Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Krakowie i okolicach, w odstępie kilku godzin ktoś dokonuje dwóch brutalnych egzekucji. Ofiarami są ludzie podli, żyjący dotąd w poczuciu całkowitej bezkarności, wygląda więc na to, że motywem zbrodni mogła być zemsta. Sprawa jednak mocno się komplikuje, gdy w toku śledztwa wychodzi coraz więcej podobieństw do zbrodni sprzed trzech lat. Zdarzenia, które wciąż spędza sen z powiek komisarza Andrzeja Krzyckiego.
Teraz, podążając za skrupulatnym, oddanym swej misji mścicielem, doświadczony życiem policjant musi zmierzyć się z własnymi demonami i odpowiedzieć sobie na pytanie o ostateczną granicę w walce o sprawiedliwość.
Ludzie w nienawiści to gęsty od nastroju kryminał uwarzony z najlepszych gatunkowych składników i doprawiony dynamiczną sensacją. Mocne otwarcie trylogii, którego sceny na zawsze wpiszą się Wam w wizerunek miasta królów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 647
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ludzie w nienawiści
Krzysztof A. Zajas
Wydawnictwo: Pulp Books
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Włoka
Korektorka: Joanna Kłos
Grafika okładkowa: Piotr Sokołowski
Projekt okładki i stron tytułowych: Piotr Sokołowski
Projekt i pracowanie ebooka: Katarzyna Rek
ISBN 978-83-971465-0-1
PULPBOOKS SP. Z O.O.
ul. Łagiewnicka 121
91-863 Łódź
www.pulpbooks.pl
ŁÓDŹ 2024
WYDANIE DRUGIE (poprawione)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i Autora.
Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcja literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.
COPYRIGHT © by Krzysztof A. Zajas
COPYRIGHT © BY WYDAWNICTWO PULP BOOKS ŁÓDŹ 2024
Minęło dziesięć lat od czasu, gdy rozsyłałem pierwszą wersję Ludzi w nienawiści do kolejnych wydawnictw, by wreszcie zostać wysłuchanym przez Sonię Dragę, za co do dzisiaj jestem jej szczerze wdzięczny. Historię o dwóch ekstrawaganckich śledczych z Krakowa od razu pisałem jako trylogię. Byłem tak przejęty nową życiową rolą debiutującego prozaika, że chciałem do każdego rozdziału wrzucić wszystko, co wiedziałem i zapamiętałem, co lubiłem i czego nienawidziłem w życiu. A mając świadomość swojego akademickiego skrzywienia, starałem się pisać antyintelektualnie, więc pakowałem przekleństwa gdzie się dało, bo tak sobie wyobrażałem mocną literaturę. Potem nieco ochłonąłem. Przy powtórnej lekturze byłem znacznie bardziej krytyczny. I zacząłem odruchowo poprawiać. Tak powstała druga wersja trylogii grobiańskiej, którą nazywam „trylogią po liftingu”, ponieważ wprowadziłem do niej mnóstwo korekt językowych i trochę fabularnych. Czyta się tak samo dobrze, tylko lepiej. W ubiegłym roku mogliście posłuchać nowej wersji w formie audiobooka. Wydała to firma ZOFFU, a przeczytał znakomicie Marcin Stec. Dzięki wielkie. Mam nadzieję, że książka, którą teraz dostajecie, uderzy Was aktualnością po latach, tak jak mnie uderzyła. Dobrego, grobiańskiego czytania!
Autor
Grobiany, 21 lutego 2024 roku
Liście opadły. Wrócą liście
i modlitewne łuki gór,
przeminą ludzie w nienawiści,
zostanie trzepot ptasich piór.
Krzysztof Kamil Baczyński
Upadek
Całe jego życie zwęziło się do jednej minuty. Najbliższej minuty, którą bardzo chciał przeżyć mimo bólu i strachu. Tym sposobem mógłby przedłużyć swoje trwanie o następną minutę, chociaż wypełni ją taki sam ból i strach. Albo większy. Co do tego, że będzie dalej torturowany, okoliczności nie pozostawiały mu najmniejszych złudzeń. Nie było już pytania „czy”, były tylko: „dlaczego” i „jak długo jeszcze”. Pytanie „czy” dotyczyło czegoś kosmicznie odległego, czyli przeżycia następnej godziny. Jeszcze jednej godziny jego pięknego, jakże teraz gównianego życia.
Bardzo mocne pytanie.
Na pewno już gdzieś go widział. Tamten jednak odwracał się, nie chciał być rozpoznany. Zdaje się, że odwlekał ten moment na później, jak starannie przygotowaną puentę. Obmyślił sobie wszystko dokładnie i teraz realizował, krok po kroku. O, właśnie znowu przeszedł od krzesła do otworu w kształcie serca wyciętego we wrotach i spojrzał na podwórze. Sprawdzał, czy ktoś się nie zbliża. Można było przez moment uchwycić jego profil: cienkie druciane okulary i zarost na policzkach, chyba ciemny. Ciemnoszara bluza z kapturem, ciemne granatowe dżinsy, ciemne adidasy… Wszystko ciemne. Maskuje się, sukinsyn! Teraz zawrócił od drzwi, usiadł na taborecie i wyjął z kieszeni coś, czemu zaczął się uważnie przyglądać. Po ciemku? Jakiś pokręcony. A jaki ma być? Siedzi i wpatruje się jak pijak we flaszkę. O co tu chodzi? Jak długo to jeszcze potrwa?
I najważniejsze: skąd znał tego typa?
Zostawił pytania na potem (jeśli w ogóle będzie jakieś „potem”) i zajął się sobą. Wykręcone do tyłu stawy barków bolały jak cholera, rozciągnięte pachwiny paliły żywym ogniem. Ostatni raz próbował zrobić szpagat dobre czterdzieści lat temu i utknął w połowie. Jeszcze trochę i zesztywnieje tak, że nie będzie mógł się ruszyć, a wtedy koniec – nie ucieknie. A ten tu wygląda jak totalny świr. Nie ma co liczyć, że nagle zmieni zdanie i go wypuści. O, schował to coś – zdjęcie? – wstał i znowu podszedł do wrót. Na zewnątrz już całkiem czarno, wieczór. Trzeba działać szybko! Ale jak? Stał na koniuszkach palców, przywiązany do belki – właściwie wisiał z wykręconymi do tyłu ramionami i rozciągniętymi nogami, przypominając rysunek człowieka w trójkącie i kole. Kto to narysował?
– Uaah! – syknął z bólu, który przeszył go przy poruszeniu biodrami.
Jakiś Leonardo da Vinci czy inny pieprzony Michał Anioł? Chrzanić to! Brzuch zwisał mu jak worek flaków na zupę dla kompanii wojska – musiało to wyglądać okropnie. Rozluźnił mięśnie łydek, żeby nie dostały skurczów. Miał skłonność do skurczów – wystarczyło, że się zasiedział i nagle wstał, a już go łapało. Żona kupiła jakąś śmierdzącą maść, ale warta była tyle, ile ten smród. Teraz też czuł, że za chwilę go złapie. Nie, nie da rady. Nie wytrzyma. Zaraz zacznie wyć.
Gdzie ta zasrana policja? Przecież ktoś musiał widzieć całe zajście, może nawet zadzwonił na numer alarmowy. A te barany odebrały, posłuchały na głos na interkomie i porechotały sobie z historyjki wciskanej im przez podpitego miłośnika horrorów. Za co, do jasnej cholery, płacę podatki i utrzymuję całą tę zgraję? Nikt w gminie tyle nie płaci co ja. A jak przychodzi co do czego, to ich, kurwa, nie ma. Listwan, gdzie jesteś? Dupki. Duuupkiii!
Szarpnęło go w krzyżu, jakby ktoś wbijał mu rozpalone żelazo. Ramiona piekły i drętwiały coraz bardziej. Poczuł łzy cieknące po policzku. Może jednak ktoś tu trafi po śladach? Tylko nie bardzo wiedział, jakie miałyby to być ślady, przyjechali przecież normalnym samochodem po normalnej drodze. Może zimą byłoby łatwiej, ale we wrześniu wszystkie drogi są takie same. Jedzie samochód po drodze i tyle. Właśnie, może ktoś widział, jak tutaj jadą? Przecież to nie takie trudne, do kurwy nędzy! Aaa! Niech mi ktoś pomoże!
Tamten stał nieporuszony przy wrotach i wpatrywał się w wieczorną czerń podwórza. Może sprawdzał, czy nikt nie idzie, a może obmyślał, co dalej. Jak mu skrócić cierpienia. Albo wydłużyć. Nie wiadomo, co gorsze. Jego lekko przygarbioną sylwetkę bardziej sobie wyobrażał, niż widział. Wnętrze stodoły zalewała ciemność i tylko mała niebieska lampka postawiona na klepisku obok taboretu dawała trochę białawego światła, które raczej gubiło, niż odsłaniało kształty. Trupie światło! Zapadała noc. W krzyżu czuł rozpalone żelazo. Do rana miał dalej niż piechotą na księżyc w chińskich klapkach.
Bój się czegoś z uporem i masz jak w banku, że przyjdzie. Jego wyprężone jak ścięgna patroszonego królika łydki zaczął łapać skurcz. Kłucie narastało – nogi z obolałych kloców zmieniały się w dwa generatory porażającego, piekącego cierpienia. Wiedział, że dalsze zaciskanie zębów nic nie da.
– Wypuść mnie, głupi kutasie, to nikomu nie powiem!
Człowiek przy wrotach ani drgnął. Ten „głupi kutas” był niepotrzebny, pomyślał, ale już za późno.
– O co ci chodzi? O okup? Dawaj telefon i mów, ile chcesz! Zadzwonię do żony, przywiezie kasę i sprawa załatwiona… – zacharczał przez ściśnięte gardło. – Ma upoważnienie do mojego konta. Rano pojedzie do banku, wypłaci gotówkę i przywiezie. Dostarczy, gdzie będziesz chciał i ile będziesz chciał. Tylko mnie, kurwa, odwiąż!
Tamten drgnął i odwrócił się powoli, bardzo powoli. Spojrzał na niego. W każdym razie wydawało mu się, że patrzy, w półmroku można się było tylko domyślać, że gdzieś tam jest. Nie wykonał żadnego innego gestu. Po prostu odwrócił się i patrzył. I milczał.
– Mów, ile! Sto tysięcy? Dwieście? Pół miliona? – Chciał jeszcze powiedzieć „milion”, ale ugryzł się w język. Nie ma co się wyrywać od razu z taką kwotą. W dodatku nowy ból odebrał mu na chwilę głos. Nagle oświeciła go refleksja z dziedziny ekonomii egzystencji. Jeśli ten skurwiel chce mnie zabić, to po co mi pieniądze? Mam oszczędzać na swój pogrzeb? Kasę i tak zgarną chłopaki z placu, jak dwa a dwa cztery. Ma się rozumieć tę, o której żona nic nie wie.
A właśnie, gdzie oni są? Czemu jeszcze nie przyjechali i nie załatwili tego ponurego palanta? Tego Rambo z gabinetu śmiechu? Staremu powinno zależeć.
Tamten zrobił dwa kroki w jego kierunku, ale uparcie milczał. Zaraz będziesz miał gabinet śmiechu. Chyba że stary sam go tu…
– Na milion będziesz musiał poczekać… Tyle nie wypłacą od razu. – Przerwał, żeby zaczerpnąć oddechu i zebrać myśli. – Mogą coś podejrzewać.
Liczył, że wybije tamtemu z głowy zbyt wygórowane żądania. Co kasa, to kasa. Trzeba umieć trzymać pieniądze przy sobie. Nie wypuszczać za dużo.
– Pół miliona dadzą od razu, bez sprawdzania przez komórkę. Tyle już braliśmy… – Znowu przerwa na oddech. – Milion nie przejdzie.
Ból zaatakował znowu, więc zamilkł, zaciskając zęby. Trzeba być trochę twardym, nie podniecać świra jęczeniem. Kiedyś czytał, że takie typy tylko czekają na jęki i błagania ofiary. To im robi dobrze. A z tym tu dalej nic nie wiadomo, stoi i milczy jak grób. Nie dał po sobie poznać, czy słyszał jego propozycję i rozważa ją w myślach, czy po prostu masuje sobie krocze i sapie z rozkoszy.
Cisza zapadła na dłużej. Zaciśnięty na przegubach rąk i nóg sznur coraz głębiej wrzynał się w ciało. Czuł, że słabnie i lada chwila może zemdleć, a to byłoby złe rozwiązanie. Bardzo złe. Niemal zaproszenie, żeby tamten robił z nim, co mu się podoba. Czytaj: wypatroszył jak wieprza.
Zamknął oczy. Całe ciało grzmiało cierpieniem jak orkiestra na festynie. Koncert bólów, do tego cholerne kiszki. Zaraz do orkiestry dołączy jeszcze jeden instrument – dęty. Z defekalnie ryzykownym fałszowaniem.
Cha, cha, bardzo śmieszne.
Nie, nie poddawać się. Pomyśleć o czym innym, żeby odwrócić uwagę od fizjologii. Skądś znał tę twarz, tylko jakby… zmienioną. Gdzie się spotkali? Kiedy tam, na parkingu przed urzędem gminy, podszedł do niego z uśmiechem i zapytał o godziny przyjęć, wyglądał jak daleki znajomy – taksówkarz z miasta albo gminny urzędniczyna, który kłania się w pas z wyciągniętą łapą. Ale dlaczego jakiś marny krawaciarz od remontów albo kanalizacji miałby go walić pięścią w nos, pakować do bagażnika i wywozić na zadupie tylko po to, żeby przywiązywać do słupa i gapić się z ciemności? W jakim celu? Sprawiedliwość w imieniu urzędu skarbowego? Wolne żarty.
Nie, to nie to. Nie wiąże się ofiary do słupa, żeby się gapić.
A może facet jest od starego? Ten wyleniały kojot dowiedział się – zawsze się dowiaduje – i postanowił skończyć sprawę po swojemu?
Przypomniał sobie o swoim nosie, który spuchł i pociekło z niego trochę krwi na górną wargę. Dobrze, że nie ma knebla, przez nos nie byłby w stanie oddychać. Może powinien krzyknąć? Bez sensu. Rudera stoi na pustkowiu i musiałby chyba rzucić granat, żeby ktoś usłyszał. Jest pusta i śmierdzi stęchlizną, od lat nikt jej nie używał. Dlatego skurwiel ją wybrał.
Ni stąd, ni zowąd przyszło mu do głowy, że on tutaj wisi w stodole, a tam robota czeka, ludzie w firmie potrzebują dokładnych dyspozycji na jutro, siedzą pewnie i się zastanawiają, kiedy szef do nich dotrze. Krótko ich trzyma, bez niego nie skończą dniówki nawet o dziesiątej wieczorem. A on tu wisi. Rano ma przyjechać transport, trzeba wieprze posegregować i rozdzielić do boksów. Ukraińskim robotnikom trzeba patrzeć na ręce, wszystko powtarzać trzy razy. A oni i tak robią źle. Nie rozumieją, później kręcą. Jedyna z nich korzyść, że są tani. Ukraińcy będą siedzieć w szatni do rana, pilnują roboty jak ołtarza w kościele.
Nie wytrzyma tego bólu. Szarpnął wściekle ramieniem i jęknął. A tamten stoi i patrzy. Skurwiel.
Co z żoną? Mogłaby zadzwonić na policję, ale tego nie zrobi. Dla niej to normalka, że on do późnego wieczora pracuje w świniarni. Baba siedzi teraz przed telewizorem i gapi się na Taniec z gwiazdami czy inny bzdet, od którego resztki mózgu rozpływają się w kisiel. A on tu wisi. W stodole na słupie. Przywiązany przez świra, który może z nim robić takie rzeczy, że strach pomyśleć.
Mężczyzna w ciemności jakby w odpowiedzi na jego myśl drgnął i zrobił dwa kroki do przodu. Lampka z podłogi rzuciła bladą poświatę na jego twarz z czarnym zarostem i ledwie widocznymi okularami, zza których łyskały szkliste oczy. Przypominał teraz czarno-białe, prześwietlone zdjęcie. Znowu stał i patrzył. Wyglądał jak posąg w okularach, z nieruchomymi gałkami.
Wzdrygnął się. Te świdrujące oczy nie były ludzkie. Człowiek co pewien czas musi mrugnąć, a ten w ogóle nie mrugał. Jakieś specjalne te okulary? Niedobrze. Bardzo niedobrze.
– O co ci chodzi? Puść mnie! – krzyknął, a potem zebrał się w sobie i wrzasnął na całe gardło: – Ratunku!!!
Tamten wyglądał na zajętego w tej chwili zupełnie innymi sprawami. Jak on to robi, że jest taki nieruchomy? Czy on w ogóle oddycha? Widzi? Słyszy?
– Za co? – wysapał z trudem, gdy znowu nabrał trochę sił. I tym razem odpowiedziało mu milczenie. Jakiś hurtownik? Jednemu nie zapłacił, ale to było dawno, trzy lata temu. Zdaje się, gość zbankrutował i wyjechał. Miałby go teraz porywać i wiązać? Za takie bzdury?
Nie, zupełnie niepodobny. Tamten hurtownik był małym wrednym grubasem, z beczkowatym brzuchem i krótkimi nóżkami, taka trochę mniejsza wersja jego samego. I parszywym tchórzem, który bał się własnego cienia, ciągle się pocił ze strachu, przez co śmierdział jak wieprz. Ten wygląda na inteligenta, zasranego inteligencika z pretensjami, który się uniósł honorem i postanowił mu pokazać, że też ma jaja. Z takim nie pogadasz.
Albo został wynajęty.
Mały parszywy tchórz wynajmuje do zemsty chudzielca w okularach? Też bez sensu. Nie wygląda zresztą na cyngla do wynajęcia. Wygląda, jakby działał sam. I nikogo się nie bał.
Zaczął się trząść z zimna. Noce we wrześniu bywają chłodne, a on miał na sobie cienkie stretchowe spodnie i koszulę z krótkim rękawem. Dzień był gorący. Zbyt gorący. Wyszedł od wójta i miał jechać do hurtowni po paszę. Zapłacił zaliczkę, dziś mieli dostarczyć. Jeśli się nie pojawi, powiedzą, że wysłali, a sprzedadzą gdzie indziej. Gdyby go wójt nie wkurzył, może by się zorientował, że coś jest nie tak. Musiał go jednak wkurzyć, jak zwykle. Pyskował coś znowu o muchach i smrodzie i nie chciał zrozumieć, że jak się hoduje świnie, to muszą być i muchy, i smród. Dopiero jak wziął, to zrozumiał. Pieprzył coś, że się nowa klasa mieszczańska burzy. A niech się burzy! Mogą mu skoczyć ze swoimi przepisami, z ustawą antyodorową i zasranymi unijnymi regulacjami. W dupę niech sobie wsadzą unijne regulacje!
Na parkingu przed urzędem gminy tamten zaszedł go od słońca, dlatego nie mógł dobrze mu się przyjrzeć. Gdyby zobaczył jego twarz, może by skojarzył. Najpierw usłyszał głupie pytanie „gdzie i kiedy pan urzęduje?”, jakby był jakimś sołtysem albo radnym. Zanim zdążył zareagować, poczuł tępe uderzenie w tył głowy i film mu się urwał. Kiedy się ocknął, wisiał rozpięty jak knur na belce jakiejś zapomnianej przez Boga i ludzi stodoły.
– Pamiętasz mnie?
Aż podskoczył. I zaraz syknął. Nagłe szczeknięcie z ciemności trzasnęło go niczym siarczysty policzek. Ten głos… Już go kiedyś słyszał, zaczął więc nerwowo przekopywać pamięć, zapominając o bólu.
Mężczyzna wykonał jeszcze dwa kroki i w słabym blasku światła lampy zarysy szczupłej, nieruchomej, kamiennej twarzy stały się nieco wyraźniejsze. Nie wyglądał jak prawdziwy morderca. A jak wygląda prawdziwy morderca? Słabe ukośne światło wyostrzało rysy, które w świetle dziennym mogły uchodzić za łagodne. Drobne jak u panienki usta rozchylały się nieznacznie, eksponując wysuniętą do przodu dolną wargę. Na policzkach rysowały się głębokie bruzdy pokryte zarostem. Niezupełnie inteligencik, pomyślał. Inteligentny wariat, głupi świr, zboczony sadysta. Idzie miękko jak kot. To chyba ten facet, który…
– Pamiętasz mnie? – Tym razem pytanie brzmiało cicho, łagodnie, jakby pytał samego siebie.
– Nie.
Zaczęło mu coś świtać. ON? Ja pierdolę. Jeśli to był on, lepiej grać na zwłokę…
Jeszcze dwa kroki i twarz tamtego znalazła się tuż przed jego twarzą. Miał spokojne i sprężyste ruchy. Coś trzymał w ręku, ale chował to za sobą. Jeśli to był on… lepiej się nie domyślać, co tam ma. Szarpnął się, choć wiedział, że to beznadziejne…
– A ją pamiętasz?
Słowa ruszyły najpierw, ale dotarły do jego uszu o ułamek sekundy później niż czarny adidas do jego podbrzusza i usłyszał je jakby zza ściany. Stracił oddech i czucie, oczy wyszły mu z orbit. Z zaciśniętymi zębami skulił się w sobie tak, jak może się skulić człowiek z ramionami przywiązanymi do belki. Mignął mu jeszcze przed nosem kartonik z dziecięcą twarzą, po czym stodoła eksplodowała rojem migotliwych gwiazd i wszystko pochłonął falujący ocean nieświadomości.
Kiedy się ocknął, nie wiedział, gdzie się znajduje. Nie widział na oczy, nie mógł ich otworzyć. Przestał odczuwać ból. Miał wrażenie, że leży na dnie łódki podczas sztormu. Albo leci w pustce, w stanie nieważkości kręcąc się w kółko bez poczucia góry i dołu. Zmysły powoli się wyłączały, rejestrując coraz mniej i w coraz węższym zakresie. Dlatego kiedy usłyszał głos, myślał, że płynie ze sprzężonych głośników, dlatego zamiast słów słyszy trzaski, brzęki i buczenie.
– To jeszcze nie koniec.
W przebłysku świadomości, gdy na moment mu pojaśniało w głowie, pomyślał, że to niemożliwe. Tamten facet NIE MÓGŁ być tym facetem. Widział nekrolog w gazecie, którą już kawał czasu temu żona podała mu przy śniadaniu nad stołem, wraz z gratulacjami. A jednak był. Na widok zdjęcia dziewczynki nagle otwarła się szufladka z danymi i jego obolały mózg zaskoczył. Twarzy dziecka dobrze nie znał – widział ją w stanie dalekim od rozpoznawalnego – ale wyobraźnia szybko podsunęła mu rozwiązanie. Stało przed nim, wyświetlało się przed zamkniętymi oczyma jak film, z kolejnymi sekwencjami, ostro widzianymi w letnim popołudniowym słońcu, chociaż bez szczegółów. Zaraz, o co tam chodziło? Pamięć blokował ból, ale i coś innego – jakiś upór, żeby tam nie sięgać i nie rozpoznawać. Nie dostrzec dopełniającego się losu, mierzonego rozpaczliwie przedłużanymi minutami. Bo ten facet był jego losem. A on o tym wiedział.
Nagle poczuł, że ma prawe ucho, a zaraz potem – że go nie ma. Ściślej rzecz biorąc, poczuł dziurę po nim. Ból otworzył mu oczy, wtedy dostrzegł własne ucho spadające pod rozkraczone nogi. Z półokrągłego, muszelkowatego zakończenia, którym jeszcze przed sekundą łączył się z jego głową, ciekła strużka krwi. Obrócił się w prawo w absurdalnym odruchu sprawdzenia, czy to rzeczywiście jego ucho, i dopiero wtedy zwalił się na niego prawdziwy, konkretny ból, zatykający gardło wielką kluchą wrzasku. Zobaczył jeszcze wykręcone prawe ramię i przypomniał sobie, że kiedyś tym ramieniem szarpał obrożę własnego psa.
Z największym wysiłkiem podniósł nabrzmiałe powieki i ujrzał brudną ubitą ziemię z resztkami słomy, własny but – czarny, z podwiniętym czubkiem, który dwa tygodnie temu przymierzał w sklepie Wojasa – a na wprost opuchniętego nosa, w kurzu klepiska, kawałek czerwonej chrząstki obciągniętej pobladłą, podobną do wosku skórą. Kiedy półprzytomny rozważał, czy to, co widzi, to rzeczywiście jego ucho, i czy odcięte ucho nadal jest uchem, coś podniosło mu brodę ku górze i przed oczyma znowu zamigotał szary kartonik: jasne włosy, białe zęby ze szparą w górnym rzędzie, pucołowate policzki z dołeczkiem po prawej stronie. Nie pamiętał tego dołeczka. Zdążył jeszcze pomyśleć, że policzka nie mógł pamiętać, bo go nie było, że dziewczynka… dziewczynka nie miała…
Pchnięcie. Błysk. Czerń.
I to już był koniec.
Herbata miała zapach płynu do moczenia skóry na cholewki. Tak przynajmniej Andrzej zapamiętał go z dzieciństwa, kiedy kręcił się koło dziadka przy jego głównym domowym zajęciu. Dziadek był szewcem i całe życie przepracował w garbarni, a po przejściu na emeryturę kontynuował uprawianie zawodu w domu, choć jego butów nikt nie chciał, ludzie woleli kupować obuwie w sklepie. Dziadek robił buty, pracowicie je modelował, starannie wykańczał, po czym ustawiał na półce w garażu zamienionym na warsztat, gdzie stały jeszcze długo po jego śmierci i kto wie, czy nie stoją do dziś. Zapach tamtej skóry i różnych smarowideł, które dziadek nań nakładał, ostry i kwaśny, płynął teraz do nozdrzy Andrzeja z oblepionego garbnikami kubka. Łyknął burego specjału i sięgnął do szuflady.
Na wierzchu leżała gruba zielona teczka. Sprawa sprzed dwóch lat. Na potrzeby śledztwa nazwali ją „Świniarnią” i umorzyli przed rokiem z braku jakichkolwiek postępów. Jemu jednak ciągle nie dawała spokoju i w wolnych chwilach lubił do niej zaglądać. Właśnie rozwiązywał sznurki teczki kryjącej nierozwiązaną sprawę, gdy ktoś zapukał do drzwi.
– Panie komisarzu, trzeba jechać w skałki! Zabił się gość na quadzie. Dzwonili z komisariatu w Zabierzowie. Chcą, żeby ktoś od nas…
– Dzień dobry, Lucek. Usiądź.
– Przepraszam… Dzień dobry… I nie wiedzą, czy to wypadek.
– Zamknij drzwi i usiądź.
– Jasne, już siadam… I oni chcą być całkiem pewni, że tam nic innego nie wchodzi…
– Dobrze, zaraz pojedziemy.
– …w grę – dokończył młodszy aspirant Lucjan Bałyś i przysiadł na brzeżku krzesła gotów w każdej chwili zerwać się do biegu, jak na wyścigach.
Sobota po południu. Jeśli sądził, że będzie tak sobie siedział i rozmyślał nad starymi historiami, to był skończonym durniem. Soboty są najgorsze. Dla innych czas luzu, dla nich najwięcej roboty. Gołębie zerwały się z dachu po drugiej stronie ulicy.
– Panie komisarzu, pojedziemy tym nowym passatem? Ma supersystem do wchodzenia w ostre zakręty na pełnym gazie.
– Żadnego pełnego gazu, Lucek! Chciałbym jeszcze pożyć. I ty pewnie też. – Klepnął go w ramię. – Chodźmy. Przypomnij mi po drodze, że mam cię o coś zapytać.
Zamknął teczkę, przerzucił marynarkę przez ramię i wyszedł za Luckiem. Przechodząc przez hol, zatrzymali się na chwilę przed biurkiem Ewy, która barkiem przytrzymywała słuchawkę telefonu, jedną ręką sprawnie operowała myszką, układając pasjansa, drugą zaś podnosiła do ust gustowną filiżankę z herbatą. Z pewnością odchudzającą. I słusznie.
– Idziemy do mięsnego, rzucili świeży towar! – Lucek uwielbiał ten dowcip, choć wszyscy mieli już dosyć podobnych żartów.
– Dla mnie udka – odparła Ewa, nie odwracając się od ekranu. – Najchętniej twoje, Andrzejku!
Krzycki przewrócił oczami i minął ją bez słowa, Lucek zaś złapał się lewą ręką za prawy policzek i przekręcił głowę ku ścianie.
Wyszli na pustawą ulicę wyłożoną starym brukiem. Mała śródmiejska komenda mieściła się w starej kamienicy na Kazimierzu, w sąsiedztwie kilku świetnych (i drogich) restauracji, dwóch kościołów i żydowskiego cmentarza. Krzycki nieraz myślał, że otoczenie budynku komendy ma symboliczny sens, ale nie potrafił sprecyzować jaki. Działy się tu na przykład różne dziwne rzeczy w czasach Polski Ludowej. Zerknął naprzeciwko, na fasadę restauracji pana Ludwika. Na przykład tam: niby nie wiadomo, o co chodziło, a wiadomo.
Chwilę później przepychali się na północ miasta jedną z głównych arterii komunikacyjnych, która, niestety, przebiegała obok wielkiej galerii handlowej i była zapchana samochodami z całej zachodniej Małopolski. Ludzie po pracowitym tygodniu postanowili odpoczywać, jedząc, pijąc i przerzucając sterty szmat. W dodatku za pieniądze.
– Jedyny korek w mieście, ale mamy farta! – burknął Lucek.
– Włącz koguta.
– Naprawdę? Mogę? – Twarz młodszego aspiranta Bałysia rozjaśnił promienny uśmiech.
– Pewnie, przecież jedziemy na wezwanie. Tylko żadnego pełnego gazu. Luuuceeek!
Daremnie. Kogut zapiszczał, samochód zawył na wysokich obrotach i wyskoczył na lewy pas przeznaczony dla autobusów i tramwajów. Przecięli skrzyżowanie pod dworcem, dosłownie przelecieli przez wiadukt i już pędzili aleją za miasto. Kierowcy usuwali się niechętnie, tymczasem Lucek wykonywał mistrzowskie slalomy i spychał ich niemal do rowów, zajeżdżając drogę i prując przed siebie na czołowe zderzenie. Kiedy było już całkiem ciasno, włączał dodatkowy sygnał i klakson, co razem dawało orgię kocich wrzasków, które mogły zepchnąć z drogi nawet czołg. Ten i ów krzywił się na widok mknącego radiowozu, inny wyciągał środkowy palec, ale szybko go chował. Młodszy aspirant Bałyś omijał ich z twarzą mistrza kierownicy testującego nowego pontiaca firebirda.
Krzycki patrzył uważnie na drogę, ale się nie bał. Polegał na tym młodym chłopcu, który wprawdzie grzeszył notorycznym brakiem powagi i szczeniackim roztrzepaniem, w trudnych sytuacjach jednak potrafił się koncentrować i miał niezawodną synchronizację ruchów. I pewną rękę. Poza tym Krzycki go lubił i pozwalał mu na różne wygłupy, wiedząc, że potrzebuje ich jak tlenu. Teraz Lucek pruł podmiejską szosą między drzewami i wyprzedzał przerażone mamusie wracające z zakupów z dziećmi, które na tylnych kanapach podczas gwałtownego hamowania rozsmarowywały na sobie resztki lodów i ciastek. Drogę do Karniowic, zwykle zajmującą pół godziny, pokonali w osiem minut.
– Miał mnie pan o coś spytać – przypomniał mu Lucek, gdy wyjechali poza miasto.
– Pamiętasz grubego świniarza ze stodoły?
– Tego z zielonej teczki? Jasne. Rzeźnia numer pięć. Po godzinach szlachtujemy za pół ceny. BDSM gratis. Ubój mnie na udój.
– Że co?
– Nic, takie tam. Co z nim?
– Byłeś ze mną u niego w domu. Co najbardziej utkwiło ci w pamięci?
Lucek postukał palcami w kierownicę i wyprzedził kolejny samochód.
– Psy. Dwa typki za ogrodzeniem z siatki. Nie szczekały, tylko żarły przestrzeń między tobą a nimi, jak trawę. O tak: wrr, hau, hau, hau! Czemu pan pyta, szefie? Jest coś nowego?
– Nie – mruknął Krzycki. – Ale powinno być. Sprawdźmy jeszcze raz. Nie w naszych kartotekach, tylko w archiwum na Sądowej.
– Czyli wariant porachunków?
– Bo ja wiem? – Andrzej obrzucił wzrokiem okolicę. Właśnie dojeżdżali.
Na miejscu byli już dwaj policjanci z Zabierzowa i pogotowie. Lekarz z ratownikiem medycznym podejmowali jeszcze próby reanimacji, ale bez większego przekonania. Od wypadku upłynęła prawie godzina i nie było szans na obudzenie martwego ciała. Wielkiego, kulfoniastego ciała z łysą czaszką i nienaturalnie wygiętym do tyłu kręgosłupem.
– Witajcie, Jurczak! – Krzycki podał rękę starszemu posterunkowemu, którego pamiętał z jednej z poprzednich akcji. – Co się tu właściwie stało?
– Facet się zwalił, panie komisarzu, ze skały. Jechały dwa quady i ten nie wyrobił na zakręcie. Tam leży. – Wskazał ręką drzewo, o które był oparty ubłocony quad ze skrzywioną kierownicą i połamanymi błotnikami. Krzycki spojrzał w górę. Wysokość do górnej platformy skalnej, skąd prawdopodobnie spadł ten nieszczęśnik, wynosiła około dwunastu metrów. Niby niewiele, tylko że u podnóża półki wystawały z ziemi metrowe stożkowate kamienie. Kierowca najprawdopodobniej upadł plecami na jeden z nich.
Lekarz właśnie podniósł się z ziemi i otrzepywał spodnie z resztek leśnego poszycia. U jego stóp leżał młody mężczyzna o łysej głowie i grubej szyi, w czarnej skórzanej kurtce, niebieskich dżinsach i skórzanych butach typu western, takich, które mają po bokach wydziurkowane wzorki. Weekendowy John Wayne. Mocno zaciśnięte oczy pozostawały w ciekawym kontraście do półotwartych mięsistych warg.
– I co, nic? – raczej konstatował, niż pytał.
– Nic. Upadku plecami na skałę z wysokości ponad dziesięciu metrów raczej nie można przeżyć. Ten po złamaniu kręgosłupa i przerwaniu rdzenia kręgowego doznał jeszcze urazu czaszki. – Lekarz pochylił się i odwrócił ciało. W części potylicznej widniało wgłębienie wielkości średniego kartofla. – Śmierć nastąpiła niemal natychmiast.
– To dlaczego go reanimujecie?
Lekarz spojrzał z niechęcią na Krzyckiego.
– Czekaliśmy na przyjazd policji śledczej. Podobno mają koguty. A na zbieranie grzybów za sucho – dorzucił przez ramię, ruszając ku karetce.
Krzycki chciał jeszcze o coś zapytać, ale zrezygnował, przetrawiając w duchu złośliwość lekarza. Wyglądało to na wypadek, nie widział więc szczególnego powodu, aby drążyć sprawę z tym mało sympatycznym ironistą. Wrócił do starszego posterunkowego Jurczaka.
– Powiedział pan: „jechali”. To ilu ich właściwie było?
– Dwóch. Ten drugi był pierwszy… To znaczy jechał na przedzie i usłyszał, jak kolega zjeżdża w dół. Zawrócił i zobaczył, że go nie ma. Zatrzymał się i spojrzał w dół, a tamten już tam leżał.
– Usłyszał, jak zjeżdża w dół? Zobaczył, że go nie ma? Skąd pan wytrzasnął te rewelacje, panie Jurczak? Gdzie jest ten drugi? – Krzycki nic nie rozumiał i postanowił dowiedzieć się u źródła. Towarzyszący Jurczakowi drugi zabierzowski posterunkowy zaprowadził go do radiowozu. Z przodu, na miejscu pasażera, siedział łysy mężczyzna około trzydziestki, także gruby, w przeciwsłonecznych okularach, choć w kabinie było dosyć ciemno. Wyglądał jak bliźniaczy model tego nieżywego spod skarpy. Pierwsze, co uderzyło Krzyckiego po otwarciu drzwi radiowozu, to zapach alkoholu. Drugie – że mężczyzna w kabinie siedział nieporuszony, sztywny i patrzył prosto przed siebie, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. Krzycki natychmiast pomyślał, że normalnie w takiej sytuacji człowiek albo jest roztrzęsiony i płacze, albo siedzi w szoku i nie wie, co się dokoła dzieje. Ten zawzięcie nad czymś myślał.
– Komisarz Krzycki. Może mi pan powiedzieć, jak to się stało?
Facet z bulastą głową powoli odwrócił się w stronę pytającego policjanta, zmierzył go ponurym, lodowatym spojrzeniem, po czym wrócił do poprzedniej pozycji. Cisza. Krzycki spokojnie odczekał chwilę, zakładając zgodnie z nakazanymi procedurami, że uczestnik śmiertelnego wypadku może mieć ograniczoną poczytalność, i spytał ponownie:
– Czy może mi pan po kolei opowiedzieć, co się wydarzyło tam, na górze? Czy widział pan, jak kolega spada w przepaść?
Bulasta Głowa w okularach trwał nieporuszony, jakby nieobecny, pogrążony w swoich problemach i niezainteresowany kontaktem z rzeczywistością. Ponieważ trzeba było tę ewidentną i prostą sprawę w miarę szybko zamknąć, Krzycki zbierał się do kolejnej serii pytań. Facet nie wyglądał na świadka w szoku.
– Czy pan umie mówić? Jest pan w stanie w kilku słowach opisać zdarzenie?
Odpowiedź, jaka padła z ust przesłuchiwanego, była zaskakująca i zarazem w jakimś sensie logiczna, biorąc pod uwagę ogólny wizerunek jej autora.
– Pierdol się, gliniarzu.
Krzycki westchnął. Praktyka zawodowa przygotowała go na bardzo różne reakcje ludzi zamieszanych w zdarzenia o charakterze kryminalnym. Zwłaszcza wypadki śmiertelne, brutalne gwałty i napady z bronią w ręku wytrącały ludzi z równowagi do tego stopnia, że nie panowali nie tylko nad językiem, ale także nad różnymi mięśniami gładkimi w organizmie. Oprócz przygód z zapachem i dźwiękiem zdarzały się sytuacje obrażania policjantów czy rzucania się na nich z pięściami, jakby to oni odpowiadali za całe zło tego świata. Krzycki był do tego przyzwyczajony i w rozmowy ze świadkami miał wkalkulowane narażanie własnego autorytetu na szwank. Tym razem jednak brzmiało to inaczej. Ten facet nie był wstrząśnięty, tylko wkurwiony. Krzycki nieznacznie nachylił się nad źródłem alkoholowego odoru.
– Słuchaj, facet – zaczął konfidencjonalnie. – Skoro już przeszliśmy, bez mojej zgody, na ty, po przyjacielsku ci wyjaśnię, jak się sprawy mają. Jeździliście pod wpływem alkoholu na quadach w parku narodowym, twój kumpel zwalił się ze skały i skręcił kark, a ty jesteś jedynym świadkiem i odmawiasz współpracy z policją. Jeśli zakwestionujemy wypadek, postawi cię to w roli głównego podejrzanego. W dodatku obrażasz funkcjonariusza na służbie. Wiesz, ile to jest paragrafów? Co najmniej pięć.
– I chuj.
– Wiem, że chuj – syknął Krzycki. – Ale co z chujem zrobić? Mogę cię zgarnąć na komisariat na całkiem sporo godzin, a może i dni. I będziesz miał niewyobrażalne trudności z wykazaniem sędziemu, że nie jesteś winien tych wszystkich przestępstw, które ci właśnie wymieniłem, my się zaś postaramy, bardzo się postaramy, żeby dopracowywanie szczegółów zwolnienia trwało jak najdłużej. Poza tym zwracam ci uwagę, że gdyby pojawiły się okoliczności wskazujące na to, że śmierć twojego kumpla nie była wypadkiem, dopracowywanie szczegółów będzie trwało jeszcze dłużej.
– Jasne, że nie była.
– Co wiesz na ten temat?
Milczenie. Bulasta Głowa odwrócił się jak obrażone dziecko i postanowił nic nie mówić. Krzycki, pokonując obrzydzenie, nachylił się jeszcze bardziej. Miał ochotę walnąć w ten łysy łeb, ale sprawa zaczynała go intrygować. Facet coś wiedział.
– Jeśli chciałbyś się ze mną podzielić jakąś rewelacją, teraz jest ten moment. Zwykle po upływie doby szanse na wykrycie sprawcy redukują się z dziewięćdziesięciu procent do zaledwie pięciu. Co wiesz?
Milczenie. Krzycki odczekał chwilę, machnął ręką i zawołał Bałysia, który oglądał rozwalony czterokołowiec. Wskazał kabinę radiowozu.
– Weź go do samochodu i pilnuj. Jedzie z nami na komendę. Głowaczek bardzo chce nam coś opowiedzieć, tylko się wstydzi. Spróbujemy go ośmielić.
Skinął ręką na Jurczaka i zaczęli się razem wspinać pod górę, by obejrzeć feralną trasę przejazdu quadów. Podejście było krótkie, ale bardzo strome, nieźle się więc zasapali, zanim wypełzli na szeroką ścieżkę między drzewami. Biegła z góry łagodnym zjazdem i na wypłaszczeniu wchodziła w zakręt przed skarpą, wciskając się między drzewa na krawędzi urwiska i grupę bloków skalnych na lewo od zbocza, porośniętych jedliną i buczyną. Zakręt był ostry, ale ścieżka w tym miejscu wyraźnie się rozszerzała i dwa quady swobodnie mogły się wyminąć. Krzycki schylił się ku zakurzonej, przysypanej igliwiem nawierzchni. Na środku zakrętu odciski bieżników skręcały tak, jak prowadziła droga, lecz w drugą stronę, prosto w przepaść. Żadnych śladów hamowania ani poślizgu. Żadnej nierówności, na której koło mogłoby podskoczyć i odbić kierownicę w lewo. Po prostu facet nagle w czasie jazdy skręcił w przepaść. Samobójstwo?
Krzycki skrzywił się na tę myśl. Przypomniał sobie łysą czaszkę z niskim czołem, potężny kark i ciemne okulary Bulastej Głowy. Nie, tacy ludzie nie popełniają samobójstw. Im jest dobrze ze sobą i prędzej zabiją kogoś niż siebie. Ich życie składa się z nieprzerwanego ciągu wymyślanych i natychmiast zaspokajanych przyjemności. I nie daj Boże, żebyś próbował im w tym przeszkodzić. Jeśli już, to facet raczej był nawalony i zwyczajnie w pijackim zwidzie skręcił nie tam, gdzie trzeba.
Starszy posterunkowy Jurczak przeszukiwał zarośla na skałce po drugiej stronie ścieżki.
– Panie Jurczak! Niech mi pan powie, dlaczego właściwie nas tutaj wezwaliście? Wystarczyło spisać protokół z wypadku i odwieźć trupa do kostnicy.
– Wiem, panie komisarzu, ale się bałem, że coś przeoczę. Nie jestem w tym najmocniejszy, a to jednak śmierć człowieka. Tak w ogóle… – przerwał, jakby się zastanawiał nad najtrafniejszym ujęciem kwestii – …jakiś dziwny ten wypadek mi się wydaje. Nie wiem czemu. Może to nie było potrzebne. Przepraszam, panie komisarzu.
– A ten drugi? Coś wam powiedział? Milczy jak główny podejrzany.
– Tylko tyle, że zaraz jak zauważył zniknięcie kolegi, zjechał na dół, po czym zadzwonił na policję i na pogotowie. Później się już nie odezwał. Siedział jak mumia. Jakiś chyba nie tego.
Krzycki uświadomił sobie, że muszą coś zrobić z obydwoma pojazdami, skoro zabierają jedną Bulastą Głowę do kostnicy, a drugą na komendę. Zawahał się. Nie, nie do kostnicy, tylko do prosektorium. Trzeba zrobić sekcję zwłok.
Starszy posterunkowy zaszurał gałęziami.
– Co wy tam grzebiecie, Jurczak? – Druga osoba liczby mnogiej jakoś lepiej pasowała do starszego posterunkowego z Zabierzowa. – Podrzucicie te quady do nas na Mogilską? Trzeba je jakoś zabezpieczyć, może zbadać.
Jurczak wylazł z zarośli i otrzepał spodnie. W dłoni trzymał kawałek sznurka.
– Znalazłem na ziemi. Drugi taki jest tam, na wierzchołku. Z kamieniem.
Niewielki buk wyrastał krzywo spod skały. Miał może trzy metry wysokości, ale znaczne pochylenie powodowało, że rósł prawie poziomo. W górnej części do pnia był przywiązany płaski okruch wapienia.
– I co by to miało znaczyć?
– Nie wiem, panie komisarzu. Może dzieci się bawiły? Albo jakieś harcerskie znaki. Tutaj często robią obozy, wycieczki, podchody…
Pokiwali chwilę w zamyśleniu głowami i zeszli z powrotem na dół. Krzycki podszedł do leżącego na boku quada i pokręcił kierownicą. W prawo, w lewo. Za każdym razem przednie koła zareagowały właściwie. Wszystkie cztery opony były odpowiednio nabite powietrzem. Odwrócił się. Ekipa medyczna zdążyła w tym czasie zapakować ciało do karetki i zbierała się do wyjazdu. Krzycki podszedł do lekarza.
– Panie doktorze, chciałbym mieć wyniki sekcji zwłok. Przede wszystkim na obecność substancji odurzających.
Lekarz spojrzał na niego chłodno, a w jego oczach błąkały się ironiczne iskierki.
– Co do jednej substancji odpowiedź już mamy. Oddechu nie ma od godziny, a wódą dalej jedzie. Dobrze, zabieram go na sekcję. Jak pan jednak wie, to trochę potrwa.
– Nie spieszy się. Prawdopodobnie chodzi o wypadek, ale wolałbym się upewnić. Do widzenia, doktorze. Następnym razem wezmę helikopter.
– Pudło, nie macie helikopterów. Do widzenia.
Mądrala, pomyślał Krzycki, patrząc w plecy lekarza i czując, że zaczyna nie lubić publicznej służby zdrowia. Sam także ruszył w stronę passata, po drodze kiwając na pożegnanie starszemu posterunkowemu Jurczakowi, który głowił się nad wrakiem rozbitego czterokołowca, zastanawiając się nad sposobem przetransportowania go do Krakowa bez wzywania specjalistycznego sprzętu. Ruszyli z Luckiem i Bulastą Głową wąską drogą pod górę. Kilkoro gapiów odwracało się tyłem, udając, że nic ich to nie obchodzi, ale gdy tylko samochód policyjny ich mijał, łapczywie zaglądali do środka w nadziei na sensację. Wśród nich Krzyckiemu mignął chłopiec, który przyglądał im się ponuro, bez ciekawości, a potem obrócił się na pięcie i pobiegł w las. Słońce opadało za horyzont i niebo powoli zaczynało szarzeć.
Wracali do miasta w milczeniu. Typ z tyłu siedział nieruchomo jak manekin. Krzyckiemu przemknęło przez myśl, że facet się boi. Jechali przez ciemniejące miasto – Lucek tym razem prowadził spokojnie i pewnie, faworyt w wojewódzkim konkursie na najbardziej opanowanego policjanta. Andrzej spoglądał na błyszczące wystawy sklepów i gromady pieszych błądzących przed nimi w jakiejś zbiorowej, chaotycznej wędrówce, nadającej się do zilustrowania tezy o płynnej rzeczywistości w płynnych czasach. Dominowali w tej grupie zagraniczni turyści, zjeżdżający do Krakowa na weekend, żeby zakosztować bliskiej, środkowoeuropejskiej egzotyki. Rozglądający się wokoło i niepewni albo rozkrzyczani i bezceremonialnie potrącający innych – stanowili dla niego przykład szczęśliwców oddzielonych od trzewi miasta grubą szybą. On był w środku. Za plecami miał jednego z mikrobów zakażających miejskie wnętrzności. Zamknął oczy. Próbował sobie wyobrazić, że pędzi na quadzie przez las, omija drzewa, dodaje gazu i hamuje, skacze na kamieniach, zbliża się do zakrętu i zamiast skręcić w prawo, skręca w lewo. „Dlaczego? Bo coś się psuje? Bo mi się kręci w głowie? Mdleję?”
„A może dlatego, że leci na mnie gałąź z przywiązanym kamieniem?”
– Czego się przestraszył? – mimowolnie spytał na głos.
– Anioła Stróża – usłyszał z tyłu.
Po czym Bulasta Głowa zarechotał długim, nieszczerym śmiechem, w którym znowu Krzycki usłyszał więcej niepokoju niż radości.
Iza wracała do domu piechotą. Nie miała najmniejszej ochoty pchać się w tłumie do wagonu metra, a później gapić na obce i zarazem doskonale znane twarze zastanawiając się, czy to te same, które widziała pięć minut wcześniej na peronie, czy może jednak jakieś inne. Jasne, że te same – zawsze są te same. Miała dosyć ludzi. Tego wgapiania się w nich ze świadomością, że jej twarz jest dla nich równie beznadziejna. Nie obchodziło jej wczytywanie się teraz w te nieruchome, niby zamyślone, a w rzeczywistości zupełnie bezmyślne, posmutniałe oblicza przy automatycznych drzwiach wagonu, w przejściu podziemnym, na chodniku…
Miała ich wszystkich cholernie dosyć. Chciała pobyć sama ze swoimi myślami. Dlatego po wyjściu z budynku sądu, zamiast na stację metra skręciła do parku i wlokła się krok za krokiem żwirowymi alejkami, wsłuchując się w przyjemne szuranie kamyczków i pokrzykiwanie kaczek w sadzawkach. Próbowała rozkoszować się poczuciem, że nareszcie nic nie musi. Jej czas należy teraz do niej i nie ma obowiązku się starać, aby ten drugi – na którym jej tak zależało – docenił starania.
Nawet się nie obejrzała, czy Michał idzie za nią. Była pewna, że nie. Mogła być w domu na czwartą, piątą albo szóstą, albo którąkolwiek. Mogła pójść sobie do kina, do kawiarni i wrócić późnym wieczorem, bez konieczności odpowiadania na głupie pytania. Nie musiała spędzać nerwowych chwil na wymyślaniu szybkich i łatwych posiłków, a także sposobów, kiedy i jak je przyrządzić. Ba, mogła w ogóle nie gotować i żywić się na mieście. Nie lubiła ani nie umiała gotować. Teraz mogła to sobie spokojnie odpuścić. Brudne pranie zaniesie do pralni, a na zakupy będzie chodzić raz w tygodniu. Same pozytywy.
Mogła teraz całkiem spokojnie mieć wszystko głęboko w dupie.
Szła powoli, rozglądając się za babim latem. W połowie września powinno już być. Popołudniowe słońce przyjemnie grzało, w powietrzu wisiała miodowo-złota melancholia. Zdjęła żakiet i przerzuciła przez ramię, żeby jeszcze pełniej poczuć swobodę. Obok Izy przeszła dziewczyna z wózkiem, później babcia z wnuczkiem, na oko czteroletnim. Dzieci. Pewnie by im pomogły, gdyby je mieli. Przez kilka lat próbowali i nic z tego nie wyszło. Lekarze nie mogli się zdecydować, czy to on jest bezpłodny, czy może jednak ona. Podobno łatwo to stwierdzić, ale diagnozy były rozbieżne, co zresztą ostatecznie nie wydawało jej się aż tak ważne. Miała powody przypuszczać, że to jednak ona. Pewnych spraw nie da się cofnąć i na tym zwykle polega gównianość tego życia. Jeden fałszywy krok i po zawodach, choćbyś nie wiem jak się później starała.
Poważne nieporozumienia zaczęły się chyba mniej więcej wtedy, kiedy Michał nie zgodził się na zabieg in vitro. Oczywiście z powodów światopoglądowych, czyli przez własną mamusię. Stuknięta katoliczka, która każdego ranka, idąc na zakupy, musi wstąpić do kościoła. Całymi tygodniami nie miała czasu, żeby ich odwiedzić, nie mówiąc o jakiejś pomocy w domu, ale na wysiadywanie w kościelnej ławce i klepanie różańców każdego dnia znajdowała dwie godziny. Że też się tak ludziom chce. Później z wypiekami na twarzy relacjonowała ogłaszane przez proboszcza z ambony mądrości. Matka Michała nie umiała obsługiwać komputera, nie potrafiła odebrać komórki, ale na wszystkie problemy miała gotowe, znakomite rozwiązania. Oczywiście zasłyszane z ambony albo od bab pod kościołem po mszy. O in vitro nie mogło więc być mowy, choć teściowa (była teściowa) zapewne nie miała pojęcia, na czym to właściwie polega. A Michał słuchał jej we wszystkim. Z jedynakami zawsze tak jest, mogła to przewidzieć. Chyba nawet przewidywała, ale kto przed ślubem bierze pod uwagę takie rzeczy?
Po wejściu do mieszkania zdjęła buty i rzuciła je w kąt. Powiesiła żakiet w opróżnionej do połowy garderobie, nalała wody do szklanki i usiadła na kanapie w salonie. A więc już po wszystkim. Koniec. Było i nie ma. Tyle lat starań na próżno. Co się ma rozlecieć, rozlatuje się, udawanie niczego nie zmieni. To również mogła przewidzieć. On przez ostatnie dwa lata z pewnością udawał, ale ona? Wydawało się jej, że go kocha. Chciała go kochać. Głównie dla niego zabiegała o codzienne sprawy, pozorujące ciągłość sensownej egzystencji, i głęboko skrywała własne potrzeby. Teraz wszystko stało się nie tylko nieważne, ale i jakieś śmieszne. I żałosne. Skrywać siebie, żeby być z kimś. Co za bzdura! Pewnie, że małżeństwo to obustronne poświęcenie, ale w granicach rozsądku. Jemu za bardzo nie zależało i kiedy pierwszy raz to zauważyła, powinna była od razu postawić sprawę jasno. A tak? Zmarnowała parę lat tylko po to, żeby odzyskać kontrolę nad swoim losem tuż przed czterdziestką, czyli stanowczo za późno.
Myśl o czterdziestce – mającej, uczciwie rzecz biorąc, nadejść dopiero za cztery lata – skłoniła ją do ryzykownej wyprawy do łazienki, by przyjrzeć się sobie w lustrze. Wieloznaczny przyrząd. Narzędzie psychoanalityków. Twoje „ja” przed tobą. Kasztanowe włosy spływają na ramiona, z połyskiem zapożyczonym od lakieru Schwarzkopf Silhouette. Wokół oczu rozsnuwa się siateczka zmarszczek, uporczywie paćkanych kosztownym specyfikiem zamkniętym w sztyfcie z dwuznacznym napisem „concealer”. Policzki przypudrowane jeszcze nie obwisły, ale już nie są jędrne jak kiedyś. Staranny makijaż, krzykliwa czerwona kredka. Brwi i rzęsy na ostro, jak na portrecie ulicznego rysownika. W tym wszystkim ważne są jedynie oczy. Brązowe, czasem szare, czasem zielone, czyli takie, które nazywa się czarnymi. To głównie dzięki nim uchodziła za piękną i mężczyźni na ulicy mimowolnie odprowadzali ją wzrokiem. Lubiła swoje oczy. Czaił się w nich jakiś cień, nawet dla niej samej zagadkowy, skrywający wiecznie nierozszyfrowaną tajemnicę i przynoszący jednak dyskretną satysfakcję.
Przyjrzała się im. Ściślej rzecz biorąc, one przyjrzały się sobie. Zadowolone czy smutne? Czy coś się w nich zmieniło przez ostatnie dwie godziny, kiedy całkowicie – na co bardzo liczyła – zmieniło się jej gówniane życie? „Jeśli chcesz zajrzeć do duszy człowieka, spójrz mu w oczy” – uczyła ją babcia. Teraz usiłowała zajrzeć do własnej duszy i znaleźć odpowiedź na to najgłupsze i zarazem najważniejsze w dniu rozwodu pytanie: co dalej? Oczy w lustrze były szeroko otwarte, spokojne, pogodne. I puste. To, co mogłoby w nich teraz zabłysnąć, nie istniało. Ona nie istniała. Poczekała do pierwszego mrugnięcia i wyszła.
Słońce chowało się za wielkie apartamentowce po drugiej stronie alei, a jego ostatnie promienie padały ukośnie na olbrzymi jadalniany stół z sześcioma krzesłami o wysokich oparciach, na staromodny kredens kupiony w antykwariacie i na przystawioną do niego orzechową komodę. Wysunęła górną szufladę i wyjęła album ze zdjęciami, który kiedyś sporządziła na pamiątkę „czegoś”, a teraz miała nadzieję sobie przypomnieć, czym to „coś” było. Mnóstwo zdjęć ślubnych: oboje z Michałem uśmiechnięci na sto sposobów, jej rodzice i jego matka (ojca stracił w wypadku), przyjaciele, jakieś trudne do zidentyfikowania ciotki. Dwanaście lat. Jak wędrówka po innej planecie. Później pojechali w podróż poślubną do Paryża – to także był pomysł teściowej, byłej teściowej – i przez tydzień mieszkali w małym obskurnym hoteliku niedaleko Montmartre'u, z tekturowymi ścianami oblepionymi zgniłozieloną tapetą, służącym najczęściej za podręczny burdelik dla miejscowych artystów. Zwiedzali miasto nabożnie i według zaleceń przewodnika, zachwycali się pachnącymi kawiarenkami, do których uwielbiali wpadać na kawę i ciepłe croissanty. Na jednym ze zdjęć przed kawiarenką stoi śniady chłopiec zamiatający chodnik i kiwający do nich przyjaźnie ręką. Na innej fotografii plac przy Sacre Coeur i przenośne wystawy rysunków, akwarel, płócien olejnych. To zdjęcie Michał zrobił dokładnie w momencie, gdy za plecami ktoś kradł mu torbę z dokumentami i pieniędzmi. Resztę pobytu popsuło im załatwianie zastępczego paszportu w konsulacie, gdzie stali w długiej kolejce podobnych szczęśliwców. A tutaj ich wyprawa w słowackie Tatry – wspaniałe, cudowne słońce w pierwszym tygodniu, a przez cały drugi tydzień nieprzerwanie padający deszcz. Wracali przemoknięci i wściekli. Kolejna seria zdjęć, tym razem z Chorwacji…
Nie, to bez sensu! Odrzuciła album na kanapę i spod okładki wypadła sterta fotografii, powkładanych tam luzem do wklejenia w wolnej chwili. Skoro ta chwila dotychczas nie nadeszła, uzupełnianie albumu teraz wydało jej się bezcelowe i nawet trochę absurdalne. Wepchnęła zdjęcia z powrotem. Jedno z nich, największe, zaczepiło się o folię i nie chciało się zmieścić. Wyjęła je i rzuciła okiem.
Zdjęcie klasowe z liceum, kilka dni po maturze – ostatnie spotkanie całej paczki tuż przed wakacjami, podczas których każde z nich poszło swoją drogą i nigdy więcej w tym składzie się nie spotkali. W ostatnim rzędzie pod ścianą Jacek. Klasa się rozpadła, ale oni poszli razem. Jacek… phi.
Odłożyła album do szuflady i poszła do kuchni zrobić sobie coś do jedzenia. Właściwie nie była głodna. Taką okazję należałoby raczej oblać, skierowała się więc do barku i zaserwowała sobie smirnoffa z sokiem pomarańczowym. Światło na stole i na kredensie także zrobiło się pomarańczowe, w kątach zalegał zmierzch. Sprzęty patrzyły na nią nieruchomo i jakby lekko ironicznie. Na komodzie jeszcze jedno zdjęcie, ślubna fotografia w złotej ramce. Pod kolor słońca. Przyszło jej do głowy, żeby go nie wyrzucać, tylko odwrócić i na tekturce z tyłu napisać permanentnym pisakiem: DUPA. Permanentna dupa. Bardzo śmieszne, cha, cha. Wrzuciła je do szuflady, którą zatrzasnęła trochę za mocno, i wróciła na kanapę.
Drink zrobił się ciepły, ale nie chciało się jej szukać w zamrażarce lodu. Gdzieś tam pewnie zalegały ostatnie kostki sprzed roku, między piersiami z kurczaka i garścią siekanej pietruszki w pomiętym sreberku. Czuła zmęczenie. I zadowolenie. I wolność. Upiła trochę i z melancholią spojrzała przez wielkie panoramiczne okno na zachodnie niebo nad blokami, gdzie na żółtoczerwonym tle samoloty rysowały białe smugi. Wyjechać? Zmienić pracę, środowisko, ludzi wokół i spróbować zacząć wszystko od początku? Taka myśl towarzyszyła jej przez cały czas, gdy załatwiali formalności rozwodowe. W końcu nie po to człowiek odzyskuje swobodę, żeby dalej robić to samo. Trzeba wszystko zmienić! Wszystko! Jeszcze jest zgrabna, atrakcyjna, bez trudu znajdzie ciekawego faceta i spróbuje od nowa. Albo będzie żyć sama, bez partnera, na własną rękę. Albo z tyloma partnerami, na ilu będzie miała ochotę. Jeden facet na całe życie? To już było. A właściwie miało być, ale się popieprzyło. I to dwukrotnie. Teraz będzie sobie wybierać mężczyznę na chwilę, na miesiąc, na tydzień albo po prostu na jedną noc.
Zamyśliła się nad swoim wystrzałowym planem i stwierdziła, że jest do dupy – permanentnej. Zaczynanie na nowo w połowie życia udaje się w jednym przypadku na dziesięć, pozostałe to żałosne przebieranie odnóżami w miodzie: bez sensu i z wiadomym zakończeniem. Brzmi fatalnie, ale niestety będzie, jak jest: praca w tym samym biurze, spotykanie tych samych znajomych (może poza kumplami Michała), aż któregoś dnia spostrzeże, że ma nie trzydzieści sześć, ale sześćdziesiąt trzy lata – i że nic się już nie zmieni. Z całego wielkiego planu zostanie tylko ostatni punkt, czyli wielkie nic, podobno z białym światłem na końcu. Piękna wolność. Szczęście. Zadowolenie.
Permanentna dupa.
Na dnie szklanki kołysały się maleńkie drobiny miąższu z owoców. Zakręciła nimi i połknęła wszystko, jakby popijała tabletkę. Aha, tak piją samotne kobiety. Gadają do siebie w lustrze, później zamiast kolacji robią sobie drinka i rozmawiają ze starymi fotografiami, na których ich gówniane życie zostawiło kilka niewyraźnych, gównianych śladów. Następnie siadają na kanapie i wierzchem dłoni rozmazują makijaż wokół wilgotnych oczu, w które nie ma już po co spoglądać, ponieważ wszystko wiadomo.
Uśmiechnęła się kwaśno i spoważniała. Unikaj stereotypów. Przecież naprawdę czujesz swobodę i lekkość. Myśl, że niczego już nie musisz, zwłaszcza nadskakiwania wiecznie niezadowolonemu Michałowi, napawa cię prawdziwą satysfakcją. I możesz myśleć, o czym chcesz. Tak, właśnie! Możesz teraz myśleć, co ci się podoba, bez przejmowania się, czy to wypada i czy przypadkiem nie sprawi to komuś przykrości.
Michał bał się trochę tych jej skrytych oczu, dlatego zaczął się odsuwać. Denerwowało go to wpatrywanie się w dal – spojrzenia ciągnące za smugami samolotów o zmierzchu. Dawniej próbował z nią o tym rozmawiać, ale nie pozwalała mu przekroczyć niewidzialnej bariery. Natrafiał z jej strony na mur, aż w końcu sam się odgrodził i tak grzęźli we wzajemnych pretensjach. Skończyło się tak, jak musiało.
Teraz jest wolność. Decydowanie o własnym losie. Dupa.
Jeszcze raz sięgnęła do szuflady i wyjęła zdjęcie klasowe. Jacek. Poważny, skupiony. Przystojny. Cholernie przystojny. Ciekawe, jak teraz wygląda? Co robi?
Nie, to nie istnieje. Nie ma prawa istnieć.
Zrobiła sobie drugiego drinka i poszła do gabinetu. Włączyła komputer i rozpoczęła od Facebooka. Kiedyś już tu wchodziła z podobną myślą. Nie żeby jakoś specjalnie zajmować się odgrzebywaniem kontaktów z garstką przyjaciół, tylko tak, z odruchu ciekawości. Nie lubiła tych udawanych radości, nieszczerych zapewnień – „Nic się nie zmieniłaś, wiesz?” – i wiecznego umawiania się na spotkania, do których zwykle nie dochodziło. A jak już dochodziło, to okazywały się nudne, płytkie i irytujące: „To gdzie pracujesz? Ile masz dzieci? A pamiętasz, jak Gunio wtedy…? Ale były jaja!”. Po dziesięciu minutach sytuacja stawała się krępująca i szukała pretekstu, żeby jak najszybciej się pożegnać. Z ulgą, jaką daje uwolnienie się od sztucznej uprzejmości. Teraz miała po prostu ochotę obejrzeć zdjęcia koleżanek. I kolegów. Co tam u niegdysiejszych przystojniaków? Brzuchy? Worki pod oczami? Zadyszka przy wnoszeniu zakupów na piętro? No właśnie.
Wypad, kochani.
Potrząsnęła głową. Jeszcze tego brakowało, żeby w dniu rozwodu zaczęła szukać nowego faceta. Nowego, czyli starego. Nie. Co skończone, to skończone.
Być może całe jej gówniane dorosłe życie tam wzięło swój początek – z tamtego zakończenia związku, który wtedy wydawał się końcem wszystkiego. Długo po katastrofie zbierała się do kupy i pomógł jej właśnie Michał. Znosił cierpliwie wszystkie jej wybuchy i kaprysy, pomagał odstawić trawkę, którą regularnie paliła, żeby złagodzić ból. Zakochała się w nim, kiedy przejrzała się w jego oczach i zobaczyła siebie w zupełnej ruinie. Zaniedbana, skwaszona, wredna, a on przy niej łagodny i dobroduszny. Wtedy taki był.
Sięgnęła po drinka. Czy to, co ją łączyło z Michałem, to była miłość? Możliwe, ale to i tak teraz nieważne. Nie przypominało tego, co przeżyła wcześniej – wielkiej młodzieńczej namiętności, o którą tak trudno drugi raz. Po każdym seksie rozmowy w łóżku godzinę albo i dłużej. O takich parach mówi się często, że dobrali się jak w korcu maku. Tamten związek z Jackiem przebiegał na kilku równoległych poziomach: fizycznym, psychicznym i jeszcze jakimś… Czy ja wiem? Czarodziejskim…
Naprawdę, stara? Chyba ci się pier… konfabulujesz.
Na dworze zrobiło się całkiem ciemno. W okiennej szybie dostrzegła odbicie własnej twarzy, oświetlonej na niebiesko blaskiem monitora. Upiła trochę z trzeciej już szklanki. Nie ma. Dawno skończone. Dupa. Jeszcze łyk. Dlaczego wtedy nie postawiła na swoim? Może byłoby prościej, może nie wpakowałaby się w tę imitację małżeństwa, z której później przez lata nie mogła się wyplątać i której pozbyła się dopiero dziś. Zamiast rozwódką mogła być teraz sytą miłości żoną kochanego mężczyzny i matką jego dzieci, z których najstarsze byłoby dziś prawie dorosłe. Jej dzieci. Jej i jego. Łyk. Niech to cholera!
Granatowe niebo z reklamowymi jupiterami stołecznego miasta przypominało ogromny ekran, ale nic się na nim nie wyświetlało. Nikt nie puścił zajmującego filmu o tym, że Iza rusza w wielką podróż ku nowemu życiu i po wielu wspaniałych przygodach odnajduje szczęście w ramionach ukochanego mężczyzny. Łyk. Nie pojawiła się jej kolorowa historia o tym, że samodzielność i swoboda dają satysfakcję oraz zaspokajają sekretne pragnienia, a ponadto odwracają przeszłość. Nie pojawiła się także żadna inna historia – łyk – choćby smutna. Wśród ciemniejących na horyzoncie wieżowców, sterczących w niebo jak rzadkie zęby w rozwartej paszczy miejskiego potwora, błyskały pojedyncze neony nieokreślonej treści. Jak dialogi niewidzialnego filmu. Ekran był pusty. Czekał w zimnej pustce.
Łyk.
Chciała się oprzeć na podłokietniku, ale jej ramię zsunęło się po gładkim materiale i opadła twarzą na poduszkę, klnąc furmańsko na niesforny mebel. Zaniosła się szlochem i natychmiast ugryzła się w przedramię, bo przypominał pijackie smarkanie w rękaw. Kręciło jej się w głowie i odleciała w rejony, w których granica między płaczem a snem jest płynna – gdzie wszystko jest płynne i nadal płynie w niewiadomym kierunku.
Taśmy twoich filmów zlewają się w jeden chaotyczny scenariusz o wszystkich możliwych rozwiązaniach. Możesz zacząć i skończyć w dowolnym punkcie. Siadaj i układaj swój los w wymarzone sekwencje obrazków, po czym je sobie, kurwa, wklej do różowego albumu z serduszkami i ustaw na półeczce pieprzonej dębowej komody w pieprzonym pustym salonie. Będziesz zawsze miała pod ręką pieprzoną odpowiedź na wszystkie pieprzone zasadnicze pytania. Ech! Do dupy to wszystko!
Łyk.
Nie ma Jacka. Nie ma Michała. Nie ma przeszłości. Co skończone, to skończone.
Zasnęła.
Głupi Grela uśmiechnął się pod zakrzywionym nosem, z którego zwisała kropelka smarków. Znowu szli. Zawsze, kiedy ich dostrzegał z daleka, odkładał na chwilę swoje niezwykle ważne zajęcia, czyli segregowanie zebranego złomu albo struganie świątka z kory, i z zadowoleniem przypatrywał się trójce. Całe swoje marne życie czekał na nich – i wreszcie się doczekał. Bogowie wysłuchali jego modłów, ponieważ modlił się w języku, którego nikt oprócz nich nie rozumiał.
Nie umiał rozmawiać z ludźmi. Słuchać ludzi – owszem. Nawet go to czasem ciekawiło, kiedy jednak sam chciał coś powiedzieć, słowa nie za bardzo mu się układały. Ten i ów udawał, że słucha, kiwał głową, ale zamiast odpowiadać, odchodził. Grela już dawno zrozumiał, że z jego mówieniem coś jest nie tak, i przestał się odzywać. Po prostu stał przed ludźmi i się uśmiechał, a sąsiedzi poklepywali go po plecach i dawali różne rzeczy, jakby jego uśmiech był prośbą o jałmużnę. Mówił tylko do siebie, tak jak potrafił. Może dlatego nazywali go Głupim Grelą. Chodził od domu do domu i ludzie na jego widok od razu łapali w czym rzecz i sami mu wynosili przed bramę, co tam kto miał. Grela nie był wybredny, brał wszystko. Z upływem lat jego obejście na skraju wsi bardziej przypominało wysypisko śmieci niż domowe podwórko, ale się tym nie przejmował. Odkąd matuli się zmarło, żył sam, a przed sobą nie musiał się wstydzić.
Mieszkał na końcu wsi i był z tego bardzo zadowolony. Miał tutaj spokój – dzieci nie za bardzo mu dokuczały, dorośli zaś rzadko zaglądali, najwyżej w drodze na pole. Za to widok na dolinę i skraj lasu miał wspaniały i mógł się nim cieszyć zarówno z podwórza, jak i z okna w kuchni. To właśnie stąd, z ławy w izbie, zwykle patrzył, jak idą.
Teraz także wyszli. Pojawili się w dolinie przy potoku i równym marszem przeszli grzbietem ku następnej kępie drzew, pochylając się, jakby usiłowali zniknąć. Grela uśmiechnął się pod nosem. Nie muszą się chować, on i tak ich widzi. Więcej nawet: wie, kiedy pójdą. Czuje to i zawsze w środku jest przygotowany na ich przejście. Widać ich krótko, zaledwie tyle czasu, ile się idzie przez podwórze do wychodka, ale jemu wystarczy. Syci oczy i duszę ich widokiem. Przynoszą mu dobrą nowinę. Cieszą go nadzieją na lepsze czasy, kiedy zgasną łuny po pożarach brzydkiego i okrutnego świata, który nie chce z nim rozmawiać.
Na przedzie idzie ten duży i wysoki, pochylony, jakby tropił ślady. Za nim podąża drugi, niższy, z plecakiem. Nad nimi leci ptak. Za nimi zachodzi słońce.
Przeszli. Zniknęli w lesie. Głupi Grela patrzył jeszcze przez chwilę na purpurowe niebo.
– Trójca Przenajświętsza – wymamrotał. Ale się nie przeżegnał.
Bulaste głowy
Andrzej Krzycki wrócił do domu późnym wieczorem – zmęczony, głodny i zniechęcony. Załatwianie formalności z łysolem od quada zajęło kilka godzin i nie przyniosło właściwie żadnych rezultatów. Po długim i nieprzyjemnym przesłuchaniu wypuścili go, choć Andrzej miał ochotę przed zwolnieniem serdecznie skopać mu tyłek. Bulasta Głowa nie tylko niczego konkretnego nie chciał powiedzieć, ale kpił sobie i śmiał mu się prosto w nos. Wołał: „Zimno tu jak w psiarni!”, i zanosił się śmiechem z własnego dowcipu. Przez chwilę Krzycki nawet zaczął podejrzewać, że facet specjalnie ich prowokuje, żeby wpadli we wściekłość i coś mu zrobili. Miałby wtedy powód złożyć zażalenie o przekroczenie uprawnień. Dlatego Krzycki go zwolnił.
Zresztą nie mieli przeciwko niemu żadnych zarzutów, nie było się czego uczepić. Bulasta Głowa musiał to wiedzieć i dlatego nie przejmował się pogróżkami, a na pytania odpowiadał albo nie odpowiadał, wedle kaprysu. Krzycki wydobył z niego tylko tyle, że poprzedniego dnia zatrzymali się w zajeździe w Tomaszowicach, gdzie zabalowali do wczesnych godzin porannych, stamtąd zaś, przepici, ruszyli czterokołowcami na objazd okolicy. Po drodze wstąpili do baru i wypili po dwa piwa – tak przynajmniej utrzymywał grubas – po czym zabrali się do hałaśliwego przeorywania quadami parku narodowego. Krzycki sam sobie dopowiedział, że przy okazji ostro wkurzali okoliczną ludność i spacerowiczów, jeżdżąc im pod nosem na pełnym gazie i sypiąc w oczy pyłem spod kół. Spisał dane i po wymyśleniu jeszcze kilku fikcyjnych formalności puścił go do domu. Grubas trochę się stawiał, że mają go odwieźć, ale Lucek poinformował oficjalnym tonem – w czym był świetny – że służby porządkowe mają obowiązek odstawić zatrzymanego tylko tam, skąd został zabrany, mogą go więc zawieźć do lasu w Karniowicach, jeśliby sobie tego życzył. Z kolei pojazd uczestniczący w zdarzeniu zostanie zwrócony w stosownym czasie, po przeprowadzeniu niezbędnych oględzin. O postępach w prowadzonym dochodzeniu przesłuchiwany zostanie powiadomiony pocztą tradycyjną. Grubas wyszedł wściekły i trzasnął drzwiami, jak to burak. Ewa im później powiedziała, że zanim ruszył na przystanek, stał długo przed wyjściem i nerwowo się rozglądał, jakby się zastanawiał, „czy mu z nieba nagle cegła na łysy łeb nie spadnie”, jak się wyraziła. Przez ulicę przemykał się chyłkiem jak złodziej. Dopiero trochę dalej zadzwonił po taksówkę, która natychmiast przyjechała i go zabrała. Ewa raz nazywała go Bulastą Głową, co podchwyciła od Andrzeja, a raz „tłustymi udkami w okularach”.
Andrzej wstał z fotela i ciężkim krokiem powlókł się do lodówki. Jak zwykle w sobotę wieczorem świeciła pustkami i roztaczała swoje chłodnicze uroki przed resztką mleka w kartonie, kawałkiem starego, na wpół wyschniętego żółtego sera i odwróconą butelką ketchupu. W dolnym pojemniku na warzywa turlały się dwa piwa. Wyjął ser i ketchup, zrobił kanapkę à la „nastolatek sam w domu” i przełknął z nadzieją, że to wystarczy. Ponieważ nie wystarczyło, zajrzał do szuflady zamrażarki, skąd wydobył dwa paluszki rybne. Rozmroził je w mikrofalówce i zjadł na stojąco, oparty o zlew. Następnie uznał, że taki zestaw dnia wymaga herbaty, zaparzył więc zieloną w porcelanowym kubku, ozdobionym czerwonym napisem KUBEK SZEFA i dyndającymi na druciku plastikowymi piersiami kelnerki. Lucek był zachwycony swoim pomysłem na prezent.
Rozsiadł się w salonie. Sobotni wieczór. Najgorsza pora z całego tygodnia. Tak zwani normalni ludzie bawią się po knajpach, chodzą do kina, na koncerty, wyjeżdżają w góry albo na wieś, odwiedzają rodzinę. Tak zwani normalni ludzie w sobotę wieczorem robią to, co powinni, czyli odpoczywają i używają. Gdzieś tam, za solidnymi firankami i zasłonami rzędem oświetlonych okien zażywają wspólnego życia rodzinnego: oglądania telewizji, radosnego picia i gadania o niczym. Nie był w stanie tęsknić za czymś takim, ale czasami budziły się w nim demony zazdrości. Wyłaziły wtedy z niego jakieś dawne wspomnienia z dzieciństwa, jak stary, dawno zapomniany film, z którego w głowie pozostało kilka oderwanych kadrów. Najczęściej migawki były związane ze świętami, a w rolach głównych – obok matki i ojca – występowały ulubione zabawki. Wśród nich na pierwszym miejscu granatowo-biały samochód policyjny z wielkim kogutem na dachu i otwieranymi drzwiczkami, wyposażony w sprężynowy napęd i uruchamiany ruchem ręki. Dostał go pod choinkę i długo nie potrafił się bawić niczym innym. Dobrze pamiętał miganie niebieskiej lampki na dachu, gdy się ją przekręciło w odpowiedni sposób. A jeszcze lepiej pamiętał towarzyszące temu emocje. Policyjny samochodzik służył do pilnowania porządku i wprowadzania sprawiedliwości. To była najważniejsza rzecz, znacznie ważniejsza niż oceny w szkole. Na każdą doświadczoną krzywdę, własną czy kogoś bliskiego, reagował zawsze tak samo: włączał niebieskie światełko i pędził samochodzikiem po podłodze, dopóki mu nie przeszło. Niewykluczone, że to właśnie ten mały samochodzik z białym dachem i niebieskim kogutem zdecydował o jego dorosłym życiu.
Ktoś naprzeciwko włączył światło w ciemnym pokoju i Andrzej gwałtownie odsunął się od okna, jakby go przyłapano na podglądaniu. Odkąd zmarła matka, mieszkał sam w starym mieszkaniu przy Starowiślnej – dosyć ponurym i przygnębiającym, które wprawdzie wychodziło na ulicę, ale wejście miało od szczurzastego podwórza. Mieszkanie składało się z wielkiego, wysokiego salonu, niewiele mniejszej sypialni i sporej kuchni, w której oprócz wszystkiego tego, co powinno się tam znajdować, mieścił się jeszcze jadalniany stół z sześcioma krzesłami. Na końcu długiego przedpokoju znajdowały się ogromne dwuskrzydłowe drzwi z judaszem o rozmiarach bulaja. Andrzej wielokrotnie się zastanawiał, czy nie zamienić mieszkania na nowy apartament w jednym z tych wypasionych strzeżonych osiedli, ale na myśl o załatwianiu skomplikowanych formalności notarialnych natychmiast mu się odechciewało. Wszystko tutaj było właściwie w porządku, czasem tylko przeszkadzała mu niezbyt przyjemna świadomość, że mieszkanie jest pożydowskie. Tak przynajmniej twierdziła matka. Powinien kiedyś dojść do tego, kim byli ci ludzie. Pan Ludwik może coś wiedzieć. Ogólnie rzecz biorąc, motywacji do zamiany nie miał: w nowym mieszkaniu będzie tak samo pusto, tyle że farby na ścianach będą lepiej pachnieć. Na razie wystarczy to, co jest.