Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Nowe wydanie bestsellerowej książki o rodzicielstwie popularnej polskiej psycholog dziecięcej, która od wielu lat wspiera rodziców i doradza profesjonalistom. Jest autorką cenionych przez rodziców i ekspertów poradników, m.in. „Nowego wychowania seksualnego” i „Akcji adaptacji”.
„Dziecko z bliska” to pierwsza polska książka o rodzicielstwie bliskości, która kompleksowo opisuje relacje w rodzinie, nawiązywanie i utrzymywanie więzi między rodzicami a dziećmi i pomiędzy rodzeństwem. Odpowie na nurtujące rodziców pytania:
• Jak pomóc dziecku rozpoznawać i wyrażać emocje?
• Czy karać, czy nagradzać?
• Jak i gdzie postawić granice?
• Konsekwentnie zabraniać czy czasem pozwolić?
• Jak nie zapomnieć o własnych potrzebach?
To książka, która wesprze rodzica na drodze do poznania własnego dziecka i będzie przewodnikiem podczas radosnej podróży przez rodzicielstwo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 383
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Agnieszka Stein
Dziecko z bliska
Copyright © Agnieszka Stein, 2012, 2019
Redaktorka prowadząca: Anna Zdrojewska-Żywiecka
Redakcja i korekta: Kamila Wrzesińska
Projekt okładki: Ewelina Malinowska
Ilustracje na okładce i w środku: Maria Ryll
Skład: Sylwia Budzyńska
ISBN 978-83-66329-07-2
Wydanie II
Wydawnictwo Mamania
Grupa Wydawnicza Relacja
ul. Łowicka 25 lok. P-3
02-502 Warszawa
www.mamania.pl
Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta
konwersja.virtualo.pl
Podobno co siedem lat stajemy się nowymi ludźmi. Niektórzy nawet nie pamiętają, jak to było tak dawno temu. Co myśleli, jak patrzyli na rzeczywistość.
Ja miałam to na piśmie.
Czytając swoją książkę po siedmiu latach od jej wydania, mogłam odbyć podróż w czasie. Zobaczyć rzeczy, w które dalej wierzę i które się we mnie nie zmieniły, a jednocześnie doświadczyć tego, że naprawdę jestem już zupełnie gdzie indziej.
Dużo poprawiałam, szukałam nowych słów. Gdybym miała odpowiedzieć na pytanie, na czym polega zmiana, to najwięcej jej widzę na poziomie języka. Języka, którego siedem lat temu nie mogłam jeszcze użyć, bo w moim odczuciu jeszcze nie istniał.
Ten kontakt z moją książką – jak z książką napisaną przez kogoś innego – dał mi okazję do jeszcze bardziej świadomego zobaczenia, jak język, którego używamy, może być narzędziem zmiany i jak wpływa na nasze emocje, relacje i kontakt ze sobą.
Zobaczyłam, jak wielu ocen pozbyłam się przez te siedem lat, jak wielu uproszczeń. Ale też jak dużo kwestii widzę podobnie, choć mówiąc o nich, użyłabym już innych słów. Takich, które bardziej wspierają, mniej osądzają. Takich, w których jeszcze więcej jest delikatności, wrażliwości i uważności na drugiego człowieka.
Widzę, jak zmieniam i poprawiam wszystkie „musi”, „powinien”, „źle robi”. Widzę, jak piszę „autonomia” tam, gdzie kiedyś pisałam „samodzielność” i „niezależność”. Widzę też, jak dużo się nauczyłam o pisaniu, o ile łatwiej jest mi znajdować słowa na nazwanie różnych rzeczy, w ilu miejscach mogę coś nazwać precyzyjniej, bardziej dokładnie.
Rodzicielstwo bliskości też się bardzo zmieniło przez te siedem lat. Gdybym pisała „Dziecko z bliska” dziś, pewnie dużo więcej byłoby w nim o rodzicach i o tym, jak mogą sobie radzić ze sobą, a mniej może o dzieciach. I może taką książkę też kiedyś napiszę.
Kiedy pisałam „Dziecko z bliska”, to była „pierwsza polska książka o rodzicielstwie bliskości”. Teraz wspierających książek dla rodziców jest coraz więcej i ciągle powstają nowe. Wiele z nich dopisałam do polecanych, niech trafiają do szerokiego grona.
Agnieszka Stein,luty 2019
Zostałam nazwana kosmitką. Naprawdę. Moi uczniowie z gimnazjum stwierdzili, że jestem chyba z jakiejś pozaziemskiej cywilizacji, bo… nie stosuję wobec mojego dziecka żadnych kar. Rozmowa nie była pierwszą ani ostatnią na ten temat, jaką z nimi odbyłam. Młodzież długo drążyła, dopytywała się i upewniała, czy na pewno nie zaszło jakieś nieporozumienie.
– To jak pani go uczy odpowiedzialności? – zapytał zatroskany szesnastolatek.
– Jak się wydarzy jakiś kłopot, to razem go próbujemy naprawić. Na przykład jak pobazgrał ścianę, to razem ją malowaliśmy.
– Aaaa… czyli musi naprawić to, co zepsuł? – wyszeptał mój rozmówca. Ciesząc się pewnie w duchu, że jednak jest na świecie jakaś sprawiedliwość.
– Nie do końca… czasem ja naprawiam albo robimy coś razem. Często rozmawiamy albo zdarza się, że w ogóle nic nie robimy…
I zostałam kosmitką.
Byłaby to pewnie tylko zabawna anegdota, gdybym nie spotykała się z takimi poglądami wielokrotnie, w dziesiątkach poradników, artykułów i wypowiedzi specjalistów. Od wielu osób, z którymi rozmawiam, słyszę, że bez kary, konsekwencji, krytyki, nagrody nie da się wychować dziecka. Tymczasem, im dłużej się nad tym zastanawiam, tym trudniej mi uwierzyć, że dzięki sprawianiu mu przykrości dziecko wyrośnie na dorosłego, który się troszczy o innych i potrafi zadbać o samego siebie.
To dla mnie smutna sytuacja, kiedy dziecko mówi „tak” głównie ze strachu przed karą, konsekwencjami lub odrzuceniem, choć w głębi serca czuje sprzeciw. Ale jeszcze smutniejsze jest to, że na takim procesie straszenia, zawstydzania i ranienia opiera się ogromna część wychowania, relacji z dziećmi i w ogóle naszej kultury.
Podstawą wychowania nie musi być strach. Nie chcę bać się mojego dziecka, tego, co zrobi i co z niego wyrośnie. Nie chcę również, żeby moje dziecko bało się mnie i otaczającego je świata. Bardzo dużo mówi się o tym, że błędy rodziców i brak granic wiążą się z wychowaniem łobuzów i tyranów. Piętnowane jest zwłaszcza „bezstresowe wychowanie”, choć tak naprawdę jest to nic nieznaczące hasło, które każdy rozumie tak, jak mu pasuje. Są rodzice, którzy rzeczywiście starają się, żeby ich dziecko nie przeżywało żadnych trudnych emocji i raczej tworzą przez to napięcie, niż go unikają. Zachowania dzieci, które interpretowane są jako skutek bezstresowego wychowania, są wynikiem czegoś zupełnie innego. Naruszania granic dziecka, skupienia na egzekwowaniu zasad bez brania pod uwagę potrzeb dziecka, niedostępności emocjonalnej. A czasem trudności rozwojowych dziecka, o których osoby z zewnątrz mogą nic nie wiedzieć.
Życie dziecka (i dorosłego też) jest samo z siebie pełne stresu. Rozwój jest źródłem stresu i frustracji. Dziecko chciałoby stać – a nie potrafi, podnosi się do góry – a tu głowa mu ciąży. Chce coś powiedzieć – a nie może znaleźć słów. Rozbieżność między tym, co może i potrafi dziecko, a tym, co chciałoby móc i umieć (bo na przykład widzi, że mogą i potrafią to zrobić inni), jest powszechnym doświadczeniem i jedną z sił pchających ludzi do rozwoju.
Motywacją do rozwoju jest również wspólna wszystkim ludziom ogromna potrzeba odnalezienia się w społecznym świecie. Potrzeba przynależności, poczucia, że jest się włączonym w to, co się dzieje wokół. Każde dziecko rodzi się z gotowością do współpracy. Chce naśladować rodziców, mieć z nimi dobry kontakt, widzieć radość na ich twarzach. W końcu jest od swoich bliskich całkowicie zależne, fizycznie i emocjonalnie. Natomiast tym, czego dziecko potrzebuje się uczyć każdego dnia, jest troska o własne potrzeby. Kiedy czuje presję, żeby wybierać między potrzebą bliskości i relacji a potrzebą rozwoju i autonomii, często nie potrafi wybrnąć z kłopotu. Często też jego chęć współpracy nie wystarcza, bo po prostu nie potrafi czegoś zrobić albo nie do końca rozumie, czego od niego oczekują dorośli.
W swojej pracy i poza nią poznałam wiele dzieci i rodziców. Te dzieci, które ktoś nazywał zbuntowanymi i łobuzami, najczęściej były głęboko nieszczęśliwe. Miały w sobie wiele bólu, którego nie potrafiły inaczej wyrazić. Czuły się skrzywdzone i uważały, że muszą wyrównać rachunki. Nie były wcale rozpuszczone ani bezstresowo wychowywane. Ich rodzice byli najczęściej dość troskliwymi ludźmi. Często jednak sami mieli mało wspierających doświadczeń jako dzieci. Byli rodzicami tak zmęczonymi, zagubionymi i pozbawionymi wsparcia, że nie starczało im już energii na to, żeby spojrzeć na dziecko jako na drugiego człowieka. Albo brakowało im wiedzy, że jest to potrzebne, i umiejętności, żeby to robić.
Najbardziej „stresujący dla otoczenia” młodzi ludzie po prostu próbowali się bronić, tak jak piętnastoletni Maciek. Po jednej z kolejnych awantur z jego udziałem w rozmowie ze mną przyznał, że bierze udział w tak wielu bójkach dlatego, że to inni go prowokują. Że musi to robić, bo się boi, że jeśli choć przez chwilę okaże słabość, ktoś go zdominuje i podporządkuje sobie. Kiedy zaczęłam drążyć temat, okazało się, że prowokacja może polegać na tym, że drugi człowiek na niego popatrzy albo się odezwie. Dla tego chłopca świat był zły i niebezpieczny. Inni ludzie byli zawsze przeciwko niemu. Nie bardzo mógł sobie wyobrazić sytuację, w której ludzie po partnersku współdziałają ze sobą. Pewnie jego rodzice też wierzyli, że świat jest zły i jedynym sposobem na poradzenie sobie z nim jest sprawić, żeby inni się bali. Chcieli, żeby ich syn był twardy, żeby był bezpieczny. Niestety nie wiedzieli, jak nauczyć go rozumieć innych ludzi. Jak widzieć dobre intencje, a nie tylko zagrożenie. Nauczyli go zamiast tego, jak się bać i atakować.
Strach rzadko prowadzi w dobrym kierunku. Kiedy ludzie się boją, wchodzą w tryb przetrwania, nie korzystają ze swojej kreatywności, refleksji, empatii, tylko reagują odruchowo. Odwołują się do tego, co najłatwiej im przychodzi. Zachowują się tak samo, jak wielokrotnie przedtem, niezależnie od tego, jaki miało to skutek. Słyszę często opinie, że dzieci są obecnie niezwykle rozpuszczone. Rodzice dają im wszystko, czego one zapragną, i nie potrafią niczego wymagać. W związku z tym dzieci są nieszczęśliwe od nadmiaru miłości, zagubione i niebezpieczne. Szczególnie dla samych siebie. Prawda czy nie? Jak to zwykle bywa, to nie takie proste. Wielu ludzi żyje w obawie przed nadmierną swobodą dzieci, choć tak naprawdę dużo większym problemem jest sprawowana nad nimi nadmierna kontrola. Za pomocą kar i krytyki, ale także coraz częściej za pomocą nagród, pochwał, szantaży i manipulacji. Przeciętny kilkulatek setki razy dziennie słyszy: nie; nie wolno; nie rusz; uważaj; co ty wyprawiasz. Przestrzeń na dokonywanie samodzielnych wyborów przez dziecko jest bardzo mała.
Zauważyłam, że większość rodziców z ulgą przyjmuje moje zapewnienie, że nie muszą swoim dzieciom zatruwać życia. Kiedy mówię rodzicom, że kara nie pomoże im wspierać dziecka w rozwoju ani zbudować z nim relacji i nie trzeba jej stosować, pojawia się wiele pytań. Dlaczego uważam, że kary nie pomagają? Co zamiast kar? Może trzeba dawać dziecku nagrody? A może być konsekwentnym? Jak wychowywać? Co zrobić, żeby się udało, było coraz lepiej, było inaczej, niż rodzice pamiętają z własnego doświadczenia? Najczęściej jednak rodzice chcą wiedzieć, co zrobić, żeby na co dzień było mniej złości, wzajemnych pretensji, żalów, frustracji i poczucia, że nie radzą sobie z własnymi dziećmi. Pragną więcej radości i harmonii w kontaktach z dziećmi. Mają tylko obawy, co z tego wyniknie, bo ciągle słyszą, że rodzic, który jest „za dobry”, jest złym rodzicem.
Ja też, jak każdy rodzic, zadaję sobie podobne pytania. Nie ma takiej osoby, która zobaczywszy pierwszy raz swoje dziecko, znałaby już wszystkie odpowiedzi. Relacja z dzieckiem jest procesem poszukiwania i rozwoju, zwłaszcza dla dorosłego. Nie da się nauczyć bycia rodzicem inaczej, jak nim będąc. Zbierając różne doświadczenia i wyciągając z nich wnioski. Zastanawiając się nad tym, co nami kieruje i nad relacjami z dziećmi, a czasem idąc na żywioł. Ucząc się kochać. Najpierw przede wszystkim siebie, a potem swoją rodzinę i swoje dzieci. Postaram się więc opowiedzieć o tym, jak ja szukam rozwiązań w rodzicielskich trudnościach. I jak pomagam szukać tych rozwiązań rodzicom, którzy przychodzą do mnie po wsparcie.
Bycie rodzicem może być bardzo proste lub bardzo skomplikowane. Może być źródłem niezwykłej radości, ale bywa też męczarnią. Są chwile, kiedy czuję, jak mocno kocham swoje dziecko. Mogłabym „jeść je łyżkami”. Jednak jak każdy rodzic miewam też momenty, gdy najchętniej wysłałabym swojego syna na Marsa albo sama uciekła, gdzie pieprz rośnie. Chwile trudne przeplatają się z chwilami szczęścia i satysfakcji. Czasem ogarniają mnie sprzeczne emocje. Czuję wściekłość i czułość jednocześnie. Jak się w tym połapać, żeby młody człowiek, którego mam pod opieką, wyszedł w końcu po tych kilkunastu latach gotowy do radzenia sobie z dorosłym życiem? A także dojrzał do tego, żeby – jeśli zechce – sam mógł wspierać w rozwoju kolejne pokolenie. Bo w końcu nie wychowuję dziecka, tylko dorosłego. A być może przyszłego rodzica.
Moje osobiste odpowiedzi na te pytania były od początku następujące: w relacjach z dzieckiem przede wszystkim chciałabym nie utrudniać mu rozwoju, najpierw obserwować, poznawać, rozumieć, a potem dopiero działać. Szanować wkład matki natury w wykształcenie gatunku ludzkiego. Stale staram się więc pamiętać, skąd, jako ludzie, pochodzimy. Mamy kulturę, cywilizację, technikę, ale w wielu dziedzinach, między innymi w tym, co wiąże się z rozwojem małego człowieka, dalej jesteśmy ssakami. Ludzkie dzieci niemal niczym nie różnią się od dzieci pierwszych ludzi i kiedy się rodzą, nie wiedzą, że jest XXI wiek. Uczą się tego stopniowo od swoich rodziców i opiekunów.
Oprócz mnie na tej planecie jest jeszcze wielu innych kosmitów, którzy myślą o dzieciach i wychowaniu w podobny sposób. Im dalej od tak zwanej cywilizacji, tym więcej. Ale i wśród moich znajomych jest ich całkiem sporo. Wielu z nich przyznaje się do tego, że starają się zajmować dziećmi w duchu rodzicielstwa bliskości (oraz innych pokrewnych mu sposobów patrzenia na dziecko i bycia z nim), ale nie wszyscy. Dla niektórych nazwy i etykiety nie mają znaczenia. To na pewno częściowo dzięki tym osobom odważyłam się zaryzykować i zaufać sobie i swojemu dziecku. I cały czas się tego od nich uczę.
Stale szukam. Sprawdzam, jak robią to inni. Zastanawiam się, co mi się podoba, co mi pasuje, a co brzmi podejrzanie. Kiedy przyglądam się różnym sposobom opieki nad dziećmi, najbardziej przekonujące wydają mi się obserwacje i pomysły tych osób, które mają żywe doświadczenie bycia z dziećmi i w dodatku czerpią z kontaktu z nimi autentyczną radość. Które potrafią być szczęśliwe i spełnione w swoim życiu. Ja też chcę się z moim dzieckiem czuć dobrze, nie chcę się męczyć, a więc wybieram te sposoby na rodzicielstwo, które oszczędzają mi niepotrzebnej ciężkiej pracy i dają przestrzeń na wspólne życie. Jeśli coś mnie odrzuca lub zachwyca, zastanawiam się, dlaczego tak się dzieje. Przecież ja też otrzymałam jakieś wychowanie. Zobaczyłam kiedyś świat oczami moich rodziców i nauczyłam się, co jest „normalne”, a co nie. Jak świat powinien wyglądać.
Mam jednak równocześnie potrzebę kwestionowania i podawania w wątpliwość wszystkiego, zwłaszcza tego, co z początku wydaje się oczywiste. Nawet tego, czego uczę się w dorosłym życiu. Nauczyłam się wierzyć w to, że dzieci są mądre, rodzą się przygotowane do życia, do miłości, rozwijania się, zdobywania świata. Natura rzadko popełnia pomyłki (a raczej miała wiele tysięcy lat, żeby metodą prób i błędów sprawdzić bardzo wiele rozwiązań). To raczej dorosłym trudno jest zaufać, działają odruchowo i bez świadomości, co robią. Trudna jest dla nich bliskość, w której nie wywiera się presji. Więc teraz dzielę się tym, co w tej dziecięcej mądrości odkrywam ja i inni. Nie mogę obiecać, że po skończonej lekturze czytelnik pozna odpowiedź na pytanie, jak poradzić sobie z dzieckiem, które robi to czy tamto. W każdej rodzinie i sytuacji inne rozwiązania mogą się sprawdzać. Ale może uda się komuś odkryć to, co mnie. Że stawiając na pierwszym miejscu dobre relacje z samym sobą i ze swoimi bliskimi i próbując bardziej żyć razem z dziećmi niż kształtować je według własnych wyobrażeń, można znaleźć całkiem dużo odpowiedzi w sobie i swoim dziecku.
I chciałabym, żeby ta książka była właśnie taką zachętą do czytania: w samym sobie i w dzieciach.
– Nasza panda nie wypełni swojego przeznaczenia ani ty swojego, dopóki nie porzucisz złudzenia kontroli.
– Złudzenia?
– Tak. Spójrz na to drzewo, Szifu. Nie mogę sprawić, żeby zakwitło, kiedy zechcę, ani żeby przed czasem zrodziło owoce.
– Ale są rzeczy, na które mamy wpływ. Mogę sprawić, że owoce spadną. Tak samo jak mogę… zasadzić nowe drzewo. To już nie jest złudzenie, mistrzu.
– No tak, ale cokolwiek byś robił, to drzewo i tak zrodzi brzoskwinie. Choćbyś miał ochotę na jabłko i pomarańczę, i tak będzie brzoskwinia.
– Ale brzoskwinia nie pokona Tai-lunga.
– A może właśnie pokona, jeśli odpowiednio o nią zadbasz. Jeśli ją wychowasz. Jeśli w nią uwierzysz.
– Ale jak, jak? Potrzebna mi twoja pomoc, mistrzu.
– Nie. Wystarczy odrobina wiary. Obiecaj mi coś, Szifu. Obiecaj, że znajdziesz w sobie tę wiarę.
„Kung Fu Panda”
Rodzicielstwo bliskości to spolszczona nazwa podejścia, które jego popularyzator William Sears nazwał attachment parenting (a więc rodzicielstwo oparte na więzi, przywiązaniu). Jego główną inspiracją była praca rozpoczęta przez Johna Bowlby’ego i Mary Ainsworth, którzy w latach pięćdziesiątych XX wieku zaczęli tworzyć teorię więzi, w tamtym czasie stanowiącą rewolucyjne podejście do rozumienia relacji między ludźmi. Mówiła ona, że dziecko przywiązuje się do opiekunów nie dlatego, że przyzwyczaja się do przyjemności, jaką czerpie z karmienia i pielęgnacji (tak twierdziła psychoanaliza), ale dlatego, że ma wrodzoną potrzebę i gotowość do nawiązywania więzi. W dodatku pokazali oni, że przywiązanie pełni niezwykle ważną rolę w rozwoju społecznym, emocjonalnym i poznawczym nie tylko u wielu zwierząt (co było już wtedy wiadomo), ale również u człowieka. Badania nad więzią oparte były początkowo na obserwacji dzieci oddzielanych od rodziców, na przykład w szpitalach, a także na badaniach etologów nad zwierzętami – na przykład badaniach Konrada Lorenza dotyczących gęsi czy badaniach małych rezusów, prowadzonych przez małżeństwo Harlow (to jeden z sukcesów pracy tych wszystkich osób, że w tej chwili większość ludzi uznaje za oczywiste, że małe dziecko lepiej się czuje w szpitalu, gdy ma przy sobie kogoś bliskiego). Teoria więzi cały czas się rozwija i wzbogaca o nową wiedzę. A w oparciu o nią lub w podobnym duchu rozwija się wiele nurtów rodzicielstwa i psychoterapii, kładących nacisk na podstawowe znaczenie relacji między ludźmi. Jest wśród nich koncepcja kontinuum, zainspirowana książką Jean Liedloff „W głębi kontinuum”. Podobny szacunek do dziecka i podobne zaufanie do jego mądrości, a także narzędzia, z których często korzysta się w rodzicielstwie bliskości, proponuje Porozumienie bez Przemocy Marshalla Rosenberga (Nonviolent Communication).
Miłość, troska i wrażliwość pomagają dzieciom wzrastać. Wydaje się to dość oczywiste, ale ta prawda ginie czasem w codziennym zamieszaniu. Nie będzie to opowieść o idealnym rodzicielstwie, tylko wystarczającym. Postaram się podzielić swoją zawodową wiedzą i doświadczeniem, opowiedzieć o rozwoju dzieci i o tym, jak w relacji z dziećmi mogą rozwijać się rodzice. Zachęcam więc do tego, żeby potraktować tę książkę jak okulary, przez które można spojrzeć na dziecko i relację z nim z trochę innej niż dotychczas strony. Wypróbować to, co brzmi kusząco. Zastanowić się głębiej, jeśli coś uwiera. I oczywiście dostosować do własnych potrzeb, upodobań i sytuacji. Rodzicielstwo bliskości nie jest na pewno metodą wychowawczą ani zbiorem metod, ani też znakiem towarowym. To bardziej pewna filozofia i styl życia:
• sposób patrzenia na dzieci, dorosłych i relacje między nimi, oparty na zaufaniu do siebie i do innych,
• sposób rozumienia tego, czym jest rozwój, i skąd się bierze potrzebna do niego energia,
• podejście, w którym ważne jest szukanie równowagi i rozpoczynanie wszystkiego od zadbania o własny rozwój,
• świadomość kompetencji, jakie mają dorośli, a których nie mogą mieć dzieci, takich jak umiejętność patrzenia na to, co się dzieje, z różnych perspektyw,
• bardziej bycie tu i teraz, bycie z dzieckiem niż kształtowanie dziecka,
• ostrożność wobec przekonań i stereotypów, które narodziły się w naszej kulturze,
• odwaga kwestionowania tego, co pozornie oczywiste, i zadawania niewygodnych pytań
• oraz pewien zbiór narzędzi, jakich można użyć do tego, żeby lepiej rozumieć dziecko, mieć z nim głębszą relację, wspierać je w zaspokajaniu jego potrzeb, towarzyszyć mu w radzeniu sobie z emocjami i nabywaniu nowych umiejętności, ale przede wszystkim, żeby lepiej radzić sobie z własnymi emocjami i zaspokajać własne potrzeby. Rodzicielstwo bliskości to ciekawość.
Co można usłyszeć na temat rodzicielstwa bliskości:
Jest trudne
Rodzicielstwo w ogóle jest trudne, bo to nie jest prosta sprawa: opieka nad nowym człowiekiem i doprowadzenie go do dorosłego życia. Nie wiem, czy to nie najtrudniejsze zajęcie na świecie. Ale równocześnie dzięki temu najbardziej rozwojowe. Z drugiej strony dla wielu dzisiejszych dorosłych rodzicielstwo jest jeszcze trudniejsze, bo nie chcą opierać się na tym, co dostali od rodziców, a nie mają niczego innego.
Wielokrotnie spotkałam się z zarzutem, że proponowany przeze mnie sposób bycia z dzieckiem wymaga bardzo wielu poświęceń, że nie każdy ma na to czas i siłę. Jednak równocześnie wiele osób zarzuca rodzicom tak wychowującym dzieci, że są leniwi i idą na łatwiznę. Na szczęście rodzicielstwo bliskości do niczego nie zmusza, a tylko proponuje. Można wypróbować i samemu zdecydować, co pasuje, a co się nie sprawdza.
Jest nienaturalne i wymuszone
Działanie dorosłych jest w części oparte na przyzwyczajeniu i nawyku, i na kulturze, w której dorastają. Zmienianie swojego stylu życia wymaga zazwyczaj wysiłku, który wiąże się z przestawieniem się na inny sposób reagowania i myślenia o różnych sytuacjach. Podobnie dzieje się, kiedy uczymy się każdej nowej rzeczy, na przykład mówić w nowym języku. Na szczęście rodzicielstwo to nie wyścigi, każdy może we własnym tempie wzbogacać je o te elementy, które wydają mu się pomocne i przekonujące. Często też nienaturalne i wymuszone wydają się rodzicom porady typu: nie noś, bo rozpieścisz i czują dużą ulgę, gdy dowiadują się, że mogą bardziej słuchać własnej intuicji.
Nie uczy dzieci odróżniania dobra i zła
To akurat prawda. Odróżnianie dobra i zła jest bardzo proste i opiera się na wrodzonych schematach, wspólnych dla wszystkich ludzi. To wybieranie między jednym dobrem a drugim jest skomplikowane. Rodzicielstwo bliskości uczy dzieci zaspokajania własnych potrzeb, troski o siebie i o innych, a także empatii1, ponieważ opiera się o wiarę w to, że każdy człowiek jest dobry, potrzebuje tylko narzędzi do tego, żeby to swoje dobro realizować. W rodzicielstwie bliskości także rodzice raczej nie bywają „źli”, są tylko rodzice, którzy potrzebują pomocy.
Jest presja na rodzicielstwo bliskości
Trudno mi sobie wyobrazić presję na rodzicielstwo bliskości, ponieważ jednym z jego podstawowych elementów jest troszczenie się o dziecko w zgodzie z samym sobą, z wewnętrznym przekonaniem i radością. Jest uznanie podmiotowości i prawa do własnych wyborów każdego człowieka, także rodzica. Mówienie o presji na rodzicielstwo bliskości ma więcej wspólnego z tym, jak zostaliśmy wychowani, niż z samym rodzicielstwem bliskości. Widzę, jak trudno jest odejść od podejścia, w którym oceniamy rodziców czy ich działania. Jak rodzice pytają mnie, czy wolno robić to czy tamto albo czy robią prawidłowo. Jakim zaskoczeniem jest dla nich to, kiedy mówię, że ja im mogę tylko dać informację, a to oni zdecydują, jak z niej skorzystają.
O rozwoju
Jakich metafor używają ludzie, kiedy myślą o rodzicielstwie, wychowywaniu dzieci i byciu z nimi? Niektórym przychodzą do głowy obrazy z pola bitwy albo partii szachów. Inni mają w głowie skojarzenia z tresurą dzikich zwierząt. Ja najbardziej lubię metafory przyrodnicze. Brzoskwinia to brzoskwinia. Mała, duża, dojrzała, wysuszona. Choćby nie wiem jak się starać, to nie będzie z niej pomidora.
Rozwój zachodzi od wewnątrz. Jest realizowaniem wewnętrznego programu i potencjału zawartego w każdej żywej istocie. Dzieje się w relacji z otoczeniem, ale nie jest prostym dostosowywaniem się do jego oczekiwań. Im prostszy organizm, tym łatwiej jest to dostrzec. Z nasiona wyrasta roślina, która „wie”, jak wypuszczać liście, jak uformować kwiat, kiedy zakwitnąć i jaki wydać owoc. Można pielęgnować, podlewać i zapewnić jej odpowiednią temperaturę lub sprawić, że zmarnieje z braku wody lub światła. Ale zawsze z nasiona wyrośnie tylko taka roślina, z jakiej ono pochodzi. Trudno czasem uwierzyć, że i człowiek, choć jest dużo bardziej elastyczny, posiada taki wewnętrzny program. Plan, który realizuje się samoistnie, choć nie bez wpływu z zewnątrz. Ten wpływ w przypadku człowieka to opieka nad dzieckiem, zapewnianie mu poczucia bezpieczeństwa, podtrzymywanie go przy życiu wtedy, kiedy jest jeszcze za małe, żeby samodzielnie przeżyć, wspieranie go w regulacji, wspieranie jego apetytu na rozwój1 i zapewnianie mu bogatego i wspierającego środowiska. Przykładem może być rozwój mowy, w przypadku którego dziecko ma zazwyczaj wszelkie mechanizmy służące do tego, żeby ją opanować, począwszy od wrodzonej potrzeby komunikowania się. Nie trzeba uczyć go wymawiania ani rozumienia słów. Nie trzeba go zachęcać do mówienia ani korygować, kiedy popełnia błędy. Mało tego, są kultury, gdzie dorośli nie rozmawiają z małymi dziećmi i uczą się one mówić od starszych dzieci i przysłuchując się rozmowom dorosłych. Ale na pewno dziecko potrzebuje słyszeć ludzką mowę, w realnej rozmowie pomiędzy żywymi ludźmi, żeby nauczyło się konkretnego języka. Rozwój to nie do końca wyrabianie w dziecku jednych nawyków i likwidowanie innych. To o wiele bardziej poszerzanie możliwości działania o nowe sposoby i wybieranie z nich tych najbardziej skutecznych. Nie trzeba dziecka odzwyczajać od raczkowania. Wystarczy poczekać, aż nauczy się chodzić. Podobnie jest z wieloma innymi sferami rozwoju, gdzie najbardziej ze wszystkiego potrzebna jest dziecku jego własna gotowość i cierpliwość opiekunów. Pracując z rodzicami i spotykając się z nimi zawodowo oraz prywatnie, bardzo mocno widzę, jak fascynujące w dzieciach są interakcje między tym, co naturalne, a tym, co wyuczone. Źródłem pokory jest obserwacja rozwoju wrodzonego potencjału dziecka, który w małym stopniu jest efektem wychowania, choć bez troskliwej opieki nie ma możliwości się urzeczywistnić. Zastanawiam się czasem, jakie rodzicielskie postawy i zachowania mogły być przyczyną takiego sposobu funkcjonowania dziecka. A potem poznaję rodziców i okazuje się, że oni wiedzą o tym, że dziecko bardzo potrzebuje uwagi albo nie lubi zmian w swoim otoczeniu i starają się temu ze wszystkich sił zaradzić. Zdarza się oczywiście, że sposób, do jakiego uciekają się rodzice, nie wspiera dziecka. Zdarza się, że rodzicielska pomoc utrudnia dziecku poradzenie sobie z wyzwaniami. Ale przyczyną tego, że dziecko funkcjonuje w taki a nie inny sposób, bardzo rzadko jest wyłącznie działanie rodziców. Jest takie powiedzenie, że człowiek to w stu procentach geny i w stu procentach wychowanie. Aby dokładniej zrozumieć to stwierdzenie, warto przytoczyć kilka przykładów. Geny określają, ile wzrostu będzie miała dana osoba i ile będzie ważyć jako dorosły. Jaki będzie miała kolor włosów i oczu. Czy będzie lubiła porządek i spokój, czy wręcz przeciwnie – będzie dążyła od jednego wyzwania do kolejnego. Geny decydują o tempie, w jakim dziecko czy dorosły osiągają kolejne etapy rozwojowe. Jeśli dziecko zaczyna później chodzić albo mówić, to najczęściej nie z powodu zbyt małej ilości ćwiczeń, ale dlatego, że taki jest program genetyczny, który realizuje.
Kiedy obserwowano bliźnięta, z których jedno ćwiczyło wchodzenie po schodach, a drugie w tym czasie nie miało do nich dostępu, to okazało się, że po jakimś czasie wyćwiczony bliźniak był dużo sprawniejszy. Ale wystarczył tydzień swobodnego dostępu do schodów, żeby umiejętności obojga dzieci się wyrównały.
Co w takim razie z wychowaniem? Nawet jeśli geny określają docelowy wzrost danej osoby, to dziecko, które będzie niedożywione, może tego wzrostu nie osiągnąć. Dziecko, którego organizm nie toleruje jakiegoś pokarmu, będzie czuło się tak samo dobrze jak zdrowe, póki będzie na diecie. Geny określają potencjał człowieka i wiele jego cech, takich jak szybkość reakcji, wrażliwość na bodźce czy zapotrzebowanie na nie, ale jakość rodzicielskiej opieki może działanie genów dość mocno zmodyfikować, wpływając na to, które z nich się uaktywnią, a które przez całe życie pozostaną uśpione. A nade wszystko, nawet jeśli rodzic ma ograniczony wpływ na to, jakie jego dziecko będzie, to ma ogromny wpływ na to, jak dziecko będzie się czuło z samym sobą (a także oczywiście ze swoimi bliskimi), czy odnajdzie się w swoim świecie, z jakich swoich kompetencji będzie miało odwagę skorzystać. To rodzice uczą dziecko, jak może radzić sobie z tym, co wrodzone. Można wychować wrażliwe i introwertyczne dziecko, które będzie akceptować samego siebie, i takie, które mimo przebojowości i zdecydowania wciąż będzie miało obawy o to, jak zostanie ocenione. Ważniejsze jest, żeby dziecko czuło się dobrze samo ze sobą, niż żeby stale szukało potwierdzenia swojej wartości w oczach i zachowaniu innych ludzi.
Dlatego kiedy rodzice pytają mnie, czy mają kupować okropne, tandetne zabawki, które podobają się ich dzieciom, albo co zrobić z dziewczynką, która kocha wszelkie księżniczki, pytam rodziców, czy woleliby wychować córkę, która w pewnym momencie życia fascynowała się księżniczkami, ale lubi i rozumie samą siebie, czy też taką, która fascynuje się księżniczkami w tajemnicy i ma ciągłe poczucie, że coś z nią musi być nie tak, skoro ma taki kiepski gust?
Kiedy przegląda się różne porady wychowawcze, różnią się one między innymi poziomem dyrektywności, jakiej oczekują od stosujących je rodziców. A więc jak bardzo zajmują się tym, na co można dziecku pozwolić i jak wyegzekwować od dziecka dostosowanie się do zasad. Różnią się też poziomem dyrektywności w stosunku do rodziców, a więc niektóre bardzo zdecydowanie zalecają, co rodzice muszą i powinni, a czego im nie wolno.
W rodzicielstwie bliskości, tak jak ja je rozumiem, rozważania koncentrują się na czymś innym. Nie na tym, na ile coś wolno lub czegoś nie wolno, na ile coś jest prawidłowe albo nie, ale w dużym stopniu na tym, żeby dawać rodzicom różne możliwości, z których oni mogą potem sami wybierać. Dyrektywność w rodzicielstwie bliskości polega raczej na jasnym i zrozumiałym pokazywaniu tego, czego chcemy i co nam się podoba lub nie niż na wydawaniu poleceń i wyciąganiu konsekwencji w razie odmowy. Żadne „nie” w tym kontekście nie jest „buntem”, ale cenną informacją zwrotną o tym, co jest ważne dla dziecka, i zachętą do szukania innych rozwiązań danej sytuacji.
O ekologii
Dziecko rodzi się jako wyjątkowa istota i rośnie w pewnym określonym środowisku. Nie ma i nie będzie na świecie drugiego takiego samego człowieka jak ono. Na jego rozwój i wychowanie ma wpływ wiele czynników. Jego indywidualność, wyposażenie genetyczne, które przynosi ze sobą na świat. Zachowanie i osobowość opiekunów. Środowisko, w którym rośnie i rozwija się. Kultura, w której żyją jego rodzice. I właściwości świata i gatunku homo sapiens. Okazuje się, że bycie wystarczająco dobrym rodzicem1 nie jest tylko kwestią wiedzy i znajomości metod, ale przede wszystkim własnej samoświadomości i umiejętności radzenia sobie ze sobą. Można powiedzieć, że dzieci wychowują się same, biorąc od bliskich i ze świata to, co widzą, czego potrzebują, co im pasuje. Przez cały czas, 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Nie tylko wtedy, kiedy ktoś się nad nimi pochyla i świadomie chce je czegoś nauczyć. Środowisko, w którym dzieci wzrastają, składa się między innymi z:
• obrazu świata rodziców,
• umiejętności i kompetencji życiowych opiekunów,
• ich przekonań na temat dzieci i szerzej – natury ludzkiej,
• celów, jakie sobie stawiają rodzice w odniesieniu do dzieci,
• tego, jak rodzice widzą każde konkretne dziecko, jak interpretują jego zachowanie.
W skład środowiska wchodzi też miejsce, w którym żyje rodzina, jej relacje z innymi ludźmi i ważne rodzinne wydarzenia. Celowo wymieniam tu głównie czynniki związane z osobami opiekunów. Bo to oni tworzą najistotniejszą z punktu widzenia małego człowieka część otoczenia, jego środowisko społeczne. To od nich dziecko na pierwszych etapach swojego życia uczy się siebie i świata.
Rodzicielstwo bliskości jest wychowaniem ekologicznym, szanującym dziecko w jego naturalnym środowisku i jako część tego środowiska. Takim, w którym cel nie uświęca środków, a dla rodziców, oprócz efektów, jakich oczekują, i metod, jakimi starają się do nich dojść, ważna jest też jakość codziennego wspólnego życia. Chcą osiągać nie tylko swoje cele, ale jednocześnie wspierać cele i potrzeby dziecka. Starają się być uważni na uczucia i potrzeby dziecka, traktować je poważnie. Dbać o wewnętrzne zdrowie i siłę, a nie tylko zewnętrzny ładny wygląd i szybki efekt. To jak z ekologicznym jabłkiem. Każdy sam sobie odpowiada, czy chce mieć jabłko duże, błyszczące i ładne, czy też bardziej zależy mu na tym, żeby było w nim życie.
W wychowaniu najważniejsze jest to, co dzieje się między bliskimi tu i teraz. Rodzicielstwo bliskości to sposób na pełniejsze przeżywanie każdego dnia. Bez zbytniego martwienia się o wczoraj i jutro. Można zmarnować wiele obecnych chwil, koncentrując się tylko na tym, co z dziecka wyrośnie, kiedy się nauczy i jak się zachowywało w zeszłym tygodniu. Nie zauważać małych zmian świadczących o tym, że dziecko rozwija się i wzrasta. Obawiając się, że dziecko znowu ugryzie, uderzy, rozpłacze się, można przegapić chwile radości i równowagi. A obawiając się, jak wypadnie na egzaminach, można stracić radość z małych dziecięcych odkryć i beztroskiej zabawy.
Ekologia w wychowaniu polega też na tym, żeby widzieć każdego człowieka, bez względu na jego wiek, jako jeden organizm. Jako pewnego rodzaju system, który składa się z wielu równie ważnych elementów. Kiedy pojawia się jakiś problem, najbardziej rzuca się w oczy jeden kawałek. Zgryz, zęby, spanie, jedzenie. W rodzicielstwie bliskości to nie problem, tylko dziecko, które potrzebuje pomocy. To też jest ekologia, kiedy zwraca się uwagę na to, jak zmiana, której się pragnie, wpłynie na system w szerszym znaczeniu.
A często to nie dziecko potrzebuje pomocy, lecz dorosły. Bo może być też tak, że to on ma jakąś trudność. Że zobaczył jako problem naturalną dziecięcą potrzebę przynależności i bezpieczeństwa lub autonomii i eksploracji.
Pojawia się wyzwanie, mam z czymś kłopot. Jako rodzic zastanawiam się, co zrobić. Jak to rozegrać? Jak się zachować? Potrzebuję czasem zmienić perspektywę. Zatrzymuję się w swoim pędzie i robię krok do tyłu. Przyglądam się z boku. Dziecko tego nie potrafi. Ja tak.
Różne perspektywy i cele wychowania
Kiedy pojawia się jakaś trudność, rodzic może mieć w głowie różne cele:
• żeby dziecko przestało robić to, co właśnie w tej chwili robi,
• żeby było bezpieczne, nie zrobiło sobie lub komuś krzywdy,
• żeby zachowywało się zgodnie z oczekiwaniami, nie przynosiło mu wstydu,
• żeby nigdy więcej tego nie zrobiło,
• żeby wiedziało, że robi źle, umiało „odróżniać dobro i zło”,
• żeby to rodzic wiedział, jak reagować w trudnych sytuacjach, aby dobrze się z tym potem czuć albo żeby wesprzeć dziecko.
Każdy postawiony sobie cel czy zadane pytanie inaczej porządkują rodzicielskie działania. Prowadzą do innych odpowiedzi i do innych strategii. Ważne jest nie tylko to, co dziecko zrobi, ale też co zrozumie z zachowania dorosłego, jakie wyciągnie wnioski. Co mu zostanie z każdego wspólnie przeżywanego doświadczenia. Koncentrując się na kontrolowaniu zachowania dziecka, można przegapić swój wpływ na to, co dziecko o sobie myśli i jak się czuje z opiekunami. Warto pamiętać, że dziecko na podstawie zachowania rodziców nie zawsze wyciąga takie wnioski, jakie oni sobie zaplanowali.
Kiedy dziecko robi coś, co nam nie pasuje, co jest dla nas trudne, warto na spokojnie zastanowić się nad jego zachowaniem, uporządkować swoje przemyślenia. Na przykład tak:
• Jak rozumiem zachowanie mojego dziecka?
• Jakie emocje w związku z nim się we mnie budzą?
• Dlaczego to, co robi dziecko, jest dla mnie trudne?
• Jakie moje potrzeby są niezaspokojone?
• Jak mogę zadbać o siebie niezależnie od tego, co robi dziecko, czego potrzebuje dziecko i jak mogę pomóc mu zaspokoić jego potrzeby?
• Jak mogę zatroszczyć się o równowagę między uważnością na dziecko a uważnością na siebie samego?
Wiele warsztatów dla rodziców zaczyna się od refleksji nad następującymi pytaniami: Jakiego dorosłego chcę wychować? Jaki ma być wynik mojego wychowania? Jak definiuję skuteczność tego, co robię? Czy robiąc to, co robię, każdego dnia zbliżam się do tego, czy oddalam? Co jest moim priorytetem? Na dziś i na całe życie.
Warto zadawać sobie takie pytania, a jeśli wychowujemy dziecko wspólnie z naszym partnerem, zadać je sobie wspólnie i dzielić się odpowiedziami.
Kiedy rodzice robią to ćwiczenie na warsztatach, odkrywają, że najbardziej chcieliby dla swoich dzieci poczucia własnej wartości, umiejętności dbania o swoje potrzeby i budowania relacji z ludźmi czy niezależnego myślenia. Mniej ważne jest posłuszeństwo, dobre maniery, punktualność i pracowitość. Posłuszeństwo w połączeniu z grzecznością tak naprawdę budzi największe moje obawy. Dzieci, które słuchają innych, zamiast korzystać z własnego serca i rozumu, narażone są na to, że kiedy zmniejszy się wpływ rodziców i ich miejsce zajmą rówieśnicy, nie będą potrafiły dokonywać własnych wyborów oraz odmawiać, kiedy coś im nie służy.
Kiedy dzieci zmieniają się w dorosłych, nie ma znaczenia, ile czasu zajmowało im zakładanie butów, kiedy miały sześć lat. Albo ile lat miały, kiedy nauczyły się liczyć do dziesięciu. Rodzicielstwo bliskości to zachęta do tego, żeby przypomnieć sobie, że oprócz zachowania ludzie mają jeszcze wewnętrzny świat postaw, emocji, przekonań. Mają swoje potrzeby, które starają się zaspokoić najlepiej, jak potrafią, nawet jak mają trzy lata albo trzy miesiące. Zawsze mają dobre intencje. Dzięki rozumiejącej i akceptującej postawie rodziców, dzieci mają szansę na to, że jako dorośli będą swoje dzieciństwo wspominać z radością. Z drugiej strony nie warto spędzać wspólnego życia na stałym rozmyślaniu o tym, co będzie później. Nie ma przygotowania do życia. Prawdziwe życie dzieje się już teraz.
W relacjach z rodzeństwem, kiedy dzieci są małe, podstawowym celem bywa to, żeby dzieci się nie biły, nie kłóciły, umiały dzielić zabawkami. Jednak z biegiem lat, a zwłaszcza gdy bracia i siostry są już dorośli, okazuje się, że najważniejsze jest to, czy się po prostu lubią. Czy myślą same o sobie jako o bliskich sobie ludziach, czy jako o rywalach i wrogach.
Co można pamiętać z dzieciństwa?
• atmosferę,
• swoje uczucia i odczucia w związku z zachowaniem rodziców,
• strach przed karą,
• za co się było karanym,
• złość, że coś się nie udało,
• poczucie krzywdy, gdy nikt nie widział starań,
• poczucie bycia niezrozumianym,
• przekonanie o dostępności i wsparciu ze strony rodziców,
• poważne traktowanie,
• to, że z każdym kłopotem można było do nich przyjść.
Co ty pamiętasz ze swojego i co chciałbyś, żeby pamiętało dziecko?
Niektóre z rodzicielskich celów kłócą się ze sobą. Posłuszeństwo i wewnątrzsterowność. Wiara w swoje możliwości i spełnianie oczekiwań rodziców. Oryginalność, kreatywność i zainteresowanie nagrodami. Kiedy spotykam się z dziećmi, nie jest dla mnie najważniejsze to, jak się zachowują. Wiem, że i dorośli zachowują się różnie. Bardziej zależy mi na tym, żeby je zrozumieć i wspierać w uczeniu się kolejnych potrzebnych im rzeczy. Żeby umiały zadbać o siebie, jednocześnie biorąc pod uwagę innych. Żeby troszczyły się o wspólne dobro, nie ze strachu przed karą albo z poczucia wstydu, tylko ze współczucia i poczucia wspólnoty z innymi ludźmi. Dawanie innym jest podobno dziesięć razy przyjemniejsze niż dostawanie czegoś. Zależy mi na tym, żeby każde dziecko poczuło tę przyjemność.
Jeśli ktoś chce nauczyć dziecko odpowiedzialności za siebie, niech spróbuje mniej je kontrolować. Jeśli chce wychować zdyscyplinowanego człowieka, niech da mu wolność i przestrzeń, w której będzie mogło ćwiczyć wewnętrzną dyscyplinę. Jeśli chodzi o to, żeby dziecko chciało troszczyć się o innych, warto przestać tego od niego oczekiwać i wymagać, tak aby troska stała się jego autonomicznym wyborem. Motywacja wewnętrzna i zewnętrzna nie wspierają się nawzajem – one ze sobą rywalizują. „Chcę” i „muszę” rzadko występują razem. Im więcej energii inwestuje się w zachęcanie, wymaganie, motywowanie, tym mniej dziecko cieszy się tym, co robi, i tym mniej wierzy, że chce to robić i że robiłoby to samo. Można zepsuć prawie każdą przyjemność, robiąc z niej obowiązek.
Warto, żeby rodzic zastanowił się nad sposobem, w jaki patrzy na dziecko, aby mógł oderwać się od tego, co chce w danej chwili uzyskać. Uważne przyglądanie może pomóc w odpowiedzi na pytanie o to, jakie dziecko jest. Czego chce, do czego dąży, jakie potrzeby chce zaspokoić i jak widzi swój świat. Uważna i pełna miłości obserwacja jest narzędziem, które powoduje nieświadome zmiany w zachowaniu, reakcjach i postawach – zarówno obserwatora, jak i obserwowanego. Te właśnie zmiany często dużo skuteczniej wpływają na zachowanie dziecka niż czyjeś celowe i świadome wysiłki.
Może też być tak, że dziecko już potrafi to, czego rodzic planuje je nauczyć, choć robi to na swój własny, indywidualny, sposób. Ma w sobie to wszystko, co rodzic chce mu przekazać. Jest odważne, wierzy w siebie. Jest po swojemu troskliwe. Lubi się rozwijać. Jest ciekawe świata. Teraz tylko dorosły potrzebuje nauczyć się cierpliwości i zaufania.
W pewnym sensie przez to, jakim widzi się swoje dziecko, takim się je tworzy. Kiedy rodzic traktuje je jako mądrego człowieka, ono w to wierzy. Kiedy widzi jego chęć współpracy, ono uczy się, że lubi współpracować. Kiedy ktoś mówi mu, że to, co zrobiło, było głupie, zaczyna myśleć, że jest głupie. Słowa mają wielką moc. A oprócz słów także to, co dorośli czują i widzą w relacjach z dziećmi. Dziecko nie potrafi zaufać sobie, jeśli nikt mu nie ufa. Pokochać siebie, jeśli ktoś go nie pokocha najpierw. A jeśli nie zaufa i nie pokocha siebie, trudno mu będzie być z innymi, kochać ich i być blisko. Trudno mu też będzie rozpoznać sytuacje, kiedy ktoś będzie chciał nadużyć jego zaufania.
Moje dziecko budzi się w nocy. Przez pierwsze dwa i pół roku do jedzenia, a potem, kiedy jest starsze, żeby sprawdzić, gdzie jestem. Zasypia przytulone do mnie. Czy muszę uczyć je spania? Ono umie zasnąć. Także samodzielnie, kiedy jest taka potrzeba. Na środku dywanu, kiedy jest zmęczone. Jadąc autobusem, kiedy przyjdzie na nie pora. Umie zasypiać i umie spać. Ono tylko ma wysokie standardy. Po prostu lubi być blisko. W wieku dwóch lat jedzie z babcią na wakacje. Macha mi radośnie przy rozstaniu. Wraca szczęśliwe. Nie uzależniłam od siebie dziecka.
Tak samo nie trzeba uczyć dzieci dbania o innych i dzielenia się z nimi. One potrafią być hojne. Pochylają się, kiedy komuś jest trudno. Pocieszają. Czasem zapomną się w żartach. Czasem chcą się nacieszyć swoją własnością. Ale nie trzeba uczyć ich dobroci. One już są dobre. Byle tylko nie zepsuć. Dorosłym pośpiechem, strachem, zmęczeniem.
Rodzicielstwo bliskości to równowaga. Balansowanie między spontanicznością „tu i teraz”, instynktem i świadomą refleksją. Między życiem z dziećmi i oglądaniem tego życia z różnych stron. Oczami dziecka, oczami rodzica, oczami innego dorosłego (jak kiedyś przeczytałam – oczami sąsiada).
Pracując z ludźmi w różnym wieku, widzę, co sprawia największą trudność tym, którzy stoją na progu dorosłego życia, nastolatkom:
• nie lubią siebie,
• nie wiedzą sami, czego chcą,
• nie wiedzą, co lubią, co chcieliby robić,
• udają i są przekonani, że tego, jacy są naprawdę, nikt nie chce wiedzieć i nie docenia,
• boją się relacji z innymi ludźmi,
• myślą, że świat jest niebezpieczny,
• nie potrafią zadbać o siebie,
• uważają troszczenie się o własne potrzeby za egoistyczne i aspołeczne,
• wolą cierpieć w milczeniu niż powiedzieć komuś, czego by chcieli,
• czekają na księżniczkę z bajki albo księcia na białym koniu, którzy odgadną, co ich uszczęśliwia,
• uważają, że szczęście jest niemożliwe,
• warunkują swoje zadowolenie z życia tym, by inni ludzie robili to i tylko to, co oni sobie wymyślą,
• chcą zmienić cały świat na inny od tego, w którym przyszło im żyć, a jednocześnie nie zmieniać samych siebie.
Wielu dorosłym trudno jest wchodzić w relacje, w których jest dwoje równych partnerów. Każdą interakcję między ludźmi zamieniają w taniec podległości i władzy. Nie wierzą, że można rozstrzygnąć konflikt tak, żeby obie strony były zadowolone. Zawsze, żeby ktoś wygrał, ktoś inny musi przegrać.
Każda kultura stawia przed swoimi członkami trochę inne wyzwania. Aby dobrze przygotować dziecko do życia w naszym świecie, warto sobie z nich zdawać sprawę. Przede wszystkim jest więc to świat, który ciągle się zmienia.
Zmiany następują obecnie tak szybko, że tak naprawdę nikt nie jest w stanie przewidzieć, jaki będzie świat, kiedy dzisiejsze dzieci będą wchodzić w niego jako dorośli ludzie. Jest to też świat, w którym nie ma gotowych odpowiedzi na pytania: kim jestem, co chcę robić, jak chcę żyć. Szczególnie cenne dzisiaj są:
• umiejętność współpracy z innymi ludźmi,
• rozwiązywanie sytuacji konfliktowych bez uciekania się do przemocy,
• kreatywność, elastyczność,
• skuteczne komunikowanie swoich potrzeb, oczekiwań, zastrzeżeń,
• umiejętność przedstawiania własnego zdania, ale z drugiej strony – wyciągania wniosków z własnych doświadczeń, także tych trudnych,
• korzystanie ze swoich unikalnych zasobów,
• umiejętność troszczenia się o innych,
• rozpoznawanie własnych potrzeb, preferencji i priorytetów,
• zamiłowanie i umiejętność uczenia się nowych rzeczy,
• wiara w swoją zdolność zdobywania nowych kompetencji.
Zdecydowanie większe szanse na szczęśliwe życie mają te osoby, które potrafią się cieszyć małymi rzeczami i czerpać radość z codziennych doświadczeń.