Dla ciebie nawet - Krystian Stolarz - ebook + audiobook + książka

Dla ciebie nawet ebook

Stolarz Krystian

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dla ciebie nawet… zjadłbym robaka

Dla ciebie nawet… posprzątałbym swój pokój

Dla ciebie nawet… ukradłbym gwiazdkę z nieba

Dla ciebie nawet… zabiłbym

Naczelnik wydziału kryminalnego policji zostaje zamordowany w brutalny sposób. Jego podopieczni rzucają się w wir śledztwa, aby znaleźć sprawcę. Szczególnie zależy na tym Markowi Barczyńskiemu, który za wszelką cenę pragnie odkryć prawdę. Na co dzień zmaga się z chorobą córki i wiecznym brakiem pieniędzy na jej leczenie. Pomoc oferuje tajemniczy Alfa, ale cena za nią na zawsze odmieni los policjanta.

Rozpoczyna się rozgrywka, w której policjant przekracza granice prawa, a etos i empatia ustępują przed bezwzględnością i brutalnością.

Mięsisty, przepojony autentyzmem kryminał stworzony przez policjanta wydziału kryminalnego, który wie, jak jest naprawdę.

Krystian Stolarz – policjant wydziału kryminalnego, magister prawa, sportowiec amator i miłośnik książek. Prowadzi na Instagramie konto @policjant_czytaipisze, na którym promuje czytelnictwo i recenzuje książki. Dla ciebie nawet jest spełnieniem marzenia o wydaniu własnego kryminału – z dbałością o autentyzm języka, atmosfery panującej w policji i szczegółów śledztwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 237

Oceny
4,4 (296 ocen)
167
88
28
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tessa2022

Nie oderwiesz się od lektury

Widzę, że na Legimi też już sztucznie zawyżane oceny przez osoby będące patronami, recenzentami, a jeszcze nie spotkałam, by ktoś otrzymywane za darmo książki recenzował negatywnie. I nie twierdzę, że akurat ta książka nie zasługuje na pozytywne oceny, tylko że ani na Lubimy czytać ani na Legimi nie chciałabym czytać takich recenzji, a jedynie od bezstronnych osób. Tym bardziej oceny takie nie powinny wchodzić do puli ocen bezstronnych czytelników. Na Lubimy czytać przed chwilą przy jakiejś książce 3 strony ocen pochodzących od stałych recenzentów, ich oceny powinny być oddzielnie, bo zawyżają zawsze oceny książek. Nigdy nie czytam takich recenzji. Teraz wchodzę tu i też na 3 recenzje 2 są od osób, które dostały książki do recenzji. Nie wiem czemu nawet na Legimi zaczyna być coś takiego, mało macie miejsc na swoje recenzje? Jak ktoś dostał egzemplarze przedpremierowe, jest patronem itp, to nie czytał książki na Legimi! Więc dlaczego zamieszcza tu swoje opinie?
Basiura72

Z braku laku…

Dwie gwiazdki na zachętę. Każdy pisarz kiedyś debiutował i niekoniecznie ten pierwszy raz był udany. Za dużo mięsistego języka.. Jeśli ma to być odzwierciedlenie realu, że tak to się w policji na co dzień rzuca mięsem i inne mniej obtczajowe zachowania, to nie dziwne, że z tą sympatią do policji jest tak źle. Nie zachęcił mnie Autor, a raczej zniechęcił do służb mundurowych. W świecie literackim nie trzeba być tak dosłownym, są niuanse, proszę zostawić czytelnikom pole do wyobraźni, a będzie coeaz lepiej. Nieźle jak na debiut, choć lekturę zmęczyłam. Powodzenia i proszę kontynuować.
KEmiliaM

Nie polecam

na 170 str. poddałam się, nie dla mnie,
30
kakasia

Nie oderwiesz się od lektury

Jest to istny 🔥 Autor wymalował nam taką bombę tym debiutem że długo normalnie nie popatrzę w stronę kryminałów 😉
30
Pszczola94

Nie oderwiesz się od lektury

Poczatek książki i liczba nazwisk trochę mnie przeraziła, ale po kilku stronach przepadłam. Świetna książka, którą czyta się ciągiem i nie można się oderwać. Z niecierpliwością czekam na kolejną☺️
20

Popularność




Copyright © Krystian Stolarz, 2024

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce

fot. archiwum M. Banachowicz

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Renata Bubrowiecka

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8352-710-9

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Przedmowa

Książka ta jest spełnieniem jednego z moich największych marzeń. Od ośmiu lat jestem policjantem i choć w perspektywie całej służby to doświadczenie może się wydawać nieduże, i tak czuję się już zawodowo wyeksploatowany. Nie zliczę trupów, które widziałem, bójek, które stoczyłem – czasami nawet o własne życie – wypadków drogowych, jakie analizowałem, brutalnych interwencji i świadectw wynaturzeń ludzkich, jakie obserwowałem.

W moim zawodzie ważne jest, aby znaleźć sposób na zrzucenie z siebie stresu i trudów dnia. Właśnie dlatego trzymacie w dłoniach moją debiutancką powieść lub słuchacie jej w formie audiobooka. Szybko się okazało, że pisanie jest moim sposobem na oczyszczenie się. Chciałbym też zaznaczyć, że choć nie służą w niej tylko superbohaterowie – o czym także jest moja powieść – policja została stworzona głównie po to, by pomagać. Dlatego postanowiłem, że część pieniędzy ze sprzedaży tej książki trafi do Fundacji dla Dzieci z Chorobami Nowotworowymi „Krwinka”.

To dopiero początek czegoś dobrego.

Prolog

Kto, do kurwy, wypił moje piwo?!

Groza zawarta w tych kilku słowach przebijała się przez zamknięte drzwi pokoju i wypełniała każdy zakamarek dziecięcego świata. Nawet ulubiony kocyk z Kapitanem Ameryką i ciepłe ciało matki nie mogły uchronić chłopca przed tym, co nadchodziło. Zadrżał, a jego anioł stróż natychmiast wzmocnił uścisk.

– Nie bój się, synku.

Pocałowała go w czoło i jej usta po raz kolejny rozpaliły w nim nadzieję. Może dzisiaj nie przyjdzie? Może w końcu znajdzie to przeklęte piwsko? Albo jeszcze lepiej: pójdzie po nie do sklepu, gdzie spotka kolegów i zostanie tam do rana, noc spędzi na ławce w parku lub po prostu w krzakach… Zamknął oczy i jeszcze mocniej ścisnął dłoń matki.

Po chwili usłyszał trzask starej podłogowej deski. Tej deski. Poczuł, jak lodowa kula rośnie w jego gardle. Kiedyś próbował ją naprawić, ale tylko pogorszył sprawę. W końcu skąd kilkulatek miał wiedzieć, jak naprawić podłogę? Gdy tylko odważył się poprosić o pomoc, natychmiast usłyszał, że on nie będzie tracił sił i czasu na takie pierdoły, a argumenty wzmocnił siarczystym ciosem w twarz. Widocznie piwo i mecze piłki nożnej miały pierwszeństwo.

„Masz własny alarm, mój agencie” – powiedziała z uśmiechem. Teraz alarm też go cieszył, choć pomyślał, że za chwilę bardziej przydatny byłby prywatny ochroniarz. Zastanawiał się, ile taki pan może kosztować, i szybko podsumował, że każda cena będzie dla niego za wysoka. Kiedy siedział na łóżku, nie mógł dojrzeć swojego mocno już zniszczonego biurka i wiszącego nad nim plakatu ze Spidermanem. Szkoda. Wydawało mu się, że widok człowieka pająka dodałby mu otuchy, a może nawet trochę odwagi. Niestety, w progu stanął ojciec, który bardziej przypominał złoczyńcę niż jednego z superbohaterów ­Marvela.

– Ostatni raz pytam: gdzie, do kurwy, jest moje piwo?!

Jasnopomarańczowe plamy na jego białym podkoszulku zdradzały, że prawdopodobnie sam wypił cały zapas alkoholu, po czym większość wyrzygał.

– Jarek, nie brałam twojego piwa. Skoczę do sklepu i ci kupię. – Chłopiec słyszał załamany głos matki, która próbowała załagodzić sytuację.

– Nigdzie, kurwo, nie idziesz! Co, już ci się ruchać chce i szukasz wymówki?!

Zrobił kilka kroków w ich stronę.

– Jarek, proszę cię…

– Zamknij mordę!

Teraz spojrzał na syna.

– A może ty, gnoju, wypiłeś moje pierdolone piwo?! Tak cię ciągnie do dorosłego życia, że musiałeś własnemu ojcu zajebać browara?!

Zacisnął zęby i złapał chłopca za prawą rękę. Szarpnął gwałtownie i wyrwał go z objęć matki. Dziecko wydało z siebie ledwo słyszalny jęk, po czym celowo upadło i położyło się plecami na podłodze. Dziesiątki zebranych razów nauczyły chłopca jednego: należało chronić tyłek. Gdy ojciec bił go po twarzy lub żebrach, nie używał całej siły. Pewnie bał się, że ktoś ze szkoły lub znajomych zauważy sińce. Z tyłkiem było inaczej: tam bił najmocniej, jak potrafił. Tego dnia, gdy przewrócił się na rowerze i zbił butelkę bimbru od Więckiewicza, dostał w tyłek tak mocno, że nie mógł usiąść na krześle przez dwa dni. Na szczęście to był piątek i z nikim się nie widział. Cały weekend przeleżał w łóżku, a w poniedziałek mógł już siadać. Nadal czuł ból, ale potrafił go ukryć za ćwiczonym od wielu lat sztucznym uśmiechem.

– Myślisz, że jesteś mądrzejszy ode mnie?!

Wyciągnął ze spodni skórzany pasek.

– Jarek, błagam!

– Odsuń się, kurwo! – ryknął. Z jego ust wyleciały drobinki śliny.

Nie odsunęła się. Pierwszy cios zwalił ją z nóg. Kolejne nie powinny już paść, ale on nigdy nie zatrzymywał się na jednym. Chłopiec patrzył, jak jego anioł stróż otrzymuje kolejne kopniaki. Czemu nie krzyczała? Nie czuła bólu czy nie chciała go denerwować jeszcze bardziej? Dlaczego on nie potrafił jej pomóc? Przecież chciał to wszystko przerwać, wyrzucić go za drzwi i jak najszybciej opatrzyć mamusię! Tymczasem niewidzialna siła wbijała go w podłogę i nie pozwalała mu oderwać się od niej nawet na milimetr.

Mijały kolejne dni, miesiące, a nawet lata – wszystkie pamiętał jak przez mgłę. Ojca zabrało z domu czterech panów, którzy podawali się za policjantów, ale nie mieli na sobie mundurów. Wprawdzie jeden z nich, ten najgrubszy, pokazał mu odznakę, a nawet broń, ale on nie był głupi. Kiedyś widział w internecie, że taką blaszkę i broń można łatwo kupić. Dopiero ładna pani policjant, która była w mundurze, wytłumaczyła mu, że w policji pracują też nieumundurowani policjanci, którzy łapią poważniejszych przestępców. „Mój tata jest takim przestępcą?” – zapytał, patrząc jej prosto w oczy. Nie odpowiedziała. Odwróciła głowę, po czym sięgnęła odruchowo do kieszeni po telefon. Nie wykonała żadnego połączenia, wyglądało, jakby czegoś szukała, ale w końcu schowała urządzenie z powrotem do kieszeni. Chłopak nie zdawał sobie sprawy, że jego ojciec stał się mordercą, a ona nie chciała być tą osobą, która mu to uświadomi.

Pogrzebu też dokładnie nie pamiętał. Skupił się tylko na tym, że nikt nie pozwolił mu zobaczyć się po raz ostatni z mamusią. Mamusia miała odejść do nieba, bo podobno wezwał ją Pan Bóg, a on nie mógł się z nią pożegnać. „Przypomnij sobie sytuację, w której twoja mama była bardzo szczęśliwa i uśmiechnięta, i taką ją właśnie zapamiętaj” – doradził mu starszy mężczyzna, którego nie znał. Później zastanawiał się, dlaczego Pan Bóg mu to zrobił. Przecież on potrzebował jej bardziej. Był za mały, aby poradzić sobie samemu. Nie miał ani pracy, ani pieniędzy. Bał się, że nie będzie go stać na jedzenie i opłacanie rachunków.

Lata spędzone w domu dziecka również pamiętał jak przez mgłę, był wyprany z emocji. W gorszych chwilach kulił się w kącie łóżka i przykrywał kocykiem z Kapitanem Ameryką. Zamykał oczy i próbował przypomnieć sobie jej uśmiech. Za każdym razem widział scenę z festynu, który odbył się w Bytomcu. Motywem przewodnim imprezy było średniowiecze. Nie wiedział, co oznacza to słowo, ale nie musiał wiedzieć. Wystarczyło, że skupiał się na kobietach w długich kolorowych sukniach i mężczyznach w zbrojach. Jeden z tych panów dał mu do potrzymania stalowy miecz. Początkowo miał problem z jego utrzymaniem – myślał, że jest jeszcze za słaby – ale kiedy otrzymał kilka technicznych wskazówek, w końcu udało mu się unieść broń. Nie trwało to długo, ale wystarczająco, aby mama mogła zrobić zdjęcie. „Widzisz, synku? Wszystko jest możliwe. Czasami po prostu musimy dać od siebie trochę więcej niż inni”. Pogłaskała go po głowie. A kiedy zapytał, czy może zostać rycerzem, zapewniła: „Synku, możesz zostać, kim tylko zechcesz. To twoje życie i zaplanuj je tak, abyś zawsze był szczęś­liwy. To ty kontrolujesz swój świat. Zrób wszystko, aby tak zostało”.

Rozdział 1

Ze snu wyrwała go wibracja telefonu. Spojrzał na wyświetlacz i nacisnął zieloną słuchawkę.

– Panu dyżurnemu się trochę nie pojebało? – szepnął, by nikogo nie obudzić.

– Marek, mamy alarm, dawaj do jednostki.

– Kurwa. – Usiadł na krawędzi łóżka i przetarł oczy. – Jeśli to znowu jakieś ćwiczenia… – Nie zdążył dokończyć, bo dyżurny rozłączył się bez słowa. – Kurwa! – powtórzył, tym razem nieco głośniej.

– Wszystko w porządku? – zapytała Amelia, odwracając się w jego stronę.

– Tak, muszę jechać do roboty.

– Uważaj na siebie.

Położyła mu dłoń na plecach, jakby chciała przekazać mu trochę swojej energii. Zamknęła oczy i wróciła do krainy snów. Lubiła do niej wracać.

Przetarł ciężkie niczym ołów powieki. Nie pomagało też klepanie się po twarzy, zagryzanie policzka czy nawet opuszczona szyba. Takie manewry nie zastąpią potrzebnej mu do życia kofeiny, ale nie chciał budzić domowników. Stwierdził, że kawę wypije na komendzie.

Po jakichś dwudziestu minutach wjechał na policyjny parking. Od razu zauważył, że i parking, i budynek komendy tętnią życiem – rzecz niespotykana o drugiej w nocy. Pomyślał, że albo komenda zorganizowała ćwiczenia z przytupem, albo…

Gdy mijał kolejnych prewencjuszy1, nie patrzył im w oczy. Standardowa procedura – młodzi posterunkowi lub sierżanci z góry zakładali, że kryminalny będzie szybciej wiedział, co mogło się wydarzyć. Marek nie miał ochoty tłumaczyć, że jest inaczej. Teraz liczył się tylko łyk gorącej kawy. No, dwa łyki, jeśli wziąć pod uwagę, że poprzedniego dnia pracował piętnaście godzin.

Udało mu się przejść do windy i błyskawicznie uciec na drugie piętro. Wszedł do wydziału, zastanawiając się, czy siekiera z trzech czubatych łyżeczek poradzi sobie z jego brakiem entuzjazmu.

– Kurwa, wreszcie – powiedział Paweł Kruśko, wkładając do kabury waltera. Wyglądał inaczej niż zwykle, znacznie gorzej. – Zbrój się2 i zapierdalamy na glinianki.

– Gdzie reszta?

– Już w terenie. Mam jeździć z tobą. Dawaj.

Czyli jednak nie ćwiczenia – skwitował w myślach Marek.

Poszedł do swojego pokoju po broń i ŚPB3. Kątem oka spojrzał na czajnik elektryczny i ciężko westchnął.

– Gotowy. Masz auto?

Paweł wymownie machnął kontrolką4 od pojazdu i skierował się do wyjścia.

– Ty, a jakaś odprawa czy coś?

– Nie ma czasu, połowa komendy już w terenie. Coś tam wiem, a resztę dyspozycji wyda nam Bandura.

– Czemu Bandura?

– Kurwa, Bary! Nie pierdol tyle, tylko zapierdalaj do auta!

Kruśko nie patrzył na partnera. Ruszał się chaotycznie, dynamicznie i nie do końca z sensem. Cokolwiek się wydarzyło, solidnie nim wstrząsnęło. Auto prowadził też zbyt szybko i niebezpiecznie. Wprawdzie miał włączone bulaje, ale Marek nie chciał ginąć za sprawę, o której nawet nie miał pojęcia.

– Wita… nie żyje… – Ostatnie słowo Kruśko wymówił z trudem.

– Kurwa! Jak?!

– Nie znam szczegółów, ale ktoś zadzwonił na straż, że przy gliniankach pali się samochód. Po zgaszeniu okazało się, że to auto Wity.

Niegdyś glinianki były miejscem schadzek młodzieży: imprezy, alkohol, dragi i seks, ale od momentu, gdy miasto wykopało własny staw i zamontowało wokół niego ławeczki, altany i prąd, wszyscy przenieśli się właśnie tam. Nie dlatego, że nowa miejscówka była lepsza. Po prostu znajdowała się znacznie bliżej. Tym samym znikał problem siedmiu kilometrów do przebycia. Miasto miało w tym swój cel. Po pierwsze, na gliniankach nie było żadnego nadzoru. Dzikie imprezy często zmieniały się w krwawe sparingi i wielu imprezowiczów kończyło z połamanymi żebrami czy wybitymi zębami. Po drugie, rocznie kilku z nich topiło się w resztkach wody i znacznej ilości błota. Za każdym razem takie utopienie kończyło się śledztwem z uwagi na podejrzenie ingerencji osób trzecich. W końcu jak można utopić się w wodzie po kolana? Ostatecznie śledztwa umarzano, a winę zwalano na zbyt duże ilości narkotyków w organizmie denata.

– A sam Wita? – zapytał Marek zszokowany.

– Siedział w aucie. – Paweł zacisnął palce na kierownicy.

– Jaja sobie robisz?!

Miał wrażenie, że to wszystko to jego kolejny dziwaczny sen. Wprawdzie poszedł z problemem bezsenności do policyjnego psychiatry, który nawet przepisał mu jakieś leki na uspokojenie, ale nie zrealizował recepty. Od dwóch miesięcy musiał mocno oszczędzać. Miał ważniejsze rzeczy na głowie, na spokojny sen mógł jeszcze poczekać.

Do glinianek dojechali w niecałe dziesięć minut, już w milczeniu. Marek rozumiał zachowanie kolegi. W końcu Wita był kumplem Pawła, jeśli nie przyjacielem. Spotykali się na imprezach, dojeżdżali razem do pracy, a nawet urlopy spędzali wspólnie ze swoimi rodzinami. Kryminalni często nazywali ich relację „gej party”. Teraz było mu głupio z tego powodu, chociaż zarówno Paweł, jak i Filip nie mieli problemu z takimi żartami. „Jestem hetero, w żyłach czysty testosteron!” – wykrzykiwał często Paweł, machając przy tym rękoma, jakby odganiał stado komarów. Tłumaczył się, że to tekst piosenki jakiegoś polskiego rapera. Wspominał jego pseudonim, ale Marek go nie zapamiętał. W głowie utkwiło mu tylko, że to musiała być jakaś część ludzkiego ciała. Stopa, Pięta, a może Kciuk. Nie słuchał takiej muzyki i nie zamierzał. „Twoja nie narzeka” – dodawał z nonszalancją Wita. Gruby kaliber docinki, ale on i tylko on mógł sobie na to pozwolić. W taki sposób zawsze kończył homoseksualne żarty, bo nikt nie chciał przesadzić, ale podczas jego nieobecności ta granica była brutalnie masakrowana. Wita nigdy się o tym nie dowiedział. Chyba.

Szybko znaleźli miejsce zdarzenia. Trudno było nie zauważyć kilku zastępów straży pożarnej, licznych radio­wozów oraz skorupy jeszcze niedawno niezłego sportowe­go auta. Marek za żadne skarby nie poznałby, że to samochód przełożonego. Patrolowcy na miejscu pewnie znaleźli numer VIN, a sprawdzenie go w bazie dało im informacje o właścicielu. No tak, ale gdzie Wita…

– Kurwa mać!

Odwrócił się w stronę Pawła. Musiał zrobić wszystko, aby jego aktualny partner nie spojrzał na spalone zwłoki przyjaciela. Może i nie była to dla nich nowość, ale śmierć bliskiej osoby miała zdecydowanie większy kaliber.

– Paweł, jedziemy w teren. Nic tu po nas. Naszych jest od najebania.

Złapał go za ramię i pociągnął za sobą. Paweł ani drgnął.

– Chcę zobaczyć – powiedział jakby do siebie.

– Nie chcesz, kolego.

Kruśko spojrzał na Marka, jakby widział go po raz pierwszy. W ogóle cała ta sytuacja ociekała grozą, mrokiem i nutą abstrakcji. Widział, jak kolega porusza ustami, ale nie docierały do niego żadne słowa. Wbił wzrok w techników. Dzieliło ich jakieś czterdzieści metrów, ale i tak zauważył, że jeden zrobił się kompletnie blady. To ten nowy, na przyuczeniu. Wyglądał, jakby za chwilę chciał się pochwalić przed wszystkimi, co zjadł na kolację.

Paweł postanowił ruszyć w ich stronę. Znowu poczuł na ramieniu czyjąś dłoń, ale nie zwolnił kroku. Przeszedł pod policyjną taśmą i stanął kilka metrów od miejsca oględzin. Nie zamierzał utrudniać pracy kolegom, chciał jedynie potwierdzenia.

Przez zapach spalonego plastiku i gumy brutalnie przebijał się odór śmierci. Znał go doskonale. Wielokrotnie wgryzał się w jego ubranie i znikał dopiero w pralce przy dziewięćdziesięciu stopniach prania. Tym razem to nie była woń trzytygodniowego, wysuszonego jak śliwka trupa, lecz ostrawy, lekko kwaśny smród spalonego mięsa. Spojrzał w kierunku pojazdu i poczuł skurcz żołądka. Dwa jajka i łyżka majonezu, które zjadł na kolację, zgodnie przygotowały się do opuszczenia układu pokarmowego w sposób iście widowiskowy. Przełknął ślinę i jęknął cicho. To jedyny dźwięk, jaki był w stanie z siebie wydobyć. Czy to coś, ten skrawek zwęglonego mięsa, to pozostałości po jego najlepszym przyjacielu?

Usłyszał krzyk. Cichy i oddalony. Odwrócił głowę. Świat wokół niego nadal poruszał się swoim tempem. Spojrzał na kolegów, ale żaden nie zareagował. Krzyk narastał, zamieniał się w rozpaczliwy wrzask, wdzierał się w jego uszy i wypełniał głowę. Znów się rozejrzał. Nic. Teraz ten sam krzyk sprawiał mu fizyczny ból. Złapał się za głowę. Jakim cudem tego nie słyszą?!

Zamarł, gdy zrozumiał, że to jedynie wytwór jego umysłu. Przecież spalony trup nie ma prawa wydać z siebie żadnego dźwięku.

– Ej! – zawołał po raz trzeci Bandura.

Paweł potrząsnął głową. Spojrzał na komisarza i zauważył stojącego przy nim Marka.

– Potrzebuję was w terenie. Technicy i prewencjusze tu ogarną.

– Co?

Cisza była ciężka i nieprzyjemna, nie oszczędzała ich barków. Jedno słowo mieściło w sobie tonę smutku i rozpaczy.

– Skąd w ogóle wiemy, że to Wita? Przecież tam leży pierdolony kawał spalonego mięsa! – Odruchowo wskazał głową w kierunku pojazdu. – To może być każdy. – Kruśko nie patrzył rozmówcom w oczy.

– Od kiedy Wita pożyczał komuś auto? – zapytał Bandura.

– Może, kurwa, właśnie od dzisiaj?! – warknął Paweł.

– Patrol pojechał do jego żony. Wita przed dwudziestą drugą wyszedł z domu, mówiąc, że coś się zesrało i musi jechać na komendę.

– To może pojechał na dziwki?!

– Nieważne. Nie odbiera telefonu i nie możemy go znaleźć. Do momentu nadejścia wyników przyjmujemy, że to ciało Wity. Chwilowo ja przejmuję dowodzenie.

Bandura nerwowo przestępował z nogi na nogę. Nigdy nie chciał być naczelnikiem, tym bardziej w takich okolicznościach.

– Tak, kurwa, ciało nie ostygło, a już sobie dzielicie stanowiska!

Kruśko zrobił dwa kroki w kierunku Bandury.

– Przeginasz, Kruśko! – warknął ten przez zaciśnięte zęby. – Wita nie żyje. Nie wiemy, czy to samobój, czy wyrok, a ty mi tu, kurwa, czas zabierasz! Wypierdalaj w teren albo sam cię wywiozę!

– Samobój? Wyrok? – powtórzył prawie bezgłośnie. – Co ty wygadujesz? To musiał być wypadek.

– Nie – wtrącił się jeden z techników. – To na pewno nie był wypadek. – Podszedł do mężczyzn. – Auto nie ma żadnych innych uszkodzeń oprócz tych spowodowanych pożarem. Do tego nasz piroman zadbał o źródło tlenu: wszystkie szyby były opuszczone.

– Awaria? – zapytał Paweł niepewnie.

– Sraria! – warknął Bandura.

– Mechanizmy szyb są w pozycji otwartej – powiedział technik. – Biegłymi nie jesteśmy, ale wydaje nam się, że ogniskiem pożaru jest – spojrzał na Pawła – Wita.

– Jednak samobój? – zapytał Marek trzeźwo.

– Nie wiem. Nie pasuje mi ułożenie zwłok. Spalenie żywcem to koszmar. Powinien próbować uciec, wyskoczyć przez okno czy chuj tam wie, co jeszcze.

– Czyli dalej gówno wiemy? – zapytał Bandura ze złością.

Nigdy nie chciał tego pieprzonego stanowiska, a teraz nie dość, że odgrywał szefa wydziału kryminalnego, to jeszcze został wrzucony na głęboką wodę. Tylko to nie były wody spokojnego bajorka – trafił do oceanu targanego przez sztormy. Wiedział, jak postępować przy włamaniach, zaginięciach, nawet strzelaninach, ale nie miał bladego pojęcia, co robić, gdy oficer policji zostaje brutalnie zamordowany.

– Jak doszło do zapłonu?

– Chyba czuję tu benzynę albo inne paliwo. No i te grudy w kroczu Wity. To chyba resztki jakiejś bańki czy innego plastikowego pojemnika.

– Czekaj! Czyli że co? Wylał na siebie cokolwiek, odłożył bańkę i spokojnie się podpalił? A później… grzecznie czekał?

– Kurwa, Jacek! Za szybko te pytania. Chciałem rzucić wam ogólnikami. Więcej szczegółów będzie po oględzinach i wizycie biegłego.

Nagle usłyszeli głośne charczenie rozchodzące się z miejsca oględzin. Drugi z techników stał zgięty wpół i trzymał się za brzuch. Pierwsza fala skurczów żołądka przyniosła ze sobą kawałki bliżej nieokreślonego pokarmu. Odgłos, jaki wydał z siebie młody policjant, rozniósł się po polu, po czym zderzył się ze ścianą drzew. Dalej popłynęła żółć. Trzecia i zarazem ostatnia fala nie przyniosła ze sobą nic oprócz charczenia, łez i stłumionych przekleństw.

– Patrzcie gnoja! Zarzyga mi ślady! Co jest z tobą, młody?! – krzyknął w jego kierunku technik, który rozmawiał z policjantami. – Aż taka panienka z ciebie?

Mężczyzna spojrzał w ich stronę. Nadal klęczał na prawym kolanie. Jedną ręką utrzymywał równowagę, a drugą wycierał mokrą od wymiocin i łez twarz.

– To wyrok – wydusił z trudem.

1 Prewencjusz – w policyjnym slangu określenie policjanta pracującego w wydziale prewencji, który służy na ulicy (OPI, OPP, SPP).

2 Zbroić się – zaopatrzenie w środki przymusu bezpośredniego i broń palną (w przypadku policjanta kryminalnego także w dodatkowy magazynek z amunicją, kajdanki i gaz obezwładniający), także pałkę teleskopową.

3 ŚPB – środki przymusu bezpośredniego, określone w ustawie z 24 maja 2013 roku.

4 Kontrolka – książka kontroli pracy pojazdu służbowego.

Rozdział 2

To wszystko to jakaś pierdolona abstrakcja!

Paweł nawet nie spojrzał na Marka. Tak naprawdę nie mówił do niego. Nie mówił do nikogo. Słowa mimowolnie opuściły jego usta, jakby same chciały podkreślić dramat tej nocy. Abstrakcja – proste słowo określające poziom niezrozumienia rzeczywistości, często nadużywane. Niestety, swoboda w wypowiadaniu doniosłych słów, intrygujących definicji czy śmiałych tez szybko obniża ich powagę i naturę. Dla pięciolatka abstrakcją będzie związek chłopca z dziewczynką, dla nastolatka – pizza z ananasem bądź ponadnormatywna ciężka praca za minimalną płacę, a dla biednych – życie bez długów.

– Byliście najbliżej. Podejrzewasz kogoś? – Marek nie miał odwagi spojrzeć mu w oczy.

– Co?

– Kto mógł to zrobić?

– Kurwa, Bary! Czy ty mnie właśnie pytasz, kto mógł jebnąć Wicie kulkę w łeb, a później spalić go jak jebaną marzannę?! Serio?! Serio, kurwa?!

– Skoro i tak kręcimy się bez sensu, to spróbujmy kogokolwiek wytypować. W komendzie i na mieście zrobił się zajebisty bałagan, którego Bandura nie ogarnia. Zresztą jedynka5 pewnie też nie. Jak go znam, kurwuje na wszystko i wszystkich, miotając się przy tym jak dziwka w klasztorze. A w tym aucie siedzą dwa wściekłe psy i wydaje mi się, że chcą dorwać skurwiela, który zajebał im szefa. Dobrze mi się wydaje?

– Grizzly.

– Marcinkowskiego dwanaście?

Paweł skinął głową, lekko się uśmiechając. Marek był naprawdę bystrym gliną.

***

– Jakiś plan?

Paweł nie zareagował. Zatrzymał się dwa budynki przed domem Łukasza Niedźwiedzkiego i wyszedł z samochodu. Zazwyczaj Marek nie działał bez planu. Musiał wiedzieć, ile osób znajdowało się w domu, kogo i co mogą tam znaleźć. Czy są psy, a jeśli tak, to jak duże. Ile jest możliwych dróg ucieczki…

Wysiadł tuż za Pawłem i ruszyli w kierunku metalowej bramy. Od razu wyciszyli telefony – nie chcieli zwracać na siebie uwagi, choć o tej porze na ulicy panowała cisza. Zatrzymali się kilka metrów przed podwórkiem Niedźwiedzkiego, tak aby widzieć jego garaż. Zauważyli trzech mężczyzn, pierwszym z nich był na pewno Grizzly. Pseudonim nie wziął się tylko z nazwiska – szerokie plecy, masywny brzuch i krzaczasta broda były tak charakterystyczne, że tylko ślepy nie zauważyłby podobieństwa. Dwóch pozostałych nie znali. Marek zrobił kilka kroków do przodu, by usłyszeć, o czym rozmawiają.

– Pijacki bełkot – szepnął po chwili w odpowiedzi na pytające spojrzenie kolegi.

Paweł jednym ruchem przeskoczył metalową bramę i dobył broni. Metaliczny szczęk zamka dał wszystkim znać, że nabój został wprowadzony do komory.

– Stać, policja! – Wycelował w Niedźwiedzkiego.

Zaskoczonemu Markowi pozostał jedyny słuszny ruch: pokonał bramę górą, choć nie poszło mu to tak dobrze jak Pawłowi.

– Grizzly, rzuć to! – krzyknął, widząc, jak mężczyzna podnosi ze stołu butelkę po piwie.

– Jest nakaz?!

Odłożył szkło i spojrzał hardo na policjantów.

– Ja ci, kurwa…

– Panowie ziomki, zapraszam wypierdalać w podskokach. – Marek celowo przerwał Pawłowi.

– Ale…

– Żadne, kurwa, ale! Albo wy się zawijacie, albo my was zawijamy.

Wszystko poszło po myśli Barczyńskiego. Koledzy Niedźwiedzkiego byli leszczami. Marek znał bandziora od kilku lat i wiedział, że ten lubi otaczać się konformistami, zwykłymi pionkami, które bez wahania wykonają każde polecenie. Ot, idealne stado płochliwych baranów, któremu łatwo zaimponować, wydać rozkaz, a także je przestraszyć.

– Czemu wyganiacie moich ludzi z mojej posesji? – wybełkotał po chwili Niedźwiedzki.

– Im mniej świadków, tym lepiej.

Marek zrobił kilka kroków w jego stronę.

– Dla nas lepiej – dodał Paweł, chowając broń do kabury.

Szybki cios otwartą dłonią narobił więcej hałasu niż szkód. Grizzly ledwo go poczuł i teraz uśmiechał się bezczelnie. Poszanowanie godności człowieka, naruszenie etyki służbowej, przekroczenie uprawnień, postępowanie dyscyplinarne i w końcu zarzut popełnienia czynu zabronionego, z karą penalizacji w kodeksie – zmora każdego policjanta. Słuchacz na policyjnym kursie podstawowym – zanim nauczy się przeprowadzać interwencje, sprawdzać ludzi w systemach informatycznych, a nawet strzelać – ma wbijane do głowy możliwe konsekwencje swoich czynów. Wykładowcy straszą postępowaniami dyscyplinarnymi, wydaleniami ze służby, a nawet widmem zakładu karnego. I tak oto policjant, zamiast skupić się na sprawie, musi pamiętać o przestrzeganiu przepisów. Nie liczy się wynik, lecz uniknięcie skargi lub postępowania wyjaśniającego. Lecz wraz ze śmiercią Wity wszelkie granice i obawy zniknęły – przynajmniej dla Pawła. Doskoczył do mężczyzny i tym razem uderzył pięścią w brzuch. Grizzly się skulił, co jeszcze bardziej nakręciło policjanta. Paweł złapał go za szyję i dwa razy kopnął kolanem w okolicę splotu słonecznego. Niedźwiedzki padł na ziemię, charcząc. Marek przyglądał się całej tej scenie.

– I co, zadowolony? – rzucił przez zęby rozjuszony Paweł. Od momentu przeskoczenia bramy stał się inną osobą. Pizdowatość zniknęła, a pojawił się twardziel prosto z amerykańskich slumsów.

– O chuj ci chodzi?! – Grizzly nie był już hardy. Nie miał widowni, więc nie musiał udawać.

– Filip Witczyński.

Paweł włączył latarkę i wycelował światło prosto w twarz Niedźwiedzkiego.

– Nie znam gościa.

Bandzior podniósł się na łokciach i usiadł na ziemi.

– Komisarz Filip Witczyński – poprawił Marek.

– Aaa, ten skurwiel. To przez niego taka akcja? Męskie ego go zabolało czy ki chuj? Czemu sam nie przyszedł?

Kopnięcie było brutalne, zdecydowanie zbyt brutalne jak na policjanta wykonującego czynności służbowe. To nie był Paweł, którego znał Marek.

– Kurwa! – wysyczał Grizzly. – Pojebało was do końca?! Gość dostał z bara, a wy mnie torturujecie, jakbym mu matkę zgwałcił!

– O czym ty mówisz? – Marek podszedł bliżej.

– Tydzień temu widzieliśmy się w Kaflowym. Naćpałem się i coś tam skoczyłem do niego. Ale zajebałem mu z bara i tyle, kurwa! Coś tam pokrzyczałem i kumple mnie zabrali. Przecież tam byłeś! – Ostatnie słowa skierował do Pawła.

Barczyński nie do końca rozumiał sytuację. Po drodze nie pytał o szczegóły – zaufał koledze i wierzył, że ten ma powody, aby tu przyjechać i tak się zachowywać.

– Groziłeś mu, gnoju, że go dojedziesz! – Paweł zacisnął zęby.

– Mówię przecież, że się naćpałem! Nie widziałem go od tamtej pory! Robicie akcję, a on przecież nic nie zgłosił. – Spojrzał zdezorientowany w oczy policjanta. – Chyba?

Paweł próbował kopnąć go jeszcze raz, ale teraz Marek stanął pomiędzy nimi, odwrócony plecami do partnera. Grizzly i tak zasłonił się panicznie.

– Kurwa, daj mi spokój! Przeproszę go! Ja pierdolę! Przeproszę chuja i nigdy się do niego nie zbliżę!

– Zabiłeś go, gnoju! – wrzasnął Paweł.

Grizzly zbladł i złapał się za głowę.

– Co? Kurwa! To nie ja! Kurwa! Teraz będzie na mnie, bo mu groziłem? Ja jebię! – lamentował. Głos mu drżał, a dłonie zaczęły się trząść.

– Groziłeś mu, są świadkowie. Masz przejebane. – Marek ciągle obserwował mężczyznę.

Paweł przełknął ślinę. Zrozumiał, że przemocą nic więcej nie ugra.

– Areszt masz niewyjęty – wtrącił.

– Kurwa, jaki areszt?! Ja pierdolę! – Zakrył twarz dłońmi. – Kurwa, kurwa, kurwa! Nic chujowi nie zrobiłem!

Policjanci stali w ciszy przez dłuższą chwilę. Może Niedźwiedzkiemu przydałby się dołek6, ale nie mieli podstaw. Marek zaczął się kręcić po garażu w poszukiwaniu chociażby pół grama trawy. To dałoby im zbawienne czterdzieści osiem godzin.

Podszedł do mężczyzny, który najwyraźniej zaczął szlochać. Bez słowa sprawdził jego kieszenie. Ten, jako cel wielu policyjnych interwencji, nie oponował. Nawet wyprostował nogę, aby ułatwić policjantowi dostęp do kieszeni. Funkcjonariusz nic nie znalazł. Wstał i podszedł do Pawła. Spojrzał na niego wymownie, po czym odwrócił się na pięcie i skierował do wyjścia. Paweł stał chwilę w miejscu, ale w końcu ruszył za kolegą. Grizzly nie zabił Wity. Trochę mu było głupio przed Markiem, ale musiał spróbować.

Gdy odchodzili, znów usłyszeli szlochanie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

5 Jedynka – komendant danej jednostki policji.

6 Dołek – inaczej pedeozet (PDOZ), pomieszczenie dla osób zatrzymanych znajdujące się w budynku komisariatu.