Duch z wyspy - Krzysztof A. Zajas - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Duch z wyspy ebook i audiobook

Krzysztof A. Zajas

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Wiktor szuka filmu na YouTube. Ta pozornie niewinna czynność, którą każdy z nas wykonywał setki razy, dla bohatera staje się początkiem makabrycznej przygody. Czy nagranie naprawdę się zmienia? Dlaczego film jest niedostępny po 22:16? Wiktor musi odwiedzić rodzinne strony, by zmierzyć się z samym sobą, udzielić wsparcia siostrze i posłuchać nieżyjącego już przyjaciela z dzieciństwa. 

Klasyczny horror w wykonaniu Krzysztofa A. Zajasa to mistrzostwo gatunku. Nie czytaj po zmierzchu!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 186

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 54 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Marcin Stec

Oceny
3,3 (19 ocen)
3
4
8
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Jakieś takie dziwne opowiadanie. Wymieszanie horroru z ludowymi wierzeniami. Do tego cudowna przemiana złego bohatera.
20

Popularność




1.

Nie pamiętałem dobrze tytułu. Duch z wyspy? Jakoś tak albo bardzo podobnie. Wspomnienie spadło jak grom z jasnego nieba i nagle zapragnąłem za wszelką cenę znaleźć ten film. Rzecz okazała się niełatwa. Wrzucany do YouTube’a Duch z wyspy pokazywał mi najpierw scenki z filmu Uwierz w ducha z Demi Moore i Patrickiem Swayzem, a w dalszej kolejności reklamówki turystyczne dobrze wypozycjonowanych biur podróży. „Chcesz poczuć ducha rajskiej wyspy? Last minute”. Albo: „Wyspa w twoim duchu – wakacje na Lesbos”. Mimo uporczywych poszukiwań nie natrafiłem na żaden ślad tamtego filmu. Trochę mnie to dziwiło, jako że w internecie podobno jest wszystko, trzeba tylko umieć szukać. Kawałki muzyczne zapamiętane z dzieciństwa? Filmy dla dzieci sprzed pół wieku? Lista przebojów Trójki z września 1983 roku? Proszę bardzo. Wszystko jest. Czasem nie mogę wyjść z podziwu, do jakiego stopnia ten szalony zupełnie wynalazek – gigantyczne archiwum ludzkości – potrafi odtworzyć twoje życie. Wszystko. I to, co osiadło na dnie pamięci niczym muł w wodnym zbiorniku, i to, co zostało stamtąd wypłukane przez rzekę zapomnienia.

Jasne, znaleźć można tylko te rzeczy, które zostały tam wcześniej ukryte. Po nas – jeżeli ten gigantyczny ul z brzęczącymi bitami w ogóle przetrwa – pozostanie całkiem sporo. Może nawet więcej, niżbyśmy chcieli, bo nie tylko nasza wielkość, ale i obrzydliwość nasza tam zalega. Dzięki gigantycznym serwerowniom Google’a magiczna przeszłość kręci się tuż przy mnie, blisko, na wyciągnięcie ręki. Jakby od tamtych wzruszeń wcale nie upłynęły cztery dekady i wszystko nadal istniało, osiągalne w dowolnych fragmentach i dawkach. Teledysk pamięci. Prosty sposób na reintegrację podmiotu. Na sprawdzenie, czy ja to nadal ja.

W sieci było wszystko – oprócz tamtego filmu. Przekopywałem zasoby, wpisywałem kombinacje słów: duch – wyspa; duch – wyspa – film; wyspa – film – dzieci. Na próżno. Wyszukiwarka, nie trafiając blisko, pozwalała sobie na coraz swobodniejsze skojarzenia, aż do starej poczciwej gry w głuchy telefon. Za którymś razem na pytanie „duch z wyspy, film francuski” dostałem odpowiedzi: „Prostytutki – film rosyjski” oraz „Jak zrobić loda – film instruktażowy do seksu oralnego”. Zrezygnowany przyznałem się do porażki.

Dlaczego tamten film? Prawie nic z niego nie zostało, zaledwie jedna scena wyryta głęboko w pamięci. Niewyraźny szkic, obraz bez szczegółów, z postaciami bez twarzy i bez słów. Wyglądał mniej więcej tak: dzieci wybierają się w podróż – może uciekają z domu – i błądzą, dostają się na małą bezludną wyspę (chyba gdzieś w Bretanii, bo wietrzny, skalisty pejzaż) i przez grotę znajdują wejście do tunelu prowadzącego na brzeg. Scenka kluczowa jest krótka: dzieci idą tunelem, otoczone chłodną, wilgotną ciemnością. Są przejęte i podekscytowane, strach miesza się z przeczuciem wielkiej przygody. Nagle widzą zbliżające się światło. Chowają się w zagłębieniu skały, a przed nimi przechodzi postać w kapturze opuszczonym na oczy i z latarnią w ręku. Idzie szybko, stanowczo, brzeg kaptura faluje w rytm kroków, światło pełga w lampce. Najgłębiej wrył się we mnie ten lęk: zbliża się światło, rozkołysane i nieuchronne, a ty czekasz z nerwami napiętymi do granic wytrzymałości. Znajdzie mnie czy przejdzie obok? To przyleganie do skały, napieranie ciałem na kamień, zaciskanie powiek. Żeby zniknąć, żeby nie być. Figura wszystkich dziecięcych lęków.

Przeszłość jest uporczywa. Bije nocą w okno jak ćma i chce zaistnieć, nim psyknie w płomieniu świecy i przepadnie. Filmu nie znalazłem, poszedłem więc dalej, do innych słodkich gmerań w pamięci. Na wszelki wypadek jednak co jakiś czas wrzucałem do wyszukiwarki frazę „duch z wyspy” i patrzyłem, co wyskakuje. Żeby nie było, że mi już nie zależy.

Pojawił się niepodziewanie. Wpisałem do wyszukiwarki „Ash Ra Temple” (taka formacja rocka elektronicznego z lat siedemdziesiątych), gdy jako pierwszy na pasku po prawej wyskoczył: DUCH Z WYSPY. Najpierw wziąłem go za reklamę. One tak działają – raz coś wpiszesz w wyszukiwarkę i potem przez dwa tygodnie dostajesz oferty. Zanim zdążyłem się zdziwić, kliknąłem i zaczął się ładować stary film z podpisem w dziwnym języku, który najbardziej przypominał mi starą wersję francuskiego. Może langwedocki. Rzecz w tym, że nie znam francuskiego, prócz paru cytatów i bon motów z literatury, ani tym bardziej langwedockiego. Zdołałem się jednak zorientować, że nie jest to mój tytuł. Mój mógłby brzmieć Le spectre d’une île lub L’esprit d’une île. Tekst był dłuższy i najbardziej zafrapowało mnie ostatnie słowo: DEGEMOGON. Nie było ani francuskie, ani langwedockie. Nie było żadne.

Obejrzałem filmik wielokrotnie i za każdym razem widziałem dokładnie to, co zapamiętałem: grota, zbliżające się światło, mroczna otchłań pod kapturem zamiast twarzy, smyrnięcie habitu o skałę… Wstrzymanie oddechu… i postać rusza dalej, po czym znika za zakrętem. Światło gaśnie, cięcie, koniec. Trzydzieści sekund nieznośnego napięcia. Z którego nic nie wynikało.

Przetarłem dłońmi twarz. To nie był fragment filmu, francuskiego czy jakiegokolwiek innego. Na czarno-białej półminutowej sekwencji zobaczyłem swoje wspomnienie.

– Czego szukasz? – usłyszałem za plecami miękki głos żony i podskoczyłem na krześle.

– Niczego – skłamałem.

– Oglądasz pornole?

– Daj spokój – zaprotestowałem, siląc się na swobodny ton. – Stare kawałki muzyczne, o których właśnie sobie przypomniałem, że istniały. Zaraz idę do łóżka.

– Nie musisz – westchnęła. – Ale ja się kładę, głowa mnie boli. Nie siedź za długo.

– Jasne.

Poszedłem do łóżka, ale nie mogłem zasnąć. Kiedy się już odnalazł, film niepokoił jeszcze bardziej niż przedtem, gdy nie istniał. Co się właściwie stało? Oglądałem dokładnie to, czego szukałem, i zarazem co innego. Własny strach. Niepamięć i wyłaniający się z niej tajemniczy kształt.

W nocy śniłem, że wychodzę z tunelu na jasne słońce i oglądam się za siebie, a tam nie ma żadnej wyspy. Tylko gładkie morze.

2.

Następna odsłona tej historii miała miejsce tydzień później. Sekwencja była taka sama, z jedną modyfikacją. Mnich z lampą zatrzymał się i spojrzał na mnie. Wstrzymałem oddech. Nie miał twarzy. Zamiast niej widniała jasna plama, coś jak puste miejsce w tekturowej figurze, gdzie każdy może włożyć głowę i zrobić sobie głupawe zdjęcie jako miś albo rozbójnik. Wokół popielatego oblicza, które nie było żadnym obliczem, falowały brzegi ciemnego sukna, poruszane lekkim powiewem wiatru w podziemnym przejściu. Przełknąłem ślinę. Patrzyła na mnie pustka.

W zdumieniu przetarłem oczy. Tak ten film nie wyglądał! To nie był francuski serial o duchu z wyspy ani zapis mojego wspomnienia. Obejrzałem dziwnie zmodyfikowaną wersję… czegoś. Kto modyfikował? I po co?

Poprosiłem żonę, aby mnie spytała, jak się nazywam, ile mam lat i który mamy teraz rok.

– A co, byłeś na siłce? – spytała.

Niebezpodstawnie. Kiedyś wpadłem w podobny stan po długim treningu z migreną, co dało efekt przypominający zażycie sporej dawki psychotropów. Chciałem dokonać obliczeń na bieżni i przez kilkanaście minut nie mogłem ustalić własnego wieku ani obecnego roku kalendarzowego.

– Nie, w sieci.

– I złowiłeś coś?

Zawsze ceniłem jej wyczucie językowe.

– Wyobraź sobie, że tak. Wytrałowałem stary film z dzieciństwa. A właściwie jego fragment.

– Brzmi obiecująco – zauważyła z przekąsem. – Złota rybka czy kamień filozoficzny? Opatentuj to.

– Jasne, ale najpierw mnie wysłuchaj. Jak będziesz ze mnie drwić, zamknę się w sobie i tyle.

– Ojej, ależ się zmartwię – westchnęła Ela i usiadła obok mnie. – Dobra, dawaj.

Opowiedziałem. Z początku słuchała ze sceptycznym uśmieszkiem (znamy pana z tych bajerów, panie literacie!), w miarę opowieści jednak poważniała, a pod koniec wyglądała na mocno przejętą.

– I co? – spytałem nie bez dumy. Po dwudziestu latach małżeństwa udało mi się zadziwić żonę. Proszę uprzejmie, nie ma za co.

– Jesteś pewien, że to ten film? – spytała w końcu, kiedy ochłonęła.

– Właśnie na tym polega dowcip, kochanie, że nie jestem pewien. To TEN film i NIE TEN film!

– Ale… ale… – Szukała słów, wreszcie się poddała. – To w zasadzie niemożliwe.

– Wiem – odparłem z jaskółczą lekkością. – Kamień filozoficzny. Złota rybka.

– Słuchaj – zaczęła ostrożnie – ten mnich w kapturze, w grocie, z latarnią… to dosyć banalny obrazek. Łatwy do wymyślenia i zmontowania. Wiesz, ile podobnych scen jest w takim Władcy Pierścieni? Albo w Harrym Potterze? Wykroić coś takiego to dzisiaj bułka z masłem.

– Tak, tak – westchnąłem. – Bułka z masłem…

Na tym zakończyliśmy twórcze rozpatrywanie mojego dziwnego przypadku.

W kolejny sobotni wieczór miałem szczęście, ponieważ moja żona, która lubi ukradkiem zerkać mi przez ramię, właśnie weszła do gabinetu.

– Co robisz, Misiu?

„Łapię ducha z wyspy”, miałem ochotę odpowiedzieć, ale nie zdążyłem. Na ekranie pojawił się mój film. Co więcej, sam się włączył. Wgapiałem się w obraz, nie reagując na palce zaciskające się na moich ramionach. Tym razem modyfikacja szła dużo dalej. Wreszcie Ela nie wytrzymała i szepnęła:

– To Mirek…

Nie odpowiedziałem. Zahipnotyzowany patrzyłem na mnicha, który zatrzymał się i spojrzał w kamerę. Pod kapturem widniała twarz mojego kolegi z dzieciństwa. Mirek nie żył od pięciu lat. Jego wzrok, tak dobrze mi znany i oczywisty, wbijał się we mnie z nienormalną intensywnością. Nie mogłem się ruszyć. W krzesło wciskało mnie oszołomienie i ręce stojącej za mną żony. Mnich drgnął, po czym odwrócił się i odszedł, tak samo jak w poprzednich wersjach. Światło jeszcze przez chwilę migotało w tunelu, wreszcie zgasło i zapadł czarny mrok. Całość trwała czterdzieści sekund.

Odtworzyłem nagranie raz jeszcze. Wszystko przebiegło dokładnie tak samo. Za trzecim razem filmik doszedł do połowy i się wyłączył. Spojrzałem na zegarek. Była godzina dwudziesta druga szesnaście. Od momentu pierwszej projekcji minęły trzy minuty.

To był Mirek. Jego oczy, nos, usta, brwi, choć sylwetka już inna. Jakby ktoś, nie wiem… wkleił twarz Mirka w gotowy obrazek.

– Powiedz mi, jak ci się udało… – zaczęła znowu żona, ale jej przerwałem.

– Jeżeli zapytasz mnie, jak mi się udało wkleić twarz Mirka pod kaptur…

– Dobrze już, dobrze – prychnęła i zdjęła ręce z moich ramion. – Nie mam zamiaru o nic pytać. Siedź sobie i majstruj. Tylko żebyś nie zwariował.

– Niczego nie majstruję! – krzyknąłem rozdrażniony.

Ela chwilowo zawiesiła kwestię mojej poczytalności i spytała rzeczowo:

– Kiedy widziałeś go ostatni raz?

Zastanowiłem się.

– Pięć lat temu. Niedługo przed śmiercią. Początek kwietnia, w okolicy Wielkanocy, bo wtedy pojechaliśmy do mamy. Stał pod sklepem. Chciał dychę na piwo.

– Jak zwykle – skwitowała moja żona. Mirek przez dłuższy okres życia należał do popularnej w tym kraju formacji okołosklepowych sępów, które są w stanie wydębić dychę na piwo nawet od antyalkoholowych aktywistów. – Chciał czegoś jeszcze?

– Nie wydaje mi się – stwierdziłem z powątpiewaniem. – Nie sądzę.

– Na piwo to on teraz chyba już nie potrzebuje – stwierdziła żona po namyśle i trudno było odmówić jej racji.

Nie odpowiedziałem. Wpatrywałem się w otwarty laptop i po raz pierwszy zobaczyłem w nim rodzaj portalu. Przejście do innego świata. Wiem, jak to brzmi, i wstydzę się wypisywać takie rzeczy, ale tak to wtedy czułem. Mój poczciwy laptop zmienił się w magiczny artefakt, całkiem jak w scenariuszu gry komputerowej Davida Cage’a, i zaczął działać według własnego planu, poza moją wolą.

– Wtedy pod sklepem – drążyła Ela – na pewno niczego nie chciał? Spróbuj sobie przypomnieć wszystko, co mówił. Czasem najgłupszy szczegół ma znaczenie. Wiesz, zaświaty są pełne metafor – dodała tajemniczo.

– Bredził coś o „pieczeniu prosiaczka”. Składkowe miało być dziesięć złotych, w tym „mięsko oraz piwko”, dlatego potrzebował dychy. „Mówię ci, Wikuś, z wszystkich kumpli Kubusia Puchatka najbardziej lubię Prosiaczka! I ciebie!” Po czym uściskał mnie, jakby mi składał życzenia, a ja odwracałem głowę, żeby się nie porzygać od odoru trawionego alkoholu. Słuchałem piąte przez dziesiąte. Nie jest miło widzieć starego kumpla w takim stanie. Był mocno wypity.

– Ech, te twoje stare kotwice – westchnęła Ela. – Trzymają cię mocniej niż nałogi.

– Co masz na myśli? – spytałem zaczepnie. Poczułem się urażony.

– Dajmy już spokój – westchnęła. – Lepiej sprawdź, który z kompanów zrobił ci ten kawał. Jak odpowiednio długo szukasz, w internecie znajdziesz najdziwniejsze rzeczy. Ostatnio oglądałam wspólny występ Stinga i jakiegoś blogera z gitarą, siedzieli przy wódce, w kawalerskim pokoju tego ostatniego. Śpiewali po polsku. Mówię ci, zmontować można teraz wszystko.

Pokiwałem głową, udając głębokie zamyślenie.

– Chciałbym jeszcze trochę popracować.

– Jesteś pewien? – spytała z troską pielęgniarki stojącej nad łóżkiem pacjenta.

– Tak, dzięki. Chyba po prostu trzeba to zostawić, jak jest.

Pocałowała mnie w policzek i wyszła, a ja wróciłem myślami do filmiku. Kiedy zdążyłem go zmontować? Chyba przez sen, bo niczego takiego nie pamiętałem. Pozostawała jeszcze kwestia umiejętności. Nigdy w życiu nie montowałem żadnego filmu, ani w komputerze, ani nigdzie indziej. Nie miałem pojęcia, jak to się robi. Nawet jeśli montowałem przez sen, ktoś musiał mną kierować. A w praktyce – zrobić to za mnie.

Próbowałem poczytać przed zaśnięciem, ale wyrazy nie składały się w żadne sensy. Przed oczami tańczyła mi twarz Mirka z wbitym we mnie wzrokiem głodomora, zanim niewidzialna siła powlokła go dalej podziemnym tunelem.

Czegoś chciał.

3.

Następnej soboty zniosłem ze strychu stary statyw z czasów mojej fascynacji fotografią, dokręciłem do niego cyfrową lustrzankę i ustawiłem przed ekranem komputera. Zasiadłem z palcem na myszce, obok Ela na taborecie. Czułem się jak strzelec pokładowy wyczekujący momentu ataku, z żoną w roli nawigatorki. Albo mag przed portalem, który otwierał się tylko na sekundę i nie można było tej sekundy przegapić. Sensacja wisiała w powietrzu.

Ponieśliśmy fiasko. Filmik się nie pojawił. Ani o dwudziestej drugiej jedenaście, ani minutę i dwie później. Szesnaście po dziesiątej zacząłem nerwowo wpisywać frazę do wyszukiwarki, ale oprócz znanych mi już folderów reklamowych (WYSPY KANARYJSKIE LAST MINUTE!) oraz instrukcji erotycznych nic więcej się nie pojawiło. Widząc moje nerwy, Ela przejęła klawiaturę, by kontynuować wpisywanie coraz śmielszych kombinacji haseł: WYSPA – DUCH – MIREK – GROBEL i wpatrywała się w ekran z przymrużonymi powiekami, bo nie wzięła okularów z sypialni.

– Dlaczego wpisałaś „grobel”?

– Nie wiem. Zaraz poprawię.

Skasowała ostatnie słowo, wpisała „grobla” i spytała, czy teraz dobrze.

– Nie o to chodzi. Dlaczego w ogóle przyszła ci do głowy grobla? Co tu ma grobla do rzeczy?

– Nie wiem – powtórzyła i nacisnęła Enter.

Ekran zamigotał wąskimi poziomymi falami, jak w starych telewizorach skrzynkowych, i na ułamek sekundy z czerni wyłoniła się szara twarz. Błysnęła i zgasła, a zaraz potem obraz znieruchomiał i pojawił się napis: FILM ZOSTAŁ USUNIĘTY. Wkrótce wróciła strona startowa YouTube’a z propozycjami obejrzenia kabaretu „Walę śmiało” oraz teledysku najnowszej gwiazdki polskiego popu Nasturcji Brodawki. W milczeniu przyglądaliśmy się napuchniętym ustom wokalistki pieszczącym główkę mikrofonu.

– To on? – spytała wreszcie Ela.

– Nie, Mirek miał wąskie usta – odparłem, a Ela przewróciła oczami i wyszła.

Zdjąłem aparat ze statywu, otworzyłem wyświetlacz i puściłem nagranie na podglądzie. Z upiornej cyfrowej czerni patrzył na mnie obcy mężczyzna. Zapisałem klatkę na karcie pamięci i na wszelki wypadek za pomocą kabla zgrałem kopię na dysk laptopa. Otworzyłem podgląd. Była tam. Szara posępna twarz mordercy ze wzrokiem wbitym w patrzącego. Zrozumiałem, że wyjaśnię zagadkę ducha z wyspy, gdy się dowiem, kim jest ten człowiek.

Coraz bardziej potrzebowałem wyjaśnienia. Przecież nie mogłem tak po prostu stwierdzić, że przez internet przedostał się do mnie duch. Z wyspy. Po pierwsze, bardzo lubimy Stephena Kinga, ale duchów nie ma. Po drugie, w moich rodzinnych okolicach nie było żadnej wyspy…

Była.

Ojciec opowiadał mi kiedyś o wyspie na środku jeziora. Od dawna nie istnieje, dzisiaj znajdują się tam rozległe podmokłe łąki, z kępą zarośli pośrodku. Dobrze ją znałem, wystawała trochę ponad pastwisko jak wielkie przyschnięte krowie łajno. Pewnego razu wygrzebałem spod kamieni zardzewiały strzęp metalowego ogrodzenia. Ojciec stwierdził, że pochodzi z kapliczki. „Twoja babka jeszcze chodziła tam na majówki”, dodawał z przyganą, bo unikałem majowych śpiewów jak diabeł święconej wody. Wyjątek stanowiły przypadki, kiedy Mirek mnie wyciągał, bo jego matka należała do najgorliwszych kapliczkowych śpiewaczek. Z Mirkiem to tak, chodziłem.

Czyli było kiedyś jezioro, na nim wyspa, a na niej kapliczka. Kapliczka na wyspie? Wtedy to mi się wydawało absurdalne. Teraz byłbym raczej skłonny sądzić, że kapliczkę postawiono, zanim powstało jezioro. A potem, odciętą od wsi lustrem wody, zburzono. Zostało rumowisko kamieni, porośnięte gąszczem dzikiego bzu, leszczyny i ostrężnic, które kaleczyły nasze gołe łydki. Czyli było kiedyś jezioro, na nim wyspa, na wyspie kapliczka, a przed kapliczką Mirek, odgrywający wtedy w moim życiu rolę małego, leśno-łąkowego króla.

Miałem wyspę i miałem ducha. I nadal nic z tego nie rozumiałem.

4.

Przez następne dwa sobotnie wieczory na YouTubie nie wydarzyło się nic i przestaliśmy rozmawiać z żoną o Mirku. Miałem inny problem. Nie mogłem się dodzwonić do mojej siostry Marty. Na mejle i esemesy również nie odpowiadała. Nie powinno mnie to dziwić, Marta zawsze była osobą zamkniętą i skrytą. Niepokoiło mnie jednak co innego. Ze dwa razy miałem wrażenie, że ktoś odbiera, słucha mojego głosu i bez słowa się rozłącza. Jeżeli to była ona, znaczyło, że jest źle, ponieważ powróciły jej ataki paniki. W takich chwilach nie powinna zostawać sama w domu. A skoro odbierała i milczała – była sama. Hej, dupku, przecież wiesz, że od pewnego czasu jest sama. Gdyby Mariusz z nią mieszkał, byłoby lepiej, miałby na nią oko. Chociaż i to nie jest pewne.

No dobrze, opowiem od początku, miejmy to za sobą. Moja młodsza o sześć lat siostra Marta od dziecka była osobą wiotką i anemiczną, jak blady duszek z Księżniczki Mononoke. Nie bawiliśmy się zbyt wiele razem nie tylko ze względu na różnicę wieku, ale też dlatego, że była słaba i nie nadawała się na wojowniczkę. Wiem, teraz nie wolno w ten sposób piętnować innych, ale takie były realia. Marty nie można było mocniej ścisnąć za ramię, bo zaraz robił się siniak. Jak z kimś takim pojedynkować się na patyki? A co dopiero mówić o prawdziwej chłopięcej walce. Takie potrzeby musiałem zaspokajać na pastwisku z chłopakami pod wodzą Mirka. Jasne, nie tylko takie, inne też…

Nieco się zdziwiłem na wieść, że Marta wychodzi za Mariusza Bonderę zwanego Bonzem. Wielki, zwalisty, starszy od nas o rok, co wtedy znaczyło sporo, w dodatku agresywny. Unikaliśmy go, bo czepiał się nas i bił dla rozrywki. „Co robicie, gnojki? Walicie konia po krzakach? Ojciec was nie oduczył, to ja was oduczę” – pokrzykiwał i rzucał się za nami z radosnym wyciem. Gdyby był sam, poradzilibyśmy sobie, ale zawsze chodził z takimi dwoma przydupasami: Romkiem, który seplenił, dlatego miał ksywę Łomek, i niejakim Kubielakiem, zwanym Bielakiem. No to uciekaliśmy.

Natomiast wcale się nie zdziwiłem, kiedy parę lat po ślubie Mariusz zostawił Martę. Zamieszkał u kochanki, kilkaset metrów od naszego domu. Tyle mi ciotka naplotkowała. Dziewczyna była koleżanką Marty z przedszkola, też pochodziła stąd. Wspólna wieś, wspólne sprawy, wspólne kobiety… Potwierdziło mi się to właściwie przypadkowo, kiedy trzeba było załatwić formalności z przepisaniem domu po rodzicach. Marta, która miała dostać wszystko, skarżyła się, że nie ma pieniędzy. Poradziłem jej, żeby pogadała o tym z Mariuszem. „Raczej nie”, odparła i zamilkła, a ja miałem wrażenie, że słyszę w telefonie głośne przełknięcie śliny. „Dlaczego?”, spytałem odruchowo, po to tylko, by w odpowiedzi usłyszeć sygnał zakończenia rozmowy. Zadzwoniłem natychmiast do ciotki Hanki i dowiedziałem się, że Mariusz się wyprowadził.

Sprawy rodzinne bywają trudne (oklaski, dziękuję bardzo, ukłon). Emocje zwykle biorą górę nad rozsądkiem, w relacjach rządzi resentyment. Najciekawiej się robi przy podziale majątku, kiedy wychodzi na jaw, że każdemu należy się więcej, niż dostał, a inni mają za dużo. W naszej rodzinie nie było inaczej i miałem wyraźnie odciśniętą w pamięci awanturę wujków i starszych kuzynów na stypie po śmierci babki. Po kilku kieliszkach zaczęli od rozdzielania majątku, a skończyli na rozdzielaniu kułaków. Byłem wtedy mały i szybko uciekłem z parującej chłopskim wkurwem izby, nie na tyle szybko jednak, by zapomnieć. Miałem tę scenę wyraźnie przed oczami, kiedy dwa lata temu osieroceni przez mamę (umarła na raka, ojciec odszedł wcześniej na zawał) usiedliśmy z Martą w naszej kuchni i ona spytała, co teraz.

– To samo co dotychczas – odparłem spokojnie. – Ty zostajesz i gospodarujesz. Mariusz zmądrzeje i wróci. Dacie radę. Ja mam inne życie.

Przerażała mnie sama myśl o tym, że moglibyśmy zacząć dyskusję, co się komu należy.

– Ile chcesz spłaty? – spytała tym samym pustym i lękliwym głosem, którego nie lubiłem. Był jak żałobny lament.

– Nie chcę żadnych spłat. Swoje już dostałem na studiach i później. Poza tym mam pieniądze. A ty? – Spojrzałem na nią. – Radzisz sobie jakoś? Mariusz… daje ci coś?

– Tak – odparła szybko i uciekła wzrokiem.

Aha, czyli nie daje, pomyślałem wtedy. Nie sądziłem jednak, że sprawa ma drugie, a nawet trzecie dno. Niedługo później jej mąż się wyprowadził i Marta została sama z naszym rodzinnym domem i dwoma hektarami pola, którego uprawianie nie nosiło najmniejszych znamion sensu. Gdy od ciotki Hanki dowiedziałem się o odejściu Mariusza, zadzwoniłem do Marty i poradziłem, żeby jak najszybciej przepisała gospodarstwo na siebie. Uniknie ewentualnych roszczeń i przy okazji wyczyści hipotekę, bo zaszłości prawne sięgały dwa pokolenia wstecz. Pięć hektarów pól uprawnych nie miało sensu, ale pięciohektarowy teren budowlany już tak. W całym kraju działał ten sam mechanizm: zamieniać pola na działki pod budowę. Marta miałaby finansowe zabezpieczenie.

Wtedy mi się przyznała, że nie ma pieniędzy.

– Ile potrzebujesz?

– Dziesięć tysięcy – odparła niemal szeptem.

Zaraz potem zaczęła się zarzekać, że nie chce mnie naciągać, że jakoś sobie poradzi, bo właśnie znalazła pracę w sklepie, i żebym ją zostawił w spokoju. Że nie potrzebuje od nikogo pomocy. Taka jest moja siostra.

Przelałem jej te dziesięć tysięcy i przez następne pół roku nic się nie wydarzyło. Na ile się orientowałem, powinniśmy się spotkać u notariusza i podpisać cesję, czy jak to się tam nazywa, żeby było jasne, że zrzekam się wszelkich roszczeń. I cisza. Dlatego zacząłem do Marty wydzwaniać. Najpierw twierdziła, że notariusz ma odległe terminy i nie może się umówić. Potem chorowała i musiała wszystko przesunąć. Wreszcie przestała w ogóle odbierać telefony. Zadzwoniłem do ciotki Hanki, a ta wybrała się do Marty i zastała dom zamknięty na głucho. Od niej Marta również nie odbierała telefonów. Znałem moją siostrę i wiedziałem, że gdy się pojawiają poważne kłopoty, ma ochotę uciec i zaszyć się w najciemniejszym kącie. W dzieciństwie uciekała do kępy na środku pastwiska i wpełzała do jamy między kamieniami. Żeby zniknąć.

5.

W tej sytuacji nie było innego wyjścia, niż wybrać się do siostry i sprawdzić, co się tam znowu, do diabła, dzieje. Marta i kłopoty – oczywiste jak burza i grzmoty.

– Jesteś pewien, że chcesz tam jechać? – spytała Ela bez przekonania.

Wiedziała, że i tak pojadę, więc po co pyta? W milczeniu skinąłem głową. Nie chciało mi się kolejny raz tłumaczyć, że martwię się o siostrę.

– Kiedy wrócisz?

– Jak wszystko załatwię.

– A co to jest to wszystko?