Dom z liści - Mark Z. Danielewski - ebook

Dom z liści ebook

Mark Z. Danielewski

4,3

Opis

[PK]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Johnny Wagabunda, były pracownik salonu tatuażu w Los Angeles, znajduje notes Zampano, starszego pana i odludka, który zmarł w swoim zagraconym mieszkaniu. Notes zawiera opatrzoną licznymi przypisami historię „Relacji Navidsona”.

Fotoreporter Will Navidson wprowadził się z rodziną do nowego domu – dalsze wydarzenia zostały zarejestrowane na taśmach filmowych oraz w postaci wywiadów. Od tamtej pory Navidsonowie stali się sławni, a Zampano – robiąc notatki na luźnych kartkach papieru, serwetkach i w gęsto zapisanych notatnikach – skompilował wyczerpującą pracę na temat wydarzeń w domu przy Ash Tree Lane.

Jednakże ani Wagabunda, ani nikt z jego znajomych nigdy nie słyszeli o „Relacji Navidsona”. Teraz zaś im więcej Johnny czyta o domu Navidsonów, tym bardziej zaczyna się bać i popadać w paranoję. Najgorsze jest to, że nie może potraktować znalezionych zapisków jako zwykłych majaczeń starego wariata. Zaczyna zauważać zachodzące w otoczeniu zmiany...

Książka niepospolicie oryginalna. Nie sposób oderwać się od lektury – tak jak nie sposób jej zapomnieć. „Dom z liści” trzyma w napięciu, przeraża i jest inny niż wszystkie książki, które znacie

[opis okładkowy]

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 955

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marka Z. Danielewskiego

Dom z liści

przez

Zampanó

wstępem i przypisami opatrzył

Johnny Wagabunda

z angielskiego przełożył

Wojciech Szypuła

Wydawnictwo MAG

Warszawa 2016

Tytuł oryginału: House of Leaves

Copyright © 2000 by Mark Z. Danielewski

Copyright for the Polish translation © 2016 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Joanna Figlewska

Korekta: Urszula Okrzeja

Ilustracja na okładce: Irek Konior

Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7480-657-2

Wydanie II

Wydawca: Wydawnictwo MAG

ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax228 134 743 e-mail: [email protected]

Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 213 000 www.olesiejuk.pl

Druk i oprawa: [email protected]

Uwaga o niniejszym wydaniu

Pełnokolorowe

• Słowo dom na niebiesko; minotaur i przekreślenia na czerwono.

• Jedyne przekreślenie w rozdziale XXI na fioletowo.

Dwukolorowe

• Również dom na niebiesko oraz przekreślenia i minotaur na czerwono.

• Brak Braille'a.

• Kolorowe lub

Czarno-białe

• Brak osobnych kolorów dla słów dom, minotaur oraz przekreśleń.

• Brak Braille’a.

• Czarno-białe strony.

Niekompletne

• Brak kolorów

• Brak Braille’a.

• Możliwy brak elementów w załącznikach, dodatkach i indeksie.

• Brak Braille’a.

• Xxxxxxx i kolorowe strony.

czarno-białe strony.

Spis treści

PRZEDMOWA

Pierwsze wydanie Domu z liści było rozpowszechniane prywatnie i nie zawierało rozdziału 21, Dodatku II, Dodatku III oraz indeksu. Dołożyliśmy wszelkich starań, by załączyć wszystkie niezbędne przekłady i precyzyjnie wskazać ich źródła; jeżeli w tym zakresie zawiedliśmy, z góry przepraszamy. W kolejnych wydaniach z przyjemnością poprawimy wszelkie omyłki i niedociągnięcia, na które Czytelnicy zwrócą naszą uwagę.

- Wydawca

To nie jest dla ciebie.

Wstęp

Nadal miewam koszmary. Prawdę mówiąc, śnią mi się tak często, że powinienem był się do nich przyzwyczaić. Nie przyzwyczaiłem się. Do koszmarów nie można się przyzwyczaić.

Przez pewien czas próbowałem wszelkich możliwych pigułek, brałem wszystko, żeby tylko okiełznać swój strach. Excedrin PM, melatonina, L-tryptofan, valium, vicodin, długa lista barbituranów - nieraz wymieszanych, często łączonych jeszcze z bourbonem, zdzierającym płuca sztachnięciem z bongosa, czasem nawet z oparami kokainowego tripu. Nic nie pomagało. Mogę chyba śmiało stwierdzić, że nie istnieje jeszcze laboratorium dostatecznie wyrafinowane, żeby dało się w nim zsyntetyzować potrzebne mi chemikalia. Kto wynajdzie takie cudo, ma murowanego Nobla.

Jestem bardzo zmęczony. Nie pamiętam już, od jak dawna dręczy mnie senność. W końcu sen mnie dopadnie, to nieuniknione. Niestety, perspektywa zaśnięcia wcale mnie nie zachwyca. Mówię „niestety", ponieważ kiedyś naprawdę lubiłem spać. Właściwie cały czas spałem. Do czasu, aż mój przyjaciel Ludę obudził mnie o trzeciej nad ranem, prosząc, bym do niego wpadł. Kto wie, może gdybym nie usłyszał wtedy dzwonka telefonu, wszystko wyglądałoby dziś inaczej? Często o tym myślę.

Prawdę mówiąc, Ludę powiedział mi o tym starszym panu mniej więcej miesiąc wcześniej, nim zadzwonił do mnie w tamtą brzemienną przeznaczeniem noc (Czy to o to chodzi? Przeznaczenie? Bo poza tym noc była raczej pusta. A może nie?). Gorączkowo poszukiwałem wówczas nowego mieszkania, miałem bowiem mały kłopot z moim dotychczasowym gospodarzem, który pewnego dnia obudził się i stwierdził, że jest Charlesem de Gaulle'em. Byłem tak oszołomiony tą konstatacją, że zanim zdążyłem dobrze pomyśleć, przyznałem się, iż moim skromnym zdaniem w niczym nie przypomina portu lotniczego, aczkolwiek pomysł posadzenia na nim boeinga 757 wcale nie jest mi niemiły. Wyrzucił mnie bez zbędnej zwłoki. Mogłem próbować stawić opór, lecz jego lokum i tak przypominało dom wariatów, wyniosłem się więc stamtąd z przyjemnością. Jak się okazało, tydzień później Chuckie de Gaulle spalił swój dom. Policjantom tłumaczył, że uderzył w niego spadający 757.

Przez następne tygodnie koczowałem u różnych znajomych od Santa Monica po Silverlake, cały czas szukając sobie nowego kąta, i wtedy właśnie Ludę powiedział mi o mieszkającym u niego w budynku starszym panu, który zajmował mieszkanie na parterze, z widokiem na szerokie, zarośnięte podwórko. Podobno powiedział Ludę'owi, że niedługo umrze. Nie zaprzątałem sobie nim specjalnie głowy; nie był to może tekst, o którym łatwo zapomnieć, ale wtedy doszedłem,po prostu do wniosku, że Ludę sobie ze mnie kpi. Zawsze lubił przesadzać. W końcu znalazłem kawalerkę w Hollywood i wpadłem w otępiającą rutynę codzienności pomocnika w salonie tatuażu.

Był koniec roku dziewięćdziesiątego szóstego.

Noce były zimne. Dochodziłem do siebie po zerwaniu z niejaką Clarą English, która wyjaśniła mi, że wołałaby spotykać się z kimś ze szczytu łańcucha pokarmowego. Niesłabnącą wierność jej pamięci zademonstrowałem poprzez natychmiastowe i beznadziejne zabujanie się w striptizerce z Thumperem wytatuowanym tuż pod linią stringów, dosłownie o cal od wygolonej cipki - albo, jak lubiła ją nazywać, „Najszczęśliwszego Miejsca Na Ziemi". Dość powiedzieć, że ostatnie godziny starego roku spędziliśmy z Lude'em sami, szukając nowych barów i nowych twarzy, jeżdżąc jak wariaci po wąwozach i próbując przegadać nocne niebo całą masą bzdur. To nam się nie udało. Przegadanie go, znaczy się.

A potem starszy pan zmarł.

Dziś mogę w zasadzie stwierdzić, był Amerykaninem. Jak się później dowiedziałem, ludzie, którzy z nim pracowali, twierdzili, że mówił z lekkim obcym akcentem, chociaż nie umieli go precyzyjnie umiejscowić.

Nazywał się Zampano. Takie nazwisko wpisał w umowie najmu i paru innych papierach, na które natrafiłem.

Nie znalazłem żadnego dokumentu, który potwierdzałby jego tożsamość - paszportu, prawa jazdy ani innego oficjalnego poświadczenia, że tak, mam do czynienia z Naprawdę Istniejącą Osobą.

Nikt nie wie, skąd wzięło się to nazwisko. Może jest prawdziwe, może zmyślone, a może zapożyczone; może to jego nom de plume, a może (to mój ulubiony pomysł) nom de guerre.

Ludę twierdził, że Zampano mieszkał w tym domu od wielu lat. Był odludkiem, ale codziennie rano i wieczorem wychodził pospacerować po podwórku -zapuszczonym, zarośniętym chwastami sięgającymi kolan i zamieszkanym podówczas przez ponad osiemdziesiąt bezdomnych kotów. Koty najwyraźniej za nim przepadały, bo chociaż nie przynosił im żadnych smakołyków, uwielbiały ocierać mu się o nogi, zanim czmychnęły z powrotem na środek pylistego placu.

Tak czy inaczej, Ludę spędził noc w towarzystwie poznanej w salonie kobiety i dopiero po siódmej rano chwiejnym krokiem zatoczył się pod drzwi, gdzie (mimo potężnego kaca) natychmiast się zorientował, czego brakuje. Często wracał nad ranem i za każdym razem spotykał staruszka, który albo sunął mozolnie po obwodzie zachwaszczonego podwórza, albo odpoczywał na spalonej słońcem ławeczce przed rozpoczęciem następnej rundki. Samotna matka, która codziennie wstawała o szóstej, również zauważyła nieobecność Zampanó. Poszła do pracy, Ludę położył się spać, lecz kiedy zapadł zmierzch, a ich stary sąsiad wciąż się nie pojawiał, oboje poszli zawiadomić o tym Flaze'a, mieszkającego na miejscu zarządcę nieruchomości.

Flaze jest pół Latynosem, pół Samoańczykiem. Prawdziwy olbrzym, można by powiedzieć: sześć stóp i cztery cale wzrostu, dwieście czterdzieści pięć funtów wagi i ani grama tłuszczu. Gdy tylko jacyś wandale, ćpuny i tym podobni zapuszczają się w pobliże budynku, Flaze rzuca się na nich jak pitbulterier wychowany przez handlarzy koki. Wcale jednak nie uważa, że rozmiary i siła są receptą na wszystko. Jeżeli intruzi będą uzbrojeni, chętnie pokaże im swoją kolekcję broni i bynajmniej nie zawaha się pierwszy po nią sięgnąć - a jest szybszy niż Billy Kid. Ledwie jednak Ludę podzielił się z nim obawami o los starszego pana, pitbulterier i Billy Kid zniknęli bez śladu. Nagle okazało się, że Flaze nie może znaleźć kluczy, zaczął coś mamrotać o telefonie do właściciela... Po dwudziestu minutach Ludę, który miał serdecznie dość jego jąkaniny, zaproponował, że sam się wszystkim zajmie. Klucze natychmiast się znalazły i Flaze z szerokim uśmiechem położył je na wyciągniętej dłoni Ludę'a.

Flaze tłumaczył mi później, że nigdy przedtem nie widział trupa, a tu było oczywiste, że trup musi być, więc czuł się nieswojo.

- Wiedzieliśmy, co tam zastaniemy - mówił. -Wiedzieliśmy, że facet nie żyje.

Policja zastała Zampano w takim samym stanie, w jakim wcześniej zastał go Ludę: leżącego na brzuchu na podłodze. Ratownicy nie stwierdzili niczego niezwykłego, tak to już bywa, ósmy krzyżyk na karku, nieuniknione „bum", system siada, światła gasną i mamy kolejne ciało na podłodze, otoczone przedmiotami nieważnymi dla wszystkich poza tą jedną jedyną osobą, która nie może ich ze sobą zabrać. Chociaż to i tak lepsze niż prostytutka, do której wezwano ich wcześniej tego samego dnia: została poćwiartowana w pokoju hotelowym, a części jej ciała posłużyły do pomalowania ścian i sufitu na czerwono. W porównaniu z tamtym ta sytuacja prezentowała się niemal sympatycznie.

Cała procedura zajęła trochę czasu. Policjanci przychodzili i wychodzili, ratownicy zajęli się ciałem - chociażby po to, żeby się upewnić, że starszy pan naprawdę nie żyje. Zeszli się sąsiedzi (nawet Flaze się w końcu zjawił), żeby się pogapić, pozdumiewać albo po prostu ponapawać sceną, która mogła przypominać ich koniec, kiedy ten nadejdzie. Nim zamieszanie wreszcie się skończyło, zrobiło się bardzo późno. Ludę został w mieszkaniu sam. Trupa zabrano, policjanci i urzędnicy sobie poszli, Flaze, sąsiedzi i przeróżne wścibskie indywidua, wszyscy zniknęli.

W pobliżu nie było żywej duszy.

- Ja chromolę, osiemdziesiąt lat i sam jak palec -mówił mi później Ludę. - W takiej,norze. Nie chcę tak skończyć. Bez żony, bez dzieciaków, w ogóle bez nikogo. Nie miał nawet jednego przyjaciela, kurwa.

Chyba się wtedy roześmiałem, bo znienacka zwrócił się przeciwko mnie:

- Ty sobie nie myśl, Hoss, że młodość i chlapanie spermą na prawo i lewo cokolwiek ci zagwarantuje.

Spójrz na siebie, chojraku: pracujesz w salonie tatuażu i zakochałeś się w striptizerce, która ma na imię Thumper.

W jednej kwestii miał całkowitą rację: Zampano nie miał rodziny ani przyjaciół. I był praktycznie bez grosza.

Następnego dnia właściciel wywiesił ogłoszenie o zwolnionym lokum, a po tygodniu zadeklarował, że wartość pozostawionych w mieszkaniu przedmiotów nie przekracza trzystu dolców, i zadzwonił po jakąś organizację dobroczynną, żeby wszystko wywiozła. Tej właśnie nocy Ludę dokonał swojego straszliwego odkrycia, tuż przed tym, jak chłopcy z Goodwill, czy skąd oni się tam biorą, wparowali do mieszkania w rękawiczkach, z wózkami ręcznymi.

Kiedy zadzwonił telefon, spałem jak zabity. Gdyby zadzwonił ktoś inny, rozłączyłbym się, ale Ludę jest moim dobrym przyjacielem, zatem zwlokłem się z łóżka o trzeciej nad ranem i pojechałem na Franklin Avenue. Czekał na mnie przed furtką z szelmowskim błyskiem w oku.

Powinienem był się wtedy wycofać, zorientować, że coś się kroi; wyczuć niezwykłą wagę tej chwili -było coś takiego w powietrzu, w tej dziwnej porze, w spojrzeniu Ludę'a... Naprawdę zachowałem się jak skończony kretyn, lekceważąc te wszystkie znaki. Brzęk kluczy Ludę'a, które zadźwięczały jak kościane dzwonki, kiedy otwierał furtkę. Niespodziany jazgot zawiasów, jakbyśmy zamiast do zamieszkanego budynku wchodzili do omszałego grobowca. Nasze ciche kroki w zawilgoconym, mrocznym holu wejściowym. Lampy nad naszymi głowami sypiące pajetkami światła, które - przysiągłbym dzisiaj - musiały być dziełem prymitywnych szarych pająków. Ale chyba najbardziej znaczący był sposób, w jaki Ludę szeptem opowiadał mi różne rzeczy - rzeczy, które wtedy nic a nic mnie nie obchodziły, natomiast dzisiaj... dzisiaj... Powiem tak: moje noce trwałyby znacznie krócej, gdybym nie pamiętał jego słów.

Zdarzają ci się takie wspomnienia, że bez względu na to, ile razy byś je rozpamiętywał, za każdym masz ochotę krzyknąć „stop!", coś zmienić w swoim zachowaniu, na nowo ułożyć teraźniejszość? Tak się właśnie czuję, kiedy spoglądam wstecz i widzę, jak dałem się bezwładnie ponieść swojej inercji, ciekawości, czy co to było, bo to musiało być coś innego, chociaż co dokładnie - tego nie wiem, może nic, a może nic jest wszystkim, bzdurna zbitka słowna, „nic jest wszystkim", ale mnie się podoba. Zresztą to i tak bez znaczenia. Cokolwiek rządzi ścieżkami wszystkich moich minionych dni, było owej nocy dostatecznie silne, żeby kazać mi przejść obojętnie obok tych wszystkich śpiących ludzi, bezpiecznie odgrodzonych od żywych i zamkniętych za solidnymi drzwiami, aż wreszcie znalazłem się na końcu korytarza, przed ostatnimi drzwiami po lewej, zupełnie zwyczajnymi, lecz prowadzącymi do umarłych.

Rzecz jasna, Ludę był zupełnie nieświadomy niepokojącego charakteru naszej małej wyprawy w głąb budynku. Opowiadał mi - często wręcz rozwodził się nad tym - co się wydarzyło po śmierci starszego pana.

- Dwie sprawy, Hoss - mruknął, kiedy furtka się otworzyła. - Chociaż to i tak niewiele zmienia.

I na ile jestem to w stanie dziś ocenić, miał rację. Jego słowa rzeczywiście miały niewiele wspólnego z dalszym ciągiem mojej opowieści. Wspominam o nich tylko dlatego, że są częścią historii towarzyszącej śmierci Zampanó. Mam nadzieję, że zrozumiesz to, co próbuję tu przedstawić, nawet jeśli ja nadal tego nie rozumiem.

- Pierwsza ciekawostka - zaczął Ludę, prowadząc mnie obok schodów - to koty.

Wygląda na to, że w miesiącach poprzedzających śmierć starszego pana koty zaczęły znikać. Zanim zmarł, nie było już ani jednego.

- Jednego znalazłem - ciągnął Ludę. - Miał oderwany łeb. Innego widziałem, jak leżał na chodniku z rozwłóczonymi bebechami. Ale większość po prostu zniknęła. A drugą ciekawostkę sam zobaczysz.

Jeszcze bardziej zniżył głos. Przemknęliśmy obok pomieszczenia, w którym odbywało się coś, co podejrzanie przypominało sabat muzyków: wszyscy w skupieniu wsłuchiwali się w płynące ze słuchawek dźwięki, dzieląc się puszczonym w obieg skrętem.

- Tuż obok zwłok znalazłem takie wyżłobienia w deskach podłogi. Długie na sześć, siedem cali -mówił dalej. - Bardzo dziwne. Ale ponieważ na ciele nie było żadnych śladów ani ran, gliny się tym nie zainteresowały.

Zatrzymał się. Stanęliśmy przed drzwiami. Teraz się wzdrygam na to wspomnienie, ale wtedy chyba błądziłem myślami gdzie indziej. Najprawdopodobniej marzyłem o Thumper. To cię pewnie wypłoszy, ale wszystko mi jedno: któregoś wieczoru wypożyczyłem sobie Bambiego i podczas oglądania dostałem stójki. Taki byłem zakręcony na jej punkcie. Thumper była wyjątkowa, Clara English nie miała przy niej szans; może nawet zastanawiałem się wtedy, jak to by wyglądało, gdyby się wdały w szarpaninę. Jedno jest jednak pewne: kiedy szczęknęła zasuwka i Ludę otworzył drzwi do mieszkania Zampanó, moje fantazje pierzchły.

Najpierw uderzył mnie zapach, nawet nie jakiś odrażający fetor, ale po prostu silny zapach. Złożony, niezwykle skomplikowany, wielowątkowy - nakładające się kolejne warstwy woni, których prawdziwe źródło dawno zdążyło wyschnąć. Ich intensywność oszałamiała, dławiła w gardle, gorzka, zepsuta, gryząca. Dzisiaj nie pamiętam już samego zapachu, tylko swoją reakcję na niego. Gdybym musiał nadać mu jakąś nazwę, nazwałbym go chyba zapachem historii człowieka - mieszanina potu, uryny, gówna, krwi, ciała i nasienia, a także radości, smutku, zazdrości, gniewu, mściwości, strachu, miłości, nadziei i mnóstwa innych rzeczy. Brzmi to pewnie niedorzecznie, zwłaszcza że czułość mojego powonienia nie jest w tym wypadku istotna. Najważniejsze, że zapach był złożony nie bez powodu.

Wszystkie okna były zabite gwoździami i uszczelnione. Główne wejście i drzwi od podwórka zabezpieczono jak przed nadejściem huraganu. Nawet wyloty wentylacji zostały zalepione taśmą izolacyjną. Jednakże wszystkie te wysiłki zmierzające do ograniczenia przepływu powietrza przez maciupeńkie mieszkanie nie szły w parze z kratami w oknach ani mnogością zamków w drzwiach. Zampanó nie obawiał się świata zewnętrznego. Jak już wspomniałem, spacerował po podwórku, a nawet był ponoć na tyle odważny, żeby przy okazji sporadycznych wypadów na plażę zmierzyć się z systemem komunikacji publicznej Los Angeles (to przygoda, na którą nawet ja rzadko się piszę). Mogę się tylko domyślać, że zamknął i uszczelnił mieszkanie po to, by zachować w nim rozmaite emanacje, których źródłem był on sam wraz z należącymi do niego rzeczami.

Skoro mowa o jego rzeczach, to była ich wielka rozmaitość: sfatygowane meble, nieużywane świece, wiekowe buty (one szczególnie sprawiały wrażenie smutnych i zranionych), ceramiczne miseczki, a także słoiki i drewniane pudełeczka pełne nitów, gumek, muszelek, zapałek, łupin orzeszków ziemnych i tysięcy guzików najróżniejszych kształtów i kolorów. Stary gliniany kufel wypełniały ni mniej, ni więcej, tylko puste buteleczki po perfumach. Okazało się, że lodówka nie jest wprawdzie pusta, ale też nie zawiera ani grama jedzenia: Zampanó wypchał ją po brzegi dziwacznymi książkami o białych stronicach.

Tych rzeczy oczywiście już nie ma. Dawno zniknęły. Nawet zapach się ulotnił. Została mi rozproszona garść zapamiętanych obrazów: poobijana zapalniczka zippo z nadrukiem „Wniosek Patentowy" na denku. Skręcona metalowa listwa, trochę przypominająca maciupeńkie kręcone schody zbiegające wprost do pustego gniazda żarówki. Z niewiadomych przyczyn najbardziej zapadła mi w pamięć bardzo stara pomadka ochronna do ust ze stwardniałym i spękanym wkładem koloru bursztynu. Nawet to stwierdzenie nie jest do końca precyzyjne - nie myśl jednak, że nie staram się być precyzyjny. Owszem, przyznaję, zapamiętałem także inne rzeczy; po prostu w tej chwili zwyczajnie wydają mi się one nieistotne. Dla mnie były to zwyczajne śmieci, które nie przeszły żadnej alchemicznej przemiany pod wpływem czasu. Zresztą i tak nie miało to znaczenia, ponieważ Ludę nie wezwał mnie po to, żebym bobrował w tych przypadkowych i (tu posłużę się jednym z tych poważnie brzmiących słów, których nauczyłem się w następnych miesiącach) ekstyrpowanych szczegółach życia Zampanó.

Rzeczywiście, tak jak to opisywał mój przyjaciel, na podłodze - praktycznie na samym jej środku - widniały cztery wyżłobienia, dłuższe niż dłoń, poszarpane rysy w drewnie wydrapane przez coś, czego obaj woleliśmy sobie nie wyobrażać. Ale to wciąż nie było to, co Ludę chciał mi pokazać: wskazywał właśnie coś innego, coś, co nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, gdy mój wzrok pierwszy raz ogarnął jego niewzruszony kształt.

Prawdę mówiąc, miałem jeszcze kłopot z oderwaniem oczu od poharatanej podłogi; wyciągnąłem akurat rękę, żeby dotknąć sterczących z niej drzazg.

Co wiedziałem wtedy? Co wiem teraz? Przynajmniej część tej zgrozy, którą wyniosłem stamtąd wówczas, o czwartej nad ranem, masz teraz przed sobą. Czeka na ciebie, tak jak czekała na mnie w tamtą noc - tyle tylko, że pozbawiona tych kilku stron objaśnienia.

Okazało się, że zapełnia całe tony papieru -niekończąca się plątanina słów, czasem splatająca się w jakiś sens, czasem w nicość, często rozpadająca się na kawałki, regularnie rozgałęziająca się na nowe elementy, które odkrywałem później: na starych serwetkach, postrzępionych krawędziach koperty, raz nawet na odwrocie znaczka pocztowego; nigdzie ani skrawka wolnego miejsca; każdy karteluszek gęsto pokryty wieloletnim osypiskiem atramentowych stwierdzeń; słowa zachodzące na siebie, skreślenia, poprawki; pismo odręczne i maszynowe; czytelne, nieczytelne; niezrozumiałe, klarowne; podarte, zaplamione, posklejane przylepcem; tekst raz wyraźny, kiedy indziej wyblakły; papier przypalony albo składany i rozkładany tyle razy, że linie zagięcia unicestwiły całe ustępy Bóg jeden wie czego... Sensu? Prawdy? Oszustwa? Spuścizny proroctwa? Schedy obłędu? Żadnej z tych rzeczy? Wszystko po to, by wyrazić, określić, opisać, odtworzyć... Znajdź własne słowa, mnie już ich brakuje. A właściwie mam ich aż nadto, ale dlaczego? Wszystko po to, by powiedzieć... co?

Odpowiedź na to pytanie nie była Ludę'owi potrzebna do szczęścia, wiedział jednak, że ja będę jej ciekaw. Może to dlatego się przyjaźniliśmy. A może się mylę. Może chciał poznać odpowiedź, lecz zdawał sobie sprawę, że nie jest człowiekiem, który będzie umiał ją znaleźć. Może tak naprawdę właśnie dlatego się przyjaźniliśmy. Chociaż pewnie i w tej kwestii nie mam racji.

Jedno jest pewne: nie musieliśmy niczego dotykać, żeby stopniowo zacząć odczuwać brzemię znaleziska, wyczuwać coś makabrycznego w jego rozmiarach, milczeniu, bezruchu, nawet jeśli zostało zepchnięte beztrosko w bok, pod ścianę. Myślę sobie teraz, że gdyby ktoś nas wtedy uprzedził, gdyby powiedział „Uważajcie", posłuchalibyśmy go. Wydaje mi się, że w pewnym momencie odniosłem wrażenie, że ta niewzruszona czerń jest zdolna do wszystkiego, może nawet do tego, żeby rzucić się na człowieka, poharatać podłogę, zamordować

Zampanó, zamordować nas, może nawet zamordować ciebie. A potem chwila minęła, moje zadziwienie osłabło, ulotniła się refleksja nad tym, jak coś nieożywionego potrafi czasem zasugerować coś niewyobrażalnego. Przedmiot stał się zwykłym przedmiotem.

Zabrałem go więc do domu.

W tym okresie (patrząc z perspektywy czasu, jest to zamierzchła przeszłość) chętnie spędzałem czas, żłopiąc whiskey w La Poubelle, niszcząc sobie ucho wewnętrzne w Bar Deluxe albo jedząc kolację u Jonesa z jakąś cycatą rudą poznaną w House of Blues; w naszych rozmowach przeskakiwaliśmy od klubów, które dobrze znaliśmy, do klubów, które chcielibyśmy poznać lepiej. Słowa staruszka Z miałem serdecznie w dupie. Wszystkie te znaki i omeny, które przed chwilą ci opisywałem, szybko rozpłynęły się w blasku następnych dni - a może w ogóle ich nie było i dziś istnieją wyłącznie w retrospekcji.

Z początku tylko czysta ciekawość kazała mi sięgać po kolejne fragmenty. Zdarzało się, że mijało kilka dni, nim zainteresowałem się następnym okaleczonym skrawkiem papieru, nawet tydzień, ale mimo wszystko wracałem - na dziesięć minut, na dwadzieścia, prześlizgiwałem się wzrokiem po scenach i nazwiskach; w tych ścinkach wolnego czasu powstawały pierwsze skojarzenia, wyłaniały się pomniejsze prawidłowości.

Nigdy nie czytałem dłużej niż przez godzinę.

Oczywiście ciekawość to pierwszy stopień do piekła, a nawet jeśli ewentualny powrót z piekła daje pewną satysfakcję, wciąż pozostaje problem faceta z radia, który w kółko powtarza „more and more about some useless information". Bezużyteczne informacje. Nie zamierzałem go słuchać. Po prostu wyłączyłem radio.

Aż w końcu pewnego wieczoru spojrzałem na zegarek i stwierdziłem, że upłynęło siedem godzin. Ludę dzwonił, ale nie usłyszałem telefonu i z niemałym zdumieniem odkryłem nagraną na automatycznej sekretarce wiadomość. Nie był to zresztą ostatni raz, kiedy straciłem poczucie czasu. Prawdę mówiąc, przytrafiało mi się to coraz częściej - dziesiątki godzin po prostu znikały bez śladu, zagubione w kłębowisku niebezpiecznych zdań.

Moja dezorientacja postępowała powoli, lecz nieustępliwie; coraz bardziej odrywałem się od świata, coś okropnego i smutnego zaczynało mi wykrzywiać kąciki ust i przebłyskiwać w oczach. Przestałem wychodzić wieczorami. Przestałem wychodzić w ogóle. Nic nie było mnie w stanie oderwać od lektury. Czułem, że tracę kontrolę. Że zdarzy się coś strasznego. I w końcu coś strasznego rzeczywiście się zdarzyło.

Nikt nie mógł się ze mną skontaktować - ani Thumper, ani nawet Ludę. Pozabijałem okna, pozbyłem się drzwi do łazienki i garderoby, zabezpieczyłem mieszkanie przed huraganem, kupiłem kłódki, o tak, nakupiłem masę kłódek i łańcuchów i tuzin taśm mierniczych, które poprzybijąłem pionowo i poziomo do ścian i sufitu. Dziwnie przypominały zagubione metalowe krucyfiksy lub - oglądane pod innym kątem - kruche wręgi kosmicznego statku obcych. Jednakże, w odróżnieniu od Zampanó, mnie nie chodziło o zapach, tylko o przestrzeń. Zależało mi na uzyskaniu zamkniętej, nienaruszalnej i - nade wszystko - niezmiennej przestrzeni.

Przynajmniej taśmy miernicze powinny były pomóc.

Nie pomogły.

Nic nie pomogło.

Właśnie zagotowałem sobie na kuchence elektrycznej wodę na herbatę. Mój żołądek szlag trafił. Ledwie jestem w stanie strawić ten ulepek z mlekiem, ale potrzebuję ciepła. Mieszkam teraz w hotelu. Moje mieszkanie przeszło do historii. Podobnie jak wiele innych rzeczy w ostatnim czasie.

Nawet nie zmyłem jeszcze krwi. Zresztą nie wszystka jest moja. Oblepia mi palce, zakrzepła. Mam plamy na koszuli.

- Co się stało? - zadaję sobie pytanie. - Co ja zrobiłem?

A co ty byś zrobił? Ja wyjąłem broń, naładowałem ją i zacząłem się zastanawiać, co dalej. Narzucało się, żeby do czegoś strzelić - przecież do tego właśnie służy broń palna: żeby do czegoś strzelać. Ale do czego? Albo do kogo? Nie miałem pojęcia. Pod moim oknem w hotelu stali ludzie i samochody. Nocni ludzie, których nie znałem. Nocne samochody, których nigdy przedtem nie widziałem. Mogłem do nich strzelać. Do nich wszystkich.

Zamiast tego zwymiotowałem w garderobie.

Oczywiście mogę mieć pretensje tylko do siebie i swojej bezbrzeżnej głupoty, że tu wylądowałem. Staruszek zostawił aż nadto wskazówek i ostrzeżeń. Byłem głupi, że je zlekceważyłem. A może było odwrotnie? Może w duchu się z nich cieszyłem? Naprawdę, kurwa, powinienem był się przynajmniej z grubsza zorientować, w jaki syf się pakuję, kiedy przeczytałem ten liścik napisany dzień przed jego śmiercią:

5 stycznia 1997 Kimkolwiek jesteś, znalazco tego dzieła, oddaję Ci prawo do wszelkich zysków z tytułu jego publikacji. Ze swojej strony proszę tylko, by moje nazwisko znalazło się na należnym mu miejscu. Kto wie, może nawet odniesiesz sukces wydawniczy. Gdyby jednak czytelnicy okazali się niezbyt wyrozumiali i pozostali obojętni wobec tego przedsięwzięcia, mam dla Ciebie dobrą radę: upij się winem i tańcz w pościeli ze swojej nocy poślubnej, ponieważ nawet jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy, będzie to twój ogromny sukces. Powiadają, że z upływem czasu prawda broni się sama. Nic nie byłoby dla mnie większą pociechą niż świadomość, że ten dokument nie przeszedł tej próby.

Wtedy absolutnie nic dla mnie nie znaczył. Na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że z powodu paru gównianych słów wyląduję w hotelowej norze cuchnącej moimi własnymi wymiocinami.

Było nie było, cały projekt Zampanó - jak szybko ustaliłem - kręci się wokół filmu, który nawet nie istnieje. Możesz spróbować go namierzyć (ja próbowałem), ale bez względu na to, jak długo będziesz szukał, nie znajdziesz Relacji Navidsona w żadnym kinie ani wypożyczalni. Co więcej, większość wypowiedzi sławnych ludzi została zmyślona. Próbowałem skontaktować się z nimi wszystkimi; ci, którzy znaleźli czas na udzielenie mi odpowiedzi, twierdzili, że nigdy nie słyszeli o Willu Navidsonie, nie mówiąc już o Zampanó.

Jeśli chodzi o cytowane w przypisach książki, sporo z nich jest fikcyjnych. Na przykład Shots in the Dark Gavina Younga nie istnieje, podobnie jak The Works of Hubert Howe Bancroft, Volume XXVIII. Z drugiej strony każdy przygłup znajdzie w bibliotece Ancient Lore in Medieval Latin Glossaries W.M. Lindsaya i H.J. Thomsona. Podczas misji Skylaba w 1973 roku naprawdę doszło do „buntu", ale La Belle Nicoise et Le Beau Chien jest zmyślony, podobnie jak -przypuszczalnie - krwawa historia Quesady i Molino.

Jeśli dodatkowo wziąć pod uwagę moje omyłki (a z całą pewnością jest ich niemało) oraz błędy popełnione przez Zampanó, których nie zauważyłem lub nie poprawiłem, nagle okazuje się, że ogromnej części zebranego tu materiału nie należy traktować zbyt poważnie.

Patrząc z perspektywy czasu, mam również świadomość, że najprawdopodobniej istnieje mnóstwo ludzi, którzy lepiej ode mnie nadawaliby się do opracowania tej treści; naukowców z doktoratami z uniwersytetów Ivy League i umysłami większymi niż Biblioteka Aleksandryjska i World Wide Web. Problem polega na tym, że wszyscy ci ludzie byli wtedy na swoich uczelniach i swoich stronach WWW, daleko od Whitley Avenue, gdzie umierał stary człowiek pozbawiony rodziny i przyjaciół.

Z czasem przekonałem się, że Zampanó był bardzo zabawnym facetem, tyle że cechowało go takie samo cierpkie, oschłe poczucie humoru jak żołnierzy, którzy szeptem przerzucają się niedopowiedzeniami, śmiech sprowadza się u nich do drgnięcia kącika ust, żartują sobie półgłosem, czekając na posterunku, gdy z wolna dociera do nich, że odsiecz nie zdąży na czas i gdy tylko zapadnie zmrok, rozpocznie się rzeź, i bez względu na to, co zrobili i co próbują powiedzieć, będzie to ich koniec. Nowy dzień zaświta dla sępów.

Cóż za ironia: fakt, że dokument filmowy stanowiący osnowę tej książki jest fikcją, nie gra żadnej roli. Zampanó od samego początku wiedział, że rozróżnienie prawdy i nieprawdy nie ma żadnego znaczenia. Konsekwencje są takie same.

Nagle wyobrażam sobie drżący głos, którego nigdy nie słyszałem. Usta składające się w ledwie widoczny zarys uśmiechu. Wzrok utkwiony w mroku.

- Ironia? Ironia może być co najwyżej naszą osobistą Linią Maginota. Jej zasięg najczęściej wytyczamy zupełnie arbitralnie.

Nic więc dziwnego, że kiedy przyszło do podważania wiarygodności własnego dzieła, staruszek okazał się wręcz niezwykle kompetentny. A jednak wszystkie fałszywe cytaty i rzekome źródła blakną przy jego największym żarcie.

Zampanó nieustannie pisze o widzeniu: o tym, co widzimy i jak to widzimy, a także o tym, czego - dla odmiany - nie widzimy. Regularnie powraca u niego (w takiej lub innej formie) temat światła, przestrzeni, kształtu, linii, koloru, ostrości spojrzenia, odcieni, kontrastu, ruchu, rytmu, perspektywy i kompozycji. Nie ma w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że jego dzieło jest osnute wokół filmu dokumentalnego zatytułowanego Relacja Navidsona, nakręconego przez nagrodzonego Pulitzerem fotoreportera, któremu najwyraźniej udało się w jakiś sposób uchwycić temat ze wszystkich najtrudniejszy: obraz samej ciemności.

Dziwne, mówiąc oględnie.

Z początku myślałem, że Zampanó był po prostu zwykłym starym smutasem, jednym z tych gości, przy których Drapek i Poharatka wyglądają jak Calvin i Hobbes. Jego mieszkanie w niczym jednak nie przypominało wizji Joela-Petera Witkina ani scen, w jakie obfitują telewizyjne serwisy informacyjne. Owszem, trąciło może eklektyzmem, ale z pewnością nie groteską, było prawie zwyczajne, rzec by można -przynajmniej dopóki człowiek nie przyjrzał mu się lepiej i nie zaczął się zastanawiać: zaraz, po co komu tyle nieużywanych świec? Dlaczego nie ma żadnych zegarów - ani na ścianach, ani nawet na komodzie? Co to za dziwne książki o białych stronach? I dlaczego w całym tym przeklętym mieszkaniu nie ma ani jednej żarówki, nawet w lodówce? Oczywiście w tym właśnie tkwi sedno ironicznych zabiegów Zampanó - tak jakby człowiek ze złamanym sercem wychwalał cud miłości; jakby trup opiewał uroki życia. Cała ta pisanina o świetle, filmie i fotografii, a jej autor od połowy lat pięćdziesiątych nic nie widział.

Był ślepy jak kret.

Prawie połowa książek, które posiadał, była napisana brajlem. Ludę i Flaze zgodnie twierdzili, że przez całe lata do starszego pana regularnie przychodzili lektorzy, żeby czytać mu książki na głos - pracownicy ośrodka społecznościowego, Instytutu Braille'a albo uczelniani ochotnicy z USC, UCLA lub Santa Monica College. Nikt jednak z tych, z którymi rozmawiałem, nie powiedział, że dobrze go znał - chociaż nie brakowało chętnych do podzielenia się własną opinią na jego temat.

Pewna studentka uważała Zampanó za regularnego wariata. Inna ochotniczka, aktorka, która czytała mu książki przez całe jedno lato, utrzymywała, że był romantykiem. Pewnego ranka zastała go, jak to ujęła, „w fatalnym stanie".

- W pierwszej chwili pomyślałam, że jest pijany, ale on nigdy nie pił, w ogóle, nawet wina nie brał do ust. Prowadził naprawdę bardzo ascetyczny tryb życia. I okazało się, że wcale nie jest pijany, tylko po prostu okropnie czymś przybity. Rozpłakał się i poprosił, żebym sobie poszła. Zrobiłam mu herbaty. Łzy mnie nie przerażają. Później tłumaczył mi, że to kłopoty sercowe: „Stara sprawa", mówił. „Złamane serce". Kimkolwiek była, musiała być naprawdę wyjątkowa. Nie zdradził mi jej imienia.

Jak się ostatecznie przekonałem, Zampanó przy różnych okazjach wspominał o siedmiu różnych kobietach: Beatrice, Gabrielle, Anne-Marie, Dominique, Eliane, Isabelle oraz Claudine. Wygląda na to, że z jakiegoś powodu w chwilach największego przygnębienia wyciągał je z przepastnych, mrocznych otchłani czasu. Cóż, siedem kochanek to i tak bardziej realistyczne niż jedna mityczna Helena. Nawet po osiemdziesiątce Zampanó chętnie szukał towarzystwa płci przeciwnej; nie przypadkiem wszystkimi jego lektorami były kobiety. Sam otwarcie przyznawał:

- Nie ma w moim życiu większej radości niż te kojące dźwięki otulone kobiecymi słowami.

Może z wyjątkiem jego własnych słów.

Zampanó był ni mniej, ni więcej, tylko - żeby znów użyć wielkiego słowa - prawdziwym grafomanem. Gryzmolił coś bez przerwy, do samej śmierci, i chociaż kilkakrotnie był bliski finału, nigdy nie skończył żadnego ze swych utworów, a już z pewnością tego, który bez cienia skrępowania nazywał swoim „arcydziełem" lub „najdroższym kochaniem". Nawet w przeddzień tego poranka, kiedy nie pojawił się na pylistym podwórzu, dyktował długie, dygresyjne akapity, poprawiał wcześniejsze zapiski, przeredagował cały jeden rozdział. Jego umysł nieustannie zapuszczał się na nowe terytoria. Kobieta, która ostatnia widziała go żywego, tak o nim mówiła:

- Było w nim coś takiego, czego nie umiał nazwać, a co uniemożliwiało mu osiągnięcie spokoju. Znalazł go dopiero w śmierci.

Przy odrobinie szczęścia skwitujesz to dzieło wzruszeniem ramion, zareagujesz dokładnie tak, jak na to liczył Zampanó - uznasz jego książkę za niepotrzebnie skomplikowaną, bezsensownie rozmytą, przesadnie dygresyjną (twoje słowa) i niedorzeczną w swoim zamierzeniu; uwierzysz w to, zapomnisz o niej (choć na dźwięk tego słowa - „zapomnisz" - przenika mnie dreszcz; bo czy cokolwiek można naprawdę zapomnieć?) i będziesz żył po staremu, jadł, pił, bawił się, a nade wszystko - spokojnie spał.

Z drugiej strony istnieje spora szansa, że wcale tak nie będzie.

Jedno jest pewne: nie stanie się to od razu. Skończysz lekturę i wrócisz do swojego normalnego życia. Aż przyjdzie taki moment - za miesiąc, za rok, może nawet za kilka lat; będziesz chory, stroskany, zakochany bez pamięci, targany wątpliwościami albo nawet szczerze zadowolony po raz pierwszy w życiu... To bez znaczenia. Nagle, bez żadnego widocznego powodu, uświadomisz sobie, że świat jest zupełnie inny, niż ci się dotychczas wydawało. Zaczniesz dostrzegać powolne, dyskretne zmiany zachodzące wszędzie wokół ciebie, oraz, co ważniejsze, w tobie samym. Co gorsza, zrozumiesz, że zawsze ci towarzyszyły, że są niczym drżenie i migotanie nagrzanego powietrza, wszechobecne, chociaż ciemne jak zamknięty pokój.

Dawne bezpieczne schronienia - telewizja, magazyny ilustrowane, filmy - przestaną ci wystarczać. Możesz spróbować pisać dziennik - na serwetce, może na marginesach tej książki. Wtedy odkryjesz, że nie ufasz nawet ścianom, które zawsze traktowałeś jak ostoję; korytarze, które przemierzałeś setki razy, wydadzą ci się dłuższe, znacznie dłuższe, a cienie, wszelkie cienie, staną się głębsze, o wiele, wiele głębsze.

Możesz wtedy próbować (tak jak ja próbowałem) znaleźć niebo tak gęsto usiane gwiazdami, żeby na nowo cię oślepiło. Kłopot w tym, że żaden firmament nie będzie cię już w stanie oślepić. Mimo całej opalizującej magii nieba twój wzrok nie zechce skupić się na świetle, nie wychwyci zarysów konstelacji.

Pokochasz ciemność i będziesz się w nią wpatrywał całymi godzinami, dniami, może nawet latami, na próżno usiłując uwierzyć, że jesteś niezastąpionym, mianowanym przez wszechświat wartownikiem, który przez sam akt patrzenia może powstrzymać mrok. W końcu będziesz się bał odwrócić wzrok. Będziesz się bał zasnąć.

Bez względu na to, gdzie się akurat znajdziesz -w tłocznej restauracji, na pustej ulicy czy w domowym zaciszu - złapiesz się na tym, że własnoręcznie rozbierasz na kawałki wszystkie pewniki, na których opierało się twoje życie. Usuniesz się na stronę, żeby biernie obserwować, jak przeogromna złożoność rozdziera na strzępy wszystkie twoje starannie skonstruowane zaprzeczenia, te celowe i te nieświadome. A potem -niech się dzieje, co chce - odwrócisz się, niezdolny do tego, by stawić opór, chociaż mimo wszystko spróbujesz się opierać, będziesz walczył ze wszystkich sił, żeby nie stanąć twarzą w twarz z tym, czego lękasz się najbardziej, tym, co jest, będzie i zawsze było istotą, którą naprawdę jesteś, istotą, którą wszyscy jesteśmy, pogrzebaną w bezimiennej czerni imienia.

Wtedy zaczną się koszmary.

- Johnny Wagabunda 31 października 1998 Hollywood, Kalifornia

Muss es sein ?

Relacja Navidsona

Ale film dzisiaj widziałem, stary...

- The Beatles

Mjmo że rozmaici entuzjaści i krytycy są gotowi przytaczać całe słowniki, aby ją opisać lub wyszydzić, „autentyczność” pozostaje słowem, które prawie zawsze prowokuje ożywioną dyskusję. Prawdę powiedziawszy, naczelna obsesja na punkcie potwierdzania lub podważania wiarygodności taśmy filmowej niezawodnie przywołuje inną wątpliwość, bardziej ogólnej natury: czy w obliczu pojawienia się technologii cyfrowej obraz nie zatracił niegdyś niepodważalnej roli powiernika prawdy1.

Sceptycy najczęściej określają całą sprawę mianem mistyfikacji, chociaż niechętnie przyznają, że w wypadku Relacji Navidsona mamy do czynienia z mistyfikacją wyjątkowo wysokiej próby. Niestety, wśród tych, którzy uważają Relację za autentyczną, jest wielu wiernych czytelników brukowców i miłośników UFO. Trudno zaś mówić o wiarygodności, gdy po poręczeniu za film dyskusja znienacka schodzi na kwestię tego, dlaczegóTElyisFhadal żyje i prawdopodobnie spędza zimę na wysepkach u brzegów Florydy2. Jedno jest pewne: wszelkie kontrowersje towarzyszące filmowi Billy’ego Meyera o latających spodkach3 musiały ustąpić pierwszeństwa domowi przy Ash Tree Lane.

Mimo że liczni badacze w dalszym ciągu poświęcają wiele czasu i energii na rozważania antynomii fakt-fikcja, odwzorowanie-insceniza-cja, dokument-żart, najciekawsze prace w ostatnim okresie koncentrują się wyłącznie na interpretacji przedstawionych w filmie wydarzeń. Ten kierunek wydaje się bardziej obiecujący, nawet jeśli dom - niczym kolos u Melville’a - skutecznie opiera się prostym podsumowaniom.

Podobnie jak przedmiot, któremu jest poświęcona, sama Relacja Na-vidsona również nie daje się łatwo zaszufladkować - czy to ze względu na treść, czy też sposób narracji. Jeśli nawet zgodzimy się ją sklasyfikować jako opowieść gotycką, współczesny mit miejski lub zwyczajną historię o duchach, jak proponowali niektórzy, prędzej czy później wyśliźnie się poza ramy tych gatunków - zbyt wiele ważnych elementów filmu wykracza poza ich granice. Tam, gdzie można by się spodziewać zgrozy, zjawisk nadprzyrodzonych czy tradycyjnych paroksyzmów strachu i trwogi, napotkamy niepokojący smutek, sekwencję radioaktywnych izotopów albo wybuch śmiechu wywołanego odcinkiem Simpsonów.

W XVII wieku najsłynniejszy angielski topograf krain diabelskich i boskich przestrzegał, że piekło to tylko „Obszary smutków i cieni bolesnych/ Gdzie wypoczynek i spokój przenigdy/ Mieszkać nie będą, nie przyjdzie nadzieja/ Która do wszystkich przychodzi”, powtarzając niczym echo słowa spisane przez najsławniejszego piekielnego turystę: „Dinami a me nonfuor cose create! Se non etterne, e io etterna duro. Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate”*.

Po dziś dzień nie brakuje ludzi, którzy uważają, że Relacja Navid-sona - mimo swojego egzystencjalnego wyrafinowania i współczesnych aluzji - pozostaje odzwierciedleniem tych właśnie odczuć. Ba, niektórzy gorliwi intelektualiści zaczęli już traktować ją jak samowystarczalne ostrzeżenie świetnie nadające się do zawieszenia nad bramami szkół wykładających takie nauki jak/architektonika, post-postmodernizm, konse-/ kwencjalizm, neoplastycyzm, fenomenologia, teoria informacji, marksizm ' czy biosemiotyka, nie wspominając już o psychologii, medycynie, duchowości New Age, sztuce, a nawet neominimalizmie. Will Navidson nie przestaje jednak upierać się przy tym, że jego dokument należy traktować jak najbardziej dosłownie. Jak sam mówi:

- ...nie traktujcie Relacji jak cokolwiek innego niż ona sama. A jeśli pewnego dnia będziecie przechodzić obok tego domu, nie zatrzymujcie się, nie zwalniajcie, po prostu idźcie dalej. Tam nic nie ma. Strzeżcie się”.

Biorąc pod uwagę zakończenie filmu, nie należy się dziwić, że sporo ludzi postanowiło posłuchać rady Navidsona.

Relacja Navidsona nie od razu przybrała dzisiejszą formę. Blisko siedem lat temu światło dzienne ujrzał „Pięcioipółminutowy korytarz” -trwający pięć i pół minuty zapis złudzenia optycznego, jaki prawie, prawie mógłby nakręcić absolwent szkoły filmowej przy NYU. Problemem, naturalnie, było towarzyszące filmowi oświadczenie, że jest całkowicie prawdziwy.

Navidson, którego ani przez moment nie widzimy na ekranie, zaczyna jedno długie, nieprzerwane ujęcie od zogniskowania kamery na drzwiach w północnej ścianie swojego salonu po czym wychodzi z domu przez okno położone na wschód od tych drzwi (przy okazji potyka się lekko na rabatce z kwiatami i musi przekierować obiektyw z ziemi na szalowaną białymi deskami ścianę), przesuwa się w prawo, wspina się z powrotem dó domu przez drugie okno, tym razem znajdujące się po zachodniej stronie drzwi, wtedy też słyszymy jego ciche stęknięcie, kiedy uderza głową w parapet, czym wywołuje śmiech osób znajdujących się w pokoju, czyli zapewne Karen, swojego brata Toma oraz ich przyjaciela Billy’ego Restona (którzy jednak, podobnie jak sam Navidson, nie pojawiają się w kadrze), po czym wraca do punktu wyjścia i tym sposobem, zatoczywszy krąg wokół drzwi, udowadnia bez cienia wątpliwości, że nie mogą one prowadzić nigdzie indziej, niż - co najwyżej - w głąb muru, izolacji i szalunku, wtedy też śmiech zamiera, w kadrze zaś pojawia się dłoń Navidsona i otwiera drzwi, odsłaniając wejście do wąskiego, ciemnego korytarza o długości co najmniej dziesięciu stóp, na którego widok Navidson podejmuje kolejną próbę zbadania tego zjawiska, razem z nim zataczamy drugi krąg wokół tego niezwykłego miejsca, gdy wychodzi przez jedno okno i - zanim wróci przez drugie - celuje kamerą w miejsce, gdzie powinien znajdować się korytarz, i znajduje w nim tylko swoje własne podwórko na tyłach domu, nie ma żadnej dziesięciostopowej wypustki, tylko krzewy różane, ubłocony pistolet na strzałki i przejrzyste letnie powietrze, w gruncie rzeczy mamy do czynienia z ćwiczeniem z niewiary, która mimo najszczerszych chęci Navidsona każę mu znowu stanąć u wylotu tego niemożliwego korytarza, tym razem kamera rozpoczyna najazd, grożąc, że naprawdę się w niego zagłębi, i wtedy słychać ostry głos Karen: „Nie waż się tam znowu wchodzić, Navy”, Tom jej wtóruje: „To wcale nie jest taki fajny pomysł” i powstrzymany na progu Navidson zadowala się włożeniem ręki w mrok, wyciągają z powrotem i ogląda dokładnie, jakby samym wzrokiem mógł poczuć coś więcej, a kiedy Reston faktycznie dopytuje się, czy wyczuł coś dziwnego, Navidson udziela mu trzeźwej odpowiedzi, która pełni zarazem rolę zakończenia (jakkolwiek dość nagłego) tej niecodziennej krótkometrażówki:

- Tam jest lodowato.

Swoje rozpowszechnienie „Pięcioipółminutowy korytarz” zawdzięczał chyba wyłącznie ciekawości widzów. Nie trafił do oficjalnej dystrybucji, przez co nie pojawił się na żadnym festiwalu filmowym ani w kręgach producentów filmów komercyjnych, raczej po prostu krążył wśród ludzi powielany na^kasetach VHS - coraz słabsze jakościowo kopie amatorskiego wideo przedstawiającego naprawdę dziwaczny dom, wybitnie ubogie w informacje na temat jego właściciela lub, skoro już o tym mowa, twórcy filmu.

Niespełna rok później wypłynęła kolejna krótkometrażówka. Cieszyła się nawet większym zainteresowaniem niż „Pięcioipółminutowy korytarz” i przyczyniła się do zorganizowania gorączkowych poszukiwań zarówno Navidsona, jak i samego domu. Wszystkie te próby - z różnych powodów - spaliły jednąk-Jia panewce. W odróżnieniu od swojego poprzednika „Eksploracja nr 4” została zmontowana z wielu ujęć, co niektórzy widzowie uznawali za dowód, że trwający osiem minut film jest w istocie posklejany z fragmentów większej całości.

Struktura „Eksploracji nr 4” jest wyraźnie pozbawiona ciągłości, nierówna, nawet - czego dowodzą liczne przykłady niechlujnego montażu - nieco pośpieszna. Otwierające film ujęcie chwyta Navidsona w pół zdania. Jest zmęczony, przygnębiony, blady.

- ...dni, wydaje mi się. I ja... Nie wiem. - [Popija jakiś nieokreślony napój]. - Prawdę mówiąc, chciałbym go spalić. Ale nie myślę dostatecznie jasno, żeby to zrobić. - [Śmieje się]. - A teraz... to.

Po cięciu przeskakujemy do Karen i Toma spierających się, czy „wejść za nim”; nie jest w tej chwili jasne, kogo mają na myśli.

Następują kolejne ujęcia.

Drzewa w zimie.

Krew na podłodze w kuchni.

Jedno ujęcie plączącego dziecka (Daisy).

Po czym wracamy do Navidsona.

- Nic, tylko ta taśma, którą widziałem już wystarczająco wiele razy; bardziej przypomina wspomnienie niż cokolwiek innego. A mimo to wciąż nie wiem: miał rację czy po prostu był niespełna rozumu?

I następne trzy ujęcia.

Ciemne korytarze.

Pokoje bez okien.

Schody.

I nowy głos:

- Zabłądziłem. Skończyło mi się jedzenie. Woda też się kończy. Straciłem poczucie kierunku. Boże... - Słowa te wypowiada barczysty brodacz o oczach szaleńca. Mówi pośpiesznie, jakby nie mógł złapać tchu: - Hollo-way Roberts. Urodzony w Menomonie, Wisconsin. Licencjat na U. Mass.

Coś tu jest. Śledzi mnie. Nie, nie śledzi: prześladuje. Prześladuje mnie od wielu dni, ale z jakiegoś powodu powstrzymuje się od ataku. Czeka, czeka na coś. Nie wiem na co. Holloway Roberts. Menomonie, Wisconsin. Nie jestem tu sam. Nie jestem sam.

I tak kończy się ten niezwykły ekstrakt, jak okazało się po wejściu na ekrany całej Relacji Naridsona - litościwie niekompletny.

Potem przez dwa lata nic nowego. Niewiele było wskazówek, które pomogłyby określić tożsamość tych ludzi, do momentu, gdy fotoreporterzy z serwisów informacyjnych zidentyfikowali autora jako Willa Navidsona, cenionego fotografa, zdobywcę Pulitzera za zdjęcie umierającej sudań-skiej dziewczynki. Niestety, jedynym skutkiem tego odkrycia było kilka miesięcy gorączkowych spekulacji, zanim - z braku dalszych doniesień prasowych, dowodów, informacji o położeniu domu, a także komentarzy samego Navidsona - zainteresowanie wygasło. Większość czytelników uznała całe wydarzenie za rodzaj dziwacznej mistyfikacji albo (ze względu na niecodzienny koncept) incydent godnyTainteresowania ufologów. Niemniej jednak krążące po kraju coraz słabsze kopie filmu sprowokowały w pewnych modnych kręgach akademickich dyskusję: czy chodziło o nawiedzony dom? Co miał na myśli Holloway, mówiąc, że „zabłądził”? Jak można w ogóle na całe dnie zabłądzić w jakimś domu? Dalej: po co człowiek o reputacji Navidsona miałby kręcić takie dziwaczne filmiki? I znowu: czy filmy przedstawiały prawdę, czy były oszustwem?

Bez wątpienia paliwa tej debacie dostarczał między innymi starcy świecki elitaiyzm kulturalny. Ludzie dyskutowali o dziełkach Navidso-na, ponieważ mieli szczęście je zobaczyć. Lee Sinclair przypuszcza, że większość profesorów, studentów, artystów z SoHo i awangardowych filmowców, którzy z takim znawstwem wypowiadali się - a nawet rozpisywali - na ten temat, najprawdopodobniej nie widziała ani jednej klatki z filmów Navidsona: „Najzwyczajniej w świecie nie było aż tylu kopii w obiegu”4.

Mimo że „Pięcioipółminutowy korytarz” oraz „Eksplorację nr 4” ochrzczono mianem - odpowiednio - „teasera” i „trailera”, są one również samodzielnymi, choć specyficznymi tworami kinematograficznymi. Na poziomie czysto symbolicznym obfitują w zagadnienia warte bliższego zbadania: kompresja przestrzeni, możliwość jej dekompresji mocą wyobraźni, dom jako trop wszystkiego co nieograniczone i niepoznawalne itd. Nawet rozpatrywane w kategoriach bardziej przyziemnych są wystarczająco wstrząsające i intrygujące. Jednakże najbardziej niepokojącym ich aspektem jest umiejętność przekonania widza, że wszystko to zdarzyło się naprawdę - po części dzięki zawartości elementów znajdujących oparcie w faktach (Holloway Roberts, Will Navidson i in.), ale przede wszystkim ze względu na surowość produkcji: brak charakteryzacji, kosztownej ścieżki dźwiękowej, ^ijęćTwysięgników. Nie licząc kadrowania, montażu i (w niektórych przypadkach) napisów5, praktycznie nie ma w nich miejsca na twórcze wtręty.

Nikt się nie spodziewał, że blisko trzy lata po tym, jak „Pięcioipół-minutowy korytarz” zaczął krążyć na kasetach VHS, Miramax po cichu wprowadzi Relację Navidsona na ekrany w ograniczonej liczbie kopii. Trzy lata temu (upłynęły w kwietniu tego roku6) weszła do kin tylko w Nowym Jorku i Los Angeles, budząc powszechny niepokój widzów; z czasem zaczęto wyświetlać ją w całym kraju i choć trudno nazwać ją przebojem, w dalszym ciągu przynosi zyski i budzi zainteresowanie. periodyki filmowe często publikują recenzje, opinie krytyków i listy na jej temat. Regularnie ukazują się książki wyłącznie jej poświęcone. Liczni wykładowcy włączają ją do swoich programów nauczania jako film obowiązkowy dla uczestników seminariów; nie brakuje uczelni, na których dziesiątki studentów z najróżniejszych wydziałów napisały o niej prace doktorskie. Wzmianki i komentarze na jej temat można znaleźć w Harper's, The New Yorker, Esquire, American Heritage, Vanity Fair i Spin, a także w nocnych programach telewizyjnych. Za granicą budzi wcale nie mniejsze zainteresowanie: nagradzano ją w Japonii, Francji i Norwegii, chociaż do dnia dzisiejszego nieuchwytny Navidson nigdzie nie pojawił się osobiście, żeby odebrać którąś z nagród. Nawet zwykle gadatliwi bracia Weinsteinowie zachowują niezwykłą dla siebie powściągliwość w wypowiedziach na temat filmu i jego twórcy.

Interview cytował nawet słowa Harveya Weinsteina: „Jest tym, czym jest”7.

Relacja Navidsona stanowi dziś nieodłączną część doświadczenia kulturalnego tego kraju, a jednak - mimo że widziały ją tysiące ludzi -pozostaje zagadką. Niektórzy stanowczo twierdzą, że, film jest prawdziwy; inni uważają go za sztuczkę dorównującą radiowemu żartowi Orsona Wellesa z Wojną Światów', jeszcze inni pozostają obojętni, przyznając, że pomijając kwestię autentyczności, Relacja Navidsona opowiada po prostu dobrą historię. Najwięcej zaś jest takich, którzy nigdy w życiu o niej nie słyszeli.

Dzisiaj, po latach, gdy perspektywa nowych objawień i rozstrzygnięć wydaje się mało prawdopodobna, film Navidsona jest chyba skazany na uzyskanie co najwyżej statusu dzieła kultowego. Sprawnie opowiedziana historia zapewni mu w nadchodzących latach niemałe zainteresowanie, lecz jego przyrodzona dziwaczność z pewnością zniechęci mainstreamo-wych widzów i krytyków.

1

Bardziej szczegółowe rozważania na ten temat znajdują się w rozdziale IX.

2

Patrz: „Resurrection on Ash Tree Lane: Elvis, Christmas Past, and Other Non-En-tities”, w The House (Nowy Jork: Little Brown, 1995), str. 167-244, gdzie autor analizuje inherentne sprzeczności wszelkich doniesień o zmartwychwstaniu, a także samo istnienie tego miejsca.

3

A także o wróżkach z Cottingley, fotografii kirlianowskiej, myślografiach Teda Seriosa oraz zdjęciach poległych żołnierzy Unii autorstwa Alexandra Gardnera.

4

Lee Sinclair „Degenerate”, w Twentieth Century Dub, Dub w opracowaniu Tony’ego Rossa (Nowy Jork, CCD Zeuxis Press, 1994), str. 57-91.

5

Które zresztą można różnie interpretować, zwłaszcza w przypadku niezrozumiałej paplaniny Hollowaya, gdzie w napisach występują nieczytelne onomatopeje lub po prostu znaki zapytania.

6

Tj. 1993.

7

Mirjana Gortchakova „Home Front”, w Gentelman’s Quarterly, v. 65, październik 1995, str. 224.

II

Natężone wysiłki geniuszu ludzkiego, choćby błędnie pokierowane, prawie nigdy nie są nadaremne i ostatecznie obracają się na trwały pożytek ludzkości.

- Mary Shelley

Relacja Navidsona w rzeczywistości składa się z dwóch filmów: tego, który Navidson nakręcił (i który wszyscy pamiętają), oraz tego, który naprawdę zamierzał nakręcić, a który mało komu udaje się odkryć. Pierwotne intencje twórcy, choć w obliczu gotowego dzieła łatwo je przeoczyć, stanowią kontekst ułatwiający później dostrzeżenie niezwykłych właściwości domu.

Z wielu względów nakręcony w kwietniu 1990 roku początek Relacji Navidsona należy do najbardziej zatrważających scen w filmie - a to dlatego, że tak skutecznie zagłusza ewentualne złe przeczucia odnoszące się do wydarzeń, jakie wkrótce mają zajść przy Ash Tree Lane.

Podczas tych pierwszych minut Navidson ani przez moment nie daje po sobie poznać, że może coś wiedzieć o zbliżającym się koszmarze, któremu on i jego bliscy będą musieli wkrótce stawić czoło. Jest absolutnie niewinny. Prawdziwa natura domu wykracza poza możliwości nie tylko jego intuicji, ale nawet wyobraźni.

Oczywiście nie wszyscy zgadzają się z taką oceną. Doktor Isaiah Rosen utrzymuje, że „Od pierwszego kadru Navidson oszukuje widza. Jego pozerstwo, tak wcześnie ujawnione, naraża całe dzieło na klęskę”1. Zdaniem Rosena początek Relacji Navidsona jest klasycznym przykładem „kiepskiego aktorstwa” w wykonaniu człowieka, który ma już gotową wizję całego filmu. W efekcie Rosen poważnie nie docenia wagi pierwotnych intencji Navidsona.

Aż nazbyt często wielkie odkrycia bywają niezamierzonym skutkiem eksperymentów i badań nakierowanych na osiągnięcie zupełnie innych efektów. W przypadku Navidsona nie sposób nie brać pod uwagę jego głównego celu, zwłaszcza że ten stał się praprzyczyną (lub co najmniej

„półprzyczyną”) wszystkiego, co nastąpiło później. Domniemania Rose-na2 doprowadziły go do odrzucenia przyczyny na rzecz skutku, przez co stracił z oczu łączący je złożony i satysfakcjonujący związek.

- To zabawne - mówi na samym początku Navidson. - Chcę tylko stworzyć zapis tego, jak kupiliśmy z Karen domek na wsi, do którego przeprowadziliśmy się wraz z dziećmi. Przekonać się, jak to wyjdzie. Koniec strzelanin, głodu, rojów much. Zamiast tego mnóstwo pasty do zębów, pracy w ogródku i scen z ludźmi. Może właśnie dzięki temu dostałem Stypendium Guggenheima i grant NEA Media Arts. Może ze względu na moją przeszłość oczekują ode mnie czegoś innego, ja jednak pomyślałem, że miło by było zobaczyć, jak ludzie sprowadzają się w nowe miejsce i zaczynają w nim żyć. Osiedlają się, może nawet zapuszczają korzenie, współdziałają, rozumieją się (mam nadzieję) coraz lepiej. Osobiście marzy mi się po prostu stworzenie przytulnej placówki dla mnie i mojej rodziny. Miejsca, w którym będziemy popijać lemoniadę na werandzie i podziwiać zachód słońca.

Niemal dokładnie tak właśnie zaczyna się Relacja Navidsona\ Will Navidson odpoczywa na werandzie małego, staroświeckiego domu, sączy lemoniadę i patrzy, jak pierwsze minuty dnia zmieniają się w słońcu w szczere złoto. Wbrew słowom Rosena nic nie wskazuje na to, żeby kręcił i szykował jakiś podstęp. Nie wydaje się też, żeby grał. Prawdę mówiąc, sprawia rozbrajająco sympatyczne wrażenie - szczupły, przystojny, poma-lutku dobiegający pięćdziesiątki3, zdecydowany na dobre ustatkować się i poświęcić zgłębianiu spokojniejszych aspektów życia.

I przynajmniej z początku mu się to udaje, kiedy pokazuje w kadrze nieskazitelne wirginijskie krajobrazy, wiejską okolicę, liliowe wzgórza zrodzone na obrzeżach nocy. Od tych wstępnych ujęć przechodzi do zilustrowania samej przeprowadzki, pokazuje rozwijanie jasnoniebieskich orientalnych dywanów, rozstawianie i przestawianie mebli, rozpakowywanie skrzyń, wymianę żarówek, wieszanie obrazków - w tym odbitki jednego z jego nagrodzonych zdjęć. Tym sposobem nie tylko ujawnia, jak zasiedlane są kolejne pokoje, ale także demonstruje osobisty wkład każdego z członków rodziny w urządzanie domu.

W pewnym momencie robi przerwę na wywiad z dwójką swoich dzieci. Te ujęcia również mają perfekcyjną kompozycję. Syn i córka są skąpani w słonecznym blasku, ich rozjaśnione ciepłym światłem twarze odcinają się od chłodnego tła trawnika i zielonych drzew.

Pięcioletniej córeczce Navidsona, Daisy, nowy dom się podoba.

- To miłe miejsce - mówi i chichocze nieśmiało, chociaż już bez fałszywej nieśmiałości zauważa brak takich sklepów jak „Bloomydales”.

Chad jest trzy lata starszy od siostry, bardziej skrępowany, poważniejszy. Widzowie znający zakończenie filmu często niewłaściwie interpretują jego reakcję. Nie należy jednak zapominać, że w momencie nagrywania rozmowy Chad nie ma pojęcia o przyszłości. Wyraża obawy całkowicie naturalne u chłopca w jego wieku, który dopiero co został wyrwany z domu w mieście i rzucony w zupełnie inne, nowe środowisko.

Tłumaczy ojcu, że najbardziej brakuje mu odgłosów ruchu ulicznego. Wygląda na to, że turkot taksówek i samochodów ciężarowych stał się dla niego czymś w rodzaju wieczornej kołysanki i teraz trudno mu zasnąć, kiedy jest cicho.

- A cykanie świerszczy? - pyta Navidson.

Chad kręci głową.

- To nie to samo. Sam nie wiem, czasem jest zupełnie cicho... W ogóle nic nie słychać.

- To cię przeraża?

Chad kiwa głową.

- Dlaczego? - dopytuje się ojciec.

- Bo to jest tak, jakby coś czekało.

- Ale co?

Chad odpowiada wzruszeniem ramion.

- Nie wiem, tato. Po prostu lubię uliczny zgiełk4.

Oczywiście sielankowa wizja przeprowadzki w żaden sposób nie odzwierciedla znacznie ważniejszego i bardziej złożonego bodźca, który pchnął Navidsona do realizacji tego projektu - mowa tu o jego walącym się w gruzy długoletnim związku z życiową partnerką, Karen Green. Obojgu wprawdzie odpowiadał układ, w którym byli ze sobą bez ślubu, ale regularne zagraniczne zlecenia Navidsona stały się źródłem pogłębiającego się wyobcowania i nieopisanych kłopotów natury osobistej. Po blisko jedenastu latach nieustannych wyjazdów i krótkich powrotów Karen dała mu jasno do zrozumienia, że albo zmieni zawodowe nawyki, albo pożegna się z rodziną. Navidson, niezdolny dokonać takiego wyboru, poszedł na kompromis i z rodzinnego pojednania uczynił przedmiot filmowego dokumentu.

Żadna z tych rzeczy nie jest jednak oczywista dla przeciętnego widza. Ba, musimy wręcz celowo puścić w niepamięć niektóre sugestywne sceny w dalszej części filmu, jeśli mamy wychwycić wszystkie niuanse interakcji między Willem i Karen. Jak to ujęła Donna York: „To, w jaki sposób rozmawiają i troszczą się o siebie nawzajem - oraz, oczywiście, to, w jaki sposób tego nie robią”5.

Jak się dowiadujemy, Navidson rozpoczął realizację filmu od rozmieszczenia w całym domu pewnej liczby kamer Hi8 zaopatrzonych w czujniki ruchu, dzięki którym miały się włączać (lub wyłączać), kiedy ktoś pojawi się w pomieszczeniu (lub z niego wyjdzie). Poza trzema łazienkami kamery znalazły się dosłownie w każdym zakamarku. Navidson trzyma również pod ręką dwa arrifleksy na taśmę 16 mm i tradycyjny zestaw małoobrazkowych aparatów fotograficznych.

Nie zmienia to powszechnie znanego faktu, że instalacja Navidsona jest dość toporna. Daleko jej, na przykład, do wiecznie czujnych systemów telewizji przemysłowej instalowanych w bankach albo obfitości sprzętu i mnogości kamerzystów wykorzystywanych w nadawanym przez MTV programie Real World. I pewnie efekt końcowy byłby jednym z wielu amatorskich filmików, gdyby nie fakt, że Navidson jest nieprzeciętnie utalentowanym fotografikiem, który ma świadomość, że jedna sześćdziesiąta sekundy może dać obraz wart więcej niż dwadzieścia cztery godziny nieprzerwanej pracy kamery. Nie interesuje go pokazywanie całości materiału, nie szuka uniwersalności filmowanych scen, nie próbuje dowodzić ich mitycznego charakteru. Zamiast tego poluje na chwile rzadkie, perełki szczegółu - niespodziewany telefon, wybuch śmiechu, fragment rozmowy, który może wykrzesać w nas emocjonalną iskierkę, a może nawet szczyptę ludzkiego zrozumienia.

Często te wybrane przez Navidsona ujęcia, prawie pozbawione dialogów, odsłaniają to, co eksplikacja mogłaby jedynie przybliżyć. Dwa przykłady wydają się szczególnie wspaniałe, a ponieważ trwają krótko i łatwo je przeoczyć, warto w tym miejscu przytoczyć ich treść.

Pierwsza scena przedstawia Navidsona wchodzącego po schodach ze skrzynką pełną rzeczy należących do Karen. Sypialnię wciąż jeszcze zagracają zawinięte w folię bąbelkową lampy, przeróżne nierozpakowane walizki i wypchane ubraniami worki na śmieci. Ściany są puste, łóżko nieposłane. Navidson znajduje kawałek wolnego miejsca na blacie biurka i stawia tam skrzynkę. Już ma wyjść z pokoju, gdy powstrzymuje go jakiś niewidoczny impuls. Wyjmuje ze skrzynki szkatułkę na biżuterię, podnosi ręcznie rzeźbione rogowe wieczko i wyjmuje znajdującą się w środku tackę. Niestety, kamera nie pokazuje nam, co ogląda.

Gdy w sypialni zjawia się Karen z koszem pełnym pościeli i powło-czek, Navidson jest już zajęty oglądaniem starej szczotki do włosów leżącej obok flakoników z perfumami.

- Co robisz? - pyta Karen.

- Ładne to - mówi Navidson. Zdejmuje ze szczotki pokaźny kłąb jej jasnych włosów i wyrzuca go do kosza.

- Oddawaj to. I uważaj: jeśli pewnego dnia wyłysieję, pożałujesz, że je tak wyrzuciłeś.

- Nie - odpowiada z uśmiechem Navidson.

Nie ma potrzeby wdawać się w tym momencie w szczegółowe rozważania tego, na ile różnych sposobów te kilka sekund pokazuje, jak wiele Karen znaczy dla Navidsona6, warto jednak zwrócić uwagę, jak sarkazm i pozorne lekceważenie, okazywane przez niego należącym do niej rzeczom, dowodzą czegoś wręcz przeciwnego. Posługując się obrazem i kunsztownym montażem, Navidson w rzeczywistości ocalił jej włosy, zakwestionował swoje zachowanie, a nawet, być może, zaprzeczył swojemu własnemu ostatniemu słowu, które - jak zauważa Samuel T. Glade - mogło się odnosić do „oddawaj”, „wyłysieję”, „pożałujesz” albo wszystkich trzech naraz7. Co więcej, pozwolił, aby sama akcja i subtelność kompozycji sugerowały obecne w tej scenie głębokie uczucia, obchodząc się bez natarczywego i chybionego komentarza zza kadru i manipulanckiej ścieżki dźwiękowej.

W drugim z wybranych fragmentów Navidson pozostaje wierny temu schematowi i również obchodzi się bez objaśnień i nieszczerych podpowiedzi muzycznych. Tym razem po prostu koncentruje się na Karen Green. W przeszłości była modelką w nowojorskiej Ford Agency, porzuciła jednak mediolańskie sesje fotograficzne i weneckie bale maskowe, żeby poświęcić się wychowaniu dwojga dzieci. Biorąc pod uwagę, jak prześlicznie prezentuje się na fatalnych taśmach Hi8, trudno się dziwić wydawcom, że tak często sięgali po zdjęcia jej wygiętych w podkówkę ust, wyrazistych kości policzkowych i piwnych oczu, żeby nakręcić sprzedaż swoich pism.

Na samym początku Navidson dał Karen kamerę Hi8, z prośbą, by potraktowała ją jak osobisty dziennik. Jej nagrania - które Navidson obiecał obejrzeć dopiero po nakręceniu filmu i tylko za jej zgodą - pokazują trzy-dziestosiedmioletnią kobietę, która niepokoi się wyprowadzką za miasto, boi się starości, stara się dbać o formę i chce być szczęśliwa. A jednak mimo wybitnie konfesyjnej wymowy tych nagrań to nie one, lecz przypadkowa scena zarejestrowana przez jedną z rozstawionych w domu kamer pokazuje zdumiewające uzależnienie Karen od Navidsona.

Karen siedzi w salonie razem z Chadem i Daisy. Dzieci są zajęte robieniem świec; potrzebują do tego kilkunastu pustych opakowań po jajkach, tuzina długich kawałków knota, kubła gipsu modelarskiego i słoika wosku mikrokrystalicznego. Nożyczkami z czerwonym uchwytem Daisy tnie knot na trzycalowe kawałki, które następnie wciska w foremki po jajkach. Chad kładzie na nie najpierw gips, a potem warstwę wosku. Uzyskują w ten sposób świeczkę oraz pokaźny nadmiar lepkiej mazi, której większość ląduje na ich rękach. Karen odgarnia córce włosy z oczu, żeby ta nie próbowała robić tego sama i nie pomazała sobie buzi gipsem. I wprawdzie udaje jej się dopilnować, żeby Chad nie przelewał foremek, a Daisy nie zrobiła sobie krzywdy nożyczkami, ale nie jest w stanie oprzeć się pokusie wyglądania przez okno co mniej więcej dwie minuty. Odwraca wzrok nawet na dźwięk jadącej ciężarówki. Zresztą, nawet kiedy nic nie słychać, jej głowa obraca się sama pod ciężarem kolejnych stu sekund.

Z pewnością można o tym dyskutować, ale jej spojrzenie jest zarówno zagubione, jak i „przepełnione miłością i tęsknotą”8. Powód jej zachowania staje się po części oczywisty, gdy na podjazd przed domem zajeżdża samochód Navidsona. Karen nawet nie próbuje powstrzymać westchnienia ulgi. Natychmiast zrywa się na równe nogi, porzuca świecarską minima-nufakturę i wybiega z pokoju. Po chwili - najwyraźniej przemyślawszy sprawę - wraca.

- Daisy? Odłóż nożyczki, dopóki nie wrócę.

- Mama! - woła Daisy przenikliwym głosikiem.

- Słyszałaś, co powiedziałam. Chad, miej oko na siostrę.

- Mama! - krzyczy jeszcze głośniej Daisy.

- Daisy, mamusia chce, żebyś ty też zaopiekowała się bratem.

Tym chyba udaje się udobruchać małą, bo Daisy się uspokaja i z zadowoloną miną zerka na Chada, cały czas przycinając knoty.

O dziwo, kiedy Karen wychodzi do przedpokoju, żeby przywitać Navidsona, nadzwyczaj skutecznie maskuje swoje gorączkowe wyczekiwanie. Jej obojętność jest wielce pouczająca. W tej specyficznej sprzeczności, stanowiącej tkankę łączną wielu związków międzyludzkich, widać doskonale, że Karen darzy Navidsona miłością tak wielką, że ledwie jest w stanieją w sobie pomieścić.

- Cześć - udaje jej się wykrztusić. - Podgrzewacz wody się zepsuł.

- Kiedy?

Karen przyjmuje przelotny całus Navidsona.

- Chyba dziś w nocy9.

wczoraj wieczorem wypuściliśmy się z moim najlepszym fumflem Lude'em. 0 ile sobie teraz przypominam, jakimś cudem wylądowaliśmy w takiej jednej spelunie przy Pico, gdzie dość prędko wdaliśmy się w rozmowę z dziewczynami w czarnych kowbojskich kapeluszach, zatopionymi ponoć w prywatnej odmianie mózgorodnej euforii (dzięki ci, ziołowa ecstasy) i prowokującymi nas, żebyśmy dostarczyli im ekstazy słownej. Jak się później okazało, dzięki nam chichrały się do późnej nocy.

Zapomniałem już, co dokładnie zrobiliśmy, żeby rozkręcić imprezę. Podejrzewam, że Ludę zaczął jednej z nich przycinać włosy - wyciągnął nożyczki, z którymi nigdy się nie rozstaje, tak jak pewnie dawni rewolwerowcy zawsze mieli pod ręką swoje colty, i ciach, lecą loki i pukle, Ludę zajebiście strzyże, trzeba mu to przyznać, w końcu jest zawodowcem, a tu jeszcze po ciemku, na barowym stołku, w otoczeniu dziesiątków kto-wie-kogo, błysk palców, szczęk metalu, drobne strzępki włosów pryskają na wszystkie strony, zamieszanie, dziewczyny podenerwowane, ale tylko do momentu, kiedy widać, że Ludę to prawdziwy fachman, bo wtedy od razu zaczynają świergotać „Teraz ja!" i „Weź mnie!", co aż nazbyt łatwo jest fajnie skomentować, więc zamiast tego komentujemy z Lude'em coś innego - tym razem chodzi o wariacką przygodę, jaka miała mi się niby przytrafić, kiedy byłem pit-bokserem. Zaznaczę, że nigdy przedtem nie słyszałem tego określenia. Ludę zresztą też; zmyślił to na poczekaniu, a ja podchwyciłem pomysł.

- Daj spokój - powiedziałem z całą udawaną niechęcią, jaką umiałem z siebie wykrzesać. - Na pewno nie chcą o tym słuchać.

- O nie, Hoss, mylisz się - nalegał Lude. - Nie daj się prosić.

- No dobrze - zgodziłem się i na użytek publiki zacząłem wspominać, jak w samotnym wieku lat dziewiętnastu znalazłem się w Galveston i zszedłem ze statku na ląd.

- Prawdę mówiąc, uciekłem - improwizowałem. - W Singapurze przegrałem zakład z naszym szurniętym kapitanem, Rosjaninem, i byłem mu winien tysiąc dolców. Chciał mnie zamordować, więc na dobrą sprawę przez całą drogę do Houston musiałem zapychać biegiem.

- Pamiętaj o ptakach. - Ludę mrugnął porozumiewawczo. Jak zwykle rzucał mi kłody pod nogi. Lubił zmuszać mnie do wysiłku.

- Pewnie - wymamrotałem, desperacko szukając wytłumaczenia dla tych słów. - Krypa, którą płynęliśmy, wiozła daktyle, masę haszu i niewiarygodną ilość egzotycznych ptaków, wszystko, oczywiście, nielegalnie, ale co ja tam mogłem wiedzieć? Nie miałem z tym nic wspólnego. Zresztą i tak zwiałem. Dotarłem do Houston... i co się dzieje? Podchodzi do mnie jakiś kurdupel i próbuje mnie okraść!

Ludę zmarszczył brwi, nie był zachwycony tym, jak potraktowałem jego ptaki. Mówiłem dalej, nie zwracając na niego uwagi:

- Fagas jakby nigdy nic podszedł do mnie i powiedział, żebym oddał mu całą kasę. Byłem bez grosza przy duszy, ale on z kolei nie miał żadnej broni. Więc mu przywaliłem. Padł, ale nie na długo, bo zaraz wstał i wiecie co? Uśmiechnął się. Wtedy podszedł do nas drugi facet, znacznie większy, ale też uśmiechnięty. Podaliśmy sobie ręce. Pogratulował mi. Od rana szukali pit-boksera i najwyraźniej doszli do wniosku, że się nadam; płacili dwieście dolarów za jeden wieczór. Mała gnida okazała się głównym naganiaczem. Ten drugi mówił na niego „Worek Bokserski".

Dziewczyny stłoczyły się wokół mnie & Ludę'a, chłepcąc kolejne drinki i poddając się rytmowi opowieści. Ostrożnie przeprowadziłem je przez pierwszy wieczór; opowiedziałem o ringu urządzonym na klepisku i otoczonym tłumem ludzi, którzy przyszli postawić parę dolców i popatrzeć, jak faceci robią krzywdę innym facetom albo sobie samym. W tej odmianie boksu nie było mowy o rękawicach. Jakimś cudem wyszedłem z tego cało. Ba, nawet wygrałem pierwsze dwie walki -parę siniaków, rozcięty policzek, ale dostałem swoje dwie stówy. Worek Bokserski postawił mi żeberka z piwkiem, a nawet pozwolił mi przekimać u siebie na sofie. Nie było najgorzej, więc wsiąkłem na dobre. Przez miesiąc walczyłem dwa razy w tygodniu.

- Widzicie tę bliznę nad brwią... - Ludę wskazał palcem, posyłając dziewczynom jedno z tych swoich znaczących i na maksa przesadzonych skinięć głową.

- To wtedy złamałeś ząb? - wypaliła dziewczyna z wetkniętą w kapelusz szpilką z rubinem. Było widać, że od razu zrobiło jej się głupio, że wspomniała o moim ułamanym siekaczu.

- Zaraz do tego dojdziemy - odparłem z uśmiechem.

Czemu nie wpleść w to także zęba? - pomyślałem.

Po trzech, czterech tygodniach, mówiłem dalej, miałem dość forsy, żeby spłacić kapitana i jeszcze by mi trochę zostało. Poza tym byłem już zmęczony. Walki same w sobie były ciężkie.