Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dom wybranych potraktować można jako rodzaj powieści kryminalnej. To poszukiwanie intelektualnego guru Polski, który zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. W tym samym czasie, w telewizji, realizowany jest wymyślony przez niego reality show „Młyn nadziei”. W powieści zaglądamy za kulisy działań ludzi mediów, jej bohaterów, którzy preparują dla nas obraz świata.
Dom wybranych to także opowieść o miłości doświadczanej przez bohaterów i pytanie, jaka jest i może być ona w epoce, która czyni z niej fetysz, a jednocześnie odmawia jej ponadindywidualnego źródła.
A może Dom wybranych traktuje głównie o złu, a raczej Złym, któremu odmawiamy istnienia, a pozbawiony imienia uzyskuje wolność w naszej rzeczywistości?
Kolejna powieść Bronisława Wildsteina o zwyrodnieniu mechanizmów władzy i relacji społecznych we współczesnej Polsce, tym razem przedstawiająca problem na przykładzie mediów. Autor z wielkim znawstwem i przenikliwością pokazuje, jak pseudoprometejskie idee nieograniczonej wolności i wyzwolenia się z rzekomych atawizmów prowadzą najpierw do wypaczeń, a na koniec do zbrodni. Pouczające studium relatywizmu i nihilizmu – trendów duchowych, które na dobre zadomowiły się w europejskiej kulturze i zdają się w niej dominować. Galeria wyrazistych postaci, ludzi głęboko zepsutych, cynicznych i bezwzględnych, którzy kręcą światem niczym „Młynem nadziei” – spektakularnym reality show – wiodąc go na zatracenie. Pasjonująca lektura. Materiał na thriller filmowy. Czyta się jednym tchem.
Antoni Libera, pisarz, reżyser, tłumacz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 440
— Tak po ludzku to żal mi pana — rzucił niespodziewanie Dariusz Lacki. Bartosz Rażyna zastygł. Sala wybuchnęła śmiechem, a światła zapulsowały. Lacki wykonał delikatny, uspokajający gest dłonią, który wystarczył dla uciszenia obecnych. Reflektory przygasły. — Zauważył pan różnicę między nami? Między tym, o czym mówimy? Ja mówię o konkretnych ludziach i o tym, co ich łączy: o przyjaźni, miłości. Pan mówi o ojczyźnie, narodzie, wspólnocie. Obawiam się, że przywołuje pan te abstrakcje, gdyż ma pan problemy z realnymi ludźmi i uczuciami do nich. Niestety, musimy już kończyć. Nadajemy na żywo i jesteśmy ograniczeni dyscypliną czasową. Wcześniej dawałem się panu wypowiedzieć. A teraz wyraziłem tylko obawę. Dziękuję panu i państwu. I do zobaczenia za tydzień.
Światła przygasły. Widownia zaczęła się podnosić. Ekipa techniczna wchodziła już na scenę. Lacki wstał i wypiął z klap marynarki mikrofony. Patrzył na Rażynę, który siedział, jakby wciąż nie zdając sobie sprawy, że program się skończył; pod skórą jego policzków widać było zaciskające się żuchwy. Rażyna nagle się poderwał i popatrzył na Lackiego, który zbliżył się i wyciągnął do niego rękę. Podał swoją, patrząc mu w oczy. Zmusił się do czegoś w rodzaju uśmiechu.
— Naprawdę wierzy pan, że wystarczą takie, takie… niezakorzenione w niczym uczucia, emocje… — Wyglądał, jakby chciał kontynuować, ale Lacki powstrzymał go gestem ręki i zbliżył się jeszcze bardziej. Jego twarz kilka centymetrów od rozmówcy rozpływała się w nieomal czułym uśmiechu.
— Ela zmyje panu makijaż i odłączymy te mikrofony. — Lacki mówił ciepłym, niskim głosem. — A ja, wie pan, pojadę teraz do domu, gdzie z mrożonym chablis czeka na mnie piękna dziewczyna. Proszę się na mnie nie gniewać. Mam nadzieję, że będzie pan jeszcze gościł w moim programie.
*
Drzwi były zamknięte wyłącznie na zatrzask. W środku było jednak ciemno. Czy Ada śpi? — zdziwił się Lacki, zapalając światło. Dochodziła wprawdzie dwudziesta trzecia, ale umówili się… właściwie się nie umawiali. Zatelefonował do niej, przypominając, że będzie w domu o dwudziestej trzeciej, i poprosił, by wstawiła wino do lodówki. Nawet nie pamięta, co mu odpowiedziała. Nie wie, po co jej o tym przypominał. Od kiedy się poznali, jego programy zaczynały się o dwudziestej drugiej, a kończyły o dwudziestej drugiej czterdzieści. We wtorek. Bezpośrednio po nich wracał do mieszkania, gdzie czekała na niego Ada, wypijali butelkę białego wina, zwykle było to chablis, trochę gawędzili, a potem się kochali. To był ich prywatny rytuał. Już dwa lata, od kiedy Ada przeprowadziła się do niego. Nazajutrz potem gdy wyprowadziła się Kinga. O tym poprzednim rozdziale życia i jego towarzyszce starał się nie pamiętać. Nie było to trudne, gdyż oddaliła się, pogrążyła w nieistniejącej i obojętnej przeszłości. Ada tak naznaczyła mieszkanie, że tylko z wysiłkiem mógł przypomnieć sobie, iż urządzali je jeszcze wspólnie z Kingą. Ile to było? Cztery, trzy lata temu?
Ady nie było ani w kuchni, ani w salonie, ani w sypialni. Nie było jej w mieszkaniu. Poczuł ostry niepokój. Sprawdził komórkę, ale nie miał od Ady żadnych nowych wiadomości. Chablis było w lodówce. Zorientował się, że wypił kieliszek, odstawiając go na blat. Nalał sobie następny i zatelefonował.
„Połączenie nie może być zrealizowane” — usłyszał i wyciągnął rękę po szkło. Dłoń się trzęsła. Właściwie nie wiedział, dlaczego ogarnął go ten bliski paniki stan. Usiłował się uspokoić. Pił wino, żeby rozluźnić gardło, które zaciskało się, odbierało oddech. I dopiero w tym momencie zobaczył na środku stolika pęk kluczy i kopertę, na której dużymi literami napisano: „Do Darka”. Koperta była otwarta.
Drogi Darku,
właściwie powinnam z Tobą porozmawiać osobiście, ale przyznaję się, stchórzyłam. Boję się Twojej siły przekonywania, Twoich argumentów, Twojego gniewu, Twojego smutku. Gdybym jeszcze nie była zdecydowana, ale jestem. Jestem zdecydowana zakończyć nasz związek. Myślę nad tym już od jakiegoś czasu. Parę razy usiłowałam nawet zacząć z Tobą rozmowę, ale jak zwykle nie traktowałeś mnie poważnie, a ja… chyba też za bardzo nie naciskałam. Pewnie to źle o mnie świadczy, ale… cóż. Jest, jak jest. To były dwa piękne lata. Jeśli ostatnio zaczęło się między nami psuć, to wyłącznie z mojej winy. Zrozumiałam, że nasz związek się wyczerpał. W każdym razie ja tak to widzę. Uczyłeś mnie przecież, że powinniśmy być autentyczni, nie zmuszać się do niczego, realizować się.
Cóż, powinnam napisać prawdę. Jest ktoś inny. Od jakiegoś czasu. Od wtedy, to znaczy od pewnego czasu, wiedziałam, wiem, że chcę być z nim, a jednocześnie miałam kłopot, żeby Ci o tym otwarcie powiedzieć. Wierz mi, nie było łatwo. Dlatego zdecydowałam się na taką formę. Gdybyśmy mogli zostać przyjaciółmi, takimi najprawdziwszymi, którzy mogą sobie mówić wszystko, gdyby… Ale to chyba niemożliwe, w każdym razie dziś. Może za jakiś czas. Tak bardzo bym chciała. Przecież jestem Ci wdzięczna za… właściwie za wszystko. Dlatego żałuję, że musimy się rozstać, mam nadzieję, że chwilowo, aby potem spotkać się już na innej stopie. Cóż, nazwijmy rzeczy po imieniu: uciekam. Zrywam kontakty. Nie dzwoń do mnie: wprowadziłam blokadę na Twój numer. Zmieniam adres mailowy. Myślę, że najlepiej na czas jakiś definitywnie się od siebie odseparować. Może za rok będziemy potrafili rozmawiać ze sobą normalnie, może nawet się zaprzyjaźnić?
Klucze zostawiam na stole, wino jest w lodówce. Dbaj o siebie.
Ada
Litery tańczyły mu przed oczami. Musiał czytać po kilka razy kolejne zdania, aby je zrozumieć. Czy jednak rozumiał je? Rozumiał ją? Czy rozumiał, co chciała mu powiedzieć? Podszedł do telefonu stacjonarnego, ale od razu po wykręceniu numeru Ady usłyszał, że połączenie nie może być zrealizowane. Nagle pojął. Zdradzała go. Tygodniami, a pewnie miesiącami żyła z innym. Wtedy kiedy spali ze sobą, dzielili mieszkanie, posiłki, większe i mniejsze kłopoty, kochali się — wydawało mu się, że się kochali — ona dupczyła się z innym, parę godzin wcześniej albo po tym, kiedy szeptali do siebie najczulsze słowa, ten ktoś ją posuwał…
Dariusz upadł na kolana i z rozmachem walnął głową w podłogę. Poczuł tępy ból, który znieczulił go na sekundę. A potem znowu skóra zacisnęła się na mięśniach, które kurczyły się i miażdżyły mu kości. Żebra to coraz ciaśniejsza klatka, zwiera się, odbiera oddech, dławi serce. Malał, topniał w jeden bolesny punkt. Zajęczał. Podnosił się z trudem. Butelka była już pusta. W lodówce nie było następnej. Znalazł ją w barku. Z trudem otworzył i wypełnił przejrzystym płynem szklankę.
— To kurwa! — powtarzał. — Kurwa! — krzyczał w pustym mieszkaniu. — Oszukiwała mnie. Udawała miłość, kiedy pierdoliła się z innym!
Czy udawała? Przypomniał sobie narastającą ostatnio rezerwę Ady przed fizycznymi zbliżeniami, do których wcześniej sama go zachęcała. Ale uświadomił to sobie i wyraziście zobaczył dopiero teraz, bo wcześniej nie traktował tego poważnie. Właściwie nie traktował poważnie żadnych jej zachowań — myśli w tym momencie. Ich związek był oczywistością, ona była ciągle zapatrzoną w niego dziewczyną, a on miał tyle pracy… Ada miała być tu zawsze, przecież tyle razy powtarzała, że nigdy go nie opuści, nie wyobraża sobie życia bez niego, nigdy… zawsze… A on wierzył jej, był pewny, nawet w tym momencie… Dopiero teraz Lacki uzmysławia sobie jej nietypowe reakcje, na które nie zwracał wcześniej uwagi. Zaczęły się jakiś czas temu. Z dziwną twarzą, w skupieniu, wpatrywała się w noc za oknem. Długo. Bez słowa. Zażartował na ten temat. Nie odpowiedziała. Pogłaskał ją po głowie i włączył telewizor. Dopiero teraz te sceny zaczynają dla niego mieć znaczenie. To w tym momencie wraca do niego jej nostalgia, której wtedy chyba nawet nie identyfikował. W tej chwili znowu z bliska widzi jej twarz, przesuwa palcem po skórze jej policzków… Zjawy rozmazują się, chowają po kątach. Ostre, nieprzyjemne światło pozostawia gdzieniegdzie czarny cień, tam mogą ukrywać się widma. Bo mieszkanie jest puste. Pozostał w nim sam. Uderza pięścią w czoło. Raz, drugi. To niemożliwe, to jedno wielkie nieporozumienie. Wpatruje się w ukośne, nerwowe pismo. Przecież to absurd. Nie wierzy w absurdy. Przecież nawet w tym liście Ada troszczy się o niego. Jest czuła. Każdemu może się zdarzyć przelotne zauroczenie. Rodzaj obłędu. Magiczny napój, który obezwładnia, eliminuje opór. To, że nie odeszła wcześniej, znaczy, że nie chciała go zostawiać. Broniła się. Rozumiała wartość ich miłości.
W jedną rękę chwycił list i opróżnioną w połowie butelkę, w drugą kieliszek. Postawił je na biurku, uruchomił komputer i zaczął pisać.
Ada, czy nie rozumiesz, że to jedno wielkie nieporozumienie? Jesteśmy stworzeni dla siebie! Przecież powtarzaliśmy to tyle razy! Ty mówiłaś. Nie naciskałem. Sama zapewniałaś, że jestem tym jedynym, na zawsze, dla ciebie. Na zawsze! Że nigdy się ze mną nie rozstaniesz i tylko boisz się, że ja mogę się znudzić. Mówiłaś, przecież sama wiesz! Wierzyłem ci. Wierzyłem! Jak mogłaś to zrobić?! Jak mogłaś mi to zrobić?! Jak mogłaś zrobić to nam? Jak mogłaś to zrobić sobie? Pamiętasz, jak odnaleźliśmy się w moim, naszym mieszkaniu? Nie wychodziliśmy z łóżka przez dobę. Pamiętasz? Mówiłaś, jak ci jest dobrze. Że nigdy z nikim. Ja nie mówiłem wszystkiego, mówiłem mniej od ciebie, a przecież przeżywałem coś podobnego, niezwykłego. Jedynego, niepowtarzalnego. To było najlepsze, co mogło nam się przydarzyć. Nic nie było ważne poza nami. Byliśmy tylko my. Myślałem wtedy — nie wiem, czy ci mówiłem — że nigdy nie chcę wychodzić z tego mieszkania, z tego miejsca, nie chcę wychodzić z ciebie, że wreszcie wiem, co to jest szczęście. Nie wiem, jak ci to pisać, ale przecież musisz to pamiętać. Byliśmy jak bogowie.
Wiem, wiem, nie jestem bez winy. Wszystko było dla mnie zbyt proste. Nie interesowałem się tobą jak należy, jak może należałoby. Wszystko to może prawda. Ale nic nie jest jeszcze stracone. Wszystko naprawię. Zajmę się twoją karierą. Wracaj do mnie! Nie chcesz ze mną spać? Przecież możemy się od tego powstrzymać. Nie seks jest najważniejszy. Wystarczy, żebyś pobyła ze mną. Wystarczy trochę czasu i zrozumiesz, że to pomyłka. Musimy ze sobą być. Mnie bez ciebie nie ma. Nie wyobrażam sobie, nie wiem, jak miałbym żyć. To przecież niemożliwe i ty wiesz o tym najlepiej. Wróć, żeby tylko być. Nie musisz nawet mówić. Tylko być. Tylko tyle. Żebyśmy patrzyli. To wystarczy. Nie podejmuj pochopnych decyzji. Nie…
Niespodziewanie zorientował się, że jego pisanina nie ma sensu. Nie wiedział nawet, gdzie ją wysłać. Dopił wino. Butelka była pusta. Otworzył okno. Noc była ciemna, a powietrze chłodne. Poczuł dziwny odległy zapach, którego nie potrafił zidentyfikować. Powietrze drżało dalekim szumem samochodów. Chciał je wciągnąć jak najgłębiej, wypełnić nim płuca, odurzyć się. Nie potrafił. Jego oddech był krótki i urywany. Noc była gęsta. Dłonie, twarz grzęzły w niej. Była jak wir. Zapraszała. Gdyby wyskoczył, gdyby wyskoczył przez okno z czwartego piętra, Ada byłaby winna morderstwa. Prześladowałyby ją wyrzuty. Zaczął się śmiać. Śmiał się z siebie. Otarł ręką twarz. Była mokra.
Obudził się na podłodze.
Prawie nie będzie pamiętał tygodnia, który potem nastąpił. Golił się, brał prysznic. Patrzył w lustro. Ze zdziwieniem widział tę samą twarz. Bezmyślnie obwodził palcem jej kontury na szkle. Czasami czuł się głodny i kupował coś do jedzenia. Niekiedy jadł w jakichś niezidentyfikowanych restauracjach.
Zaczepiali go nieznajomi, chcieli coś od niego albo tylko pragnęli się przywitać, wyrazić uznanie. Z trudem odrywał się on nich, zdobywał na grzeczne wykręty i uciekał.
Regularnie, w przewidzianych porach przychodził do gmachu ABC. Bywał na kolegiach, rozmawiał z kimś, chociaż właściwie nie wiedział, o czym mówi ani co mówią do niego. Widział uważne twarze, sondujący go wzrok spoza okularów, jakieś gesty za plecami albo tylko mu się zdawało. Wpatrywali się i pytali, czy nic się nie stało. Uśmiechał się głupio i mówił, że wszystko dobrze. Zawsze wtedy czuł intensywniejszy podmuch bólu. Chciałby móc opowiedzieć, wytłumaczyć komuś to, co się zdarzyło, co spotkało go ze strony Ady. I ze zdziwieniem skonstatował, że nie ma takiej osoby. Zna tak wielu ludzi, tak wielu chciałoby go poznać, zwłaszcza od pięciu lat, od kiedy stał się sławny, a nie ma z kim szczerze porozmawiać, zwierzyć się. Wydaje się, że plątali się tacy w pomroce pamięci, ale dawno stracił z nimi kontakt. Tamto było zresztą ongiś, w innym wcieleniu, i nie wiadomo, czy nie było wyłącznie młodzieńczym złudzeniem.
Od początku, od pierwszego dnia, kiedy obudził się z głową w imadle, z poczuciem, że przyśnił mu się koszmar, aby kilka chwil po obudzeniu uświadomić sobie, że znalazł się w jego centrum, zaczął gorączkowo szukać kogoś, kto mógłby wiedzieć, co się z nią dzieje. Kto znałby jej nowy numer telefonu, adres mailowy, miejsce zamieszkania. I nie mógł nikogo takiego znaleźć. Z rozpaczą przypominał sobie ich jedyną poważniejszą awanturę. Było to jakieś pół roku temu.
— Czemu w ogóle nie chcesz mi pomóc?! — Ada nieomal krzyczała. — Czy uważasz, że jestem tak głupia, tak beznadziejna, aby nie potrafić nic w tej twojej telewizji robić?
— Chcesz być dziennikarką, zacznij od prasy pisanej. Mogę ci pomóc coś tam załatwić. Dogadamy się z Kaliskim — powtarzał. — To naturalne i rozwojowe. To da ci dobry background. Potem w płynny sposób będziesz mogła przejść do telewizji.
— Ale ja nie chcę się zajmować pisaniną. Nie chcę żadnych backgroundów. Nie pamiętasz, gdzieśmy się poznali? Po coś przyszłam do tej telewizji. To, że mi się wtedy nie udało… a przecież byłam o włos, niewiele brakowało, aby obsadzili mnie w tym reality show dwa lata temu. Sam wiesz, jakie to było poważne przedsięwzięcie, jaki trudny casting, ilu ludzi przyszło, a byłam tuż, tuż… Przyjmijmy, że mi się wtedy nie udało, ale to nie oznacza, że nie ma się mi udać dziś. Przez cały ten czas byliśmy ze sobą, byłam z najwybitniejszym polskim dziennikarzem telewizyjnym — złapała go za rękę i zmieniła ton; teraz był uwodzicielsko proszący — i to musiało mnie czegoś nauczyć. Prawda, kochany?
Poczuł ciepło w piersiach, ale postanowił być twardy.
— To powiedz mi… powiedz, co chcesz robić, ale konkretnie. Co chcesz robić w tej telewizji?
Nagle stała się niepewna. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
— Liczyłam, że to ty mi pomożesz, podpowiesz. Przecież byś potrafił, prawda?
Odpowiedział, że prawdopodobnie mógłby to zrobić, gdyby wiedział, w czym naprawdę ma jej pomóc. Patrzyła na niego z dziecinną urazą. Gdyby wróciła do tej sprawy… gdyby wróciła. Chociaż napomknęła chyba jeszcze raz albo dwa, ale nie było to konkretne, a on szybko sprowadzał rozmowę na inne tory. Chciał, by przemyślała swoje pragnienia, dorosła do nich. Teraz zrozumiał, że zachował się niewłaściwie, lekceważył jej aspiracje. I to, że tego wtedy nie dostrzegał, świadczy przeciw niemu. „Jak zwykle nie traktowałeś mnie poważnie” — litery zmieniały się w słowa, w głos Ady, który dźwięczał mu w uszach, powtarzał się jak zapętlona płyta.
Potem na moment dochodził do siebie. Tłumaczył komuś nieistniejącemu, że nawet takie błędy nie mogą być decydujące, ostateczne, nie mogą zabić ich uczucia. Ada powinna była więcej mówić, tłumaczyć mu… Ich uczucie? Czy jest go pewny ze strony Ady?
Przypominał sobie Kingę. Stała w drzwiach i patrzyła na niego, patrzyła w milczeniu, długo… W tym spojrzeniu były wszystkie lata ich wspólnego życia. Stał przed nią i chciał, żeby sobie wreszcie poszła. Powinna wiedzieć, że nic, co sobie powiedzą, nie może już wpłynąć na rzeczywistość, nie zmieni jego decyzji. Stała i patrzyła. To wspomnienie było wyjątkowo nieprzyjemne. Starał się je odgonić. Udawało się. Myślał tylko o Adzie, nawet wtedy, gdy patrzył na Kingę. Nawet w tym momencie naprawdę widział tylko Adę. Marzył o niej, o dziewczynie, która wypełni miejsce po jego dotychczasowej towarzyszce życia, pojawi się w mieszkaniu i przeistoczy je, kiedy tamta wreszcie odejdzie. Ta świadomość pozwalała mu być zdecydowanym i spokojnym. Ada wyparła wspomnienia o Kindze, które nie nawiedzały go już od dawna i nie wiadomo dlaczego powróciły znowu, a kiedy usiłował je wypchnąć, kiedy przesłaniał je ból, ukrywały się tylko, czaiły niedaleko, tuż pod progiem świadomości.
Próbował przypomnieć sobie wcześniejszych przyjaciół Ady, jej koleżanki, do których mógłby dotrzeć, aby dowiedzieć się czegoś, ale uzmysłowił sobie, że od kiedy byli razem, spotykali się wyłącznie w kręgu jego znajomych, dla których była tylko jego dziewczyną. Czy powinno go zaskakiwać, że nie chciała być wyłącznie nią?
Rzeczywistość raniła. Włókna nerwów przebiły skórę i budziły cierpienie przy najlżejszym zetknięciu ze światem dookoła. Bolał widok ulicy, par oddzielonych od wszystkich, patrzących sobie czule w oczy czy choćby kłócących się ze sobą. Wszystkie młode kobiety, wesołe czy smutne, miały w sobie coś z Ady, wszyscy mężczyźni podążali do domów, gdzie czekały na nich żony albo kochanki. Słońce raziło nie tylko oczy, ale i ciało, a myśli nie mogły uwolnić się od kołowrotu przypominania sobie w kółko całego dwuletniego związku z Adą. Poznali się w telewizyjnym barku. Zauważył ją od razu.
Ładnych dziewczyn było tam wiele, ale ona przykuła jego spojrzenie. Chociaż może tak to pamięta teraz? Przecież wiele razy przyglądał się nowym dziewczynom, które tam się pojawiały, obserwował je, aby wybrać i zaczepić tę, która spodobała mu się najbardziej. Zagadanie do nieznajomej to w tym miejscu rzecz najprostsza z możliwych, kontynuowanie znajomości nie było wiele trudniejsze. Właściwie nie wyobrażał sobie wtedy życia bez kolejnych, następujących po sobie romansów, które wymieniały się co kilka tygodni, chociaż niekiedy czas jakiś trwały obok siebie. Dopóki nie poznał Ady. Te przelotne miłostki nie przeszkadzały w niczym jego związkowi z Kingą, który trwał już ponad osiem lat, kiedy zobaczył Adę. Nie przeszkadzały jemu. Kinga potrafiła wybuchnąć. Słyszała plotki, domyślała się, ale nie wiedziała nic pewnego. Mimo to chyba zdawała sobie sprawę z jego nieważnych romansów i godziła się z nimi. Tak Dariusz myślał wtedy, chociaż nigdy na ten temat nie rozmawiali, to znaczy on nigdy się nie przyznał, a Kinga, poza chwilami rzadkich awantur i nieco częstszych, zgryźliwych uwag pod jego adresem, wyglądała na pogodzoną z tym, co jest. Odpowiadał mu ten stan rzeczy. Aż pojawiła się Ada.
Nie, wtedy chyba nie wydała się mu nikim wyjątkowym. Ot, kolejna ładna, no, może bardzo ładna dziewczyna. Zagadał do niej bez specjalnych emocji, a potem wszystko potoczyło się jak zwykle. Do czasu. Czy gdy odpoczywali po pierwszym zbliżeniu i gdy pieścił jej przytulone do niego nagie ciało, zrozumiał, że to coś innego?
Teraz nie miał co ze sobą robić. Dni ciągnęły się bez końca, tak jak i noce, podczas których, jeśli udawało mu się zasnąć, to na krótko — godzinę, najwyżej dwie. A potem miotał się znowu po pustym mieszkaniu, czekając nie wiadomo na co, snuł się, siadał na meblach, aż znowu zapadał w krótki, niespokojny sen. Budził się i w popłochu odnajdywał w nagle obcym mieszkaniu. Włączał telewizor i gapił w wielki ekran, zmieniając pilotem kanały co kilka minut. Obrazki migotały, pulsowały, przechodziły jedne w drugie, a on nie za bardzo wiedział, co dzieje się na ekranie, i nie odróżniał dokumentu od fikcji. Czy zresztą były między nimi jakiekolwiek różnice? I wreszcie orientował się, że minęło parę godzin.
Nie tęsknił za snem. Czyhała w nim mętna groza i nieznany ból, może większy niż na jawie. Dlatego pomimo narastającego zmęczenia jak najdłużej starał się oddalić moment, kiedy ostatecznie wykończony padnie na łóżko, aby obudzić się za chwilę, która mogła trwać nawet dwie godziny.
Był półprzytomny. Uświadamiał to sobie w rzadkich chwilach nagłej jasności wiążącej się z kolejnym podmuchem bólu. Czy wpływała na to dodatkowo senność, która towarzyszyła mu cały czas, kumulowała się, ale nie była w stanie zmusić go do zaśnięcia? Co jakiś czas odnajdywał się w miejscu, do którego nie wiedział, jak trafił. Chodził po galerii handlowej zaczepiany przez ludzi, których usiłował zbyć półsłówkami i uśmiechem, ale nie mógł sobie przypomnieć, jak się tu znalazł. Raz ponad godzinę szukał samochodu na ciemnym parkingu.
Trzy noce z rzędu upijał się samotnie w pustym mieszkaniu, ale alkohol nie smakował mu ani nie pomagał. Po większej dawce rozczulał się nad sobą. Płakał. Wciągał kokę, która pobudzała i podsuwała absurdalne pomysły, aż wreszcie kombinacja narkotyku i alkoholu oszałamiała i otępiała. Redukowała do wegetacji, w której przestawał czuć. I wreszcie mógł zasnąć prawie bez snów.
Budził się z coraz cięższym kacem. Pod strumieniem nieomal wrzącej wody, ściskając dłońmi głowę, która chciała eksplodować, powtarzał sobie na głos, że musi wziąć się w garść i zacząć wreszcie szukać Ady. Zresztą koka się skończyła i obiecywał sobie, że nie zadzwoni do dilera. Skontaktował się z Anką, z którą, wydawało mu się, Ada polubiła się najbardziej spośród jego znajomych. Pierwszy raz spotkali się w większej grupie, a potem chyba z inicjatywy Ady zaprosili Ankę i Borysa do siebie.
Teraz w telewizyjnym barku Anka siedziała naprzeciw i spoglądała pytająco. Umawiając się z nią, powiedział przez telefon, że ma ważną sprawę, ale woli wytłumaczyć wszystko na miejscu. Teraz patrzył na nią i nie wiedział, jak zacząć. Siedziała z nienagannym uśmiechem, który był zupełnie nieprzejrzysty. Zdawało mu się, że odbija się w nim, a w twarzy Anki może zobaczyć swoje oblicze, które niczego nie potrafi ukryć. Czekała i uśmiechała się.
— Spotkałaś ostatnio Adę? — wyrzucił z trudem.
— Jak to? To nie mieszkacie już razem? — Jej zdziwienie mogło być naturalne.
— Nie… coś się popsuło.
— Ale mam nadzieję, że to chwilowe. Taką ładną parą byliście.
— Też mam taką nadzieję. Masz jej nowe namiary?
— Skąd. Mam tylko te z czasów, kiedy widywaliśmy się razem.
— A może przychodzi ci do głowy ktoś, kto mógłby wiedzieć…
— Wiedzieć, co się z nią dzieje po tym, jak się rozstaliście? Skąd? Przecież dla nas wszystkich była jedynie częścią ciebie… waszego związku, twoją połówką, twoją Gają, twoją Julią, Izoldą, twoją Dulcyneą… — Chyba miała zamiar kontynuować, ale przerwała, spoglądając na niego. Przestała się uśmiechać.
— Przykro mi, ale nie przypuszczam, aby ktoś z naszych wspólnych znajomych wiedział, co ona może teraz porabiać. Smutno, że przydarzyło się to akurat tobie.
Nie wiedział, czy w jej głosie zabrzmiała kpina, czy tylko tak mu się zdawało. Anka nigdy nie przeciągnęłaby struny, ale przecież…
Wałęsał się po Warszawie, która zaczynała oddychać wiosną. Podmuchy powietrza, w których unosił się zapach gnilnego odrodzenia, drażniły. Czekał na deszcz, a gdy ten wreszcie nadszedł i Dariusz szedł ulicą w jego ciepławych strumieniach, czuł, jak woda oblepia go, przenika jego skórę obcym życiem, zaraża nieznanym istnieniem. Otrząsał się ze wstrętem. A potem nadeszło słońce, którego zaczął już wyglądać, i eksplodowało wewnątrz jego czaszki.
Pod brukiem, pod asfaltem czuł prawie niewidoczne życie, nabrzmiewały korzenie i kłącza, pełzły pod ludzkimi budowlami, czając się w oczekiwaniu na ich nieuwagę, aby wybuchnąć nagle, odrzucić zamykającą je pokrywę, uwolnić się od władzy człowieka. To obce życie, karmione zwłokami tych, którzy miasto zbudowali i potem za nie ginęli, może je rozsadzić, pochłonąć, pożreć. Zniszczyć jego beztroskich mieszkańców, którzy nic nie przeczuwając, cieszą się tym, co teraz.
Nie poznawał miasta. Warszawa była inna, niż ją pamiętał. Uświadomił sobie, że tamta naznaczona była obecnością Ady. Jej istnienie ożywiało ulice i domy. Tam się z nią umówił, tam mieli pójść razem, inne miejsce widzieli wspólnie i kiedy teraz patrzył na nie, nie odnajdywał punktów stycznych z tym, które sobie przypominał. Miasto bez niej było obce.
Denerwowali go ludzie, którzy nadbiegali, aby mu pogratulować albo poprosić o wspólne zdjęcie czy tylko autograf, gdziekolwiek się zjawił. Uprzytomnił sobie, że wcześniej nie poruszał się po mieście. Trafiał w wyznaczone miejsca, zwykle do kawiarni albo restauracji, gdzie nikomu nie wypadało go zaczepiać, chociaż obecni dawali do zrozumienia, że rozpoznają go i adorują. Siedział z kimś i załatwiał sprawy, w których nikt nie powinien mu przeszkadzać, toteż kiedy nawet ci najodważniejsi się zbliżyli, ich interwencja była zredukowana do momentu i niespecjalnie absorbująca. Teraz, włócząc się nieznanymi ulicami i wchodząc do budynków publicznych czy galerii handlowych, nie mógł uwolnić się od rozpoznających go i zaczepiających, aż wreszcie musiał uciekać, wracać do samochodu albo brać taksówkę, jeśli ze względu na alkohol samochód zostawił w domu.
Odwiedzał restauracje, w których bywali z Adą. Zamawiał coś przypadkowego, rozgrzebywał jedzenie na talerzu, podnosił do ust jego kawałki i omiatał spojrzeniem salę. Większość siedzących przy stolikach spoglądała w jego kierunku, ale on nie chciał nawiązywać kontaktu. Pod jego spojrzeniem spuszczali wzrok. Czekał, że może w drzwiach pojawi się Ada, stanie zaskoczona, zawaha się, ale w końcu podejdzie i będą mogli wszystko sobie wyjaśnić, wytłumaczyć, a potem wreszcie pojadą do wspólnego na powrót mieszkania… Nie było jej. Talerz z resztkami dania budził mdłości, więc odsuwał go, odsuwał najdalej, jak mógł, dopóki nie pojawił się kelner, by zabrać odpadki i zaproponować deser, na myśl o którym Lackiemu chciało się rzygać.
Odwiedził trzy restauracje, do których chodzili najczęściej, siedział w nich długo, a potem ruszał przed siebie bez celu i planu. Nie robił tego od dawna, a miasto wyglądało inaczej. Poznawał je na nowo. Wydawało się wyjątkowo ożywione, jak mrowisko budzące się z zimowego letargu. Przybyło domów, ludzi. Nawet smród benzyny przesiąknięty odorem pęczniejących korzeni i wydobywających się na powierzchnię łodyg coś obiecywał. Nowe wieżowce zaczynały zabudowywać coraz rozleglejsze centrum, jeden w kształcie żagla pod dworcem nachylał się w jego kierunku. Będziemy wznosić ich coraz więcej, aż przesłonią niebo. Będziemy żyć na dnie tuneli, coraz głębszych tuneli — roił. Nie lubił tego miasta, ale jeśli go nie lubił, to co będzie mógł polubić?
Mimo to chodzenie po Warszawie odurzało i snułby się bez końca, gdyby nie zaczepiający go ludzie. Po raz pierwszy w życiu chciał się stać niewidzialny i nierozpoznawalny. Ale był znany i intruzi szybko zmuszali go do odwrotu i schronienia się w mieszkaniu, którego zaczął nie znosić. Nie zdarzyło się, aby jadąc windą, nie czekał w napięciu na znajomą sylwetkę, która powinna pojawić się pod ich wspólnymi drzwiami.
Powracała myśl, że nie wyobraża sobie życia bez Ady. Wszystkie jego zajęcia i aktywności traciły sens i przestawały znaczyć. Po co miał robić cokolwiek? Po co miał żyć? Uświadamiając to sobie, po raz pierwszy uwierzył, że Ada mogła zostawić go na zawsze.
Zatelefonował do Kaliskiego, by prosić o miesięczny urlop w pisaniu felietonów. Dopiero później uzmysłowił sobie, że zdziwiona, ale szybka zgoda redaktora powinna go zastanowić. Niewiele pamiętał z kolejnego programu. Zauważył niepokój ekipy, gdy w poniedziałek, podczas ostatniego spotkania, kolejny raz obojętnie zgadzał się na wszystko, co proponowali. Wymieniali gesty i spojrzenia, pytali, czy wszystko w porządku.
Zbywał ich półsłówkami. Byli mu obojętni.
Od zawsze wiedział, co ma mówić, jak zapędzać w kozi róg, a nawet dyskretnie ośmieszać kolejnych rozmówców z przeciwnego obozu, i jak rozłożone będą akcenty w dramaturgii programu. Tym razem dotyczył in vitro i przebiegał, jak powinien. Do czasu. Kiedy dziewczyna, która została poczęta tą metodą, zaczęła oburzać się na księdza próbującego tłumaczyć, że dystans do procedury nie oznacza braku szacunku dla osób powołanych przy jej użyciu do życia, i nieomal krzyczała:
— Ale o jakim szacunku mówimy, kiedy ksiądz chciałby, abym nie istniała — i wszystko toczyło się tak, jak się toczyć miało, przecież Lacki osobiście nauczył ją tej kwestii, tak jak i całej roli, nauczył, delikatnie sugerując odpowiedzi i powtarzając tyle razy, że musiała uznać te sformułowania za swoje, tymczasem niespodziewanie dla siebie, gdy powinien milczeć i kiwać tylko głową nad nieczułością oraz hipokryzją, nie wytrzymał. Podniósł głos i zaczął oskarżać, wszedł w rolę dziewczyny, która straciła rezon i zamilkła, a on unosił się dalej nad obłudą i brakiem empatii, psując zaplanowany efekt, odruch, który miał niejako samoczynnie wyłonić się u widzów. Nie wiedział, dlaczego tak się zachowuje. Pomimo że Iza w słuchawce krzyczała:
— Przerwij, daj jej mówić. — On nie potrafił tego zrobić, grzmiał, czyniąc ofiarę z księdza i niwecząc cały plan.
Po dwudziestej trzeciej, kiedy już w swoim mieszkaniu kończył ostatnią whisky, którą znalazł w barku, i przez otwarte okno bezmyślnie patrzył w czarne niebo bez gwiazd, zatelefonował do niego sam szef, Zbigniew Arski.
— Co ty, kurwa, wyprawiasz?! Czyżbyś się szaleju najadł?! Rozmawiałem z twoją redaktorką, pytałem, co się stało. Ona mówi, że wszystko przygotowane było, jak należy, tylko tobie coś odbiło! Czy wiesz, jaką porutę zrobiłeś?!
— Dobrze, szefie, proszę na mnie pokrzyczeć. Jestem winny — wskoczył w pauzę Lacki, dziwiąc się swojej obojętności.
— Słuchaj, gwiazdo — z odległej przestrzeni dobiegł go zmieniony głos. — Nie myśl, że jesteś nietykalny. To się tobie, tak jak i wielu, tylko zdaje. Oczekuję, żebyś wziął się w garść. Następny raz będziemy gadali w inny sposób. Mam nadzieję, że się rozumiemy?
— Oczywiście, szefie — powiedział znudzony Lacki i wyłączył telefon.
Następnego, skacowanego dnia wytrwał bez alkoholu do wieczora. Wtedy trafił do pubu „Pod Kulawym Kangurem”. Byli tu kiedyś z Adą, nie pamiętał, jak dawno temu. Po miłości nabrali wtedy ochoty na piwo… Wtulił się w róg kontuaru, odwrócony plecami do wszystkich poza barmanem, który uśmiechał się do niego chyba nie tylko zawodowo.
Lacki schował się w szklance.
— Darek! — usłyszał głos. Nie reagował, oszukując się, że może chodzić o kogoś innego, ale jego imię zabrzmiało znowu bliżej, tuż obok. Odwrócił się i metr od siebie zobaczył człowieka w nieokreślonym wieku, w wytartej, wojskowej kurtce, szczerzącego do niego popsute zęby. Za sięgającą nieomal połowy głowy łysiną kłębiły się rzadkie, ale długie i splątane siwe włosy. Wymięty osobnik postąpił pół kroku. Lacki poczuł odległy odór pleśni. — Nie pamiętasz mnie, Darek? — Człowiek stanął obok i oparł się łokciem o kontuar. — To ja, Czili.
— Coś jakby cień wspomnienia zamajaczyło w świadomości Lackiego. Nie był pewny, czy to nie sugestia podrzucona mu przez przybysza. — Tak mnie nazywali. Byłem barmanem, nie pamiętasz? Klasykiem dla takiego kota jak ten, prawda?
— Ostatnie słowo skierował już do barmana.
— Oj, Czili, Czili — westchnął wyrozumiale młody człowiek za kontuarem, uśmiechając się do nich. W jego głosie wydawała się odzywać nostalgia.
— Piwo pijesz? — zagadnął retorycznie Czili. Lacki się zawahał. To był ostatni moment na pozbycie się natręta, ale ten nie oczekiwał autografu ani fotografii.
— A ty, co chcesz?
— A co tam macie z kija. — Czili zwrócił się barmana. Chwilę w milczeniu czekali na piwo. Kiedy się pojawiło, Czili przez moment kontemplował jasny płyn, unosząc pod światło szklankę w nieco drżącej ręce. Wreszcie przyssał się do niej i odstawił opróżnioną do połowy. Uśmiech na jego twarzy stał się błogi. — Powiedzieć, że byłem barmanem, to nic nie powiedzieć. To na mnie przychodzili ludzie. Byłem kultowy. Byłem także trochę dyskdżokejem. Byłem kultowy. Mogłem wypełnić każdą knajpę. Tak, Darek, pamiętasz mnie z tamtych czasów. Lacki nic nie pamiętał, ale zamówił dwa kolejne piwa. Był zadowolony, że ktoś obok opowiada nieważne historie, a on sam może milczeć.
— Nie pamiętasz, jak do mnie przychodziłeś? Nie? Naprawdę? Dziwne. Chociaż upłynęło już trochę czasu i z tamtych lat została mi chyba tylko kurtka.
Nagle z odmętów pamięci wypłynął niewyraźny obraz. Człowiek za kontuarem bawi się naczyniami jak prestidigitator i wyczarowuje z nich kolejne trunki, barman w zielonej wojskowej kurtce.
— Ile to minęło lat? — zapytał wbrew sobie. — Dziesięć?
— Może dziesięć, może więcej. Wtedy byłem artystą. Potem zaczęło się moje schodzenie, schodzenie do ludzi. Tak jak mówisz, straciliśmy wtedy kontakt.
— Nic nie mówię.
— Schodzenie do ludzi… Wiesz, czytałem o tym kiedyś, kiedyś to w ogóle dużo czytałem, teraz nie jestem w stanie przeczytać wiersza. Co się ze mną stało? A ty, potrafisz czytać? Wszyscy potwierdzają, kiedy ich o to pytam, ale potem okazuje się, że to bajda. Przestali czytać dziesięć lat temu. Nie, nie sprawdzam ich, ale słucham i myślę, że już tego nie robią. Tak jak ja. Może nikt już nie czyta? Chciałem się z nimi podzielić: tylko czym?
Lacki uświadamia sobie, że rzeczywiście przestał czytać. Kiedy ostatni raz przeczytał całą książkę? Przeczytał, a nie przejrzał? To musiało być ponad pięć lat temu. Potem je tylko zaczynał. Z dobrodusznym uznaniem patrzył na Adę na tapczanie zarzuconym angielskimi lekturami. Ale czy ona czytała je naprawdę, czy tylko przerzucała? Wszystko wskazywało na to drugie.
— Byłem wirtuozem po drugiej stronie kontuaru. Oddzielony od ludzi, zamknięty w swojej sztuce. Chciałem wyjść do nich, podzielić się… Tylko czym, powiedz, Darku, czym mogłem się podzielić?
— Nie mam pojęcia.
— A ty, czym się dzielisz? Też jesteś wirtuozem, ale ostatnio chyba się pogubiłeś. I może to dobrze, Darku, może dobrze. Może czas się zastanowić… Wiesz, znalazłem się w dziwnym miejscu, pomiędzy. I teraz już nie schodzę. Staczam się. Niedawno zaczepiła mnie kobieta. Piękna. Powiedziała, że powinienem z nią iść. Do niej. Że powinienem się wykąpać, wskoczyć w nowe ciuchy, że ma dla mnie robotę. Uśmiechała się. Była piękna. Odmówiłem jej. Nie chcę nigdzie iść. Zmienić się tak bardzo? Stałbym się kimś innym. Jakbym umarł. Boję się tego. Nie chcę stracić swojego życia, choćby było tylko nędzną wegetacją naciągacza. To jedyne, na co mnie stać. To jedyne, czego mogę bronić.
*
„Czy prawo może narzucać moralność?” — tak nazywał się następny program Lackiego, który zaplanowali już dwa tygodnie wcześniej. Był kontynuacją sprawy in vitro. Wszystko wydawało się przebiegać zgodnie z przepracowanym scenariuszem. — Czy wiedzą państwo, kto powiedział: „nie jestem królem waszych sumień”? — rzucił w kulminacyjnym momencie Lacki. Zaabsorbowani dyskusją, skonsternowani goście zamilkli na moment. Ksiądz spojrzał na prowadzącego z uśmiechem.
— Chce nas pan przepytywać z historii? To Zygmunt August opowiedział się w ten sposób za wolnością religijną.
— Czy więc Kościół dziś uzurpuje sobie więcej władzy niż oficjalny monarcha w czasach, gdy dla wszystkich królował z „łaski Boga”?
— Przepraszam bardzo, a co ma piernik do wiatraka? My nikogo nie chcemy nawracać siłą! — odpowiedział nieco poirytowany ksiądz.
— Chcecie. Chcecie siłą, czyli mocą prawa dyktować sprawy sumienia! Chcecie dyktować, co mamy myśleć o aborcji czy in vitro!
— Spokojnie, spokojnie — usłyszał w słuchawkach — nie to miałeś mówić i nie tym tonem…
— Narzucamy myślenie? Bronimy godności człowieka, nawet nienarodzonego.
— I godność zygoty ma dla was większe znaczenie niż ludzie, którzy siedzą na tej sali?! To może wezwiecie do kary śmierci za aborcję? To przecież konsekwencja waszych poglądów!
— Uspokój się natychmiast, wracaj do scenariusza. Nie mów nic choćby przez chwilę i zastanów się, co robisz. — Ton Izy w słuchawkach się zmienił. Była terapeutką uspokajającą nadmiernie podekscytowanego pacjenta, chociaż w jej głosie pojawiły się nutki przerażenia. Lacki słyszał to wszystko i przez moment poczuł się rozbawiony. Nie miał ochoty się krępować.
— Czemu się pan tak gorączkuje? To utrudnia rozmowę
— zauważył ksiądz sarkastycznie.
— A może bardziej utrudniają rozmowę opowieści o zygocie człowieku? Prosiłbym jednak, aby ksiądz odpowiedział na moje pytanie, a nie zajmował się moim tonem. Dlaczego nie apelujecie o karę śmierci dla tych, którzy dokonują aborcji?!
Jeszcze przed zakończeniem programu Lacki zrozumiał, że przesadził. Wszyscy się pogubili. Nawet światła nie reagowały, jak powinny. Na szczęście dla niego równie namiętnie w kłótnię włączyła się „filozofka” Szafir, domagając się odpowiedzi na zadane przez Lackiego pytanie. Z drugiej strony poseł Stryjewski jął się awanturować, że wyprasza sobie takie traktowanie księdza i gościa. O specjalną rolę księdza zgryźliwie dopytywać zaczął, przekrzykując innych, pisarz Matowicz i zrobiła się ogólna awantura, z której trudno było wyłowić poszczególne kwestie, a w końcu i zrozumieć cokolwiek. Lacki zamilkł i poczuł ulgę. W słuchawkach Iza nieomal histerycznie krzyczała, aby uspokoił gości i zaczął prowadzić program, a on pierwszy raz od dwóch tygodni przez chwilę poczuł się prawie dobrze i spokojnie. W tym samym momencie zrozumiał, że przesadził. Mocno przesadził.
Na szczęście program dobiegał końca. Zupełnie już spokojnie, powtarzając kwestie przygotowane na taką okoliczność, udało mu się, choć z trudem, zapanować nad ogólną wrzawą, pożegnać gości i widzów. Wiedział, że sprawa będzie miała ciąg dalszy.
Arski nie odezwał się, chociaż Lacki czekał na jego telefon od momentu uruchomienia swojego. Rozpamiętywał dzisiejszą kompromitację, bo że była to kompromitacja, zdał sobie sprawę bezpośrednio po programie. Świadomość tego towarzyszyła mu przez całą drogę do domu, tak że nawet zamykając drzwi i odnajdując się w mieszkaniu, zastanawiał się, co z nią powinien zrobić. Z czasem wróciły myśli o Adzie, a program zaczął tracić na ważności. Chodził po mieszkaniu, wypijając resztki alkoholu i odganiając myśl o telefonie do dilera. Biały proszek pozwoliłby się skupić, ustawić rzeczy we właściwym porządku, odsunąć myśli o dziewczynie. Wreszcie nieco odruchowo rozebrał się i rzucił na łóżko. Zasnął natychmiast i po raz pierwszy od dwóch tygodni przespał całą noc.
Obudził go telefon o dziewiątej rano. To była sekretarka Arskiego. Powiedziała, że szef oczekuje go o siedemnastej.
Wchodząc do gabinetu, uświadomił sobie, że zaczyna się przyzwyczajać do nieobecności Ady, skoro potrafi przejmować się innymi sprawami. Potem znowu pomyślał o dziewczynie i z trudem wciągnął rwany oddech.
Usiadł na wskazanym mu krześle naprzeciw biurka. Wcześniej Arski zapraszał go do stolika w rogu gabinetu, przy którym siadali razem nad kawą, a nawet czymś mocniejszym, teraz jednak gospodarz nie miał zamiaru ruszać się ze swojego fotela. Kawy też nikt Lackiemu nie proponował.
— Ostrzegłem cię, że jeśli sprawa się powtórzy, będziemy musieli rozmawiać inaczej — rzucił na wstępie Arski. Dariusz milczał. Czekał na ciąg dalszy. Za plecami Arskiego piętrzył się wiosenny park. Gałęzie pęczniały wybroczynami, z których już niebawem wybuchną liście, zieloną gęstwą oplotą rusztowanie drzewa, będą ciągnąć z niego soki. — To, co zrobiłeś, to kompromitacja. Niestety, nie tylko dla ciebie. Skompromitowałeś całą naszą stację. Z programu, który miał być naszą intelektualną wizytówką, zrobiłeś zwyczajną pyskówkę. Ale to jeszcze pół biedy. Obraziłeś księdza Tabisza. Wiemy, że wobec księży można więcej, ale są granice. Ty je przekroczyłeś. Obraziłeś go naprawdę. I wszyscy to widzieli. — Arski się nie uśmiechał. Z jego chudej twarzy wyparowały zwykłe dla niej, porozumiewawcze, ironiczne tiki. Mówił oficjalnym, nieomal nieswoim głosem. Jego oczy drapieżnie wczepiły się w Lackiego.
— Dobrze, wiem, że zawiniłem. — Lacki, którego zaczęła męczyć ta sytuacja, wykorzystał retoryczną przerwę, aby doprowadzić ją do puenty. — Wiem, że muszę się wziąć w garść. Z pochylonym czołem przyjmuję wszystkie zarzuty. Zastanawiam się, jak mam sprawę załagodzić. Z pewnością się już nie powtórzy. Przez pięć lat trzymałem się w ryzach. Teraz… Mam bardzo trudną sytuację osobistą… Nie chcę się tym usprawiedliwiać, ale…
— Jaką sytuację? — niespodziewanie okazał zainteresowanie Arski.
— No wiesz… Rozstałem się z Adą.
— Rozstałeś się? — Coś jak ironiczny błysk przemknęło w spojrzeniu dyrektora.
— Można powiedzieć, że mnie zostawiła. Szukam jej teraz… — Lacki musiał przerwać. Rwał mu się oddech, słowa nie chciały wychodzić z gardła.
— No popatrz, a ja właśnie rozmawiałem o jej roli w nowym programie.
— Rozmawiałeś?! Z kim? — Oszołomienie nie pozwalało zrozumieć słów człowieka siedzącego naprzeciwko.
— Jak to z kim? Z nią. Chyba dam jej robotę u nas. Lacki nie usłyszał do końca. Trafił na trop.
— To znasz jej namiary… wreszcie. Wreszcie. Daj mi jej numer. Proszę. A może masz jej adres?
— Hola, hola. Kto powiedział, że ci dam? Mówiła, że odeszła od ciebie. Chyba nie chce mieć z tobą kontaktów. — W głosie Arskiego dźwięczały wesołe nutki. Ale Lacki nie chciał zauważać złośliwości szefa.
— Nie żartuj. Proszę. Przecież wiesz, jak mi na tym zależy.
— Widzę. — Arski nie ukrywał rozbawienia. — No, ale to nie zwalnia mnie z lojalności wobec mojego potencjalnego pracownika.
— Naprawdę nie dasz mi jej namiarów? — Lacki zorientował się, że jego głos brzmi płaczliwie. — Co ona ci w ogóle powiedziała? Kiedy rozmawialiście? — W Lackim zaczęło rosnąć niesprecyzowane podejrzenie. Arski uchodził za casanovę, co przy jego pozycji nie było trudne.
— Kilka razy. — Dyrektor rozparł się w fotelu i uważnie obserwował Lackiego. — Na początku, kiedy jeszcze byliście ze sobą. No i potem… Kilka razy.
— To ty?! — Lacki poderwał się z krzesła. Nie wiedział, co chce zrobić.
Arski odchylił się od biurka. Jego głos miał przywołać pracownika do porządku. — Spokojnie! Jeśli o tym myślisz, jeśli myślisz, że to ja uwiodłem twoją kobietę, to się mylisz. To nie ja.
— Nie ty? A więc kto? — bezradnie rzucił Lacki, opadając na krzesło.
— Zaraz, zaraz. Nie wezwałem cię tu, aby rozwiązywać twoje osobiste problemy.
— Ale proszę cię. Powiedz mi. Przecież jesteśmy przyjaciółmi.
— Co mam ci powiedzieć?
— Co wiesz. Wszystko, wszystko, co wiesz.
— Wszystko? Za dużo wymagasz. No, ale skoro jesteśmy przyjaciółmi, skoro jesteśmy… — Arski przeciągał zgłoski z ostentacyjną ironią — to coś ci powiedzieć mogę.
— Proszę…
— Spotkaliśmy się chyba jakieś dwa miesiące temu albo więcej. Poprosiła mnie o rozmowę. A znaliśmy się… To ty nas poznałeś. Przedstawiałeś nas sobie ze trzy razy. — Arski roześmiał się. — Swoją drogą dziewczyna miała do ciebie cierpliwość. Więc ona, zażenowana, tłumaczyła mi, że właśnie kończy studia, właściwie skończyła i nawet napisała już dyplom, choć jeszcze nie obroniła, zaczyna więc rozglądać się za pracą, bo nie może wiecznie być na twoim utrzymaniu. I bardzo zależałoby jej na odnalezieniu się w telewizji. Chyba tak to ujęła.
„Odnalezieniu się”. A z tobą na ten temat nawet rozmawiać nie może, bo jakąkolwiek pomoc dla niej traktujesz jako rodzaj nepotyzmu. Tak powiedziała. Niekiedy mnie zadziwiasz. Nie jest przecież twoją córką. Chociaż mogłaby.
— Przesadzasz.
— Niewiele. W każdym razie zacząłem się zastanawiać.
Opowiedziała mi swoją przygodę z „Każdy jest gwiazdą”. Prawie się dostała, a to było na początku jej studiów.
— Dwa lata temu.
— Może. To wtedy się poznaliście? Mówiła mi.
— Wszystko ci mówiła?
— Dużo. Pomyślałem, że może rzeczywiście spróbuję z nią. Naturalnie w telewizyjnym sensie. Jest przebojowa, inteligentna, ma urodę i chyba coś jeszcze, skoro się w niej tak zadurzyłeś.
— Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?
— Prosiła mnie. Uraziłeś ją swoją odmową. Poza tym chyba nie chciała tak do końca zależeć od ciebie.
— Wolała od ciebie.
— Ja to inna sprawa. Tak czy siak prowadzę ten bajzel. No więc, make a long story short, przeszła pierwsze próby. I chyba zatrudnię ją do tego nowego reality show „Młyn nadziei”. To właściwie wszystko, co mam ci na jej temat do powiedzenia. Mogę dodać, że za długo uważałeś ją za dziewczynkę. Swoją dziewczynkę. A ona dorosła. Chciała być partnerką, a nie panienką telewizyjnego gwiazdora.
— Co ty wiesz na ten temat? — warknął Lacki i w tej samej chwili pomyślał, że przesadził. Ale Arski nie wyglądał na obrażonego.
— Może niewiele, ale obserwowałem ją. I w przeciwieństwie do ciebie słuchałem. Ale masz rację. To nie moja sprawa i nie dla jej omawiania cię wezwałem. Musimy dokończyć nieprzyjemną rozmowę.
— Poczekaj jeszcze, proszę cię. Powiedz mi, z kim ona teraz jest?
— Powtarzam, że nie będę na ten temat mówił. Już i tak za dużo powiedziałem. Dosyć, wracajmy do naszych baranów.
— Poczekaj. Chcesz ją zatrudnić w naszej telewizji?
— Ujmująco się z nią identyfikujesz. — Arski śmiał się nieomal w głos. — Tak, najprawdopodobniej zatrudnię ją w naszej… — szczególnie zaakcentował ten zaimek — telewizji, na początku w „Młynie”, a potem się zobaczy.
— Ale ja się nie zgadzam!
— A co ty masz do gadania? Rozstaliście się, więc się nią nie zajmuj.
— Ale protestuję jako pracownik. Ważny pracownik, przyznasz.
— Przede wszystkim taki, któremu przewróciło się we łbie. Więc wbij sobie do niego, że w tej sprawie, jak i w wielu innych, nie masz nic do powiedzenia.
— Ale mogę odejść.
— Coo? — Arski podniósł się z fotela. — Grozisz mi? Struchlałem. Co ja bez ciebie zrobię? Ale będę musiał stawić czoła tej tragedii. Im prędzej, tym lepiej. Dobrze więc. Odchodzisz. Od dziś.
— Żartujesz.
— Nie, w takich sprawach nie żartuję. Po twoich ostatnich wyczynach zastanawiałem się, czy cię nie zawiesić na czas jakiś i nie zastanowić się, co zrobić z programem. Twoja deklaracja ułatwia mi sprawę.
— Ale… przecież to niemożliwe, sam mówiłeś, że mój program to wizytówka ABC.
— Był wizytówką do czasu twoich ostatnich wyczynów. Ale nawet wcześniej… Spójrzmy prawdzie w oczy. Oglądalność maleje. Mówili ci o tym, ale nie wyglądałeś na zainteresowanego. Może wyczerpała się formuła programu? A może tylko prowadzący? Jeśli projekt, który polega na demistyfikacji rzeczników twardych tożsamości i porządków wartości, kończy się tym, że to oni ośmieszają prowadzącego, to chyba sam rozumiesz, że zasadniczo mijamy się z celem.
— Przecież ci tłumaczyłem. To wpadka. Każdemu się może zdarzyć.
— Jeden raz. Ale dwa z rzędu? Jak sam odnotowałeś, prowadzisz program już pięć lat. Wypaliłeś się. Może należy przemyśleć go na nowo, a może czas, żeby spróbował ktoś inny?
— Ktoś inny? Mój program?
— Twój? Ty go wymyśliłeś, opatentowałeś? Pamiętam, jak wspólnie z Brakiem zaczęliśmy zastanawiać się nad tym projektem. Szukaliśmy prowadzącego i przymierzaliśmy kolejne osoby. Kaliski zaproponował ciebie. Wtedy to był najlepszy strzał, ale dziś? W każdym razie ty się już z programem musisz żegnać.
Lackiego ogarnął gniew. Wstał z krzesła i oparł się oburącz o biurko. Ten palant naprzeciw — florentyńczyk, jak go nazywali, kiedy chcieli być mili, bo mówili także: żmija, padalec czy po prostu kutas — więc ten typ cały czas gra z nim. Bawi się jego kosztem. Chce go upokorzyć. Zobaczy, że to nie takie łatwe.
— A pomyślałeś, ile cię to może kosztować? Podam cię do sądu. Zrobię skandal na cały kraj. — Twarz Arskiego skrzywiła się w jeszcze bardziej sardonicznym uśmieszku.
— Oj, bo przyprawisz mnie o zawał. Do sądu, mówisz. A proszę cię. O co nas oskarżysz? O to, że rozwiązaliśmy kontrakt z osobą, która za wyczyny odstawione na wizji powinna zostać natychmiastowo i dyscyplinarnie zwolniona? Nie wiesz, gdzie żyjesz? Z nami chcesz wygrać? Z każdym słowem pogrążasz się coraz bardziej. Kiedy wezwałem cię na dziś, zastanawiałem się, czy zachować ten program, czy może obsadzić cię w innej roli. Teraz wiem, że nie ma dla ciebie miejsca w mojej, powtarzam: mojej, stacji. A może w ogóle w telewizji. Spróbuj u innych. Nie wiesz o tym, że wszyscy się znamy? Że obowiązuje nas, powinieneś znać to słowo, solidarność? Potrafimy być lojalni. Minie parę miesięcy, a nikt w tym kraju nie będzie pamiętał, że osoba taka jak ty w ogóle istniała!
Lacki opadł na krzesło. Opuściła go cała energia. Pomyślał, że nie podniesie się o własnych siłach.
— Przepraszam. Nie powinienem tego mówić. Jestem w złym stanie. Tłumaczyłem ci. Nie pamiętaj tego, co wyrwało mi się w głupiej złości. Ja tego księdza mogę osobiście przeprosić. Na wizji. Przed najbliższymi programami mogę zjawiać się u ciebie, żebyś wiedział, żebyś był pewny, że wszystko gra.
— Co ty wygadujesz?! Myślisz, że mam czas osobiście zajmować się każdym programem? Do księdza lepiej już nie wracaj. I pogódź się, że z „Piedestałem” koniec.
— Ale nie możesz, przepraszam, nie powinieneś skreślać mnie za jedno, niech będzie, dwa potknięcia. Za moje głupie i aroganckie zachowanie u ciebie, za które raz jeszcze przepraszam. Przecież jesteśmy przyjaciółmi. To wszystko… sam rozumiesz. Ale teraz wezmę się naprawdę w garść. Obiecuję. Daj mi szansę.
— Tego programu nie masz. Zastanawiam się, co z nim dalej, już od jakiegoś czasu. Sodówa tak ci uderzyła, że przestałeś widzieć. Cóż za banalny, wiecznie powtarzający się schemat. Gwiazda nie zauważyła, że czasy się zmieniają, a więc zmieniają się widzowie. Zastanawiałem się z Brakiem, skąd ten spadek oglądalności. To, że ty byłeś coraz gorszy, to jedno, ale nie najważniejsze. Widzowie przyzwyczajają się i nie dostrzegają tandety. Doszliśmy do wniosku, że jesteśmy ofiarami własnego sukcesu. Zdemistyfikowaliśmy te nadęte wielkości, pogoniliśmy je z piedestału i, nie powiem, miałeś w tym udział. Ale jak długo można robić to samo? Chociaż my ciągle robimy to samo! — Arski zaśmiał się sucho. — No, ale nie musimy już przygotowywać subtelnej strategii kompromitacji. Nie ma już żadnych wielkości poza nami. Wielkość, świętość, to już skończone. Nie musimy podchodzić ich rzeczników, zastawiać na nich sideł, wikłać w sprzeczności, pokazywać niekonsekwencji
— dyrektor smakował słowa, ale patrzył chłodno. — Trafieni, zatopieni. Teraz mamy się już z nich tylko śmiać. Nie potrzeba nam skomplikowanych metod, gościa, który będzie wchodził z nimi w złożoną, intelektualną grę. Potrzebujemy błazna, który będzie ich ośmieszał. Potrafisz być błaznem?
— Nie wiem… Nie… Może… mogę spróbować…
— Wątpię. Na to nawet ty jesteś za skomplikowany. Testowaliśmy już paru niezłych. Zwłaszcza jeden. Co za pajac! Chyba się nada. A ty?! Zastanowię się. Nic nie obiecuję. I pamiętaj, pieniądze dostawałeś za programy, nie za przestój. Za te dwa buble jeszcze ci może coś zapłacę, chociaż to ty powinieneś wybulić za nie odszkodowania, więc nie licz na pełne honoraria. Teraz znikaj. I tak za dużo czasu straciłem na ciebie.
*
Z Izą Lacki umówił się na następny dzień. Powiedział jej, że chce się pożegnać, bo program zostaje zdjęty. Jej głos w słuchawce nie zdziwił się specjalnie, chociaż odpowiadał z należytą, podbarwioną smutkiem powagą.
— Zastanawiałem się, czy nie zaprosić całego zespołu, ale wiesz, szczerze, to nawet nie znam wszystkich, którzy w nim są — zaczął Lacki, rozglądając się po lokalu wystylizowanym na wiktoriański pub.
— Szczerze? — uśmiechnęła się Iza. Jej okrągła twarz zachowała naturalną mimikę. — Nie musisz się wykosztowywać. Tym bardziej że mogą nadejść chude czasy… Oj — złapała się za usta — przepraszam, nie chciałabym cię urazić. Zwłaszcza w tym momencie…
— W jakim momencie?
— Jak to: w jakim? Zdejmują ci program, na dodatek…
— Co: na dodatek?
— No, przecież wiesz. — Iza zamilkła na moment, speszona, potem spojrzała mu w oczy. Zdecydowała się. — Rozszedłeś się z Adą, to pewnie nie jest przyjemne. Myślę, że te ostatnie… potknięcia to był rezultat twoich… kłopotów?
Lacki spotkał się z Izą, żeby dowiedzieć się, co z Adą, ale teraz poczuł ucisk w żołądku.
— Skąd wiesz? — Obfite ciało Izy zafalowało po drugiej stronie stolika.
— Jak to skąd? Wszyscy wiedzą.
— Niby co?
— No to, że już nie jesteście ze sobą. Przecież Ada…
— Co Ada?
— Ada ma chłopaka. Przecież wiesz. A że razem przy tym
„Młynie” pracują…
— Zaraz, zaraz. Kto to jest?
— Nie udawaj, że nie wiesz. To przecież ten aktor, Brak.
Bruno Brak. Syn filozofa.
To było jak eksplozja. Przecież wiedział, że Ada ma kogoś, pogodził się z tym, że go zdradzała, ale kiedy ten ktoś stał się konkretną postacią, ból zawładnął nim znowu. Iza zamilkła, czekała na pytanie, komentarz, ale on nie potrafił wydobyć słowa z krtani, która skręcała się w węzeł. Upokorzenie, rozpacz i zazdrość odebrały mu zdolność myślenia i mówienia. Dopiero po chwili zorientował się, że Iza przyobleka twarz w wyraz współczucia. Uniosła rękę, jakby chciała go pogłaskać po głowie, ale zrezygnowała i dłoń zawisła w niezgrabnym geście. Poczuł wstyd.
— To oni już oficjalnie dostali ten program? — udało mu się wreszcie wyksztusić.
— Nie wiem, czy dostali. To najważniejsze dziś przedsięwzięcie stacji. Różni tam robią, ale wygląda na to, że to oni mają go prowadzić. Może nie tylko oni, bo to skomplikowane zadanie.
*
Lacki przycisnął czerwoną słuchawkę. Janka była grzeczna, dawała mu nadzieję, ale zbyt długo funkcjonował w branży, aby robić sobie złudzenia. „Ramówki są dopięte, może w kolejnej…” Wszystko było jasne. Druga największa telewizja prywatna w kraju nie ma dla niego propozycji. Po rozmowie z Julkiem z publicznej wszystko układało się w jeden ponury scenariusz. On, jedna z największych gwiazd telewizyjnych, laureat wszystkich możliwych nagród w tej dziedzinie, wychwalany i adorowany, o którym pisano: „klasyk współczesnego ekranu”, „klasa sama dla siebie”, „ktoś, kto dowodzi, że nawet w telewizji można uczyć myśleć”, z dnia na dzień przestał być potrzebny. Kiedy stracił program w ABC, nagle okazało się, że nigdzie indziej też nie ma dla niego miejsca. Jak zwykle Arski miał rację. Potwierdziła to rozmowa z Julkiem.
— Twój program był poważny. Trochę musiał kosztować. A teraz tniemy koszty. I ta powaga… To coraz mniej potrzebne. Ja bym cię nawet wziął do swojego kanału. To telewizja publiczna. Nadawałbyś się. Tylko że, wiesz, umowy już podpisane, a w każdym razie ugadane nawet na jesienną ramówkę.
Wiem, że jesteś lepszy od iluś z tych, którzy się u nas panoszą. Ale każdy z nich to układ. Polityczny, środowiskowy. Wszystko już uzgodnione, a mnie nie stać na wojnę z nimi. Będę się rozglądał… Może w przyszłym roku?
Nie chciało mu się wierzyć. Jak to możliwe, że on, jedna z najgłośniejszych postaci telewizyjnych w kraju, znika z ekranu, jakby go nie było? Z dnia na dzień przestaje istnieć. Tymczasem panienka, która o niczym nie miała żadnego pojęcia, ma dostać prowadzenie najważniejszego programu największej telewizji prywatnej.
Nagle zachciało mu się śmiać. Po raz pierwszy od trzech tygodni.
*
— Mówisz, że chcesz wrócić na dawnych warunkach… — Kaliski cedził słowa. Lacki usiłował się zorientować, co zmieniło się w gabinecie, który nawiedzał kiedyś tak często.
— Na lepszych. W każdym razie finansowo — uściślił. Redaktor „Słowa” roześmiał się.
— O finansach na razie nie rozmawiajmy. Problem w tym, że gazeta jest, bo musi być, zabudowana. Mam ludzi od wszystkiego i zaplanowaną każdą stronę. Nie sposób wrócić do tego, co było.
— Przecież sam zawsze powtarzałeś, że brak ci mnie.
— No tak, ale jakoś sobie już ten brak powetowałem.
Wszystko płynie. Musisz zrozumieć.
— Przecież nie straciłem zdolności. Wręcz przeciwnie. Rozwinąłem się. Te programy to konkretna praca, ale mniejsza. Jeśli nie chcesz… W takim razie myślę, że musimy renegocjować stawkę za moje felietony.
— Właśnie, twoje felietony. — Kaliski wstał i zaczął chodzić po gabinecie. — Nie wiem, czy zauważyłeś, co się pojawiło w ich miejscu.
— No tak. — Lacki z trudem usiłował powstrzymać irytację. — To naturalne, że nie możesz publikować gazety z białymi plamami, ale za tydzień ja wracam.
— I w tym szkopuł. Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to zbyt obcesowo, ale nie przewiduję dla ciebie miejsca.
— Jak to? — Lacki pomyślał, że to, co mu się przydarza, jest nierzeczywiste. Wydarzenia splatały się w jeden absurdalny koszmar. Stawały surrealistyczną matnią, z której powinien się obudzić. — Jak to? Przecież zabiegałeś u mnie o te felietony. Trwało, zanim się zgodziłem.
— To prawda, ale coś się zmieniło.
— Co?!
— Jak to co? Przecież wszyscy wiemy, że przestałeś robić program w ABC.
— No i co z tego? Będę miał więcej czasu na felietony.
— Darek, przestań zachowywać się jak dziecko. — Kaliski usiadł naprzeciw zasumowany. Trzymał się za czoło i kciukami masował skronie. — Twoje felietony były funkcją telewizyjnego programu. Ludzie cię czytali, bo oglądali w telewizji i lubili. A teraz…
— A teraz będą mnie czytali ze względu na to, co piszę!
— Boże! Darek! Czy muszę ci wszystko mówić wprost? Nie wysilałeś się ze swoimi felietonami. To były bryki twojego programu. I godziłem się na to. Ludzie lubią, żeby im kawa na ławę raz jeszcze wyłożyć to, co widzieli. Ale jak nie będziesz miał programu i oni się zorientują, że nie jesteś taki ważny, to… to, co im masz do powiedzenia, nie wystarczy, aby zmusić ich do śledzenia tego, co piszesz. Czy nie rozumiesz takiej prostej sprawy?
*
Filiżanka po drugim espresso dawno była pusta i zimna. Lacki osłonił się kolejną gazetą, ale papier wydawał się przezroczysty. Siedział nieomal odkryty na środku atrium, a wchodzący do budynku pracownicy ABC przyglądali mu się ostentacyjnie. Będzie tu jednak trwał. Ada powinna być dzisiaj w telewizji, a on postanowił czekać na nią do skutku. Prace nad
„Młynem nadziei” mają być prowadzone w drugim studiu, co oznacza, że będzie musiała tędy przejść. Lacki zajął strategiczne miejsce w barku niedaleko wejścia i czekał. Tkwił tu już blisko godzinę. Co jakiś czas, gdy podnosił wzrok znad gazety, ktoś pozdrawiał go nieuważnie. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że nonszalancja jest demonstracyjna, chociaż równocześnie tłumaczył sobie, że stanowi element stylu, który sygnalizował pozycję. Przed chwilą nieomal na wyciągnięcie ręki przeszła, nie zauważając go, rozbawiona, kilkuosobowa grupa. Znał ich wszystkich, wcześniej kłaniali mu się z rewerencją. Czyżby stał się przejrzysty?
— Świetnie, że cię wreszcie widzę. — Borys usiadł naprzeciw, nie czekając na zaproszenie. — Pozwolisz? — mówił, nie dbając o reakcję. — To świństwo, co z tobą zrobili. Ten Zbyniu… Zawsze wiedzieliśmy, że to kutas. Ale pewnie masz już coś na oku? — zawiesił głos.
— Na razie odpocznę.
— No i słusznie. To wielkie zmiany w twoim życiu… — Borys przyjrzał mu się uważnie. Lacki milczał. — Zawodowym i osobistym — kontynuował. — To zaskakujące. Bo wyglądaliście z Adą jak wyjątkowo dobrana para.
— Ty z Anką też tak wyglądaliście — zazgrzytał Lacki.
— Jasne. Ale to zupełnie inna sprawa. My jesteśmy dorosłymi dziećmi naszych czasów — roześmiał się Borys. — A wy… byliście… Ada wydawała się twoją uczennicą. Wprowadzałeś ją w świat… Byłeś jak ten… Mniejsza o to. Był kiedyś taki musical. Jak on się nazywał? Nieistotne. Słuchaj. To już definitywne?
— Co?
— No, to wasze rozejście się.
— A czemu to cię tak interesuje?
— Bo wiesz… Ada zawsze mi się podobała. Bardzo. Nigdy nie przystawiałbym się do dziewczyny kumpla. Myślę, że wiesz. Ale teraz… Rozumiem, że mogę? — Lacki milczał. Borys taksował go wzrokiem. — No, tośmy się dogadali. Chcesz, żebym ci opowiedział, jak mi pójdzie?
A gdybym dał mu w pysk? — zastanawiał się Lacki. Ale przecież nie może tego zrobić. Będzie więc siedział i udawał, że nic się nie dzieje, a tamten będzie go prowokował i ględził nadal. Po prostu nie trzeba odpowiadać, nie należy go zauważać, wystarczy wyłączyć słuch. Borys przyglądał mu się z uśmieszkiem w kącikach ust. Nagle Lacki zobaczył Adę. Przechodziła przez wejściową bramkę. Zerwał się.
— Przepraszam cię, czekam na Adę. Będziesz nam przeszkadzał. Czy mógłbyś… — Wykonał gest strzepywania pyłu.
— No jasne — odpowiedział urażony Borys. — Trzeba było mówić od razu. Znikam.
Lacki stał przy stoliku, wpatrując się w dziewczynę. Nie wiedział, co robić. Zauważyła go. Zatrzymała się. Spłoszona wyglądała, jakby miała rzucić się do ucieczki. Trwało to tylko moment. Na jej twarz wypłynął ciepły uśmiech. Dariusz gestem zaprosił ja do stolika. Zrobiła zaaferowaną minę i palcem wskazała na przegubie nieistniejący zegarek. Ponowił zaproszenie, wpatrując się w nią intensywnie. Oddzielało ich kilka metrów. Zbliżyła się.
— Przepraszam cię. Jestem bardzo zajęta — tłumaczyła niedogodność, którą podkreślały wyraz twarzy i gesty.
— Na chwilę — wykrztusił przez ściśnięte gardło. — Czy nie mogłabyś usiąść na parę minut?
— Parę minut — powtórzyła, cmokając go w policzek i siadając. — Bardzo mi przykro z powodu twojego programu. Nawet chciałam się odezwać, ale pomyślałam, że nie wiem, czy byłoby to dobre… wiesz…
— Co mam niby wiedzieć? — wydobył nieswój głos.
— No… nasza sytuacja… Mniejsza.
— Za to ty będziesz miała program.
— Dlaczego „za to”? Zresztą programu jeszcze nie mam.
— Nie masz? Arski mówił mi, że będziesz prowadziła
„Młyn”.
— No tak. Zbyszek lubi mówić trochę na wyrost.
— To dla ciebie Zbyszek?
— A niby jak mam mówić? Przecież to ty nas sobie przedstawiłeś?
— Nawet kilka razy. Znałaś go więc i mogłaś się odezwać w sprawie programu.
— Odezwać w sprawie programu? — Wyglądała na autentycznie zaskoczoną. — Przecież to on mi zaproponował próby.
— Ale to ty poszłaś do niego z żalami na mnie i pytaniem, czy ci czegoś nie może załatwić!
— Z żalami na ciebie? Z prośbą o protekcję? — Ada zgubiła uśmiech. Mówiła ostrym, podenerwowanym głosem. — Nie wiem, skąd masz takie informacje, ale ani się na ciebie do nikogo nie wyżalałam, ani nie szukałam protekcji.
— Powtarzam, że Arski opowiedział mi wszystko.
— Nie wiem, co ci opowiedział Arski, ale sam się do mnie odezwał, kiedy jeszcze… — Nagle Ada straciła kontenans.
Przez moment usiłowała znaleźć właściwe słowa. — Kiedy jeszcze między nami wszystko było OK. Jakieś trzy miesiące temu. Chociaż… — zawahała się — owszem, zamieniłam z nim parę zdań w pubie na Polach Mokotowskich. Byłam tam z tobą. Pamiętasz? Jakaś korporacyjna zgęstka. Chyba wspomniałam mu, że chętnie bym coś w telewizji robiła. I to tyle. A potem on zatelefonował do mnie. Zaprosił do siebie, do gabinetu. Wypytał, co bym chciała robić. Pytał także… więc wspomniałam, że ty nie chcesz mi pomagać. Nie żaliłam się. Powiedziałam prawdę. Opowiedział mi o „Młynie” i zapytał, czy nie chciałabym spróbować.
— Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym? — Wyglądała na stropioną i niepewną. Szukała słów.
— Chciałam. Naprawdę. Ale on postawił to jako warunek. Żeby nic ci nie mówić. On, znaczy Arski, i ten drugi, Brak, ojciec Bruna — przerwała i skonfundowana spojrzała na Lackiego. — Brak mało się odzywał, ale widać było, jaki jest dla Arskiego ważny. Bo wtedy, po tym kiedy przyszłam do niego po raz pierwszy, następnym razem mieliśmy rozmawiać już o konkretach. Spotkaliśmy się w trójkę. Tłumaczyli mi, że nie będziesz chciał, żebym robiła karierę w telewizji. Tak było, nieprawda? Mówili, że jeśli przejdę próby i podejmę wyzwanie, to wtedy będę mogła ci powiedzieć, zresztą i tak się dowiesz, ale nie będziesz już mógł mnie zablokować, nie będziesz mnie deprymował. Takich słów używali. Wyjaśniali, że wtedy dopiero zrozumiesz, że już dorosłam, i pogodzisz się z sytuacją. Wszystko będzie OK.
— I co, jest OK? — zdobył się na ponury żart.
— Pewnie nie tak, jakbyś chciał. Ale przecież sam mówiłeś, że ludzie nie powinni się do niczego zmuszać. Kpiłeś z kultury wyrzeczenia; tak to nazywałeś, nie tylko w swoim programie.
Widzisz, że pamiętam? Pisałam, że chciałabym… Pozostaniesz dla mnie jedną z najważniejszych postaci mego siwi. Tylko zmieniłeś w nim rolę. Też mówiłeś o tej zmianie ról. Wszystko zapamiętałam.
Nagle zorientował się, że Ada mówi jego tonem. Obniża głos, zwalnia tempo wypowiedzi, przeciąga zgłoski, tembr słów staje się miękki i odpowiada rozumiejącemu uśmiechowi, który przekształca twarz Ady…
— Nie małpuj mnie! — wysyczał.
— Co ty opowiadasz?! Nie rozumiem! — Głos i twarz dziewczyny zmieniły się nie do poznania. Wyglądała na przestraszoną. — Muszę już iść. — Podniosła się, ale złapał ją za przegub. — Uspokój się. Nie pamiętasz? Jesteśmy dorośli. — Ada mówiła cicho, ale dobitnie. Jej ton był chłodny i perswazyjny.
— Ada! — Młody, wysoki mężczyzna, którego skądś kojarzył, stał niedaleko i patrzył na nich. — Jest już późno. Musimy się śpieszyć. — Wyrwała mu dłoń.
— Panowie się może znają. Bruno Brak i Darek Lacki. — Starał się nie zauważać człowieka obok. Zignorował wyciągniętą do niego rękę.
— Nie skończyliśmy jeszcze. Pozwól, to tylko parę zdań — mówił proszącym tonem. Ada ominęła go i stanęła obok Bruna.
— Mówiłam ci, że nie mam czasu. Może kiedy indziej.
— Ale ja cię nie puszczę! Musisz mnie wysłuchać! — Lacki ruszył w jej kierunku, ale drogę zastąpił mu Bruno Brak.
— Człowieku! Czy nie rozumiesz, co się do ciebie mówi?!
Daj jej spokój!
Lacki przestał myśleć.
— Spadaj, zanim coś ci zrobię — wycharczał i złapał Bruna za klapy marynarki. Tamten szarpnął jego dłonie, okręcił się i uwolnił od uchwytu. Lacki rzucił się na niego. Zadał cios, ale mężczyzna zrobił unik. Potem stało się coś dziwnego. Usłyszał krzyk. Posadzka wyrwała mu się spod stóp i uderzyła go. Usiłował usiąść na ziemi, a dookoła gromadzili się ludzie.
— Bruno, wystarczy, daj mu już spokój — usłyszał głos Ady. Przede wszystkim usłyszał jednak śmiech. Zewsząd. Ze wszystkich stron nadbiegały zniekształcone i niezrozumiałe głosy, osaczały go, szydziły. Podniósł się z trudem i usiadł na krzesełku. Kręciło mu się w głowie. Ada i Brak zniknęli. Ludzie zaczęli się rozchodzić. Niektórzy jeszcze komentowali głośno, wskazując go ruchami głowy, a czasami wprost z rozbawieniem wyciągając w jego kierunku palce. Siedział jakiś czas. Pod czaszką narastał ból.
— Panie Lacki — usłyszał. Obok stał człowiek z portierni.
— Przepraszam, ale muszę poprosić o pana kartę wejścia. To decyzja szefostwa.
Wzruszył ramionami i oddał kartę. Wyszedł przez przezroczysty, długi korytarz i kilka metrów od wejścia odwrócił się. Popatrzył na szklany pałac ABC. Na dziedzińcu przed budynkiem grupki palących papierosy przerzucały się żartami. Przez moment stał i czekał, nie wiadomo na co. Dopiero po chwili ze wstydem uzmysłowił sobie, że miał nadzieję na zaproszenie, liczył, że ktoś zagada do niego, zażartuje, a on w najnaturalniejszy sposób podejdzie, wtopi się w zbiorowość, zacznie nieobowiązująco coś mówić, stanie się jednym z nich. Nikt jednak nie odzywał się do niego, nikt go nie zauważał. Lacki zrozumiał, że przestał istnieć. Raz jeszcze spojrzał na szklany pałac. Pomyślał, że to jego pożegnanie.
*
Wieczorem siedział przy kontuarze w pubie „Pod Kulawym Kangurem”. Chciał spotkać człowieka, którego widział tu jakieś dwa tygodnie temu, byłego barmana; nazywali go Czili. Chciałby słuchać jego opowieści, rozmawiać z nim. Czili był jednak gdzie indziej i nawet barman był inny niż wtedy, gdy spotkał tu łysawego człowieka w wojskowym przyodziewku. Czas płynął odmierzany kolejnymi łykami piwa, a szansa, że Czili się pojawi, malała. Dlaczego zależy mi na spotkaniu śmiesznego człowieka w zielonej kurtce? — zastanawiał się Lacki i powoli zaczynał rozumieć, że nie znajdzie nikogo innego, z kim mógłby porozmawiać. Rozbawiło go to.
— Nie mam z kim mówić — powiedział na głos. Barman spojrzał na niego pytająco. Dariusz pokręcił głową.
Po raz pierwszy od miesiąca nie czuł bólu ani rozpaczy. Wprawdzie pulsowanie w skroni i obolałe ramię nie dawało zapomnieć o tym, co zdarzyło się w południe, a gorycz piwa nabierała smaku upokorzenia, ale żadne z tych uczuć nie było intensywne. Dominowała obojętność. Pięć lat życia staje się zamkniętym rozdziałem — dźwięczało mu w głowie, ale w tym samym momencie uzmysławiał sobie, że może nie doceniać znaczenia tego, co przydarzyło mu się ostatnio. Może to właśnie rozsypuje się nie pięć lat, a całe jego dorosłe życie. Ma czterdzieści lat i nie wie, co ze sobą zrobić.
Niespodziewanie przypomniał sobie, wydawało się, wyrzuconego ostatecznie z pamięci reżysera Zenona Chabra. Miał być teatralnym geniuszem, nonkonformistą skłóconym z elitą twardo władającą scenicznym światem. Arski zrobił z niego reżysera reality show, miał nawet współpracować z Lackim. W trakcie pierwszej rozmowy zdawało się, że mogą się porozumieć, a Chaber ma ciekawe pomysły, ale jego megalomania zablokowała wspólne przedsięwzięcie. Reżyser dawał do zrozumienia, że jest artystą, nieco przypadkowym przechodniem w telewizyjnej rzeczywistości, a to, co tu robi, to tylko nieważna przygrywka do dzieła, które ma właśnie podjąć. Niemniej jego geniusz pozwalał mu o wszystkim kompetentnie się wypowiadać i proponować najlepsze z możliwych rozwiązań. Lacki przypomniał sobie ich ostatnią rozmowę, która skończyła się nieomal awanturą. Zorientował się wtedy, że Chaber traktuje go jak przedstawiciela telewizyjnego światka, menażerii, wobec której Lacki czuł wyższość.
— Wam się wydaje, że posiadacie jakąś szczególną wiedzę, ale przydałoby się, aby ktoś o nieco innych horyzontach wstrzyknął wam trochę odmiennej perspektywy! — wykrzyczał w jego kierunku reżyser.
To zaliczenie go do telewizyjnego stada wyprowadziło Lackiego z równowagi. Nie miał ochoty dalej z Chabrem rozmawiać ani współpracować. Nie był mu zresztą potrzebny panoszący się reżyser. Materię programu miał opanowaną i przydałby mu się tylko znający swoje miejsce pomocnik.
— Ty oczywiście wcielasz te inne horyzonty i perspektywy, prawda? Ukończenie reżyserii daje wam dyplomy na właściwy i jakże oryginalny punkt widzenia — wyrzucił z siebie z maksymalną dozą sarkazmu, świadomie redukując Chabra do innej, ale także zbiorowości. Nie pamiętał już, co odpowiedział reżyser, w każdym razie rozeszli się z poczuciem, że o współdziałaniu nie warto rozmawiać.
Chaber był konfliktowy. Partnerska współpraca z nim była trudna, o czym przekonało się wielu pracowników ABC. Dodatkowo zaczęła się wokół niego unosić niepokojąca atmosfera skandalu. Podobno zaliczał co atrakcyjniejsze kandydatki do programu, nieomal ostentacyjnie afiszował się z kokainą — to, że wielu z niej korzystało, to inna sprawa, ale formy, jak we wszystkim, co ludzkie, były przecież decydujące. Wreszcie Arski musiał się go pozbyć. Lacki słuchał o tym z satysfakcją. Przytarcie nosa zadufanemu w sobie artyście ucieszyło go. W kolejnych relacjach dowiadywał się, że Chaber się stoczył, popadł w alkoholizm, narkomanię, popełnił samobójstwo. Wieści nie były pewne, kłóciły się ze sobą, ale Lacki nie był nimi zainteresowany. Los reżysera nie wywoływał w nim współczucia, przelotny znajomy był mu obojętny, a jego nieszczęścia stanowiły tylko potwierdzenie porządku świata. Chaber zapracował sobie na to, co go spotkało.
Teraz niespodziewanie Lacki przypomniał go sobie i zaskoczony poczuł rodzaj solidarności. Chciałby go spotkać, wymienić doświadczenia i usłyszeć, co się z nim dzieje. Może dlatego, że nie pozostał mi nikt inny — przemknęło przez głowę, ale przecież nie tylko o to chodziło. W tej chwili niezwykle intrygowało go, co naprawdę stało się z reżyserem. Uświadomił sobie, że to, co opowiadano o Chabrze, mogą teraz mówić o nim samym.