Z otchłani - Krzysztof A. Zajas - ebook + książka

Z otchłani ebook

Krzysztof A. Zajas

5,0

Opis

Mistrzowskie zwieńczenie “Trylogii grobiańskiej”! Krzysztof A. Zajas sprawnie domyka wątki, jego bohaterowie bezpowrotnie tracą niewinność, a komisarz Andrzej Krzycki musi zmierzyć się z brutalnymi konsekwencjami swoich wyborów. Zabójstwa księży stają się punktem wyjścia do obnażenia hipokryzji w strukturach Kościoła.

„Z otchłani” wyłaniają się prawdziwe demony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 686

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Z otchłani

Krzysztof A. Zajas

Wydawnictwo: Pulp Books

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Włoka

Korektorka: Joanna Kłos

Grafika okładkowa: Piotr Sokołowski

Projekt okładki i stron tytułowych: Piotr Sokołowski

Projekt i pracowanie ebooka: Katarzyna Rek

ISBN 978-83-972297-5-4

PULPBOOKS SP. Z O.O.

ul. Łagiewnicka 121

91-863 Łódź

www.pulpbooks.pl

ŁÓDŹ 2024

WYDANIE DRUGIE (poprawione)

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i Autora.

Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcja literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.

COPYRIGHT © by Krzysztof A. Zajas

COPYRIGHT © BY WYDAWNICTWO PULP BOOKS ŁÓDŹ 2024

Który dałeś mi doświadczyć utrapień wielu i nieszczęść, i znowu ożywiasz mnie i podnosisz z otchłani ziemskich. (Ps 71,20)

Księga Psalmów w przekładzie Czesława Miłosza

CZĘŚĆ PIERWSZA

DOROTA

Rozdział pierwszy

Miserere mei

1

Wzdrygnął się na głośny, metaliczny brzęk. Po chwili dotarło do niego, że to gospodyni z łoskotem odstawiła wiadro, by dać mu do zrozumienia, że skończyła. Westchnął i z trudem się obrócił. W półmroku kościoła, oświetlonego zaledwie dwoma elektrycznymi kandelabrami zawieszonymi na filarach, mokra posadzka wydawała się jeszcze ciemniejsza. Jak czerń nad otchłanią. Kto wie, może gdyby w tej chwili wstąpił na te czarne, groźnie połyskujące sześcioboki, podłoga zapadłaby się pod nim i pochłonęła go razem z jego myślami o ciele świętego Sebastiana? Jego ulubionego świętego, któremu przepaska na biodrach nieco się obsunęła.

– Ksiądz proboszcz zostaje?

Poderwał się jak uczniak przyłapany na oglądaniu gołych panienek. Zacisnął mocniej palce na różańcu.

– Jeszcze trochę posiedzę. Niech Józefowa już idzie. Bóg wam zapłać.

– Miałam jeszcze zmyć schody na galerię. Ale jak ksiądz chce.

Rzuciła burkliwe „z Bogiem” i wyszła, energicznie zatrzaskując drzwi ze starą żelazną klamką. Coś jej odpowiedział i wrócił do obrazu na głównym ołtarzu.

Specjalnie poprosił o parafię pod wezwaniem świętego Sebastiana, którą trudno w tym kraju znaleźć, a następnie zamówił malowidło na portalu dlaksiedza.pl, oferującym kopie włoskich dzieł na użytek posługi duchowej. Z kilku wizerunków nagiego młodziana przebitego strzałami wybrał właśnie ten, autorstwa Guida Reniego, jak wyczytał w informacji pod zdjęciem. Sebastian miał chłopięcą, niemal dziecięcą twarz, mocne, szerokie ciało, mięsiste usta i wzniesione w ekstazie oczy. W jego korpusie tkwiły zaledwie trzy strzały, jedna niemal w podbrzuszu. Skręcone w loczki ciemnorude włosy i zasłaniająca genitalia przepaska upodabniały go trochę do dziewczyny, a trochę do dziecka. Czysta niewinność. Od razu zachwycił się obrazem.

Czy tylko mu się wydawało, czy rzeczywiście był trochę podobny do Bartka?

Opuścił wzrok. Nie powinien mieć takich myśli przed ołtarzem. Znowu go przeniosą na drugi koniec Polski. A potem się zacznie wszystko od nowa.

Co tam przeniesienie…

Najgorsze, że widzi je On.

Spojrzał z ukosa na wykręconą w cierpieniu figurkę na burcie ambony. Malutka główka z tej odległości nie miała twarzy. Nie wyrażała nic, ani potępienia, ani wyrozumienia. Jakby Go to w ogóle nie obchodziło. A powinno! Błądzenie ludzkie to w końcu Jego specjalność.

Stęknął i podniósł się z trudem, opierając ręce na kolanach. W bocznym ołtarzu wisiał krzyż z Chrystusem niemal naturalnej wielkości. Poczłapał w tamtą stronę z mieszaniną pokory i złości, jakby z góry zakładał, że jego starania nie przyniosą korzyści. Podczas modlitw w dyskretnej niszy kapliczki pozwalał sobie na więcej śmiałości, ale czego właściwie chciał? Opadł ciężko na drewniany klęcznik z karmazynowym obiciem i oparł się łokciami na poduszce z fioletowym obszyciem, splatając dłonie na łańcuszku z drewnianymi kulkami. Zamknął oczy i zaczął mamrotać pod nosem:

Zmiłuj się nade mną, Boże, w swojej łaskawości,

w ogromie swego miłosierdzia wymaż moją nieprawość!

Obmyj mnie całego z mojej winy

i oczyść mnie z grzechu mojego!

Wyszło jakoś płasko i bez przekonania. Dwukrotnie powtórzył po łacinie: Miserere mei, Deus… Miserere mei… Słowo miserere zdawało się dobrze oddawać stan jego duszy, współbrzmiało z „mizerią”. Mizeria szpetnego życia, wymizerowana dusza. Plasterki nieprawości w gęstej śmietanie rozkoszy i occie winy… Kulinarna metafora zbrzydziła go i szybko przetarł usta wierzchem dłoni, jakby posmakował czegoś wstrętnego. Po co teraz o tym myśleć, kiedy za późno i wszystko już się stało?

Ale co się właściwie stało? Kto o tym wie?

Bartek wie.

I co z tego, nikomu nie powie. Dzieci się wstydzą.

Wreszcie zebrał się na odwagę i spojrzał. Wnękę bocznej kaplicy oświetlało czerwone światełko elektrycznej świecy, umieszczonej w dolnej części ołtarzyka, u stóp Jezusa. Sztuczny płomyczek pełgał po przekręconej w bok drewnianej twarzy o ostrych rysach, wydobywając upiorne kontrasty. Spod cierni spływały krople czerwonej farby, migocząc w elektronicznych błyskach jak świeża krew. Na rozkrzyżowanych, żylastych ramionach światełko wprawiało w ruch mięśnie, po których przebiegały skurcze agonii. Umiera. Od dwóch tysięcy lat umiera. Za nas. I ciągle na próżno, bo zło, jak całe to Jego umieranie, jest nieśmiertelne.

Wzdrygnął się. Powróciło wspomnienie sprzed lat, kiedy jako dziecko tak samo klęczał przed Jezuskiem w drewnianym kościółku rodzinnej wsi, niedaleko stąd, w górskiej dolinie przeciętej zieloną wstęgą rzeki. Wtedy ta pełna teatralnego cierpienia twarz wydała mu się szlachetna i prawdziwa, najprawdziwsza na świecie. Nikt tak nie umie cierpieć jak On. To było dawno, tak dawno temu! W innym, dobrym świecie…

Odpędził wspomnienia, które gniotły jak długotrwała kolka, i wrócił do modlitwy. O pójściu do seminarium zdecydowała jego silna wolna. Poszedł wbrew zakazom ojca i szyderstwom starszego brata, który zawsze był mądrzejszy i pewniejszy siebie, a teraz leżał w ziemi powalony zawałem. Wola. Kiedyś potężna jak jego wiara, teraz stanowiła najsłabsze ogniwo w chorej duszy. Czuł się tak, jakby decyzje w jego imieniu podejmował jakiś drugi on, nieznany i mroczny jak wnętrze tej kaplicy.

Ktoś albo coś. Małe, kosmate i wstrętne, które siedzi w nim i podgryza od środka jak szczur.

Westchnął ciężko. To nie jest modlitwa. Trzeba żarliwości. Miserere mei, Deus… Podniósł wzrok na umęczoną, drewnianą twarz w górze i po plecach przebiegł mu dreszcz. Błyski lampki ożywiły bolejące oczy Pana, które mrugały teraz zaczerwienionymi gałkami. Przerwał mamrotanie i z rozchylonymi ustami przypatrywał się ożywionej figurce. Panie? Powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja…

Panie…?

Zawiesił oddech i w napięciu czekał na wyraźniejszy znak. Na próżno. Chrystus mrugał wcale nie po to, by uzdrowić jego duszę. W wielkich, okrągłych i wywróconych jak u epileptyka oczach, namalowanych dawno temu przez wiejskiego artystę z typową dla prymitywistów przesadą, migotały iskierki czegoś innego. Niechęci, pogardy, a może… rozbawienia?

Skulił się w sobie. Pan drwił z niego. Bawił się jego zagubieniem i ohydnym, kosmatym zwierzątkiem z długim ogonem, które gryzło od środka. Gryzło wiecznie głodne i niespokojne, a teraz znowu wzmogło aktywność, czując jego wstyd. Wstrząsnął nim krótki spazm i oczy zaszły łzami. Zacisnął powieki, po policzkach pociekły mu dwie ciepłe strużki. Przetarł je rękawem sutanny i strzepnął na podłogę. Zwykła woda. Tamten płakał krwią. Jeszcze raz spojrzał w górę i już nie dostrzegł drwiny na Pańskim obliczu. Nie dostrzegł niczego, ponieważ lampka przygasła i okryła kaplicę ciemnością. Za szybką niewielkiego okna pod sklepieniem ziała wieczorna czerń listopada. Czarne powietrze. Czarny świat. Trzeba w lampce wymienić baterie. Panie, powiedz tylko słowo…

Obejrzał się gwałtownie. Z głębi nawy dobiegło go stuknięcie. Znał ten dźwięk. Ktoś kopnął butem w drewniany podest między ławkami.

– Józefowa? Jesteście tam jeszcze?

Odpowiedziała mu cisza. Oparł rękę na klęczniku i podniósł z trudem niezgrabne ciało. Nie miał jeszcze sześćdziesięciu lat, ale otyłość przydawała jego ruchom starczej ociężałości. Z tym grzechem również nie umiał walczyć, choć próbował. Obżarstwo zwie się opisowym eufemizmem „nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu”. Ale on wolał łacińskie gula. Krótkie i dobitne, jak wstęp do gulaszu, który uwielbiał. Józefowa umiała zrobić gulasz z kluskami ziemniaczanymi i czerwoną kapustą, oj, umiała. Pycha.

Pycha to inny grzech. Obcy i niegroźny. Zawsze dotyka kogoś innego, nigdy ciebie. Pozbył się jej, gdy był ministrantem, i nawet pamiętał dokładnie kiedy. Tamtego dnia, gdy proboszcz Zawada uczył go posługi do mszy i pomagał ubierać komeżkę, wygładzając ją dłońmi od ramion aż po biodra. Wtedy po raz pierwszy doznał tych dziwnych dreszczy…

Znieruchomiał. Tym razem ktoś potrącił jedno z krzeseł pod filarami, niedaleko wejścia.

– Józefowa…?

Wydawało mu się, że w cieniu ostatniego filara na prawo dostrzega ruch. Strach i resztki logiki powstrzymały go przed kolejnym zawołaniem. To na pewno nie była Józefowa. Ciemność w otchłani kościelnej nawy czekała stosownej chwili, by go… zaatakować?

– Hej! Jest tam kto?

Usiłował krzyknąć obojętnie, technicznie, ale wyszedł mu ochrypły skrzek. Strach zrobił swoje. Ale czego właściwie się bał? Kto mógł tu na niego dybać? Chciał głosu Pana, ale przecież Pan nie przychodzi od razu na wezwanie starego księdza z kosmatym zwierzątkiem w chorej duszy. Gdyby chciał, przyszedłby już dawno. I mu pomógł.

Nagle w jednej chwili spadło na niego siedem strasznych myśli i odpowiedź ułożyła mu się w głowie jak hasło do krzyżówki.

– Bartek?

Ni stąd, ni zowąd nabrał pewności, że chłopiec przyszedł do niego w odwiedziny. To było jedyne sensowne wyjaśnienie czyjejś wstydliwej obecności w pustym kościele. Kogoś, kto chciał z nim otwarcie porozmawiać…

Porozmawiać?

Tak, na pewno.

– Bartuś, chodź do zakrystii. Usiądziemy sobie i pogwarzymy przyjaźnie. Wszystko ci wyjaśnię. Dostaniesz colę…

Tego ostatniego mógł nie mówić, zabrzmiało jak przekupstwo. Szybko dodał:

– Mam nową grę na komputer. Wypróbujemy, co jest warta. No chodź, synku.

Chłopcy przychodzili do niego grać i spędzali całe godziny na pościgach, strzelankach i walkach na cudowne miecze, pełne zaklęć i artefaktów. Specjalnie w tym celu zaopatrzył się w solidny laptop (chłopcy mówili „wypasiony”) i umawiał się z nimi po lekcjach. Jego to nie bardzo obchodziło i cuchnęło na kilometr pogańskim zgorszeniem, ale oni uwielbiali. A on lubił gościć ich u siebie, przyglądać się, jak mały gracz w napięciu wpatruje się w ekran szybko, przebierając palcami po klawiszach, wysuwa język i co chwilę pokrzykuje z podniecenia. To było takie dobre, takie jasne i niewinne…

Ciemność za oknem szurała nagimi gałęziami o szybę, lecz ciemność za filarem milczała. Odwrócił się i ostentacyjnie powolnym krokiem ruszył do ołtarza, za którym znajdowały się drzwi do zakrystii. Nie miał pojęcia, czy ten ktoś idzie za nim. Czuł wyraźnie pot spływający z karku wzdłuż kręgosłupa aż do szczeliny między pośladkami.

Przed drzwiami do zakrystii zdobył się na odwagę i odwrócił. Nikogo. Cisza dzwoniła w kościele metalicznym brzękiem, takim, jaki niesie się po uderzeniu młota w kowadło. Jakby chciała podkreślić, że jest ciszą absolutną. To nie było dobre. Za taką ciszą zwykle coś się skrywa, dźwięk, który nie chce być usłyszany. Powiódł wzrokiem po słabo oświetlonej nawie. Puste ławki tkwiły nieruchomo na swoich miejscach jak pokorni parafianie, zasłuchani w kazanie księdza proboszcza. Lubił wygłaszać płomienne kazania i śledzić te ich skupione twarze. Lekko uniesione głowy i nieruchome oczy, wpatrzone w jego pracujące nad prawidłową dykcją usta. To mu dodawało skrzydeł. Mówił wtedy jeszcze dłużej i jeszcze kwieciściej, przelewając w ich serca całe dobro, na jakie potrafiła się zdobyć jego wymizerowana dusza z brzydkim zwierzątkiem w środku. „Bóg nie wymusza i nie karze. On daje nam przykład. Wskazuje boskim palcem Syna swego i stawia za wzór, byśmy sami obrali właściwą ścieżkę. Patrzmy w Jego otwarte rany i miłujmy się nawzajem, bo wiele zła wokół się dzieje i diabeł nie ustaje w rzemiośle swoim ohydnym. Dlatego powiadam wam, nie patrzcie w ciemne kąty mieszkania, skąd przyzywa was kosmata łapa Kusiciela, ale spoglądajcie na Jego przebite ręce. Na koronę cierniową z kroplami krwi jak polnymi kwiatkami wplecionymi w niewinny, dziewczęcy wianek. Na Jego przekłuty bok. Tam jest to, co dla was dobre, tam jest Prawda wasza, tam jest Miłość wasza…”.

Nie patrzcie w ciemne kąty mieszkania…

Na Jego przebite ręce…

Czyńcie, jako mówię, a nie jako czynię.

To ostatnie powiedziało mu się odruchowo, bezwiednie, jak oczywisty dalszy ciąg. Bez udziału woli. Jego wola jak zwykle robiła po swojemu.

– Bartek…?

Głos odbił się od filarów i poszybował na drugi koniec nawy, skąd powrócił podwójnym echem: ek… ek… Gdyby Bartek tu był i chciał pogadać albo pograć, albo jeszcze czego innego, już by się ujawnił. Stanąłby przed nim, wezwany surowym głosem swojego proboszcza. Oni tak mają – stawiają się na wezwanie księdza, choćby nie chcieli. Stulecia praktyki. Nikogo tu nie ma. A stukot pochodzi od niezamkniętego okienka na galerii.

Uznawszy takie wyjaśnienie za wystarczające, omiótł wzrokiem nawę pustego kościoła i wszedł do zakrystii. Namacał palcami włącznik, nacisnął i wraz z potokiem jasnego światła na jego duszę spłynęła ulga. Nie można lubić mroku, po prostu się nie da. Czai się wszędzie, osiada na ludziach i rzeczach jak mokra, listopadowa mgła. Poczłapał przez pokój i ze stęknięciem usiadł za dębowym biurkiem, które pamiętało jeszcze austriackie czasy w tej zapomnianej przez Boga i ludzi górskiej wiosce. Otworzył szufladę, wyjął zieloną butelkę i niewielki pękaty kieliszek, po czym napełnił go do połowy ciemnozłotym płynem. Upił łyk i odetchnął głęboko. Trochę lepiej. Nie był pijakiem, nie wpadł w uzależnienie od alkoholu, jak wielu jego kolegów po latach codziennego picia kielicha do mszy. Po prostu czasem lubił poprawić krążenie lampką dobrego koniaku, podpierając się ludową mądrością o jego zbawiennym wpływie na serce, co akurat w odniesieniu do niego miało niebagatelne znaczenie. Jego serce było stare i zmęczone. Z coraz większym trudem pompowało krew do najdalszych zakątków obszernej tuszy. Uśmiechnął się pod nosem. Dusza i tusza. Jedna żywi drugą, a obie chore. Wiesz, dlaczego jesteś wyznawcą gula? Bo obżarstwem chcesz leczyć duszę. Ale tak się nie da i jako ksiądz powinieneś o tym wiedzieć. Nie tędy droga.

Podniósł kieliszek i upił łyk, po czym spojrzał pod światło na złocisty płyn. Tędy też nie. Zakręcił butelkę i pochylił się, by ją schować. Kiedy prostował plecy, uderzyła go mętna myśl.

Wyznawca gula?

Nie zdążył tej myśli doprowadzić do końca, ponieważ poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Poderwał się najszybciej, jak umiał, ale mocny ucisk osadził go z powrotem.

– Co tu się dzie…

Na jego twarz spadła mokra szmata. W ustach poczuł ohydny kłąb. Szarpnął się, chcąc odwrócić głowę, ale nawet gdyby mu się to udało, zobaczyłby niewiele. Jego oczy zaszły już bielmem otępienia, które obezwładniało nienawykłe do fizycznego wysiłku mięśnie. Szarpał się jeszcze chwilę, ale coraz słabiej. Na szyi kościste ramię zaciskało się jak stalowa dźwignia. Tracił oddech. Wreszcie osunął się na krześle i zanim runął nieprzytomny na podłogę, zdołał jeszcze pomyśleć, że Gula to był jakiś zły demon w dawnej religii. Ale nie pamiętał jakiej i z bolesną niewiedzą odpłynął w mrok.

2

– Widziałeś wczoraj te laski? Jezu, mamuniu, wszyscy święci, co tam się działo! Dwadzieścia tysięcy woltów seksu! Człowieku! Śmiałem się i płakałem na przemian, jak schizol bez prochów! Mówię ci! Rany, rany…

Aspirant Lucek Bałyś biegał wokół komisarza Krzyckiego jak swawolny Dyzio wokół wujaszka, na przemian pociągając za rękaw i przykładając obie dłonie do głowy, że niby „rany, rany”. Szli korytarzem trzeciego piętra komendy wojewódzkiej do gabinetu szefa wydziału kryminalnego, którym po odejściu Tadeusza Opałki na emeryturę został komisarz Andrzej Krzycki. Chwilowo, jak w kółko powtarzał, ponieważ „żadnym kierownikiem wydziału być nie zamierza”. Wszyscy znali tę śpiewkę jak refren przeboju puszczanego codziennie piętnaście razy przez posterunkowego Markielaka w recepcji.

– Odwal się, Lucek. Nie mam telewizora.

Krzyckiemu daleko było teraz do zajmowania się wystrzałowymi laskami z konkursu piękności, który mógłby się równie dobrze nazywać Konkursem Dupości. Opędzał się od Lucka jak od żebraka, który przechodniom na Grodzkiej wciska pod nos papierowy kubek. Korytarz był jednak długi, a Bałyś nie odpuszczał.

– Tam jest taki wybieg i one po nim chodzą. Co ja mówię, chodzą! To w ogóle nie jest chód, tylko detonacja. Eksplozja nóg i piersi, bracie! Trykoty mają specjalnie obcisłe, żebyś mógł każdy mięsień z osobna ujrzeć w pracy i należycie ocenić. Co za widoki! Pejzaże prosto z raju! Stary, kup ten telewizor.

– Lucek, za dziesięć minut mamy zebranie.

– Człowieku – ciągnął Bałyś niezrażony – taki wybieg na laski lepszy niż Janów Podlaski.

– A co jest w Jano… eee, dajże spokój z laskami!

Krzycki nacisnął klamkę i uchylił lekko drzwi, by wśliznąć się do gabinetu i zamknąć je Luckowi przed nosem. Bez powodzenia.

– Wiesz, która wygrała? – tokował aspirant Bałyś po wtargnięciu do pokoju. Wycelował palec w komisarza: – Nie wiesz.

Zawirował na żółtym dywanie krokiem baletmistrza, klasnął w dłonie i opadł na fotel. Krzycki ominął go jak przedmiot i usiadł za biurkiem. Za oknem zaturkotał skład towarowy na wiadukcie i komisarz z trudem powstrzymał się, by nie odwrócić głowy. Opałka zawsze tak robił: stawał przy oknie i liczył wagony. Ale on nie chciał być Opałką i unikał porównań.

Odsunął papiery przygotowane na posiedzenie i z szuflady wyjął zieloną teczkę. Zielone teczki od zawsze służyły Andrzejowi do gromadzenia niewyjaśnionych spraw, które z braku postępów zostały umorzone bądź utknęły w martwym punkcie i mimo oficjalnych przydziałów w praktyce nikt się nimi nie zajmował. Z pstryknięciem zdjął gumki z okładki i właśnie zamierzał zajrzeć do środka, gdy Lucek złapał go za rękę.

– Wygrał anioł! Czarny anioł. Żywa rzeźba posłańca niebios, który zrzucił anielskie szaty i został w różowym stroju kąpielowym i szarfie z napisem „Zmiłuj się nad nami”. Jezu, Jezu…

– Nie bluźnij, synu.

– Wiedziałeś, że anioły noszą różową bieliznę?

Krzycki przewrócił oczami i pokręcił głową, co Lucek zupełnie błędnie odczytał jako zachętę do działania.

– Pokażę ci ją.

Kiedy aspirant Bałyś puścił jego przedramię, by sięgnąć do plecaka po tablet i pokazać zdjęcia nowo wybranej Miss Universe, Krzycki rozchylił okładki zielonej teczki. Rozchylił i się zdumiał. Teczka była pusta. Rzucił ją na biurko i pomacał wnętrze szuflady, ale oprócz kilku spinaczy i suchych okruchów po kanapkach Opałki niczego tam nie znalazł. Jeszcze raz pokręcił głową i ponownie zajrzał do pustej teczki, odginając boczne skrzydełka, jakby papiery mogły się gdzieś tam zawieruszyć.

– Coś podobnego… – mruknął do siebie.

– Boska, nie? – zgodził się Lucek, podtykając Andrzejowi tablet pod nos. – Oślepiająca. Chyba się nawrócę.

Przymuszany bezpardonowym poszturchiwaniem komisarz rzucił wreszcie okiem na szklany ekranik. Odsunął go na stosowną odległość od nosa i stanął tyłem do okna, żeby osłonić obraz od światła. Przesunął palcem tam i z powrotem.

– To Mulatka, prawda? Kolorowa, znaczy się…

Lucek niecierpliwie zamachał rękami.

– Możliwe, że z Kolumbii albo z Salwadoru. Ale co ty, rasista jesteś?

– Nie, to z troski o ciebie. Dygoczesz jak w gorączce. Spałeś w ogóle?

– Coś tam spałem – zbył go Lucek. – Dużo myślałem.

– To się teraz tak nazywa?

Krzycki nie mógł sobie odmówić złośliwości. Jego młodszy kolega i najlepszy partner do wspólnych akcji po wyczynach ubiegłej wiosny obrósł w piórka i z młokosa zmienił się w jednego z najbardziej poważanych dochodzeniowców. Przestał jak uczniak podpytywać o wszystko starszych kolegów i został ekspertem pouczającym innych. Koledzy nabrali wreszcie respektu dla tego szczupłego, niepozornego blondyna z loczkiem nad czołem, któremu podczas dnia pracy udawało się powiedzieć najwyżej trzy poważne zdania. A w święta żadnego.

Kto go nie znał, mógł mocno ucierpieć. Pewną wiedzę dać mogła na przykład próba walki z nim. Lucek właściwie nie walczył. Błyskawicznie obezwładniał przeciwnika, nim tamten w ogóle zdążył się zorientować, że powinien działać. Był piekielnie szybki i precyzyjny. A gdy decydował się uderzyć, zwykle rozstrzygał sprawę w sekundę. Lucek Bałyś, z imieniem odziedziczonym po pradziadku, jakimś naczelniku poczty spod Miechowa, mieszkał sam w Nowej Hucie. Wschodnie walki trenował od dziecka. I nigdy nie miał dziewczyny.

– Naprawdę myślałem. O tym księdzu.

Andrzej odłożył tablet i podniósł w palcach pustą zieloną teczkę.

– No właśnie. Czyżbyśmy rozwiązali wszystkie kryminalne zagadki świata?

– Wszystkie oprócz jednej. Właśnie tej. – Lucek postukał palcem w szybującą w powietrzu teczkę. – Niefajna historia. Chyba się jednak nie nawrócę.

– To gdzie są od niej papiery?

– Komendant zabrał do siebie. A tak na marginesie, chciał się z tobą widzieć jeszcze przed naradą.

Andrzej upuścił teczkę na biurko.

– To teraz mi o tym mówisz? Dupę mi zawracasz jakimiś kolorowymi girlaskami w różowych majtkach, zamiast przekazać polecenie od przełożonego?

– Tylko nie girlaskami – uniósł się Lucek. – Kobiece ciało to dzieło sztuki. Ale do kogo ja mówię… – przerwał i zniechęcony odłożył tablet.

Pozbierawszy z blatu materiały na naradę, komisarz Krzycki przewidująco najpierw obszedł biurko naokoło i dopiero kiedy znalazł się blisko drzwi, spytał przez ramię:

– Coś ty się nagle zrobił taki hetero?

Uciekł na korytarz, widząc, że Bałyś zdejmuje buta.

Schodząc po schodach na pierwsze piętro, usiłował udawać przed samym sobą, że nie zwraca uwagi na lekki skurcz w żołądku, który pojawił się wraz ze zdjęciem dziewczyny w różowym kostiumie kąpielowym. Oprócz obowiązkowej pięknej twarzy miała długie czarne włosy i Andrzej był przekonany, że do tego zestawu wchodziły też brązowo-zielone oczy, czego na małym ekraniku tabletu nie mógł niestety sprawdzić. Chciał być przekonany, ponieważ czarne włosy i brązowo-zielone oczy szły za nim od wiosny jak cień. Były z nim wszędzie, nawet wtedy, gdy znikały na chwilę, przesłonięte bieżącymi głupstwami, takimi jak morderstwo, śledztwo czy nawrót choroby alkoholowej. Od czasu śmierci tamtej kobiety minęło osiem miesięcy, trzydzieści pięć tygodni, liczył dokładnie, by nie uronić niczego z czasu, jaki go od niej oddzielał. A powracający lekki skurcz żołądka informował, że pamięć nadal czuwa nad tamtym zdarzeniem (zdarzeniem? czy to się naprawdę zdarzyło?) i nie pozwoli mu odlecieć w nicość.

Miłość bezsensowna. Związek niemożliwy. Dwa odległe słońca w kosmicznej pustce, zimne i martwe, bez szans zbliżenia na odległość umożliwiającą jakąkolwiek wymianę ciepła. „Nie w tym życiu!”, wykrzyczała mu kiedyś w twarz. A jednak nie potrafił zapomnieć długich czarnych włosów i brązowo-zielonych oczu. Tak jak żarliwy wyznawca nigdy nie zapomni momentu epifanii.

Potrącił kogoś ramieniem i mruknął „przepraszam”. W odpowiedzi usłyszał nieokreślone chrząknięcie i rozpoznał struny głosowe Jurka Gargulskiego. Zatrzymał się.

– Byłeś u komendanta?

Stary technik kryminalny nieznaczne skinął głową. Znany był z małomówności. Potrafił na zebraniach roboczych bez jednego słowa przedstawić wyniki badań, skomentować je i wyciągnąć wnioski. Ktoś kiedyś powiedział, że Gargulski przegrałby konkurs krasomówczy nawet z karpiem.

– W jakim jest nastroju?

Wzruszenie ramion. Krzycki zrozumiał, że źle formułuje pytania.

– Przed nami kolejna trudna sprawa?

Skinienie głowy. To mogło mieć związek z zamordowanym księdzem, skoro komendant zażądał papierów. Krzycki niestety też nie był dobrej myśli i jego pytanie miało charakter raczej dopełniający niż wyjaśniający. Chciał się po prostu przygotować na rozmaite ewentualności i poszukiwał punktów oparcia.

Dostosowując się do gadatliwości Gargulskiego, bez słowa podniósł rękę na pożegnanie i ruszył dalej.

Sprawa księdza. Obiecywał sobie trzymać się od nich z daleka, bez względu na okoliczności. Pusta zielona teczka podpowiadała mu jednak, że łatwo nie będzie.

3

Nowy komendant wojewódzki na Mogilskiej nazywał się Dariusz Byczkiewicz i należał do pokolenia sanacji, czyli młodych policjantów, wychowanych i wyszkolonych w wolnej Polsce, co miało stanowić gwarancję poprawności moralnej i politycznej. Czy stanowiło, trudno powiedzieć, w każdym razie przyszli robić porządki w policji. Krzycki nie miał do nich zbyt wielkiego zaufania (a do kogo miał?), wciąż podejrzewając, że za tą uśmiechniętą poprawnością i nienagannym optymizmem kryje się brudna podszewka. Ale to był raczej jego osobisty problem niż policji, więc też się poprawnie uśmiechał i udawał optymizm. Znając jego sławę śledczego, nowy komendant natychmiast przeszedł z nim na ty i usiłował się skumplować, by dobrze wypaść przed podwładnymi. „Patrzcie, ci najlepsi są po mojej stronie”.

– Cześć! Super, że jesteś!

Inspektor Byczkiewicz wyskoczył zza wielkiego biurka z wyciągniętą ręką, ścisnął dłoń Andrzeja mocnym uchwytem prosto z siłowni Platinium i serdecznie wepchnął go do fotela.

– Siadaj i słuchaj, co mam ci do zakomunikowania, przyjacielu. Koniec twoich męczarni!

– Koniec których z moich licznych męczarni? – spytał ostrożnie Andrzej, licząc, że pytanie zabrzmiało lekko i optymistycznie. Nie lubił, gdy nazywano go przyjacielem. Przyjaźnie nie były mu do niczego potrzebne, choć Wanda terapeutka twierdziła coś przeciwnego.

– Podobno nie chcesz być szefem wydziału kryminalnego… – naprowadzał inspektor Byczkiewicz łagodnym głosem. – Doskonale cię rozumiem. Cała ta papierkowa robota – zatoczył ręką wkoło na dowód słuszności swoich słów – odrywa człowieka od tego, co powinien robić jako policjant. Wierz mi, też wolałbym uganiać się za mordercami i gwałcicielami, niż wypełniać idiotyczne rubryki. Cóż, widocznie mój trener personalny tam w górze chciał inaczej.

Wzniósł oczy do sufitu i zaśmiał się sucho. Krzycki w milczeniu czekał na ciąg dalszy, choć już zaczynał przeczuwać, co się święci.

– Dlatego postanowiłem uwolnić cię od siebie samego i zdjąć ci z pieczątki ten idiotyczny skrót „p.o.”. Kto to wymyślił?

– Znalazłeś kogoś na miejsce Opałki? – zapytał, widząc, że tamten przypatruje mu się z uwagą.

– Zanim odpowiem, powinienem spytać, czy na pewno nie chcesz…

– Już spytałeś.

– No i…?

Chwilę mierzyli się spojrzeniami. Andrzej próbował przekalkulować w myślach, co mu się bardziej opłaca, ale ponieważ nigdy nie był w tym dobry, szybko dał sobie spokój. W kalkulowaniu zysków i strat był równie świetny jak pacjenci ośrodka terapii uzależnień w grze w bierki.

– Tak. To znaczy, nie chcę. A kogo masz?

Komendantowi zaledwie częściowo udało się zamaskować westchnienie ulgi.

– Jak pewnie wiesz, dostaliśmy paru nowych ludzi. Większość z nich to zielenina prosto ze Szczytna: niewiele praktyki, zero doświadczenia i kupa zbędnej teorii. Nawet strzelać dobrze nie umieją, bo szkoła oszczędza na amunicji. Ale jeden z tych, co przychodzą w ramach mobilności kadry, to stary policjant w stopniu podinspektora. Dziesięć lat pracy w komendzie powiatowej, kilka spektakularnych osiągnięć, dobre rozeznanie w prawie…

– W komendzie gdzie? – przerwał mu Krzycki. Zanim usłyszał odpowiedź, zobaczył ją w oczach Byczkiewicza, które na ułamek sekundy uciekły w bok.

– W Pruszkowie.

Natychmiast zrozumiał ucieczkę oczu komendanta. Być policjantem w Pruszkowie oznaczało tyle co być baranem pilnującym stada wilków. Sprawowanie porządku w jednym z największych siedlisk mafii w Polsce musiało wiązać się z zaawansowaną obróbką osobowości pilnującego. Jeżeli taki przetrwał, i jeszcze awansował, to albo był ostatnim idiotą, albo pierwszym łajdakiem. A najprawdopodobniej jednym i drugim. Pomijając fakt, że był raczej pilnowanym niż pilnującym. Baran wśród wilków.

Ledwie Krzycki otworzył usta do protestu, gdy Byczkiewicz wszedł mu w słowo.

– Daj spokój, stary, to naprawdę świetna kandydatura. Nie jest taki, jak myślisz. Tam się przechodziło twardą szkołę, rozumiesz. Inaczej dawno by nie żył. Pomyślałem sobie, że skoro sam się zajmowałeś rozbijaniem tej niepołomickiej grupy, to jego doświadczenie mogłoby ci się do czegoś przydać. Tu też nie wszystko jeszcze wyjaśnione…

Komendant pozwolił ostatniemu zdaniu wybrzmieć w pełni, razem z zawartą w nim zawoalowaną… Pretensją? Naganą? Groźbą? Parę miesięcy temu komisarz Krzycki, wyłącznie z pomocą jednego aspiranta Lucka Bałysia, doprowadził do likwidacji sporej hurtowni amfetaminy w podkrakowskich Niepołomicach, a wcześniej w zabudowaniach gospodarczych nieczynnej chlewni w Konarach. Mózgiem obu tych interesów był niejaki Zenon Rachwalski, zwany Prezesem, który dawno temu, w poprzedniej epoce, przez pewien czas siedział na stołku zajmowanym dzisiaj przez Byczkiewicza. Jeden z jego synów zginął od ciosu nożem z ręki słynnego Mściciela, drugi od bełtu wystrzelonego z kuszy przez dawną miłość Mściciela Izę Karwacką, którą zastrzelił Prezes. Pierwszy był policjantem, drugi gangsterem, więc każdy wziął coś po ojcu. Iza Karwacka miała brązowo-zielone oczy.

– Darek, nie chcę wchodzić w twoje buty, ty tu jesteś kierownikiem wycieczki – zaczął powoli Krzycki, ważąc każde słowo – ale zastanów się, jakich jeszcze innych kompetencji ten człowiek nabył w Pruszkowie. Jeżeli jest taki przydatny dla nas, to co powiesz o drugiej stronie?

Byczkiewicz rozłożył ręce, udając zdziwienie.

– Jakiej drugiej stronie? Przecież podobno nie ma drugiej strony. Dzięki tobie i Bałysiowi zamknęliśmy wszystkich.

Cios był celny i Andrzej podniósł obie dłonie w geście poddania.

– Okej, okej, nie wszystkich. Wszystkich się nie da. Zbudujemy kiedyś raj, ale jeszcze nie jutro…

– Ano właśnie! – ucieszył się komendant, znowu wchodząc mu w słowo. – Przypomniałeś mi, że mam jeszcze drugą sprawę. Chodzi o tego zamordowanego księdza. Brr, straszna historia. Słuchaj… – pochylił się nad p.o. szefa wydziału kryminalnego – …tu jest potrzebna maksymalna dyskrecja. Chciałbym, żebyś poprowadził to śledztwo osobiście.

– Stańczyk je prowadzi.

Jakub Stańczyk, zwany przez kolegów Szelą z powodu chłopskiego pochodzenia i takich samych manier, był kolegą z wydziału.

– Wiem – inspektor Byczkiewicz nie dał się zbić z tropu. – A teraz poprowadzisz je ty. To po pierwsze. A po drugie, poprowadzisz je sam, to znaczy bez żadnych tam Bałysiów i innych mistrzów świata w gotowaniu na odległość. Dostaniesz partnera z kurii, Jego Ekscelencja zgodził się przysłać swojego człowieka.

Andrzej Krzycki poczuł, jak żołądek zaciska się powoli, a w gardle zaczyna go swędzić. Przełknął ślinę i przetarł czoło, a wierzch dłoni wytarł o krawędź fotela. Przeczucie jak zwykle go nie zawiodło. Zadziałało drugie prawo Krzyckiego: jeżeli coś może pójść najgorzej, to z pewnością pójdzie. A jak brzmiało pierwsze? Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą.

Część z tego, co mówił komendant, zabrzmiała groźnie i oznaczała, że nie będą pracować z Luckiem w jednym zespole. Inna brzmiała obrzydliwie („Jego Ekscelencja zgodził się…”) i oznaczała, że to kuria wystąpiła z inicjatywą dyskretnego śledztwa, wymuszając na komendancie, by o nią poprosił. Ci nowi mają trochę prokościelną orientację, ale żeby aż tak?

– Dlaczego ja? Wiesz, że nie lubię koś…

Byczkiewicz znowu wszedł mu w słowo.

– To nie był mój pomysł. Rozmawiałem z tym człowiekiem, którego wyznaczyli, i on od razu wytypował ciebie. Tu masz numer telefonu, skontaktuj się z nim.

Nagle Krzycki zrozumiał. Ksiądz Adam, ten klecha. „My wiemy wszystko. No, prawie wszystko”. Rzut oka na numer telefonu utwierdził go w podejrzeniach i w jednej chwili krew go zalała.

– Wybij sobie z głowy takie pomysły! Nawet mowy o tym nie ma, rozumiesz? NIE MA MOWY! – wydeklamował, machając rytmicznie rękami, ale uznał, że to jeszcze za mało, i dodał: – Nie wciągniesz mnie w brudne sprawy kościelne. Dziwię się, że coś takiego w ogóle przyszło ci do głowy. Jakbyś mnie nie znał. Nie! Nie i nie!

Przyglądając się wzburzonemu komisarzowi, inspektor Byczkiewicz założył ręce na piersi i czekał, aż atak minie. Kiedy Andrzej wstał z mocnym postanowieniem natychmiastowego opuszczenia gabinetu szefa, ten osadził go na miejscu krótkim: „siadaj”. Rzucił mu na kolana stertę papierów i przeszedł na rzeczowy ton.

– To nie jest zwyczajna sprawa. Uzupełniłem twoją dokumentację o nowe dane i radzę, żebyś się im dobrze przyjrzał, zanim odmówisz. – Pochylił się i położył mu rękę na ramieniu. – Naprawdę szczerze radzę.

Krzycki pobieżnie przerzucił kartki i zatrzymał się na znanym mu zdjęciu postaci leżącej na kamiennej posadzce w kościele. Uniósł je do góry i spojrzał na komendanta.

– Powiedziałeś: morderstw? Jest ich więcej?

W odpowiedzi Byczkiewicz poruszał brwiami, co miało oznaczać: „wertuj dalej”.

Na kolejnej fotografii Andrzej dostrzegł drewnianą podłogę w jakimś pokoju, który wyglądał na pomieszczenie sakralne, ponieważ w tle dostrzegł podstawę świecznika i wycięty na drzwiach szafki krzyżyk. Ksiądz na zdjęciu był szczuplejszy od poprzedniego i na oko młodszy, miał ręce i nogi przybite wielkimi gwoździami do desek. Stopy założono jedna na drugą, a z odsłoniętego boku ciekła strużka krwi. Został ukrzyżowany.

– Ja cię kręcę – mruknął przejęty.

Wzburzenie uleciało z niego w jednej chwili, a w jego miejscu pojawiła się zawodowa ekscytacja. Cóż za piękny okaz psychopatologii! Z wszystkich przestępców najbardziej jako przeciwników cenił sobie psychopatów. Tłumaczył kiedyś Wandzie, że to na zasadzie przyciągania przeciwieństw, ale ona twierdziła, że wręcz przeciwnie. Odezwała się jego ambicja.

– Dlaczego ja o tym nic nie wiem?

– No właśnie, Krzycki – zgodził się komendant, choć trudno było zgadnąć, z czym właściwie się zgadza. – To coś w sam raz dla ciebie. Tylko pamiętaj: pełna dyskrecja! I to!

Podsunął mu przed nos kartkę z numerem telefonu. Andrzej chciał zapytać jeszcze o inne sprawy, pytania cisnęły mu się na usta jak przed chwilą protesty. Powstrzymał się, bo za chwilę i tak wszystkiego się dowie, a tu najwyraźniej znowu chodziło o coś więcej niż zwykłe śledztwo.

– Co z Bałysiem? – spytał surowo. Znowu odbierali mu partnera.

– Dostanie kogoś z tych nowych. Niech w końcu dorośnie.

– Gargulski…?

– On musi wiedzieć – uciął krótko Byczkiewicz.

„I tak nic nie powie”, stwierdził w duchu Andrzej. Powoli wstał i ruszył ku drzwiom, nad czymś nagle głęboko zamyślony. Wyciągniętą rękę komendanta z zapisaną karteczką zignorował. Telefon do księdza Adama miał w komórce. W progu się zatrzymał.

– A jak się nazywa ten nowy inspektor?

– Podinspektor Robert Klocuń.

Pokiwał głową, jakby wszystko zrozumiał, i wyszedł bez słowa. Klocuń. Niech to szlag.

4

Najpierw poszedł do Gargulskiego. Szef techników policyjnych, który w trudnych chwilach wydziału służył również za śledczego, i to dobrego śledczego, musiał już wiedzieć więcej o tym ukrzyżowanym księdzu. Miał to wypisane na twarzy, gdy się mijali w korytarzu. W laboratorium jak zwykle panował przyjemny półmrok, podświetlany punktowo lampkami przy stanowiskach pracy. Gargulski siedział u siebie. Na widok wchodzącego Andrzeja podniósł głowę, wskazał ręką krzesło i powrócił do oglądania bliżej nieokreślonych przedmiotów, które pochłaniały całą jego uwagę. Obyty z nawykami starego komisarza Andrzej grzecznie czekał, a kiedy mu się znudziło, wyjął swoją zieloną teczkę, świeżo napełnioną księżowskimi historiami, i zaczął od niechcenia przeglądać zawartość. Zdjęcie z ukrzyżowanym na podłodze proboszczem było makabryczne. Z przebitych kończyn ciekła krew, na twarzy pozostała koszmarna maska bólu. Morderca zadał sobie trud aranżacji i podciągnął białą koszulę, by skośnie naciąć skórę na żebrach i upodobnić ofiarę do przedstawień Chrystusa na krzyżu. Wybrał wariant trudniejszy, czyli przebicie obu stóp jednym długim gwoździem.

Andrzej przypomniał sobie, że widział gdzieś inne rozwiązanie, chyba u Velázqueza, ze stopami przybitymi obok siebie i umieszczonymi na specjalnej podpórce. Chrystus wyglądał, jakby stał na niewielkim stopniu. Łatwiej przybić stopę, która znajduje się pod kątem prostym do reszty ciała. Zapamiętał tamten obraz, bo napis nad głową Chrystusa „Jezus Nazareńczyk, król żydowski” był w pełnej wersji i w trzech językach: po hebrajsku, grecku i łacinie. Jak słowa Biblii.

A ten nie. Mozolnie walił młotkiem, by przepchnąć potężnego bretnala przez obie stopy księdza. Miał dużo czasu, nie mniej determinacji i całkowitą odporność na współczucie. Szaleniec z ideą. Natchniony psychopata z misją odkupienia przez cierpienie.

Jego wzrok powędrował w dół fotografii, gdzie widniał jakiś ciemny przedmiot.

– W dolnym lewym rogu… – mruknął Gargulski, jakby śledził zdjęcie oczyma Andrzeja.

– Widzę. Co to jest?

– Modlitewnik.

Andrzej przewrócił oczami. Gargulski zawsze więcej wiedział, niż mówił.

– No dobrze, ale co modlitewnik?

Szef techników odłożył swoje drobiazgi i zmierzył Krzyckiego krytycznym wzrokiem.

– Książka do śpiewania i modlitwy. Nie chodzisz do kościoła?

Zignorował zaczepkę, wiedząc, że jest to tylko wstęp do ciekawostki, którą Gargulski wyciągnie zaraz jak królika z kapelusza. Tak się w istocie stało, choć nie od razu. Z Gargulskim nigdy nie szło od razu. Ćwiczył świat w cierpliwości.

– Nie chodzę. Co z tą książką na podłodze?

– One mają zakładki – zdecydował się mówić stary technik. – Czerwone albo zielone wstążki. Oznaczasz to, co cię interesuje.

Wstał, założył białe rękawiczki i podszedł do szafy w kącie gabinetu, ciemnej i ponurej jak poczucie humoru jej gospodarza. Pogmerał w otchłannych trzewiach, wyjął foliowy worek, otworzył go i powrócił z czarnym woluminem w sztywnej oprawie i z grzbietami kartek zabarwionymi na złoty kolor. Położył księgę przed Andrzejem i pociągnął za czerwoną tasiemkę w foliowej obwolucie.

– Patrz – pokazał na tekst. Były to cztery strofy wiersza, który Andrzej od razu rozpoznał jako pieśń zywała ta płyta Yesó. Znał ją każdy, kto w tym kraju choć raz był na pogrzebie. Obok tytułu ktoś zakreślił kółko i wpisał w środek cyfrę 2. Andrzeja jednak najbardziej zainteresowało to, co znajdowało się obok: nieporadny rysunek głowy byka. Spojrzał na Gargulskiego, a ten wylewnie uniósł brew.

– Poznajesz?

Trudno było nie poznać symbolu, którym posługiwała się trójka mścicieli z Grobian, dorabiająca sobie do swoich morderczych praktyk pseudoreligijne motywacje. Naśladowali prawdziwego Mściciela, a ten tutaj najwyraźniej naśladował ich. Szaleństwo kopiowania.

– Kolejny wariat – skwitował swoje przypuszczenia Gargulski i postukał palcem w białej rękawiczce w folię okrywającą zakładkę. – A tu mamy pieczątkę mordercy.

Krzycki posłusznie pochylił się nad czerwoną tasiemką i rzeczywiście dostrzegł na niej ciemniejsze, rude plamki.

– Czyżby aż tak prosto?

– No, aż tak to nie – odparł Gargulski. – To krew ofiary z odciskami palców mordercy. Prawdopodobnie mordercy, w każdym razie tego, który założył tę stronę. Udało się coś zdjąć, ale tylko fragmenty, bo wstążka jest wąska. Po drugie, jest tu mnóstwo odcisków ofiary. Ksiądz używał modlitewnika na co dzień.

– Ale jakieś masz? – dopytywał się Andrzej. Z odciskami palców sprawcy tak czy inaczej byliby w komfortowej sytuacji. Technik pokiwał głową. A zaraz potem nią pokręcił.

– …nie masz?

– Nie ma takich.

Andrzej zrozumiał. Gargulski oczywiście z cząstkowych odcisków zrekonstruował całość linii papilarnych palca, wrzucił do bazy danych i niczego nie znalazł. Sprawca nienotowany. Szukaj wiatru w polu. Dwa, pięć, osiem i dupa, jak mówi Lucek.

– Są odciski, znajdzie się człowiek – odparł pocieszająco. – A ten rysunek i dwójka w kółeczku? Zapalają ci się jakieś lampki?

– Nic poza kolejnością. Drugi ksiądz.

Andrzejowi też to przyszło do głowy. Numerowanie kolejnych ofiar nie było niczym nowym wśród sprawców, pytanie tylko, do jakiej liczby chce dojść morderca. I czy ma w ogóle wyobrażenie o końcu tego ciągu. Oby nie chodziło o trzy szóstki. Sięgnął do swoich papierów i wyjął zdjęcie pierwszego księdza, uduszonego własną stułą na posadzce kościoła, miesiąc temu. Ciało zostało ułożone równiutko na wprost ołtarza, twarzą do dołu, z rękami rozkrzyżowywanymi jak do pokuty zwanej leżeniem krzyżem. Ślady otarć na spodniach i butach świadczyły o tym, że morderca przywlókł ciało do kościoła, prawdopodobnie z zakrystii.

– Przy tym pierwszym nie było numeru – bardziej stwierdził, niż spytał, ale Gargulski przytaknął skinieniem głowy. – Może zdecydował się na numerowanie dopiero od drugiego. Albo to zwyczajna zmyłka. Zainicjował zabawę z nami.

– Nie wiedział, że będą kolejni – dorzucił technik.

– To znaczy, że najpierw chciał zabić tylko jednego, a dopiero później tak mu się spodobało, że postanowił kontynuować zbożne dzieło. A to by znaczyło… – Andrzej stukał palcem w fotografię przed sobą – …że ten pierwszy jest inny. Ważniejszy. Bardziej…

– …prawdziwy – dokończył Gargulski i obaj zamilkli.

W gabinecie zapadła cisza, jedynym uchwytnym dźwiękiem był szum komputera wciśniętego między biurko i ścianę. Andrzejowi dźwięk ten kojarzył się z intensywną pracą szarych komórek, co pewnie nie należało do najbardziej oryginalnych asocjacji, ale pomagało mu myśleć. Facet dusi księdza i wlecze pod ołtarz, układa w pozycji pokutnej, po czym otrzepuje ręce i oddycha z ulgą. No, zrobione. Dostał za swoje. Jak taki z niego specjalista od odkupywania win, to niech odkupi własne. Każdy powinien płacić swoje rachunki.

Jakie?

A kiedy już nasz psychopata ochłonął z podniecenia po wykonaniu roboty, pojawiła się u niego myśl w rodzaju: „Przecież ten nie był jedyny. Znajdę następnego świętoszka, który ma usta pełne miłosierdzia i chrześcijańskiej pokory”. Wraz z postępem myśli nastąpił też postęp w technologii i sprawca postanowił ukrzyżować ofiarę nie tylko symbolicznie, ale i dosłownie. Na tym polega atrakcyjność realizmu.

Myśli Gargulskiego biegły nieco innym torem, bardziej technicznym.

– Nie jest łatwo wbić gwoździa w stopę – wymamrotał z przymkniętymi oczami, jakby zasypiał.

Andrzej czekał na ciąg dalszy, dzięki wieloletnim kontaktom z tym człowiekiem wiedział bowiem, że przymknięcie powiek oznaczało zbieranie sił do dłuższej przemowy. Wyglądał wtedy jak żółw, który poważnie przymierza się do przebiegnięcia całej plaży za jednym zamachem. Niektórzy wprost twierdzili, że Jurek Gargulski jest zwierzęciem zmiennocieplnym i musi co jakiś czas naładować się energią. Dowodem na to miało być ustawienie biurka tyłem do okna, żeby za plecami mieć kaloryfer.

Czekał, czekał i wreszcie się doczekał.

– Jak ułożysz stopę na drugiej stopie, to spadnie. A jak chcesz wbić przez kostkę, to trafisz na piszczel i gwóźdź zjedzie. Musisz wbijać przez śródstopie, a wtedy noga idzie, o tak – Wyciągnął dłoń i zgiął w dół, imitując coś w rodzaju nurkującego łabędzia. – Dlatego na rzeźbach Chrystus ma zewnętrzną nogę ugiętą w kolanie, żeby ułożenie stopy na stopie miało anatomiczny sens. Zdejmij but i skarpetkę.

Andrzej posłusznie wykonał polecenie. Kiedy już żółw ruszył do przodu, lepiej go nie zatrzymywać. Skulił się i czekał na dowcip o higienie samotnych mężczyzn. Nic z tych rzeczy, Gargulski nie był Luckiem Bałysiem. Namacał wgłębienie na środku stopy p.o. szefa wydziału kryminalnego i wcisnął tam palec wskazujący.

– Tu trzeba wbić. Nie zrobisz tego, układając nogę na nodze. Musisz wbić gwóźdź najpierw do jednej, a potem drugiej. – Spod sterty papierów wyjął zdjęcie i podetknął Andrzejowi pod nos. – Widzisz?

Na zbliżeniu nóg ukrzyżowanego księdza widać było kawałek podłogi ze zmasakrowanymi stopami oraz białe kółeczko z ciemnym punktem pośrodku.

– Tu przebił pierwszą stopę. Potem nałożył ją na drugą i dokończył dzieła.

– Chcesz mi powiedzieć, że był specjalistą od ukrzyżowań?

– Że miał dużo czasu. I bezwładne ciało.

– Zabił wcześniej?

– Uśpił. Skręcone zwłoki i naciągnięte brzegi ran wskazują, że ten biedak ocknął się i szarpał, zanim skonał. Znaleziono go dopiero rano, ale umierał już po przybiciu.

– O której to było?

– Typuję ósmą, może dziewiątą.

– A znaleziono go wczoraj rano?

Jurek Gargulski przytaknął. Znowu zapadła cisza i tym razem ich myśli zbiegły się w tym samym punkcie, ponieważ równocześnie obaj otwarli usta, po czym je zamknęli. Andrzej odczekał chwilę.

– Dlaczego dowiaduję się dopiero teraz?

Jego rozmówca wzniósł oczy do nieba, co miało oznaczać, że decyzja zapadła na wyższych szczeblach władzy, a przy okazji również to, że staremu żółwiowi skończyła się energia do gadania.

– To dlatego mówiłeś na korytarzu, że śledztwo będzie trudne? – ciągnął, czując, że słowo „mówiłeś” jest nieadekwatne. To on mówił. Na pierwszy rzut oka sprawa wydawała się prosta, wystarczyło doprecyzować portret psychologiczny sprawcy, rozeznać się po okolicy i zebrać trochę „materiału ludzkiego”, a potem zgarnąć gościa. Wprawdzie od zbrodni minęło już półtorej doby, ale w tym przypadku czynnik czasowy nie wydawał się rozstrzygający. Trudność tkwiła w czym innym: w osobach ofiar, za którymi stała potężna instytucja. Jeżeli zażądali tak daleko posuniętej dyskrecji, że nawet jemu nie powiedziano od razu, znaczyło to, że będą się starali sterować śledztwem aż do jego finału. Jeśli taki w ogóle nastąpi.

– Byłeś tam?

W odpowiedzi otrzymał skinienie powiek. Szef techników teraz wyrażał się wyłącznie za pomocą performatyki pozasłownej.

– Tylko ty?

Jeszcze jedno skinienie. Żółw znieruchomiał i czekał na odpowiedź Andrzeja. Pytanie wisiało w powietrzu od momentu, gdy Krzycki wszedł do tego gabinetu.

Zabębnił palcami po rozłożonych na blacie fotografiach ofiar i z miną zadowolonego z siebie bubka, który niczego nie rozumie, oświadczył:

– Właśnie dlatego je wezmę.

Przeczuwał, że pakuje się w kłopoty, nie miał tylko pojęcia, w jak wielkie.

5

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Książkę współtworzyli

Joanna Kłos

KOREKTORKA

Redaktorka i korektorka. Wykonuje zlecenia dla wydawnictw i mediów, a także proofreading reklam i treści online. W pracy najbardziej cieszy ją różnorodność wyzwań. fb.com/loremipsumkorekty.

Piotr Sokołowski

ILUSTRATOR

Projektant graficzny, ilustrator. Autor okładek wielu książek, m.in. nowego wydania „Kłamcy”, czy książek autorstwa Marcina Mortki. Projektuje ilustracje do gier planszowych. Jest wielkim pasjonatem gier konsolowych. Dawniej dyrektor artystyczny magazynu technologicznego. CHIP.

Katarzyna Rek

SKŁAD / EBOOK

Profesjonalnym przygotowaniem ebooków zajmuje się od 2015 roku. Publikacjami przez nią opracowanymi mogą cieszyć się nie tylko polscy czytelnicy, regularnie goszczą one również na wirtualnych półkach sklepów w Danii, Finlandii, Czechach, Holandii i Norwegii.

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
CZĘŚĆ PIERWSZA. DOROTA
Rozdział pierwszy. Miserere mei
Rozdział drugi. Mijamy się z daleka
Rozdział trzeci. Mijamy się z bliska
Rozdział czwarty. Ora et labora
Rozdział piąty. Przyglądamy się sobie
CZĘŚĆ DRUGA. ADAM
Rozdział szósty. Kyrie eleison
Rozdział siódmy. Nie ustajemy w trudzie naszym
Rozdział ósmy. De profundis clamavi
Rozdział dziewiąty. Szukamy zarosłych ścieżek
CZĘŚĆ TRZECIA. DŻOKER
Rozdział dziesiąty. Veritas lux mea
Rozdział jedenasty. Nikt
Rozdział dwunasty. Galilaee, vicisti!