Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
26 osób interesuje się tą książką
Alicja Horn, autorka bestsellerów Wyleczeni i Pasożyt, powraca z nową powieścią, by znów szokować czytelników osobliwymi metodami morderstw.
W Warszawie giną kolejni lekarze. Czy mieli ze sobą coś wspólnego? Komu mogło zależeć na ich śmierci? Śledztwo prowadzi komisarz Michał Łazowski. Pomaga mu życiowa partnerka, lekarka Marta Wolska. Parę łączy pewna niebezpieczna tajemnica. Ktoś daje do zrozumienia, że ją poznał. Dla głównych bohaterów zaczyna się wyścig z czasem. Po wielu latach więzienną odsiadkę kończy groźny pedofil. Okazuje się, że te z pozoru różne sprawy są ze sobą ściśle powiązane…
Diagnoza to wprowadzenie w mętny świat medycznej fikcji i medycyny alternatywnej. Pokazuje, że na chorych oraz hipochondrykach można zarobić wielkie pieniądze. Dowodzi też, że w tym świecie istnieje zarówno współpraca, jak i konkurencja. Wszystko ma jednak swoje granice...
Alicja Horn, okrzyknięta przez krytyków mistrzynią łączenia gatunków, adresuje swoje książki do miłośników thrillerów, kryminałów i powieści obyczajowych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Spis treści
Alicja Horn
DIAGNOZA
W tłumie wyłowił ofiarę. Blondynka w okularach przeciwsłonecznych jedną ręką trzymała poręcz, drugą zajmowała się smartfonem. Przesuwała ekran kciukiem, nie widząc świata poza tym, co wyskakiwało przed jej oczami. Telefon był drogi, jak szybko zauważył. Podobnie zresztą torebka, którą blondynka niedbale przewiesiła przez ramię tak, że dotykała jej pośladka. Daleko poza zasięgiem wzroku. To będzie łatwa robota, ocenił. W autobusie linii 175 panował tłok, jak zawsze o tej porze. Sto siedemdziesiątka piątka kursowała z lotniska, dlatego sporą część podłogi zajmowały bagaże podróżnych, ograniczając powierzchnię do stania i w naturalny sposób zmuszając pasażerów do większego ścisku. Dyskretnie skinął głową łysemu czterdziestolatkowi przy drzwiach i ruszył w stronę blondynki. Łysy dotarł przed nim i zwinnie wsunął się w mały tłumek otaczający kobietę. Niektórzy ze wstrętem zaczęli odwracać głowę – zgodnie z planem łysy najadł się przed akcją czosnku i teraz zionął smrodem, pogłębiając chaos. Mężczyzna tylko na to czekał. Sprawnie rozpiął zapięcie wypatrzonej torebki i wsunął dłoń do środka. Na szczęście wnętrze było prawie puste. Nienawidził bałaganiar, które trzymały w torebkach arsenał „przydasiów” – od śrubokrętu po zszywacz do papieru. I tony zużytych chusteczek higienicznych, które budziły w nim największe obrzydzenie. Wsunął dłoń głębiej, opuszki jego palców natknęły się na coś twardego. Drewno? Metal? Nie zdążył się zdziwić, gdy usłyszał cichy trzask. Równocześnie przeszył go ogromny ból, wprost nie do opisania. Krzyknął i wyjął dłoń z torebki. Była zakrwawiona. Krew cienkimi strumykami spływała w stronę nadgarstka, przykuwając jego uwagę, dlatego dopiero po chwili zauważył, że brakuje fragmentów dwóch palców – wskazującego i środkowego. Usłyszał, jak ktoś obok głośno krzyczy. Pasażerów zaczęła ogarniać panika i teraz brutalnie pchali się, byle stanąć jak najdalej od niego. Nie rozumiejąc, co się dzieje, spojrzał na blondynkę. Patrzyła mu prosto w oczy i przysiągłby, że się uśmiechała. Nie pamiętał, co było dalej, bo stracił przytomność.
* * *
Marta Wolska wysiadła z autobusu na najbliższym przystanku. Kierowca, zaalarmowany krzykami pasażerów, wyszedł ze swojej kabiny sprawdzić, co było przyczyną poruszenia. Marta wykorzystała zamieszanie, by dopchać się do drzwi i wydostać na zewnątrz. Nikt nie zwracał na nią uwagi, nawet ludzie czekający na przystanku skupieni byli na akcji wewnątrz autobusu. Spojrzała na torebkę i skrzywiła się z niesmakiem – była cała we krwi złodzieja. Zdjęła ją i wrzuciła do wielkiego kontenera ze śmieciami, obok którego właśnie przechodziła. Rozejrzała się wokół – była przy ulicy Żwirki i Wigury na wysokości Pruszkowskiej, niedaleko Pola Mokotowskiego, około czterech kilometrów od swojego mieszkania. Pomimo późnej jesieni było ciepło i słonecznie, dlatego zdecydowała, że wróci do domu piechotą, przez park. Czuła, że potrzebuje tego spaceru, żeby ochłonąć po ostatnich wydarzeniach. Nie żeby przejęła się tym, co zrobiła złodziejowi. Całą operację planowała od dawna, zresztą był to już drugi raz. Za pierwszym akcja przebiegła podobnie, tyle że tamten nie zemdlał. I stracił tylko jeden palec. Na szczęście wyciągnęła wnioski i kolejną pułapkę skonstruowała staranniej.
Wszystko zaczęło się miesiąc temu w dniu, w którym skończyła pracę po wyjątkowo ciężkim dyżurze. Była bardzo zmęczona, być może dlatego nie zachowała czujności w tramwaju, choć dobrze wiedziała, że kieszonkowcy są zmorą Warszawy. Dopiero w mieszkaniu zorientowała się, że nie ma portfela. Straciła dokumenty, karty i trochę gotówki. Ale nie to stanowiło największy problem. Karty zablokowała, a nowe dokumenty mogła otrzymać w ciągu dwóch tygodni. Niestety, w portfelu trzymała coś jeszcze – złoty medalik, który dostała od babci i który zawsze przynosił jej szczęście. Był jej talizmanem i pamiątką po kimś, kogo dawno już przy niej nie było. Nie nosiła go na szyi – tuż przed kradzieżą uszkodziła zawieszkę i miała oddać ją do naprawy. Nie zdążyła. Po wszystkim przeklęła własną opieszałość i wieczne odkładanie wszystkiego na później. Zaraz potem przyszła refleksja, że przeklinać powinna kogo innego – tego, kto naprawdę zawinił. Aż wreszcie kolejna, że należałoby go ukarać. Tylko jak go odnaleźć? Policja od razu pozbawiła ją złudzeń – złapani kieszonkowcy praktycznie zawsze wychodzą na wolność. Najczęściej trudno im cokolwiek udowodnić, a jeśli nawet się uda, to ze względu na znikomą szkodliwość społeczną czynu otrzymują śmiesznie niskie kary. Znikoma szkodliwość czynu! Wzburzyła ją ta informacja. Po wyjściu z komisariatu odwiedziła pobliski sklep z artykułami metalowymi. Kupiła w nim kilka pułapek na myszy oraz żyletkowy drut kolczasty. Plan przyszedł jej do głowy pod wpływem słów jednego z policjantów: „Osobiście uważam, że powinno im się wszystkim palce obcinać. Tak prewencyjnie. Tyle że wie pani, mnie o zdanie nikt nie pyta. Poza tym prawa człowieka”. – Skrzywił się.
W domu, na kuchennym stole, rozłożyła swoje zakupy oraz narzędzia wyjęte z szuflady w przedpokoju. Operując obcęgami z wielką ostrożnością, by samej nie stracić palców, owinęła drut wokół metalowej ramki pułapki na myszy. Był ostry jak brzytwa. Kiedy pułapka była gotowa, nastawiła mechanizm sprężynowy i umieściła ją w pustej torebce – chciała mieć pewność, że drut zatrzaśnie się na dłoni złodzieja, a nie na jakimś zabłąkanym długopisie. W wolnym czasie, przez kilka następnych dni, jeździła autobusem numer 175 na lotnisko i z powrotem. Od policjantów dowiedziała się, że jest to linia, w której do kradzieży dochodzi najczęściej, ponieważ kursuje między lotniskiem, Dworcem Centralnym i Starym Miastem, a pasażerami są często turyści, również zagraniczni. Podczas swoich przejazdów gapiła się w okno, stała w największym tłumie, trzymała torebkę poza zasięgiem wzroku, słowem – robiła wszystko, czego nie powinien robić żaden rozsądny pasażer. O dziwo, czekała dłużej, niż się tego spodziewała. Dopiero trzeciego dnia trafiła na ludzi, których szukała. Podobnie jak dziś, uważnie obserwowała całą akcję zza ciemnych okularów. Bawiło ją potajemne przekazywanie sobie sygnałów przez bandę kieszonkowców. Rozpoznała ich bez trudu i dziwiła się, że inni tego nie potrafią. Od razu dostrzegła „tycera”, który miał za zadanie wytypować ofiarę i stworzyć sztuczny tłok. Doskonale wiedziała, że zwrócił na nią uwagę, w końcu była idealnym jeleniem, proszącym się o odstrzał. Z niecierpliwością czekała chwili, kiedy ręka „robotnika” rozsunie zamek jej torebki i sięgnie głębiej, po portfel. To był sprawdzian jej umiejętności technicznych i wprost nie mogła doczekać się wyniku. A ten był niezły, chociaż nie idealny – pierwszy złodziej stracił część palca wskazującego. To mogło zmusić go do zmiany ścieżki zawodowej. Ale nie musiało. Zawsze mógł przejść rehabilitację i nauczyć się pracować pozostałymi palcami. Dlatego zmodyfikowała mechanizm pułapek i… bingo! Dziś była świadkiem prawdziwego sukcesu. Przy dwóch uszkodzonych palcach kieszonkowiec mógł pożegnać się z dotychczasową karierą. Co prawda żałowała torebki, w końcu była droga i miała posłużyć jej nieco dłużej, ale dla uczucia satysfakcji, które właśnie ją przepełniało – było warto, uznała.
Na Polu Mokotowskim zatrzymała się przez chwilę pod wielkim kasztanowcem. Jakimś cudem o tej porze roku znalazła cztery dorodne kasztany. Schowała je do wewnętrznej kieszeni kurtki, obok komórki i portfela. Zamierzała wsadzić je do doniczki i sprawdzić, czy coś z nich wyrośnie. A jeśli tak, to czy uda się małe rośliny utrzymać przy życiu i zamienić w drzewka bonsai. Czytała o tym w jakimś poradniku, ale podchodziła do tych rewelacji sceptycznie. Z drugiej strony, nie mogła tego nie sprawdzić – co jeśli autor poradnika napisał prawdę? Posiadanie bonsai od zawsze było jej marzeniem. Najlepiej takiego wysianego samodzielnie. Kwestia tego, gdzie bonsai miałoby rosnąć, była drugorzędna, choć wszystkie parapety w jej mieszkaniu były zastawione roślinami i nawet w przybliżeniu nie była w stanie podać ich liczby. Ale kupowanie nowych odmian i rozmnażanie tych, które już miała, było jak nałóg, nie mogła się powstrzymać. Zresztą był to jej jedyny nałóg, więc nawet nie próbowała.
Myśl o drzewku bonsai odciągnęła na chwilę jej uwagę od obciętych palców kieszonkowca. Ale tylko na chwilę. Gdy wróciła pamięcią do wydarzenia sprzed kilkunastu minut, satysfakcja z zemsty ponownie przyjemnie ją rozgrzała, niczym kubek herbaty z sokiem malinowym.
Dotarła do drzwi i wsadziła klucz do zamka. Dał się przekręcić tylko raz, co oznaczało, że Michał był w środku. Znalazła go w kuchni – siedział przy drewnianym stole i pracował na laptopie. Uniósł głowę na jej widok.
– Wyjątkowo późno wróciłaś. – Przyjrzał się jej baczniej.
– Byłam u Doroty – skłamała. Miała nadzieję, że nie dowie się, co stało się dzisiaj w autobusie numer 175. Po ostatniej kłótni dokładniej chowała swój mały warsztat pułapkarski i wyciągała go tylko wtedy, gdy miała pewność, że Michał nie przyjdzie.
Michał Łazowski był policjantem, z którym spotykała się od wielu miesięcy. W ostatnich tygodniach ich związek nabrał rozpędu do tego stopnia, że teraz prawie ze sobą mieszkali. Kiedy opowiedziała mu o dłoni pierwszego kieszonkowca, Michał wpadł w szał.
– Nie możesz obcinać ludziom palców, przecież to jakiś obłęd. Naprawdę tego nie widzisz? – prawie krzyczał.
– Od kiedy to stoisz po ich stronie? Dranie dostają to, na co zasłużyli. Wiesz, ilu ludzi wpadło przez nich w kłopoty? Nie tylko finansowe. Powinno się im obcinać ręce, a nie palce! – Nie była dłużna.
– W dupie mam ich braki anatomiczne. Wkurzasz mnie, bo za dużo ryzykujesz. Co jeśli cię złapią?
– Pokaż mi paragraf, który zabrania przewożenia pułapek na myszy w środkach transportu publicznego. No pokaż!
– Zachowujesz się jak dziecko. Miałaś nie zwracać na siebie uwagi, a ty robisz coś wręcz przeciwnego. Najpierw ameba, a teraz to. Narażasz na niebezpieczeństwo wszystko, nad czym ciężko przez ostatnie lata pracowałem. Przestań!
Marta przewróciła oczami, choć dobrze wiedziała, dlaczego się tak wściekał.
Oboje byli częścią nieformalnej organizacji, która zajmowała się likwidacją niebezpiecznych przestępców, takich, z którymi nie radził sobie system sprawiedliwości. Robili to po cichu, stwarzając pozory przypadkowości lub zgonów z przyczyn naturalnych. Michał „zwerbował” ją po akcji z seryjnym mordercą, nazwanym przez dziennikarzy „Bestią z Mokotowa”. Doskonale pamiętała jego słowa: „Wielu z tych przestępców miało już procesy i siedziało w więzieniach, ale zostało wypuszczonych. Na przykład za dobre sprawowanie. Wychodzą i są jeszcze gorsi. Więzienie ich degeneruje. Uczy nowych technik, dostarcza wspólników i daje większe możliwości. Niektórych po prostu nie da się zresocjalizować. Urodzili się, by szkodzić. To zwyrodnialcy i sadyści. W imię czego mamy to tolerować? Patrzeć na cierpienie rodziców, którzy tracą przez nich dzieci? Na krzywdę dzieci pozbawionych rodziców? Włóż jedno zgniłe jabłko do skrzynki, a za chwilę pogniją i inne. Dlatego szukamy tych zgniłych jabłek i pozbywamy się ich, zanim zaszkodzą reszcie. Znajdziesz wśród nas ludzi w każdym wieku i różnych zawodów. Większość nie uczestniczy aktywnie w tropieniu przestępców. Tym zajmujemy się my, policjanci. Kiedy znajdziemy kogoś takiego, szkodnika, uruchamiamy naszą sieć. Pamiętaj, że przestępcy również muszą jakoś funkcjonować – kupują jedzenie, naprawiają samochody, leczą się… Jesteśmy porozumieniem ludzi, którzy wyleczyli się ze złudzeń, że prawo, policja i sądy są w stanie skutecznie eliminować i rozliczać zło. Dlatego sami wymierzamy sprawiedliwość i przywracamy porządek”.
Od słów Łazowskiego nazwała członków organizacji Wyleczonymi, choć ten upierał się, by nie używać żadnych nazw – w jego opinii powinni pozostać bezimienni. I niewidzialni.
– Co słychać u Doroty? – Michał ciągle się jej przyglądał. Czasami miała wrażenie, że czyta w jej myślach.
– Jak to u Doroty. Dziecko, pies, Leszek. Myślę, że w takiej właśnie kolejności. – Już od tygodnia nie rozmawiała z przyjaciółką, ale życie Doroty było spokojne i poukładane. A o każdej rewolucji miała w zwyczaju natychmiast ją informować. No, prawie każdej.
Michał przestał jej ufać, czuła to. Co gorsza, miał ku temu powody. Pierwszy nazywał się Daniel Schulz i był mordercą gwałcicielem, hospitalizowanym kilka miesięcy temu na jej oddziale. Marta zaraziła go śmiertelnie niebezpiecznym i rzadkim gatunkiem ameby o nazwie Naegleria fowleri. Tak rzadkim, że nikomu nie przyszłoby do głowy przeprowadzać badań w kierunku jego obecności w organizmie. Powód zgonu Schulza miał na zawsze pozostać tajemnicą. Taki był plan. Ale Marta zmieniła ustalenia, rozpoznając przyczynę zapalenia mózgu Schulza i pisząc na temat negleriozy artykuł naukowy. Artykuł zdobył rozgłos i sporo cytowań, przybliżając Martę do upragnionej habilitacji. Schulz, zwany Niuchaczem, zmarł i wydawało się, że upiekła dwie pieczenie przy jednym ogniu. Do czasu. Pewnego dnia policja otrzymała anonim z informacją, że Niuchacz został amebą zarażony celowo przez Martę. Autor nie podawał żadnych szczegółów, zarzuty były absurdalne, a fakt, że list był niepodpisany, nie dodawał mu wiarygodności. Dlatego Michałowi łatwo przyszło zniszczenie go, bez nadawania sprawie biegu. Ale tak naprawdę oboje wiedzieli, że siedzą na minie – ktoś podejrzewał Wolską i mógł w nią uderzyć po raz kolejny. To była tylko kwestia czasu.
Teraz znowu zachowywała się nierozsądnie, obcinając palce kieszonkowcom. Jeśli jej nazwisko zacznie przewijać się w policyjnych dokumentach zbyt często, nawet Michał nie będzie w stanie jej pomóc. Zdawała sobie z tego sprawę, ale nie potrafiła się powstrzymać. Wymierzanie sprawiedliwości uzależniało jak narkotyk. Zaczęła naprawiać świat i przywracać go do pożądanego stanu. Takiego, w którym to źli boją się dobrych, a nie odwrotnie. Szkoda, że Michał tego nie rozumiał.
Podeszła do niego i przytuliła się do jego pleców. Odwrócił głowę i pocałował ją w policzek. W policzek?! Urażona zmrużyła oczy, a jej ręce zaczęły schodzić coraz niżej i niżej. Poczuła, jak jego mięśnie naprężają się pod bluzą. Zadowolona z efektu nadała dłoniom nowy kierunek. Jęknął.
– Marta, naprawdę muszę dokończyć ten syf. – Delikatnie odsunął jej dłoń i wskazał głową otwarty arkusz Excela. – Ale zostało mi już niewiele. Obiecuję, że za chwilę skończę i wyciągnę od ciebie, co tak naprawdę robiłaś. Wypróbuję na tobie moje nowe metody śledcze – ostrzegł.
– Wszystkie? – Ugryzła go delikatnie w ucho.
– Większość.
– Kajdanki też? – spytała z szelmowskim uśmiechem.
– Od tego zaczniemy – roześmiał się.
– No skoro tak, to zgoda. – Zachowała powagę i pogłaskała go po głowie. Od kiedy awansował, pracował jeszcze więcej, choć wcześniej już i tak ocierał się o pracoholizm. Nie narzekała, sama zwolniła tempo pracy dopiero kilka tygodni temu. Na dodatek w sposób wymuszony przez okoliczności.
Wzięła prysznic i otworzyła swój laptop. Tak jak się spodziewała, w skrzynce mailowej znalazła kilkanaście nowych wiadomości. Od czasu, kiedy opublikowała artykuł na temat negleriozy, jej elektroniczna skrzynka pękała w szwach. Otrzymywała e-maile nie tylko od kolegów naukowców, ale również od dziennikarzy i zwykłych ludzi, zaniepokojonych groźbą zarażenia amebą zjadającą mózg.
I nic dziwnego. Naegleria fowleri to pierwotniak wolno żyjący w słodkich i ciepłych wodach jezior. Do zarażenia dochodzi wówczas, gdy pasożyt zostanie wciągnięty przez nos – zwykle przypadkowo, podczas pływania lub zabawy w wodzie. Zakażenie kończy się najczęściej śmiercią – nie istnieją leki, które mogłyby skutecznie leczyć negleriozę. Na szczęście w Polsce obecność Naeglerii udokumentowano wyłącznie w jeziorach w pobliżu Konina, podgrzewanych przez pobliskie elektrownie. Na dodatek nigdy nie stwierdzono żadnych zachorowań wśród ludzi. Aż do lipca tego roku, kiedy zachorował Schulz.
Miesiące poprzedzające chorobę, i w rezultacie zgon, mężczyzna spędził w więzieniu oddalonym o setki kilometrów od Konina. Dlatego wszyscy zachodzili teraz w głowę, w jaki sposób pasożyt znalazł się w jego organizmie. Rozgorzała dyskusja na temat tego, czy problem mógł być poważniejszy, niż dotąd przypuszczano, i czy pasożyt mógł zasiedlać instalacje sanitarne w domach, urzędach czy szpitalach. Marta wraz z pozostałymi współautorami artykułu otrzymała pokaźny grant na prowadzenie badań z tym związanych, ale jak dotąd, wnioski z nich płynące były bardzo optymistyczne – w żadnych z badanych miejsc nie stwierdzono obecności Naeglerii.
Być może wynikało to z faktu, że Schulz zaraził się Naeglerią, inhalując steryd donosowy z butelki, w której zawieszone były pasożyty. Umieszczone tam przez Martę z premedytacją i specjalnie w tym celu wyłowione z Jeziora Gosławskiego.
Odpisała na wiadomości. Zdążyła również podsumować i zamknąć kolejny z raportów, dotyczący badania instalacji wodnej w jednej z dzielnic Konina. Raporty kończyła zdaniami, które zawsze brzmiały podobnie: „Nie znaleziono dowodów na obecność pasożyta Naegleria fowleri, ale ze względu na realne i poważne zagrożenie zdrowia i życia osób korzystających z instalacji wodno-kanalizacyjnych wskazane jest poszerzenie zakresu geograficznego badań”. Grant był całkiem przyzwoity i pozwalał jej wyrównać domowy budżet po tym, jak ograniczyła liczbę dyżurów w szpitalu. Miała nadzieję, że dzięki umiejętnemu podsycaniu poczucia zagrożenia źródełko grantowe nieprędko wyschnie.
Przerwała pracę dopiero wówczas, gdy usłyszała znaczące chrząknięcie. Podniosła głowę. W progu stał Michał, huśtając kajdankami zawieszonymi na dwóch palcach. Wybuchnęła śmiechem i zamknęła komputer.
W dyżurce lekarskiej oddziału chorób zakaźnych Warszawskiego Szpitala Klinicznego im. Wandy Błeńskiej panowała duszna atmosfera. I to bynajmniej nie jedynie za sprawą popsutych kaloryferów, których od kilku tygodni nie sposób było wyregulować.
Wszystko zaczęło się od odejścia ze szpitala doktor Zawady, która zmieniła pracę i przyjmowała teraz prywatnych pacjentów w niepublicznej przychodni. Praca i dyżury zostały rozdzielone między pozostałych lekarzy, zatrudnionych na oddziale. Oznaczało to, że pracy, której zawsze było dużo, zaczęło być jeszcze więcej. Po Zawadzie z pracy w szpitalu zrezygnował doktor Nowacki. Już dawno osiągnął wiek emerytalny i któregoś dnia po prostu oznajmił wszystkim, że ma dość wojen o to, kto weźmie którego pacjenta lub jaki dyżur, i że chce sobie wreszcie trochę pożyć. Tym sposobem pracy zrobiło się zdecydowanie za dużo.
Początkowo nic nie zapowiadało katastrofy. Po wakacyjnej aferze z Volandą, lekiem stosowanym w profilaktyce zakażenia HIV, w obowiązkach ordynatora zawieszono Tomasza Czechowskiego, zwanego przez wszystkich Starym. Zastąpił go właśnie Adam Nowacki, bardzo doświadczony lekarz, który świetnie radził sobie również w funkcjach administracyjnych. Przez chwilę relacje między pracownikami oddziału stały się życzliwe, a praca całkiem znośna. Jednak Staremu nie udowodniono przyjmowania łapówek ani żadnych innych nielegalnych działań, o które był oskarżany, więc decyzją pani dyrektor Kujawiak-Pachciarz został przywrócony na dotychczasowe stanowisko. Dla Bogu ducha winnego Nowackiego, na którym Stary zaczął odgrywać się za „kradzież stanowiska”, był to dodatkowy bodziec do tego, by pójść wreszcie na zasłużoną emeryturę.
Po jego odejściu Stary próbował rozdzielać dyżury „sprawiedliwie”, to znaczy tym, których nie znosił, przydzielał ich znacznie więcej niż reszcie. Tym sposobem „obdzielona” została Marta Wolska, na którą Stary reagował wręcz alergicznie po tym, jak nie dopisała jego nazwiska do autorów artykułu o pierwszym przypadku negleriozy w Polsce. Marta już wcześniej dyżurowała więcej, niż powinna, ale kiedy w październiku liczba przepracowanych przez nią godzin przekroczyła trzysta, powiedziała dość. Któregoś dnia po prostu poszła do biura kadr i wypowiedziała klauzulę opt-out. Zgodnie z prawem lekarz w Polsce może pracować maksymalnie 48 godzin tygodniowo, wliczając w to dyżury. Jeśli chce pracować więcej, musi podpisać specjalną zgodę, zwaną właśnie klauzulą opt-out. Choć „chce” bywa w tym przypadku pojęciem bardzo względnym. W praktyce takie zgody wymuszane są przez przełożonych na rozmaite sposoby: nagrodami, karami, zachętami czy wreszcie – zwykłym mobbingiem. W przypadku Marty nie działał już żaden z nich. Była na skraju wytrzymałości fizycznej i po prostu było jej wszystko jedno. Dla kolegów z oddziału ta wiadomość oznaczała jednak, że muszą rozdzielić między siebie ponad sto dodatkowych godzin pracy miesięcznie. Koleżeńskie, do tej pory, układy zaczęły nagle sypać się i pruć. Starzy znajomi patrzyli na siebie wilkiem, a kłótnie potrafiły wybuchać o każdy szczegół. Najczarniejszą owcą była jednak Marta, której starano się „przemówić do rozumu” argumentami w rodzaju: „przecież sytuacja jest ciężka, musi pani wspomóc kolegów”, „jeśli nie podpisze pani opt-out, będziemy musieli zamknąć oddział” czy też „przecież składała pani przysięgę Hipokratesa, czy pacjenci nic dla pani nie znaczą?”. To ostatnie bardzo ją rozbawiło. Nie omieszkała przypomnieć pani dyrektor Kujawiak-Pachciarz, że przysięgę Hipokratesa składano w starożytności, a współczesnych polskich lekarzy obowiązuje Przyrzeczenie Lekarskie. I nie było w nim ani słowa na temat pracy ponad siły. Po tylu latach dyrektorowania szpitalowi mogła nauczyć się chociaż tego. Nauczycielka matematyki ze szkoły podstawowej w Grójcu swoją synekurę zawdzięczała mężowi politykowi, który zmieniał partie jak rękawiczki, w zależności od bieżącej sytuacji politycznej. Dzięki temu żona była „nie do ruszenia”, choć na zarządzaniu szpitalem znała się tak, jak Marta na gramatyce języka hindi.
A pacjenci znaczyli dla niej wiele. Tyle że „dobry lekarz to żywy lekarz”, więc Marta zamierzała zacząć wreszcie dbać o własne zdrowie. Opt-out był krokiem właśnie w tę stronę. W ubiegłym roku była na pogrzebie kolegi ze studiów, kardiologa, który zmarł na zawał serca, osierocając dwójkę małych dzieci. Jego grafik pracy przypominał grafik Marty. Nie zamierzała skończyć jak on.
Tego ranka temperatura w dyżurce wyniosła trzydzieści dwa stopnie. Ktoś przyniósł z domu termometr pokojowy, żeby mierzyć ją i zapisywać. Lekarze mieli nadzieję, że dokumentowanie awarii wpłynie na Biuro BHP, a to z kolei przyśpieszy tempo usuwania usterki. Mylili się. Kaloryfery zepsuły się na amen i technicy szpitalni nie potrafili sobie z nimi poradzić. Czekano na jakieś specjalne części z Francji, potem na firmę, która zna się na takich sprawach, aż wreszcie nie wiadomo na co – prawdopodobnie na wiosnę i koniec sezonu grzewczego. Tymczasem w dyżurce było gorąco jak w szklarni i odpowiadało to wyłącznie storczykom rosnącym na parapetach. Spoceni lekarze pościągali fartuchy i siedzieli teraz w bawełnianych podkoszulkach. Normalnie otwarto by okna, ale jakiś czas temu niektóre z nich zaczęły szwankować i nie udawało się ich domknąć. Rozwiązaniem, zamiast wymiany, okazało się zabicie ich gwoździami. Przy okazji zamknięto na amen również sprawne okna – tak na wszelki wypadek, gdyby lekarzom wpadły do głowy jakieś głupie pomysły typu wietrzenie.
– Na miłość boską, niech ktoś wybije szybę, nie wytrzymam tego dłużej! – płaczliwym głosem zawołała doktor Makowska. Siedzący najbliżej doktor Hołowacz otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale nie zdążył, bo do dyżurki wkroczyły dwie dziarskie kobiety po sześćdziesiątce.
– My do pana. – Skierowały się w stronę Hołowacza. – O mamę chciałyśmy zapytać. Kiedy będzie wychodzić?
– Przecież wczoraj z paniami rozmawiałem, mama jest w ciężkim stanie. Ma rzekomobłoniaste zapalenie jelit, sprawdzamy, czy nie wystąpiła niedrożność. Włączyliśmy wankomycynę. Na dodatek przestały pracować nerki i mama prawie wcale nie oddaje moczu. Musimy pomyśleć o dializach…
– Czyli jest nadzieja, że nie wróci na święta do domu? Bo planujemy wyjazd.
Kiedy kobiety wyszły z dyżurki, do środka zaczęły napływać tabuny kolejnych krewnych. Normalnie drzwi pozostawały zamknięte, ale ze względu na temperaturę dziś pozostawiono je otwarte na oścież. Były jak zaproszenie do wejścia.
– Proszę państwa, informacji o pacjentach udzielamy od godziny trzynastej, na zewnątrz przecież wisi karteczka. Dajcie nam pracować. – Doktor Makowska bezceremonialnie wyprosiła wszystkich za drzwi i zamknęła je na zamek magnetyczny. – Noż kurwa, pierdolę taką robotę. Do wyboru mam albo się roztopić, albo zamienić w rzecznika prasowego, bo nikt nie rozumie, że nie mogę jednocześnie opowiadać o stanie mamusi, sprawdzać jej wyników w systemie, modyfikować jej zleceń i dzwonić po kardiologa, żeby ubłagać go o konsultację. A takich mamuś mam trzynaście.
Po zamknięciu drzwi powietrze stężało jak stal, niezmącone żadnym powiewem z korytarza. Lekarze starali się nie zapaść w hibernację podczas przeglądania wyników badań i czytania informacji dyżurowych przed odprawą z ordynatorem. Ciszę przerwał nieprzyjemny brzdęk klamki, a do środka wbiegł doktor Kurek.
– Słyszeliście? Jakąś Ukrainkę będą nam na oddziale zatrudniać! – wykrzyknął podekscytowany.
– Jaką Ukrainkę? – zdziwiła się doktor Korecka.
– Normalną, z Ukrainy. Właśnie się od Ireny dowiedziałem. – Doktor Kurek miał „potajemny” romans z Ireną Kowalską, która pracowała w sekretariacie dyrektorki. Potajemny, bo wiedzieli o nim wszyscy z wyjątkiem pani dyrektor. Dzięki Irenie Jerzy Kurek był najlepiej poinformowanym lekarzem w szpitalu.
– Ale że z Ukrainy… – żachnął się doktor Hołowacz.
– Masz coś do Ukraińców, Łukasz? – z ostrzeżeniem w głosie spytała doktor Olszewska.
– Nie, ale u nich wszystko można na bazarze dostać. Dyplom lekarza też.
– Nie opowiadaj głupot!
– Poważnie. W poradni mam takiego jednego pacjenta, który bardzo mnie polubił. Powiedział, że ma firmę zajmującą się kupowaniem ukraińskich praw jazdy dla Polaków, którzy nie mogą egzaminu z prawka zdać. I jeżeli mam dzieciaka, który będzie starał się o prawo jazdy, to żebym sobie nawet głowy nie zawracał kursami, tylko od razu do niego uderzył. Lewe ukraińskie prawko kosztuje niecałe tysiąc euro, a ile stresu na egzaminie oszczędza. Zniżkę mi obiecał. Z takim ukraińskim dokumentem dzieciak pojeździ parę miesięcy po Polsce, a potem automatycznie wymienia się je na polskie prawo jazdy.
– Przecież to jakieś bzdury! – zaprotestowała doktor Olszewska.
– Też tak pomyślałem, ale okazuje się, że prawda. Gwarantuje to Konwencja Wiedeńska o ruchu drogowym, która nakazuje wzajemne respektowanie dokumentów.
Lekarze wyjęli telefony i zaczęli sprawdzać te sensacje w Internecie. Faktycznie, była to prawda. Na dodatek firm, które oferowały podobne usługi, było w sieci na pęczki. Przez moment w dyżurce zapanowała cisza.
– Ale że dyplom lekarza też… W to nie uwierzę… – Doktor Olszewska w zadumie pokiwała głową, ale nikt nie podjął tematu.
Marta była pewna, że do godziny trzynastej wszyscy w szpitalu będą już wiedzieć, że na oddziale zakaźnym rozpocznie pracę Ukrainka, która swój dyplom kupiła na bazarze w Żytomierzu. W końcu nic nie podróżuje szybciej niż plotka, zwłaszcza w takich mikrokosmosach jak „Błeńska”.
Atmosferę skupienia przerwało wejście ordynatora.
– O Boże, jak tu gorąco macie. Weźcie wreszcie coś z tym zróbcie. Tu się nie da pracować! – Powachlował się scenicznie połą fartucha. Posłali mu niechętne spojrzenia, ale nikt nie odezwał się słowem. Wszyscy się go bali. Stary był jak karaluch, potrafił uciec z każdego tonącego okrętu, a jednocześnie utopić swoich wrogów. Sądzili, że afera z lekiem Volanda pogrzebie go raz na zawsze – został przecież nagrany, a nagranie publicznie ujawniono. Z jakiegoś powodu wrócił jednak na dawną pozycję ordynatora i konsultanta wojewódzkiego. Odwołano go jedynie z funkcji przewodniczącego Towarzystwa Naukowego Chorób Zakaźnych, ale wyłącznie dlatego, że na nagraniu obraził pozostałych członków, nazywając ich idiotami.
Rozpoczęli odprawę, ale jej nie dokończyli. Stary oznajmił, że nie jest w stanie skupić się na tym, co jest czytane, kiedy pot zalewa mu oczy. Powiedział, że zawiesza poranne odprawy do czasu, kiedy „naprawicie te pieprzone kaloryfery”.
Kiedy wyszedł, Marta ruszyła na samotny obchód. Rozpoczęła go od sali numer osiem. Leżał tam Łukasz Żabkowski, dwudziestodwulatek ze świnką – chorobą wirusową, która w normalnych okolicznościach nie wymaga hospitalizacji. Ale nic, co miało związek z Żabkowskim, nie było normalne. Przyjęto go na oddział zakaźny z obustronnym powiększeniem ślinianek: były tak bolesne i nabrzmiałe, że pacjent nie mógł przyjmować żadnych pokarmów doustnie. Do tego, co było niepokojące, trafił do szpitala z zapaleniem obu jąder i wysoką gorączką. Na dodatek porozumiewanie się z nim przypominało próby komunikacji międzygatunkowej albo nawet międzygalaktycznej. Marta wolała upewnić się, że nie ma do czynienia z infekcją ośrodkowego układu nerwowego. Na szczęście płyn mózgowo-rdzeniowy, który pobrała, wrócił czysty – oryginalność Łukasza Żabkowskiego wynikała z faktu bycia sobą, a nie ze zmian wywołanych wirusem świnki.
Leczenie zaczęło wreszcie przynosić efekty, co widać było również po tym, że w ostatnich dniach pacjent zgłaszał litanię skarg, miał mnóstwo pytań i zrobił się naprawdę nie do wytrzymania. Marta oceniła, że był gotowy do wypisu.
– Dzień dobry, jak się pan dzisiaj czuje? – spytała na powitanie.
– To pani powinna wiedzieć. Tyle już tu leżę… – odpowiedział z pretensją w głosie. Marta zdecydowanie wolała, kiedy nie mógł mówić z powodu obrzęku ślinianek.
– Na szczęście to już końcówka. Na jutro zaplanowałam pana wypis.
– Na jutro?! Ale ja się ciągle beznadziejnie czuję. Właściwie to coraz gorzej. Nic mi nie pomaga. Mam podejrzenia, że źle mnie tu leczycie. Pewnie na coś innego. To się często zdarza w polskich szpitalach. Być może wynika to z błędów edukacyjnych na studiach medycznych. Chciałbym w tej sprawie rozmawiać z pani przełożonym.
– Rozmawiał pan. Wczoraj.
– Jak to? Który to?
– Ordynator. Był u pana na obchodzie. Badał pana.
– Ten cham?
W tym akurat z Żabkowskim się zgadzała. Ale nie zamierzała iść tą drogą.
– A mówienie o kimś w ten sposób, na dodatek o lekarzu, który pomógł panu dojść do zdrowia, jest czym? – spytała przekornie.
– Dojść do zdrowia? – Nie załapał riposty. – Pani chyba żartuje. Przecież właśnie powiedziałem, że do żadnego zdrowia nie dochodzę. Wprost przeciwnie. Jestem coraz bardziej chory. Z wami rozmawiać to jak ze ścianą.
Marta westchnęła. Powoli traciła cierpliwość.
– To jeszcze raz. Jak się pan czuje i czy coś pana boli?
– Beznadziejnie się czuję, już mówiłem. Źle widzę.
– A wcześniej dobrze pan widział? – spytała, bo zauważyła, że Żabkowski nosił okulary.
– Kogo?
– Co kogo?
– Kogo źle widziałem? Kogo?
„Misia gogo”.
– Powiedział pan, że źle widzi. Przy czytaniu? Patrzeniu w dal? Co dokładnie się dzieje? – wyjaśniła, choć zamiast tego miała ochotę sięgnąć po butelkę wody mineralnej stojącej przy jego łóżku i porządnie walnąć go w łeb.
– Tak.
– Tak przy czytaniu, czy tak przy patrzeniu w dal?
– Jedno i drugie.
– A niech pan zasłoni lewe oko – poleciła.
– Które to? – odpowiedział pytaniem, z wyraźną pretensją w głosie.
– Wie pan co? Już nieważne. Poproszę okulistę, żeby pana obejrzał. – Dziś na oddziałach konsultował Jacek Sobótka, okulista, którego Marta znała jeszcze ze studiów i którego szczerze nie cierpiała. Ten dopiero był chamem. Prawie żałowała, że nie zobaczy tej konsultacji. Zanosiło się na starcie Godzilli z King Kongiem. – Zrobimy też kontrolę badań.
– Jeszcze dermatologa bym chciał.
– Po co panu dermatolog?
– Żeby mi znamiona obejrzał. Bo ja pochodzę z rakotwórczej rodziny.
„Zdążyłam zauważyć”.
– Do dermatologa pójdzie pan sobie w swojej przychodni. Tutaj leży pan z innego powodu.
– A co z moją głową?
– Co z nią? – spytała Marta, choć dobrze wiedziała, co było z nią nie tak.
– Boli.
– Gdzie?
– W środku. To znaczy w człowieku. Tak jakby trzon mózgu. Na dodatek ból promieniuje do pięty Achillesa.
– Och, skoro z trzonu mózgu promieniuje do pięty Achillesa, to dobry znak, nie ma się czym martwić. Poboli i przejdzie. Poproszę pielęgniarki, żeby przyniosły panu paracetamol. – Żabkowski z obrażoną miną pokiwał głową na znak zgody. Nie dostrzegłby sarkazmu, nawet gdyby ten gryzł go w piętę Achillesa.
Z ulgą opuściła salę numer osiem. W planach miała jeszcze obchód u dziesięciu innych swoich pacjentów. Na szczęście z pozostałymi kontakt logiczny był znacznie łatwiejszy. Włączając w to dziewięćdziesięciolatkę z chorobą Alzheimera, przyjętą wczoraj z powodu półpaśca.
Reszta dnia w szpitalu minęła bez większych zgrzytów i niespodzianek. W gabinecie lekarskim przez cały czas panowała nietypowa cisza. Praca nad wypisami, przyjęciami i sprawdzaniem wyników pacjentów przerywana była jedynie okazjonalnymi komentarzami na temat ukraińskich lekarzy oraz opowieściami o losach kolegów, którzy sami zdecydowali się na emigrację na Zachód. Wszystkie z tych historii kończyły się tak samo, niezależnie czy Maciek, Kasia czy Mirek wyjechali do Anglii, Francji czy Szwecji: właśnie w tej chwili każde z nich kupowało wysepkę na Małych Antylach, gdzie zamierzało spędzić dostatnią emeryturę. Marta miała już dosyć słuchania tych bzdur, więc skupiła się wyłącznie na pracy. Od pewnego czasu atmosfera w dyżurce stała się nie do zniesienia. Właściwie nie była już pewna, czy wolała słuchać Żabkowskiego, czy kolegów.
Z oddziału wyszła prawie o czasie, jedynie dziesięć minut później, niż powinna. Dyżurował Tomasz Nowaczyk, nowy rezydent, z którym pracowała kiedyś przez kilka tygodni jako zastępczy kierownik specjalizacji i którego nadal nazywała Młodym. Po starej znajomości zrzuciła na niego kilka niedokończonych spraw. Normalnie tego nie robiła, ale Młody tak entuzjastycznie garnął się do roboty, że aż sam się o to prosił. Poza tym radził sobie zaskakująco dobrze, więc od czasu do czasu warto było utrzeć mu nosa.
Na zewnątrz lało. Wyglądało na to, że listopadowe słońce, które do wczoraj rozpieszczało warszawiaków, samo przeniosło się gdzieś na Antyle. Marta otworzyła parasol i ruszyła przed siebie, choć nie było to łatwe. Przez miasto przepływały rzeki wody – skutek niewydolności miejskiego systemu kanalizacyjnego odprowadzającego wodę ze studzienek deszczowych. Problem narastał od lat, ale jak dotąd nikt nie zdołał sobie z nim poradzić. Przez głowę przemknął jej pomysł, by wpuścić tam Naeglerię – może ameba przyśpieszyłaby prace modernizacyjne. Poza tym związane z tym badania i granty mogły raz na zawsze uwolnić ją od konieczności dyżurowania… Szybko skarciła się za to w myślach – Naegleria zbyt często przychodziła jej ostatnio do głowy jako sposób na rozwiązywanie problemów.
W wejściu do kamienicy minęła swoją sąsiadkę, panią Marię. Razem z koleżanką pędziła do kawiarni na Nowym Świecie, na koncert fortepianowy. Po tym, jak zapisała się na uniwersytet trzeciego wieku, pani Maria prowadziła tak intensywne życie towarzyskie, że Marta mogła jej tylko pozazdrościć.
Kiedy włożyła klucz do zamka, dał się przekręcić tylko raz. Ze zdziwienia uniosła brwi – nie było jeszcze siedemnastej, Michał nigdy nie wracał do domu tak wcześnie.
– Czekałem na ciebie – usłyszała, kiedy przekroczyła próg mieszkania. Stał w korytarzu, z założonymi rękami, oparty o ścianę. Wyglądał na wściekłego.
– Też się cieszę, że cię widzę. Coś się stało?
– Okłamałaś mnie.
– A mógłbyś doprecyzować? – Okłamywała go już tyle razy, że nie miała pojęcia, co mógł mieć na myśli.
– Znaleziono torebkę z kawałkami dwóch palców Stefana Tokarza. To kieszonkowiec, dobrze znany policji. W torebce było też dziwne urządzenie, przypominające pułapkę na myszy. Sam Tokarz wylądował wczoraj na chirurgii. Chyba nie muszę dodawać, że te palce raczej mu już nie odrosną.
– Nigdy nie wiadomo. Prace nad komórkami macierzystymi…
– Marta, daj spokój, rozmawiamy poważnie. Obiecałaś, że nie będziesz więcej tego robić.
– Przecież wiesz, że jestem lekarzem. Zawodowo zajmuję się kłamstwem. Nie trzeba było wierzyć. Pretensje możesz mieć tylko do siebie. – Lekceważąco wzruszyła ramionami i zaczęła zdejmować mokrą kurtkę. Wiedziała, że takie zachowanie zdenerwuje go jeszcze bardziej, ale lubiła go prowokować.
Podszedł do niej i chwycił ją za ramiona.
– Narażasz wszystko, nad czym tyle pracowałem. – Domyśliła się, że mówił o Wyleczonych.
– Nad czym oboje pracowaliśmy – poprawiła go. – Zapominasz, że ja też mam w tym swój udział.
– Jesteś tylko trybikiem, nawet nie zdajesz sobie sprawy ze skali tego, co się wokół ciebie dzieje.
– W takim razie mnie uświadom. A nie w kółko tajemnice i niedopowiedzenia. Tak jakbyś mi nie ufał. – Zmarszczyła nos i przewróciła oczami, by podkreślić poziom nadąsania.
– To nie kwestia zaufania – odfuknął. – A nawet jeśli, to właśnie takimi akcjami jak ta udowadniasz, że im mniej wiesz, tym lepiej dla wszystkich.
– Dla wszystkich? Chyba dla ciebie. Jeszcze stałabym się zobowiązaniem, a tych, jak wiemy, nie lubisz. – Sama też ich nie znosiła, ale podkreślanie w rozmowach zawiłości ich wzajemnej relacji, zwłaszcza jeśli temat tych rozmów dotyczył czegoś innego, zawsze wytrącało Michała z równowagi. O to jej chodziło. – Jak się o tym w ogóle dowiedziałeś? Przecież to nie twój wydział – dodała.
– Ta sprawa zrobiła się na komendzie głośna. Jak się domyślasz, Stefan Tokarz nie jest ulubieńcem policji. Chłopaki łapią go i zaraz wypuszczają. Tylko ciśnienie wszystkim podnosi, jak znowu go widzą. Wie, że jest praktycznie bezkarny i śmieje się wszystkim w twarz. W zeszłym roku przesłał „drogiej policji” życzenia bożonarodzeniowe.
– Och, jak miło z jego strony. – Przeszli do kuchni i Marta zaparzyła herbatę z cytryną, imbirem i miodem. Sezon przeziębieniowy był w pełni, a ona stawiała na naturalne metody profilaktyczne.
– Tak, bardzo. No więc po twojej akcji ktoś znalazł w śmietniku torebkę ze znaną ci zawartością. A Tokarz złożył doniesienie. W jego wersji jechał sobie spokojnie autobusem, a jakaś walnięta baba podeszła do niego, chwyciła jego rękę, wsadziła ją do swojej torebki i zrobiła z niego kalekę.
Marta przewróciła oczami.
– Będę miała kłopoty?
– Mogłaś mieć. Nie rozumiem, dlaczego nie pozbyłaś się tej torby w jakimś stosowniejszym miejscu?
– Nie sądziłam, że ten gnojek będzie miał czelność pójść na policję. Sam rozumiesz. Ten pierwszy, któremu uszkodziłam tylko jeden palec, cierpiał w milczeniu. – Podniosła do ust kubek i napiła się herbaty. – Co teraz?
– Nic. Na szczęście padał deszcz i wszystko zamokło. Chodzą słuchy, że chłopaki na wszelki wypadek potrzymali jeszcze torebkę na balkonie dziś rano podczas ulewy. Monitoring w autobusie też nie działał. To znaczy ogólnie działał, ale przestał akurat w czasie całego zdarzenia i żadnego nagrania nie ma. Nikt nie wie, jak wyglądasz. Sprawa beznadziejna. Dla Tokarza, oczywiście.
Marta parsknęła śmiechem.
– To faktycznie nie jest u was zbyt popularny.
– Marta, nie rób tego więcej. – Michał spoważniał.
– Nie będę. Obiecuję. Tym razem mówię serio. Już mi przeszło. – To była prawda. Nie zamierzała więcej powtarzać historii z kieszonkowcami. Zemsta się dokonała. Gniew się ulotnił, pozostał jedynie żal za utraconą pamiątką po babci. – Jesteś dziś wcześniej – zmieniła temat. – Nie mów, że specjalnie po to, żeby opieprzyć mnie za Tokarza?
– Nie jestem wcześniej. Jeszcze nie skończyłem pracy. Wróciłem tylko na chwilę. Tak naprawdę chciałem z tobą porozmawiać o czymś innym. Sprawa Tokarza jest tylko pobocznym wątkiem.
– Skąd wiedziałeś, że będę już w domu?
– Głupie pytanie. Zawsze wracasz o tej porze.
– Nie, dzisiaj wyszłam wcześniej niż zwykle.
– Naprawdę? – zdziwił się. – No to szczęśliwie się złożyło.
„Wyjątkowo szczęśliwie” – pomyślała. Od pewnego czasu zawsze bezbłędnie trafiał w czas i miejsce. Podejrzewała, że zamontował jej aplikację śledzącą w telefonie. Planowała to sprawdzić, ale ciągle zapominała.
– Co się stało? Znowu mam wyleczyć kogoś raz na zawsze? – Nie owijała w bawełnę.
– Nie tym razem. Chcę, żebyś pomogła mi w śledztwie.
– Ja? Tobie? W śledztwie? A to nowość. Normalnie wołami nie sposób z ciebie wydrzeć informacji na temat tych twoich śledztw.
– Chodzi o sprawę, którą właśnie się zajmuję – zignorował jej uwagę. – Dotyczy okoliczności, których do końca nie rozumiem. Chcę, żebyś mi coś wyjaśniła.
– Zaintrygowałeś mnie.
– Czy mówi ci coś nazwisko Rafał Mrozek?
– Rafał Mrozek? TEN Rafał Mrozek? Od przewlekłej boreliozy?
– Ten sam. Kilka dni temu znaleźliśmy go martwego w jego domu. Został uduszony. A dzisiaj w Lesie Kabackim przypadkowy spacerowicz natrafił na ciało Pawła Kruka. Również uduszonego.
– Tego nie znam.
– A nazwa DiagnosisLab coś ci mówi? To sieć jego laboratoriów.
– Paweł Kruk był właścicielem Diagnosis? Ale numer, ktoś wykańcza specjalistów od medycznej fikcji!
Michał spojrzał na nią zaintrygowany.
– Szukam powiązań między Mrozkiem i Krukiem. Branża ich działania rzuca się w oczy zbyt wyraźnie, od początku sądziłem, że może być istotna. O co chodzi? Co to jest medyczna fikcja?
– To gałąź medycyny, która nie istnieje.