze. Okazało się również, że małe śniade dziewczynki z ostrą białaczką limfoblastyczną rzadziej z niej wychodzą niż dzieci innych ras. A w ogóle najwięcej przypadków takiej białaczki notuje się właśnie wśród Latynosów. No proszę, nawet ciężkie choroby to rasistowskie kurwy. A wiecie, co jest najgorsze? Ci wszyscy wspaniali lekarze w szpitalu nie umieli nam powiedzieć, dlaczego tak jest. Właśnie tak. Różnica między curandero, który pluje ci rumem w twarz, a lekarzem, który stoi przed tobą i nie ma dla ciebie odpowiedzi, polega tylko na białym kitlu tego drugiego i otaczającym go zapachu środka odkażającego.
Truciźnie w żyłach Anity nie wystarczyło, że zainfekowała jej krew. Chciała się również dowiedzieć, co nasza córeczka myśli i o czym śni, dlatego zaatakowała płyn mózgowo-rdzeniowy. Le invadió los pensamientos. Se metió en sus sueños i z wolna zabijała nasze.
Ale rzeczą absolutnie najdziwniejszą, rzeczą, która wprawiła mnie w taki szał, że na jakiś czas zapomniałem o smutku, był mój wrodzony dar. Kiedy ma się wydarzyć coś złego, lód ścina mi bebechy i zaczynam słyszeć różne rzeczy. Jakieś słowo. Szept. Sen na jawie. Coś, co nie daje mi spokoju, aż zwrócę na to uwagę. Nauczyłem się, żeby wtedy zachować czujność. Taki jestem. Od dziecka.
Moja matka ćpunka zawsze powtarzała, że fruwają nade mną anioły. Po tym, jak przyszedłem na świat w worku owodniowym, twierdziła, że mam dar zaglądania za drugą stronę zasłony. W ciemne, ciche popołudnia, kiedy odstawiała herę tylko po to, żeby wyjść do łazienki, patrzyła na mnie i mówiła, że słyszy głosy aniołów, które obsypują mnie sekretnymi zapowiedziami rzeczy przyszłych. Powtarzała, że muszę nauczyć się ich słuchać.
– Escucha a los angelitos, mijo – mówiła.
A potem wyjmowała towar z pudełka przy sofie, przyrządzała sobie działkę i wbijała w zniszczone żyły strzykawkę pełną ciepłych wizji. Przypuszczam, że też chciała usłyszeć głosy aniołów.
Z tymi aniołami nie miała do końca racji, ale też niezupełnie się myliła. Nikt do mnie nie mówił, a jednak wiedziałem różne rzeczy. Słyszałem różne rzeczy. Czasem wystarczał nawet brak dźwięku. Na przykład kiedy pewnego ranka obudziłem się i w naszej przyczepie panowała upiorna cisza, od razu się zorientowałem, co oznacza brak drugiego regularnego oddechu: mama nie żyła. Nie musiałem nawet wstawać i sprawdzać. Łzy popłynęły mi po twarzy, nim moje stopy dotknęły podłogi. A któregoś dnia przy odrabianiu lekcji pomyślałem o moim przyjacielu Héctorze i cały świat na moment ucichł. Wiedziałem, że Héctor odszedł. Następnego dnia w szkole powiedzieli nam, że jego ojciec prowadził pod wpływem. Owinął samochód wokół słupa. Zginął on, jego żona, Héctor i Marita, siostrzyczka Héctora.
Zmierzam do tego, że mój mały aniołek zawsze był zdrowy, a ja nie odebrałem żadnego sygnału, że wydarzy się coś złego. Nie było przyczynków do niepokoju, złych snów, słów niesionych wiatrem, szeptów w środku nocy, strachu, ni una corazonada. Ktokolwiek (lub cokolwiek) zapowiadał mi nadejście złych rzeczy w moim życiu, postanowił milczeć na temat tej najważniejszej. Tym razem niestety los cabrones ángeles decidieron quedarse callados. W wypadku Anity naprawdę nie było powodów do zmartwień. Melisie nie przyszło nawet do głowy powiedzieć mi, że podczas dorocznej kontroli pediatra zwrócił uwagę na niecodzienny obrzęk i zlecił dodatkowe badania krwi „na wszelki wypadek”. Nie chciała pewnie, żebym pytał, czy nasze gówniane ubezpieczenie pokryje taki wydatek.
W kilka tygodni od diagnozy z naszej Anity – tętniącej energią kuleczki życia – została wychudzona ptaszyna z połamanymi skrzydłami. Tuliłem jej wątłe ciałko i czułem, jak w środku cały się rozpadam. Niewidzialny potwór pożerał ją, karmił się jej niewinnością, a ja nic nie mogłem na to poradzić.
Modliliśmy się więc. We dwoje z Melisą splataliśmy ręce, zaciskaliśmy zęby i modliliśmy się żarliwie. Modliliśmy się, ściskając różaniec z taką siłą, że przez długie godziny nosiliśmy odciśnięte na skórze dłoni małe półksiężyce. Modliliśmy się, aż ślina pryskała nam z ust, a łzy płynęły po policzkach. Modliliśmy się, targowaliśmy, wygrażaliśmy, składaliśmy obietnice. Modliliśmy się każdą uncją energii w naszych ciałach. Prosiliśmy La Virgencitę, żeby ocaliła nasze dziecko. Prosiliśmy Boga, żeby interweniował. Prosiliśmy anioły, żeby wyciągnęły pomocną dłoń. Prosiliśmy świętych, żeby pomogli nam wygrać tę bitwę. Wszyscy milczeli, a w tym ich milczeniu rozkwitała śmierć.
Kiedy Melisa zaczęła zapalać jakieś dziwne świece, wiązać wstążeczki na łóżku Anity i wodą święconą kreślić jej znak krzyża na czole, nie zadawałem pytań i nie próbowałem jej powstrzymać. Zasmucona i zdesperowana, chwytała się wszystkich sposobów, żeby sprowadzić sacrum do szpitalnego pokoju. Nosiła nasze dziecko w sobie przez dziewięć miesięcy i wiedziałem, że odebranie jej go byłoby jak wyrwanie żywcem płuc i serca. W lepsze dni rozumiałem ją i modliłem się razem z nią; w te gorsze siedziałem w stołówce, popijałem ohydną kawę, nosiłem się z zamiarem pobicia lekarzy za to, że nie wykonują swojej roboty jak należy, i właściwie nie docierało do mnie, jak bardzo żałosna stała się Melisa w tym błaganiu o cud, który ewidentnie nie zamierzał nastąpić.
Nie wiesz, co to prawdziwa zgroza, jeśli nie przesiadywałeś godzinami w szpitalu i nie patrzyłeś, jak ukochana osoba, którą właśnie tracisz, miota się przez sen. Nie wiesz, co to rozpacz, dopóki nie uderzy cię bezcelowość modlitw. Straciłem apetyt. Przestałem sypiać. Stałem się niewyraźną kopią dawnego siebie, nieogolonym strzępem człowieka pełnym gniewu, bólu i łez. Me llené de odio y desesperación.
Po kilku tygodniach życia w tej nowej rzeczywistości zadzwoniła do mnie kobieta z działu kadr mojej firmy. Nie znałem jej. Powiedziała, że jest jej bardzo przykro z powodu choroby Anity, a następnie z nie mniejszą przykrością zawiadomiła mnie, że muszą mnie zwolnić, bo zużyłem cały przysługujący mi okres zwolnień chorobowych, a także urlop (wypoczynkowy, okolicznościowy i inny), czym pobiłem wszelkie firmowe rekordy absencji. Przerwałem połączenie. Twoja córka ma raka, ale ponieważ jesteś nie dość produktywny, frajerze, wywalamy cię na bruk. Amerykański sen w pełnej okazałości.
Tymczasem zaczęły spływać pierwsze rachunki za leczenie.
– Każą nam płacić za oddychanie szpitalnym powietrzem, a teraz nie mamy nawet ubezpieczenia – powiedziała Melisa. Z jej głosu przebijała tłumiona złość. Schudła, jej kości policzkowe przywodziły na myśl broń nieustannie zagrażającą światu.
– Zdobędziemy pieniądze.
– Zawsze to powtarzasz. Zdobędziemy pieniądze. Coś wymyślimy. Będzie dobrze. Jestem zmęczona, Mario. Estoy tan cansada. Każdy dzień spędzony tam przez Anitę, każdy nowy zabieg i każde badanie to kolejny rachunek do zapłacenia. A nam brakuje pieniędzy dzisiaj, i to się nie zmieni. Zawsze będzie ich za mało! Harujemy od lat i cały czas jesteśmy praktycznie w punkcie wyjścia, a teraz nasze dziecko…
Jej głos nagle się załamał, rozpadł się na ostre kawałki jak rzucona na podłogę szklanka. Wstałem z sofy, żeby ją przytulić. Nic innego mi nie pozostało. Drżała w moich ramionach. Choroba Anity – nasza nowa rzeczywistość – towarzyszyła nam na co dzień, ale od niedawna, natomiast to było coś zupełnie innego. Już wzięcie Melisy w ramiona wydało mi się czymś starym i zużytym, czymś, co robiłem nazbyt często i czego byłem gotowy więcej nie powtarzać. Rozmowa o pieniądzach była jeszcze gorsza. Była koszmarem, który nie odstępował nas na krok od czasów, kiedy jeszcze się nie znaliśmy, a potem spotężniał, gdy połączyliśmy trapiące nas problemy. Każda awaria samochodu, każda wizyta u dentysty, każde spiętrzenie rachunków i potęgujące się wrażenie, że sytuacja wymyka się nam spod kontroli – zawsze tak się to właśnie kończyło. Wolałbym ją przytulać z innych powodów.
Podniosła na mnie błyszczące brązowe oczy. Miała zaczerwienioną twarz. I wciąż była piękna.
– Co zrobimy?
– Coś wymyśli…
Odepchnęła mnie. Mocno. Nie spodziewałem się tego.
– Nie mów tak. Kurwa, nie waż się tak mówić! Bóg zawsze zabiera tym, którzy nie mają niczego. Jestem tym zmęczona.
Następnego dnia Bóg nie szczędził nam ciosów. Najpierw rozmawialiśmy z doktor Flynn. Zaskoczona nieskutecznością leczenia, skierowała nas do swojego kolegi, pucołowatego faceta z wielkimi uszami i żółknącymi zębami.
– Fascynujący przypadek – powiedział. – Przeżywalność sięga dziewięćdziesięciu ośmiu procent, a obserwowany niewielki odsetek zgonów wynika najczęściej z opóźnionego rozpoznania. U Anity nie zmieściliśmy się w optymalnym przedziale czasowym dla diagnozy, ale też niewiele poza niego wyszliśmy. Agresywność tej białaczki jest zdumiewająca. Naprawdę fascynujący przypadek.
Jego słowa poruszyły we mnie jakąś strunę. Gadał i gadał monotonnym tonem, rozprawiał o Anicie w taki sposób, jakby mówił o jaszczurce z trzema głowami. A potem wyciągnął jakieś papiery. Patrząc, jak je przegląda, odczułem nagłą chęć, żeby wyrwać mu je z pulchnych łap i wepchnąć mu do gardła. Zrobiłbym wszystko, żeby się zamknął. Melisa ścisnęła mnie za rękę. Zawsze umiała wyczuć, kiedy się wyłączam; ściskając moją rękę, kazała mi się skupić i słuchać.
– Istnieje pewna eksperymentalna terapia, którą chciałbym państwu zaprezentować. Daje kapitalne wskaźniki przeciwciał monoklonalnych u dzieci, u których chemia nie spełnia naszych oczekiwań. Nie chcę państwa zanudzać, więc w skrócie: moglibyśmy włączyć Anitę do programu prób klinicznych. Mówimy o naprawdę silnych przeciwciałach stworzonych przez człowieka, które potrafią się podczepić do wybranych protein w komórkach. Tym, co je…
– Przepraszam, doktorze Harrison – wtrąciła Melisa – ale kto płaci za te próby kliniczne?
– Ubezpieczenie powinno pokryć większość kosztów. Naturalnie po uwzględnieniu franszyzy, ale to raczej nie będzie problemem. – Znów się zaśmiał. – Poza tym oczywiście musielibyście państwo znaleźć się w sieci, do tego zawsze dochodzą koszty dodatkowych lekarstw i…
Dopadłem doktora Harrisona, zanim na dobre dotarło do mnie, że zerwałem się z krzesła.
– Pierdolę was wszystkich! Pierdolę terapię, ubezpieczenie i cały ten jebany szpital!
Trzymane przez niego dokumenty pofrunęły w powietrze, a potem opadły wolno na podłogę jak poranione ptaki. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Tenisówki zapiszczały na podłodze, poczułem na ramionach ręce Melisy. Coś do mnie mówiła, ale ta rzecz w mojej głowie bez reszty mną zawładnęła. Chciałem zrobić krzywdę skurwielowi, który nazwał moje dziecko „fascynującym przypadkiem”.
Melisa mnie odciągnęła, przepraszając lekarzy. Doktor Flynn przyglądała się nam ze zgrozą. Jej jedyne widoczne oko było wytrzeszczone ze strachu.
***
– Nie jesteś sobą, Mario – powiedziała Melisa, kiedy szliśmy na parking. – W tej chwili potrzebuję kochanego, słodkiego faceta, za którego wyszłam, a nie… kogoś takiego.
Nie miałem nic do powiedzenia. Wsiedliśmy do samochodu.
Odwróciła się do mnie, wzięła głęboki, rozedrgany wdech i mocniej ścisnęła moje dłonie.
– Agárrate de mi mano, que tengo miedo del futuro…
Jej łagodny głos wypełnił kabinę auta: stara piosenka Ismaela Serrano. Ciemność się wycofała.
– Spójrz na mnie, Mario.
Posłuchałem jej.
– Damy sobie radę – mówiła dalej. – Jak zawsze. Coś wymyślimy. Zdobędziemy pieniądze.
Grzebałem w Internecie, rozsyłałem CV, ale nic z tego nie wynikało. Zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Jeżeli twoje nazwisko ma zbyt wiele samogłosek, dostać pracę jest dziesięć razy trudniej, niż gdyby brzmiało tak, jak wyjęte z napisów do hollywoodzkiego filmu.
Kiedy jesteś biedny, stale myślisz o tym, skąd wziąć pieniądze, ale tym razem było inaczej. Potrzebowaliśmy tysiąca dolarów miesięcznie na same tylko lekarstwa dla Anity, która uczestniczyła w próbach klinicznych, a do tego dochodziły jeszcze koszty ubezpieczenia i regularne przejazdy z naszego domu w Austin do centrum medycznego w Houston i z powrotem. Kiedy w końcu stało się jasne, że nawet McDonald’s nie zamierza mnie zaprosić na rozmowę kwalifikacyjną, zadzwoniłem do Briana.
Przed laty pracowaliśmy razem w agencji ubezpieczeniowej, później Brian przestawił się na dilerkę i został nałogowym palaczem mety. Nie nazwałbym nas przyjaciółmi, ale wspólna niedola w bezdusznej robocie zbliża, więc i my trzymaliśmy się razem, rozmawialiśmy o filmach, o miejscach, które chcielibyśmy zobaczyć, i o sławnych laskach, które chcielibyśmy puknąć. Po tym, jak wylali go z agencji – ponoć za to, że w przerwach na lunch handlował pirackimi filmami z bagażnika samochodu – utrzymywaliśmy kontakt poprzez sporadycznie wymieniane esemesy.
Jakiś rok po odejściu Brian poprosił mnie, żebym zebrał i przekazał mu dane z kart kredytowych klientów agencji. Twierdził, że ma na nie kupca, który przekaże je gdzieś dalej.
– Nie namierzą cię – zapewniał.
Zajmowałem się obsługą płatności kartami z całej Ameryki Łacińskiej, więc spełnienie jego prośby nie stanowiłoby problemu, zwłaszcza że wtedy też potrzebowaliśmy pieniędzy. Dane zebrałem migiem, po czym w ostatniej chwili się wycofałem; bałem się, że jednak mnie złapią, a wtedy Anita z Melisą będą musiały same walczyć o przetrwanie, podczas gdy ja będę gnił w pierdlu.
Brian nie miał do mnie pretensji. Powiedział, że jakaś robótka zawsze się znajdzie.
– Nie ma sprawy, stary. Porządny z ciebie gość. Pamiętaj, że zawsze możesz dryndnąć, gdyby bieda za bardzo przycisnęła. Wal jak w dym.
Kiedy w końcu zdecydowałem się skorzystać z jego propozycji, Melisa była w szpitalu w Houston, do którego nas przenieśli. W tym okresie spędzała tam już większość nocy. Z początku nocowaliśmy przy małej na zmianę, bo tylko jednemu z rodziców pozwalali zostawać przy dziecku, ale potem z braku kasy odpadło wynajmowanie pokoju w hotelu i zazwyczaj spałem w aucie. Co kilka dni jedno z nas jechało do domu zrobić pranie i przywieźć różne rzeczy do szpitala. I właśnie podczas jednego z takich wypadów postanowiłem odezwać się do Briana. Rachunki za leczenie piętrzyły się bez końca, sama franszyza zaczynała nas przerastać.
Brian odebrał po drugim dzwonku.
– Ile potrzebujesz?
– Ile…? Jak najwięcej.
– Pieniądze to nie problem. Załatwi się. Jesteś gotowy na wszystko?
Pytanie zabrzmiało niepokojąco, ale Brian tryskał optymizmem. Zgodziłem się – i bynajmniej nie żartowałem. Zasrane rachunki ze szpitala dokładały się do wielkiej sterty innych pilnych płatności: czynsz, prąd, ubezpieczenie samochodu, abonament telefoniczny – wszystkie one w dupie miały fakt, że nasza córeczka walczy o życie.
Brian przyjechał parę godzin później. Wstrząsany nerwowym tikiem, przypominał zepsutą zabawkę, kiedy wyjął z kieszeni zgnieciony karteluszek, na którym nagryzmolony był adres na obrzeżach Waco, mniej więcej w połowie drogi między Austin i Dallas. Dał mi też naddarte zdjęcie wysokiego gościa w źle skrojonym niebieskim garniturze na tle beżowych drzwi. Fotografia była wilgotna. Czerwony nos faceta w garniturze zdradzał skłonność do gorzały, zarywane noce i nadciśnienie.
Brian stęknął, wstał i sięgnął za plecy. Wyciągnął pistolet.
– To ten klient – powiedział, oglądając coś z boku broni. Mówił w taki sposób, jakby wcale nie trzymał spluwy w garści. – Trzymaj. – Podał mi pistolet. – Będzie ci potrzebny.
Mruknął coś jeszcze o bezpieczniku i o tym, żeby po wszystkim spluwa na pewno wylądowała na dnie jakiegoś jeziora, a nie w bagażniku mojego wozu.
Wziąłem pistolet i obejrzałem go uważnie. Wyglądał dokładnie tak jak na filmach, był tylko cięższy, niż się spodziewałem. Z boku miał napis: 9mm luger. SMITH & WESSON. Nie znałem się na pistoletach, ale wiedziałem, że ten może zabić. Nic poza tym nie było ważne. Dusimy się i okładamy nawzajem kamieniami i kijami, odkąd tylko przestaliśmy huśtać się na drzewach i wlec knykciami po ziemi. Broń palna to naturalny kolejny etap. Jest coś niepokojącego w tym, że dostajemy w darze życie, którego znaczną część poświęcamy następnie na wymyślanie coraz lepszych sposobów zabijania.
Mimo wszystko twardy, chłodny w dotyku metal poprawił mi samopoczucie.
Brian zabrał mi pistolet, odwrócił go na płask i wskazał bezpiecznik, o którym mówił wcześniej. Zademonstrował, jak używać broni.
– Trzymaj w obu rękach – powiedział. – Nie przekręcaj go bokiem, jak ci idioci na filmach. I na Boga, kurwa, pamiętaj, żeby odbezpieczyć.
Ręce trochę mu się trzęsły, ale podstawy załapałem. Po tej krótkiej prezentacji kazał mi pojechać pod adres, który od niego dostałem. Na miejscu miałem zobaczyć porzuconą furgonetkę, volkswagena.
– Przyjedź późnym wieczorem – mówił. – W dzień powszedni. Facet wychodzi z biura koło siódmej, ósmej. To jeden z tych frajerów, którym się wydaje, że jak będzie napierdalał nadgodziny, to zostanie milionerem. Ale mniejsza z tym. W drodze do domu zawsze wpada gdzieś na drinka i małe bara-bara. Grubas lubi wypić i posunąć jakieś młode ciałko, ale zwykle przed północą dociera do domu. Staraj się zachowywać zupełnie normalnie, jakby nigdy nic. Przyjedź na miejsce wcześniej, zaparkuj ze dwie przecznice dalej. Ubierz się jak na spacer, no wiesz, jakbyś chciał zrzucić parę funtów, coś w ten deseń… Kiedy nikt nie będzie patrzył, schowaj się za volkswagenem. Zaczekaj, aż skurwiel podejdzie do drzwi wejściowych, i strzel mu w tył głowy. A potem spieprzaj w podskokach.
Łatwość, z jaką te słowa płynęły z jego ust, była wstrząsająca. Mówił o morderstwie. Nie wspomniał o huku wystrzału, pominął wścibskich sąsiadów, nie przejmował się glinami, którzy błyskawicznie zajadą przed dom z reflektorami i bronią w ręku. Mówił o zabiciu człowieka takim tonem, jakim ktoś inny mógłby opowiadać o przygotowywaniu ulubionej kanapki.
– Czyli mam go po prostu… zastrzelić?
– Właśnie. Podchodzisz, bum, znikasz, zgarniasz sześć kawałków. Łatwizna. Tylko pamiętaj, wyrzuć spluwę. Bo łatwo zapomnieć, a to potem wróci i ugryzie cię w tyłek.
Mówił to wszystko z czymś na kształt uśmiechu na twarzy. Za tę robotę miałem dostać sześć tysi – dużo więcej, niż wyciągałem z ubezpieczeń przez miesiąc. Będzie akurat na leki dla Anity.
Brian spojrzał na mnie, oparł mi prawą dłoń na ramieniu i powiedział:
– To zły człowiek. Wyświadczysz światu przysługę, słowo daję. Nawet nie chcesz wiedzieć, co ten skurwiel robi, kiedy mu się wydaje, że nikt nie patrzy. Zaufaj mi, stary. To ludzkie ścierwo. Świat stanie się lepszy.
Przeginał z tymi zachętami. Zdawałem sobie sprawę, że mnie wykorzystuje i sam zgarnia więcej, niż mi daje, ale nic mnie to nie obchodziło. Potrzebowałem tej kasy. Dla Anity. Sześć patyków nie wystarczy, żebyśmy wygrzebali się z dna, nie zrobi najmniejszego wyłomu w stosie gniewnych zawiadomień i ponagleń, ale kiedy miałem wybierać pomiędzy Anitą i tamtym skurczybykiem, wiedziałem, że nie mam innego wyjścia. Powtarzałem sobie, że skoro Bóg woli zsyłać na małe aniołki choroby, zamiast je chronić, to nie będzie nic złego w tym, że trochę go wyręczę i sprzątnę kreaturę, która naprawdę na to zasługuje.
Niezbyt mi to pomagało. Morderstwo to morderstwo. Czułem się jak uwięziony w cudzej skórze. Nie wiedziałem nawet, czy facet naprawdę jest takim złem wcielonym, czy też Brian po prostu mówi mi to, co konieczne, żebym wykonał robotę. Może gość po prostu zaciągnął dług u niewłaściwych ludzi. Może nadepnął na odcisk komuś, kto nie miał jaj, żeby osobiście go sprzątnąć. Możliwości, choć niezliczone, przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie w chwili, gdy pociągnę za spust. Kule nie wierzą w nowe wersje i drugie szanse. Ta myśl przepłynęła z mojego mózgu do serca i oplotła się wokół niego jak kolczaste pnącze.
Po wyjściu Briana włączyłem komputer. Nie podobał mi się pomysł, że miałbym strzelać z pistoletu w dzielnicy mieszkaniowej. Czy można samemu zrobić tłumik? Widziałem to na filmach, nie było huku – strzał z tłumikiem brzmiał jak splunięcie.
Jeżeli broń palna ucieleśnienia wszystko, co najgorsze w rodzaju ludzkim, to Internet jest gnijącym zwierciadłem, które pokazuje nam, co się stanie, kiedy ludzkość przepadnie z kretesem.
Szybko dowiedziałem się paru rzeczy. Zrobienie tłumika do pistoletu (wtajemniczeni wolą go nazywać „supresorem”) nie jest sprzeczne z prawem. Znalazłem setki dobrych rad, jak wykorzystać w tym celu samochodowy filtr oleju, ziemniaka albo poduszkę, chociaż powątpiewałem w skuteczność tych metod. Wszystkie przejrzane przeze mnie strony były prowadzone przez białych suprematystów, którzy wolą określać się mianem „patriota” niż „rasista”. Ponieważ nie interesowało mnie zastosowanie supresora do zwiększenia szans mojego przeżycia w sytuacji, gdy mniejszości zawładną krajem, postanowiłem dać sobie spokój z dalszymi poszukiwaniami. Pozostało mi mieć nadzieję, że wystarczy strzelić i uciec.
Wziąłem prysznic, ubrałem się jak spacerowicz i wyszedłem z domu.
Kiedy się ubierałem, zadzwoniła Melisa. Brzmiała bardzo przytomnie, wydawała się niemal szczęśliwa i pytała, czy włożyłem może pierś kurczęcia do wolnowaru, żeby przywieźć ją do Houston, kiedy za dwa dni przyjadę. Zdawałem sobie sprawę, że mogę spokojnie załatwić tego faceta, a potem dostarczyć Melisie posiłek inny niż ze szpitalnej stołówki, zanim zdąży za mną zatęsknić.
Znalezienie adresu nie nastręczyło mi trudności: od czego jest GPS w telefonie? Mechaniczny głos zniekształcał nazwy ulic, przez co nasuwał skojarzenie z robotem będącym zarazem aniołem śmierci.
Kilka godzin później czaiłem się za pordzewiałym volkswagenem, który miał w oknach zasłonki w kwiatki. Serce tłukło mi się o żebra. W pobliżu nikogo nie było widać. Stałem za furgonetką i przez minutę udawałem, że bawię się telefonem. Od wysadzanej drzewami ulicy odchodziły ciche podjazdy pod domy. Latarnie rzygały żółtawym światłem na chodnik i kępy trawy. Cztery domy dalej na trawniku leżały porzucone zabawki; ich jaskrawe kolory – zgrzytliwe nuty w łagodnej poza tym symfonii przedmieścia – przeszywały moje serce wspomnieniami, które za wszelką cenę starałem się trzymać pod kluczem.
Upewniwszy się, że nikt nie patrzy, wśliznąłem się pomiędzy furgonetkę i drewniany płot. Przelewający się z podwórka bluszcz sympatycznie mnie zasłaniał. Pistolet zaczął mi nagle ciążyć, ciągnąć mnie w dół. Miałem ochotę wtopić się w ziemię i rozpłynąć bez śladu.
Minęło trzydzieści minut. Ulica była jak wymarła. Przypomniały mi się zabawy w chowanego z Anitą. Dzieci tak naprawdę wcale nie próbują się schować, wydaje im się, że wystarczy ukryć twarz lub głowę, żeby nie było ich widać. Śmiejemy się z nich. Uważamy, że to urocze. Ale to nieprawda. Dorośli są tacy sami. Ukrywamy się na widoku, zakładamy tylko maskę skrywającą naszą prawdziwą twarz przed światem. Zresztą podczas zabawy nigdy nie musiałem szukać Anity, wypatrywać jej drobnych stópek wystających zza sofy albo rączki widocznej z boku komody. Za każdym razem zdradzał ją jej chichot. Gdzie też mogła się schować? – pytałem, a ona zanosiła się śmiechem. Ani się obejrzałem, a łzy pociekły mi po policzkach. Anicie nie było teraz do śmiechu. W szpitalu było mnóstwo kapitalnych kryjówek, ale nie bawiliśmy się tam w chowanego.
Pistolet przestał mi ciążyć. Przyjechałem tu dla niej i dla obiecanych pieniędzy zrobię, co trzeba. Kurwa, zabiłbym choćby i tysiąc ludzi, żeby tylko wyrwać mojego aniołka z tamtego przeklętego miejsca!
Upłynęło kolejne pół godziny. Wszechobecna ciemność kleiła mi się do skóry, namolna jak dziecko zadające krępujące pytanie.
W końcu przed dom zajechał samochód. Pulchny, łysiejący mężczyzna ze zdjęcia trzasnął drzwiami i dysząc jak raniony wieprz, poczłapał spękaną ścieżką do wejścia. Obszedłem volkswagena od przodu, wcisnąłem się między chłodnicę i drzwi garażu i skoncentrowałem na swoim celu. Wszystko inne odpłynęło. Dzieliło nas dobrych kilka stóp, a ja i tak widziałem, że gość ma rozszerzone źrenice, pewnie po jakimś alkoholowo-narkotykowym koktajlu. Jego oczy wyglądały jak dwie czarne dziury w paskudnej gębie. Chwiejnie wszedł po schodkach, bawiąc się kluczami. Serdelkowate palce przywodziły na myśl ogłupiałe insekty niewiedzące, w którą stronę się skierować. Przypomniał mi tego lekarza skurczybyka, który nazwał Anitę „fascynującym przypadkiem”.
Nagle zapragnąłem wyrwać grubasowi klucze z ręki i wbić mu ich zębate trzonki prosto w ciemne oczodoły. Chciałem go zabić, chciałem zadać mu jak największy ból – i nie miałem pojęcia dlaczego. Był złym człowiekiem, ale nie wiedziałem przecież, jak bardzo złym. Nie miałem pojęcia, czy zasługuje na śmierć, jednak nie przeszkadzało mi to aż tak, jak powinno. Może okradł innych zamożnych dupków, takich samych jak on; może lubił w weekend wciągnąć kreskę i za którymś razem nie zapłacił tyle, ile powinien. Nic nie wiedziałem o jego zbrodniach, a mimo to odczuwałem przemożną chęć ukarania go za nie, silniejszą od wszelkich innych uczuć. To pragnienie mnie przerażało – i zarazem było bardzo przyjemne.
Wyszedłem zza furgonetki w tej samej chwili, kiedy wreszcie udało mu się wsadzić klucz do zamka i przekręcić klamkę. Zrobiłem cztery szybkie kroki do przodu, przystawiłem mu lufę pistoletu do potylicy i pociągnąłem za cyngiel.
Noc eksplodowała mi w uszach.
Głową mężczyzny szarpnęło w przód, posoka bryznęła na drzwi, gość osunął się, wygięty pod nienaturalnym kątem. Jego twarz – a właściwie jej szczątki – zostawiła na drzwiach szeroką krwawą smugę. W ciemności za dobrze nie widziałem, jak wygląda ślad po kuli z tyłu głowy, ale było oczywiste, że wykonałem swoje zadanie. Facet nie wstawał. Źle się z tym czułem. I zarazem dobrze. Byłem z lekka przestraszony i miałem kłopoty z oddychaniem, ale jednocześnie żyły tętniły mi energią. Ciało na werandzie, z wypływającym z czaszki mózgiem – to był zły człowiek. Zasłużył na to. Był tak samo jak wszyscy winny choroby Anity.
Te tłumaczenia brzmiały przekonująco, ale nie wyjaśniały ani nie usprawiedliwiały rozpierającej mnie radości, która lada chwila groziła rozciągnięciem moich warg w szerokim uśmiechu.
Zauważyłem coś kątem oka. Spojrzałem w dół. Twarz mężczyzny tonęła w plamach czerwieni, ale pod skórą coś się poruszało, jakby zbite w kulę wijące się larwy wgryzały się w ciało, deformując rysy. Przy wtórze głuchych mlaśnięć wybrzuszenie zsunęło się w dół przez kolejne fałdy skóry na szyi. Jakby coś pożerało gościa od wewnątrz.
Cokolwiek to było, nie zamierzałem czekać i sprawdzać. Puściłem się biegiem. Strzał z pistoletu był jak duch, który, kłapiąc zębami, próbował łapać mnie za pięty. Dopiero kiedy dopadłem do samochodu i sięgnąłem do kieszeni po kluczyki, zdałem sobie sprawę, że cały czas trzymam broń w ręce. Niech to szlag. Otworzyłem drzwi, rzuciłem pistolet na fotel pasażera, wsiadłem i uruchomiłem silnik. Wdusiłem gaz i pognałem jak wariat do najbliższego skrzyżowania.
Zamierzałem przejechać przez nie, nie zatrzymując się, kiedy przez jezdnię przede mną przeszła kobieta. Miała na sobie brudną białą sukienkę, długie włosy opadały jej na twarz. Kiedy zwróciła się w moją stronę, zobaczyłem ściągniętą twarz i dwie czarne dziury w miejscu oczu. La Huesuda. Śmierć przyszła po mnie. Wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie interesowały mnie wiadomości z zaświatów – nie po tym, jak zaświaty zostawiły mnie na lodzie, kiedy najbardziej ich potrzebowałem.
Zamrugałem i wtedy wreszcie dostrzegłem jej oczy. Puste oczodoły były tylko złudzeniem, cień współgrał z moim lękiem, gdy wychudzona kobieta, zapewne bezdomna, przechodziła pod latarnią. Moje serce wcale nie zwolniło biegu, strach zelżał tylko odrobinę. Nie tracąc czujności, szeroko otwartymi oczami obserwowałem ulicę i chodniki. W każdej chwili mogłem się spodziewać wiadomości.
Takie wizje towarzyszyły mi przez całe życie. Przez bardzo długi czas myślałem, że każdy tak ma; że to właśnie ludzie mają na myśli, mówiąc o snach na jawie. Moja druga dziewczyna, młoda Portorykanka imieniem Katia, która niedawno sprowadziła się do Houston i szczerze nie cierpiała wszystkich dzieciaków w szkole, wyjaśniła mi, że się mylę. Sprawa wypłynęła przypadkiem, kiedy Katia powiedziała mi, że poznaje miejsca, gdzie ktoś zginął w wypadku samochodowym, bo nadal widzi ciała, których tam już nie ma. Codziennie rano nieopodal wejścia do szkoły mijała bezgłowe zwłoki dziecka. Zapytałem wtedy, czy te ciała to część jej snów na jawie. Nie rozumiała, co mam na myśli.
Myśli o Katii przypomniały mi o Melisie i Anicie. Te sny na jawie nawiedzały mnie zazwyczaj tuż przed tym, gdy miało się wydarzyć coś złego – a przecież coś bardzo złego już się stało. W tej chwili nie miałem czasu na wizje, w ogóle na nic nie miałem czasu, jeżeli chciałem wrócić do szpitala, zanim moje dziewczyny za mną zatęsknią. Jechałem przed siebie.
Normalnemu człowiekowi nie mieści się w głowie, że miałby dopuścić się zbrodni, a co dopiero kogoś zabić. Inaczej jest z ludźmi, którzy są martwi w środku. Una vez miras a los ojos vacíos de la Huesuda, todo cambia. La muerte recluta soldados sin anunciarse porque su poder es innegable. Tamtego wieczora poza pieniędzmi Brian dał mi coś jeszcze: mogłem odpłacić światu za to, że skrzywdził mi angelito. Obwiniałem wszystkich i teraz mogłem się zemścić. O tak, każda zemsta będzie dobra. Przemoc niosła ukojenie, była jak osobliwy balsam na poprawę samopoczucia. Groźba śmierci zrujnowała mi życie – a ja w śmierci miałem nadzieję odszukać jego namiastkę.
Wjeżdżałem do Austin, kiedy zadzwonił telefon. Melisa. Usłyszałem tylko płacz i wycie. Zrozumiałem ją doskonale.
Telefon wypadł mi z ręki. Zatrzymałem samochód i instynktownie obejrzałem się za siebie. Tylna kanapa gapiła się na mnie, agresywnie pusta. Świat na przemian rozpływał się i wyostrzał przed moimi oczami. Płuca nie chciały wypełnić się powietrzem. Z mojego gardła wybuchło coś, co brzmiało jak koniec wszechświata. Deska rozdzielcza przede mną zmieniła się w mokrą, rozedrganą masę.
Jednego dnia Anita była z nami, a następnego odeszła.
Odeszła.
Odeszła mimo naszych modlitw. Odeszła bez zmiłowania. Odeszła, kiedy wypaliłem w głowę człowiekowi, którego zło wyroiło się z niego jak robactwo po tym, gdy go zastrzeliłem.
„Odeszła” było jedynym słowem, jakiego potrafiłem użyć; wszystkie inne cięły mi duszę na kawałki swoją dorozumianą nieodwołalnością. „Odeszła” jest w porządku, bo oznacza zwykłą nieobecność i w swojej istocie zawiera możliwość powrotu.
W pierwszych dniach po śmierci Anity tuliliśmy się z Melisą do siebie i zostawialiśmy sobie wzajemnie na ramionach ślady łez przemieszanych ze smarkami, ale gniew i wyrzuty sumienia pęczniały w nas jak rak. Znienawidziliśmy lekarzy i pielęgniarki; znienawidziliśmy faceta, który w szpitalnej stołówce podał nam kawę, ponieważ ośmielił się uśmiechnąć; znienawidziliśmy samych siebie. La muerte de Anita mató a Dios en mis ojos. Śmierć Anity zabiła moją rodzinę.
Nagłe, wszechogarniające nieistnienie pięknej duszy, która miała zawsze trwać, wypełniło wszechświat y era un universo eternamente negro, triste y frío. Melisa y yo morimos en vida, a to najgorszy rodzaj śmierci. Zdruzgotała naszą wolę życia, a zarazem wyssała z nas siłę, jaka byłaby niezbędna do popełnienia samobójstwa.
Nie mieliśmy kogo obwinić, dlatego obwinialiśmy wszystkich, dosłownie wszystkich, el maldito universo, el cielo, la tierra y el mismísimo infierno. Obwinialiśmy jej zabawki i zanieczyszczenie środowiska, swoje komórki, jej tablet i pieprzoną mikrofalówkę; obwinialiśmy Boga, jedzenie, którym ją karmiliśmy, i ubrania, które nosiła; lekarzy, maszyny, które pozwalały im oglądać ją od środka, a także chemioterapię i chemikalia, które pompowali w głąb jej kruchego ciałka; obwinialiśmy jej leniwego i zapijaczonego anioła stróża, że zasnął za kółkiem, przez co spowodował makabryczny, nieodwracalny w skutkach wypadek. Mieliśmy pretensje do siebie nawzajem, co przepełniało nas odrazą równie silną jak miłość do naszej nieżyjącej córki. I wreszcie mieliśmy pretensje do siebie samych, a sączące się z tej rany wyrzuty sumienia i ból przykuwały nas do łóżka na długie godziny. Leżeliśmy na wznak i gapiliśmy się w sufit, na którym cienie najpierw pojawiały się, a potem znikały, w miarę jak z upływem czasu zmieniało się światło dnia.
Ningún matrimonio sobrevive eso. Nikt nie powinien być świadkiem śmierci anioła.
***
Pięć tygodni po tym, jak rzuciłem białe kwiaty na dziecinną trumienkę Anity i zniszczyłem swój jedyny garnitur, bo nogi ugięły się pode mną, kiedy grabarze opuszczali jej szczątki w ciemną głąb ziemi, uderzyłem Melisę.
Byliśmy w kuchni. Melisa przyszła sobie nalać szklankę wody, ja zmywałem naczynia. Powiedziała, że zlew cieknie. Młynek do odpadków znowu nawalił i brudna woda zalała szafkę. Skarżyła się, że odór gnijącego jedzenia i brudnej wody działa jej na nerwy.
Powiedziałem, że zadzwonię do dozorcy.
– Nie wierzę ci – odparła. – Zawsze powtarzasz, że zrobisz to czy tamto, a po minucie o wszystkim zapominasz. Żyjesz w głębi swojej głowy, zawsze tak było. Pinche despistado. Jesteś do niczego, kurwa. Do niczego. Sama się tym jutro zajmę.
Zabolała mnie nuta rezygnacji w jej głosie. Melisa nie krzyczała, nie wymachiwała agresywnie rękami, jak miała to w zwyczaju, kiedy się kłóciliśmy, nie cedziła gwałtownie słów jak w chwilach, kiedy na serio coś spieprzyłem i nienawiść dźwięczała głośno o jej drobne białe ząbki. Jej słowa płynęły z lodowatego pustkowia, na którym skamieniałe szczątki miłości zostały pogrzebane pod piętnastostopową warstwą wiecznej zmarzliny. Słyszałem je i widziałem skrywające się za nimi potwory. Patrzyłem jej w oczy i widziałem dwie małe kałuże pustki w miejscach, gdzie dawniej skrzyło się światło. Coś w niej pękło, tak jak ja stała się chodzącą otchłanią gniewu. Jej rozgoryczenie uderzało w moje plecy jak bicz i cięło skórę do kości. Se me clavaron sus palabras como un millón de diminutos cuchillos.
Jej mrok, jej ciężar były tak blisko, że nie mogłem oddychać.
– Jesteś do niczego, kurwa.
Słowa przez sekundę zawisły w powietrzu. Musiała mnie wyminąć, przejść za moimi plecami, żeby wrócić do salonu. Zbliżyła się więc do mnie… i znieruchomiała. Stała tuż za mną, czułem ciepło jej ciała aż nazbyt blisko mojej skóry.
– Do niczego.
Była za blisko. Jej słowa brzmiały za ostro, jej ton był jak nóż wbity w plecy.
Gniew eksplodował mi w piersi. Chciałem ją odsunąć, więc poruszyłem ramieniem w tył i odwróciłem się, żeby dać jej do zrozumienia, że narusza moją przestrzeń osobistą. Stała jednak zbyt blisko. I była za niska. Trafiłem ją łokciem w nos. Machnęła rękami i zatoczyła się do tyłu. Szklanka wypadła jej z ręki i roztrzaskała się na podłodze. Melisa zrobiła dwa kroki wstecz, kiedy nagle zahaczyła o coś stopą. Chciała złapać się za twarz, ale znów odruchowo machnęła ramionami: jedno wyciągnęła do góry, drugie w tył. Wpadła plecami na nasz tani stół kuchenny, uderzyła weń z takim impetem, że blat roztrzaskał się na kawałki. Łoskot tłuczonego szkła był jak dźwięk tysiąca sennych koszmarów.
Melisa – siedząca na podłodze wśród szklanych odłamków, z rozkwaszonym nosem – podniosła na mnie wzrok. Wargi jej drżały, ręce się trzęsły, ale brzemię wściekłości w jej oczach przytłoczyło mnie i zmiażdżyło. W tym jednym spojrzeniu spadły na mnie wszystkie nasze kłótnie, wszystkie oskarżenia, każda uncja jej niechęci. Stroskane przeprosiny, które zakradały mi się do ust, zamarły i zdechły. Ze słów została gula w gardle.
Uderzyłem własną żonę, matkę mojej nieżyjącej już córki, łokciem w twarz.
Próbowałem odepchnąć miłość mojego życia w taki sposób, w jaki można odepchnąć człowieka, który próbuje cię okraść.
Chciałem ją od siebie odsunąć, ponieważ była winna mojego bólu, a jej słowa raniły. Wcale nie byłem do niczego. Niczym nie zawiniłem. To jej wadliwe geny zabiły mi córkę. Czytałem dziesiątki artykułów o tym, że zazwyczaj nie da się wskazać konkretnej przyczyny białaczki u dzieci, ale w tamtym momencie byłem od nich wszystkich mądrzejszy. Przejrzałem ją na wylot. To była jej wina, do kurwy nędzy, to przez jej niedbałość za późno odkryliśmy, że nasze dziecko choruje. Wierzyła w Boga, ale może wierzyła za słabo, i ten jej niedostatek wiary nie pozwolił nam doświadczyć cudu. Posiadanie dziecka od początku było jej pomysłem. Była winna wszystkiemu, co wydarzyło się później.
Wstała chwiejnie i lewą ręką złapała się za rozkrwawiony nos. Zakolebała się jak zepsuta mechaniczna zabawka, spojrzała na krew na dłoni, znów przeniosła wzrok na mnie. W białkach jej oczu było za dużo czerwieni, za dużo mikroskopijnych naczynek kreślących mapę wielomiesięcznej rozpaczy.
Kobiety są jak filary – zmienia się tylko to, co lub kogo podtrzymują. Jeśli zabierzemy kobietę, zostaje pusta przestrzeń i mnóstwo gruzu. Kiedy podniosła do oczu drugą rękę i ujrzała krew ze skóry poharatanej o rozbity stół, nogi ugięły się pod nią i znów opadła na podłogę. Odsunęła się pośpiesznie od szklanego bałaganu, a ja poczułem, że w ślad za swoim drobnym ciałem pociągnęła cały świat. Usiadła na zimnej terakocie i objęła się ramionami w ochronnym geście – chociaż wiedziałem, że gdybym chciał, mógłbym bez większego wysiłku wyrwać jej ręce z barków. Skłębiona we mnie złość mogła wybuchnąć w każdej chwili.
Cząstka mnie podpowiadała, żebym podszedł, uklęknął, pomógł Melisie wstać i błagał o wybaczenie, wyjaśnił, że to był po prostu nieszczęśliwy wypadek, w jakiś sposób cofnął czas i odczynił wyrządzone szkody. Jednakże inna część, która wydawała mi się bliższa i silniejsza, chciała po prostu zostawić Melisę, wypchnąć z mojego życia tę kobietę, którą łączyła z naszym nieżyjącym aniołkiem więź wcale nie słabsza od mojej. Niech krwawi w samotności. Ponieważ nie mogłem stawić czoła ani samemu sobie, ani mojej żonie, zostawiłem ją siedzącą na podłodze i zamknąłem się w łazience.
Wziąłem gorący prysznic, tak długi, że dłonie mi się pomarszczyły i upodobniły do bladych obcych pająków na końcach ramion. Woda kłuła mnie w twarz, aż w końcu wystygła. Nie przejmowałem się tym. Rzeczywistość znajdowała się po drugiej stronie drzwi, których nie chciałem otworzyć. Rzuciłem ręcznik na podłogę i wyciągnąłem się na kafelkach.
W którymś momencie Melisa wstała. Usłyszałem wściekły werbel jej kroków na podłodze, obwieszczający możliwą eksplozję… która jednak nie nastąpiła. Zanim w końcu wymknąłem się z łazienki, oczami wyobraźni widziałem, jak rzuca się na mnie z wyszczerzonymi zębami i paznokciami gotowymi drzeć mi skórę na strzępy za to, co zrobiłem; widziałem, jak wychodzi z pokoju z wielkim odłamkiem szklanego blatu w dłoni.
Ona jednak zamknęła się w pokoju Anity. Ciąg kropelek krwi prowadzący do drzwi, plama przy klamce. Podszedłem bliżej i usłyszałem dobiegające z drugiej strony chlipanie. Przesiedziała tam kilka godzin. Ja w końcu zasnąłem na sofie przed telewizorem. Leciał stary film o statku kosmicznym, który wraca z piekła.
Kiedy obudziłem się następnego dnia, Melisy nie było. Obok resztek kuchennego stołu znalazłem liścik: wracała do rodziców, którzy mieszkali w Orlando. „Nie szukaj mnie”, brzmiało zakończenie. „To, co nas łączyło, stało się pokarmem dla robactwa”.
Dziesięć dni po tym, jak uderzona przeze mnie łokciem Melisa przewróciła się i rozbiła stół kuchenny, dostałem pocztą papiery rozwodowe. Podpisałem je i dzień później odesłałem z powrotem. Miałem pieniędzy na jakieś dwa tygodnie, nie więcej, a rachunki nie przestawały się piętrzyć. Na myśl o tym, że miałbym w pracy spotykać się z ludźmi, dreszcz przechodził mi po plecach.
Godzinami włóczyłem się po domu bez celu. W powietrzu przez całe dnie niosło się jednostajne brzęczenie, jakby u sąsiada działał telewizor, który nie odbiera żadnego programu. Nieustanny dźwięk doprowadzał mnie do szału – i jednocześnie wtapiał się w tło jak szmer pracującej lodówki. Ukrywałem się przed nim w pokoju Anity. Siadałem po tej stronie łóżka, po której, wtuliwszy twarz w poduszkę, wciąż mogłem poczuć zapach jej łagodnego szamponu.
Czasami zasypiałem z płaczem na podłodze. Kiedy indziej nie spałem przez kilka dni z rzędu, aż bezsenność zaczynała mnie przyprawiać o mdłości. W te noce i dnie, kiedy jednak spałem, dręczyły mnie sny o Anicie. Znów ją przytulałem. Znów łaskotałem. Jugamos con sus muñecas otra vez. Jej głos, śmiech i energia przenikały wszystko. Za każdym razem, gdy przychodziła do mnie we śnie, budziłem się z płaczem i płakałem tak długo, aż ze zmęczenia zasypiałem ponownie.
***
Któregoś dnia, mniej więcej tydzień po odejściu Melisy, usłyszałem tupot małych stópek przed drzwiami jej pokoju. Wstrzymałem oddech i wyszedłem do przedpokoju. Nikogo nie zobaczyłem. Pokoje były puste. W domu nie było żadnych małych stóp. Dźwięk rozległ się tylko w mojej głowie.
Stałem tak i nasłuchiwałem, przepełniony nadzieją. Nic. Po chwili zacząłem błądzić myślami i doszedłem do wniosku, że dobrze byłoby się przewietrzyć. Nie pamiętałem już, kiedy ostatni raz wyszedłem na dwór, kiedy jednak zszedłem z werandy, uderzyło mnie, w jak opłakanym stanie są otaczające mnie domy. Zawsze mieszkałem w gorszych dzielnicach i ta okolica również nie należała do szczególnie zamożnych, ale pomazane ściany, obłażąca farba i zardzewiałe balkony źle się zestarzały. Dawno nikt nie kosił trawnika. Na ulicy stały albo dawno porzucone samochody, z których kół uszło już powietrze, albo wręcz wypalone wraki. W oddali dostrzegłem idącą dziewczynkę. Utykała na jedną nogę.
Szła w moją stronę. Stałem bez ruchu. Brudną kolorową sukienkę dziewczynki zdobiły kreskówkowe zwierzątka z przerośniętymi głowami. Płakały. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na twarz dziecka: dziewczynka musiała mieć jakąś ranę głowy, bo obficie krwawiła. Krew spływała jej po lewej skroni i policzku na szyję, bark i dalej w dół ręki. Przystanęła w pół kroku i uśmiechnęła się do mnie. Jeden ząb miała wyszczerbiony dokładnie tak samo jak Anita.
Ścisnęło mnie w sercu. Zrobiłem krok w przód, żeby zobaczyć, czy mogę jej jakoś pomóc. Zderzyłem się ze ścianą. Miejsce ulicy zajął przedpokój.
Zaczynało mi odwalać. W ogóle nie wyszedłem na dwór.
W nocy nie mogłem zasnąć.
Myślałem o mojej matce, o tym, jak leżała nieprzytomna na sofie albo przez cały dzień nie wstawała z łóżka i tylko od czasu do czasu mamrotała niezrozumiałe urywki rozmów z chemicznego snu płynącego w jej żyłach. Może anioły, które widziała, zmaterializują się, kiedy dam sobie w żyłę. Może heroina pomoże mi znów zobaczyć Anitę. Może świat roztopi się w odpowiednio zmiksowanym narkotykowym koktajlu.
***
Następnego dnia wpadł Brian. Jako jedyny z moich znajomych pojawił się na pogrzebie Anity. Na cmentarzu stał przy samochodzie i nie odezwał się ani słowem, ale jego obecność wiele dla mnie znaczyła. Zadzwoniłem później do niego i powiedziałem, że chcę czegoś spróbować. Przyjechał po dwóch godzinach. Przypaliliśmy metę. Pachniała jak palony plastik. Miałem wrażenie, że ktoś, kto siedzi mi w czaszce, ciągnie za korzenie moich zębów, ale ból na jakiś czas osłabł i poczułem osobliwy przypływ energii. Więc przypaliliśmy znowu.
Mijały godziny. Brian mówił o filmach i interesach. Narzekał na rząd i opowiadał o krajach z państwową służbą zdrowia. Twierdził, że drugim strzelcem w zamachu na JFK była jakaś starowinka. Słuchałem go i czułem, jak impulsy elektryczne przepływają mi po nogach. Myśl o spaniu kompletnie wywietrzała mi z głowy. Siedzieliśmy do późna, gadaliśmy, oglądaliśmy filmy i paliliśmy. Miałem ochotę biegać i walić pięściami w co popadnie. A potem poszedłem się odlać. Po drodze do łazienki minąłem pokój Anity.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki