Dziękuję Ci, kapitanie - Arkady Fiedler - ebook

Dziękuję Ci, kapitanie ebook

Arkady Fiedler

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Arkady Fiedler (1894-1985) jeden z najsłynniejszych polskich podróżników i pisarzy. Autor trzydziestu dwóch książek, które od kilkudziesięciu lat stanowią kanon polskiej literatury podróżniczej. Twórczość Arkadego Fiedlera, przetłumaczona na ponad dwadzieścia języków, znana jest daleko poza granicami Polski. Do bestsellerów należały wydane przed drugą wojną światową reportażowe książki opisujące wyprawy do Amazonii("Ryby śpiewają w Ukajali") i do Ameryki Północnej ("Kanada pachnąca żywicą"). Drugą wojnę światową pisarz spędził w Wielkiej Brytanii, towarzysząc jako korespondent wojenny polskim lotnikom. Bohaterskim czynom lotników poświęcił jedną ze swoich najgłośniejszych książek "Dywizjon 303". W latach 1942-1943 Arkady Fiedler pływał na polskich statkach handlowych, które brały udział w wojennych konwojach. Ten czas opisał w książce "Dziękuję ci, kapitanie", która w przejmujący sposób dokumentuje waleczność polskich marynarzy i ich morską służbę w siłach aliantów. Wspomina brawurę Polaków, którzy jako jedyni wyprowadzili swoje statki z francuskich portów Afryki zachodniej, kiedy rząd Vichy stał się sojusznikiem Hitlera. Była wśród nich bohaterska załoga statku "Kromań" -jej bitność budziła strach wrogów i podziw sojuszników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 205

Oceny
4,3 (18 ocen)
11
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Thank you, capt'n, thank you!

1.

Wybitnym, może najwybitniejszym marynarzem wśród kapitanów polskiej marynarki handlowej był kapitan Szworc*. Nie dlatego, że od trzydziestu trzech lat wiernie służąc morzu, poznał wiele jego tajemnic i zdobył wszystkie stopnie sztuki żeglarskiej i że jak nikt inny potrafił wyprowadzić statek z każdej przygody – nie dlatego: wielkość jego była w tym, że kapitan Szworc całego siebie poświęcił morzu, całe serce swe z jakimś niebywałym zapamiętaniem oddał statkom, wszystkie myśli swe, wszystkie poloty swe, wszystkie sny zatopił w statkach. Posiadł władzę nad nimi ogromną, lecz przy tym tak głęboko ugrzązł w tej pasji, że już nie stać go było na nic innego i że zaniedbał innego kunsztu, równie ważnego w życiu, może nawet ważniejszego, a przy tym pozornie tak prostego – pokochania ludzi ludzkim sercem.

Kapitan nie nauczył się kochać człowieka, nie umiał przyjść z człowiekiem do ładu. W tym obcym dla siebie żywiole stale popełniał błędy, często wybuchał gniewem, ranił. Ranił człowieka na morzu i ranił go na lądzie. Był twardy i zawzięty, jak zawziętym trzeba być przy zwalczaniu morskich sztormów. Lecz tych osobistych sztormów nie przezwyciężył – z człowiekiem przegrywał. Przegrywał swój wielki morski dorobek. Gdy zaszedł w lata, w których pragnie się widzieć owoce swej pracy i gdy od ludzi żądał uznania swych niezaprzeczonych zasług, spotykał go zawód: odmawiano mu uznania. Omijały go awanse i nagrody, unikało go słowo wdzięczności. Kapitan pienił się i gorzkniał. Ludzie wzruszali ramionami.

Gdzieś na sinych przestrzeniach między Gdynią a Ameryką, później zaś między Londynem a Atlantykiem, narastał dramat ludzkiego istnienia: wielki marynarz, przegrywał sens swego życia, ponieważ nie umiał rozwiązać po ludzku swych spraw ludzkich. Był wewnętrznie czysty jak kryształ, lecz na zewnątrz szorstki jak zmarznięta gruda. Był na wskroś uczciwy w swej spartańskiej surowości, lecz przy tym – a może dlatego – bezradny jak dziecko. Odpychał ludzi od siebie, a przy tym – o rzewna niekonsekwencjo ludzkiej natury! – łaknął ich wdzięczności. Owo niezaspokojone pragnienie podzięki stało się w końcu dla niego udręką prześladującą go dniem i nocą. Nie opuszczało go na mostku kapitańskim w czasie sztormu ani w kabinie, ani na ulicach kontynentów. Było z nim w zgiełku Manhattanu i było w ciszy Kanału Manchesterskiego. Coraz rozpaczliwiej kapitan potrzebował ludzkiej wdzięczności. Już nie tylko dla ratowania treści własnego życia, dobiegającego jesieni, lecz i dla życia swego syna: gdzieś w Kanadzie żyła podczas wojny jego żona i rósł kilkuletni synek.

Więc coraz żarliwiej domagał się wdzięczności, walczył o nią uporczywie, zgrzytał, warczał, ranił i w coraz błędniejszych motał się sieciach. Była w tym wielka bezbronność, beznadziejność i okrucieństwo losu i czasem miało się wrażenie, jak gdyby zmartwychwstał któryś z tragicznych bohaterów Conrada i żywy obnosił swą dolę po świecie.

Aż oto którejś nocy w tej wojnie, która zaczęła się tragicznym wrześniem, podczas jednego z najkrwawszych epizodów Bitwy o Atlantyk, gdzieś u wybrzeży śnieżnej Grenlandii kapitan usłyszał nareszcie słowa wdzięczności. Wypływały z najgłębszych uczuć ludzkiej duszy. Nie wypowiedział ich żaden możny tego świata. Powiedział je nędzny, na półżywy marynarz chiński. Biedny Chińczyk, a rzecież słowa jego były niezmiernie ważne, bo tak właśnie, z tym samym uczuciem, z tą słusznością dziękować wówczas mogli kapitanowi wszyscy jego przełożeni, cała ludzkość, cały świat.

* Postacie marynarzy, dzieje statków oraz wypadki, opisane w niniejszej książce, są prawdziwe, natomiast nazwy statków i nazwiska marynarzy – przeważnie zmienione.

2.

Późnym latem, w trzecim roku wojny olbrzymi konwój opuścił Stany Zjednoczone, idąc w kierunku Brytanii. Na kilkudziesięciu statkach wiózł pół miliona ton najcenniejszego ładunku wojennego. Statki tworzyły dwanaście kolumn postępujących obok siebie. Szły bandery wszystkich sojuszników. Polskie statki były dwa: „Wisła”, prowadzona przez kapitana Szworca, i mniejsze od „Wisły” – „Gopło”.

Eskorty przydzielono skąpo: jeden kontrtorpedowiec i dwie korwety – zatrważająco mało jak na tak ogromny konwój. Toteż, aby do pewnego stopnia wyrównać braki osłony, konwój wysunął się tym razem daleko na północ, okrążając tysiącmilowym łukiem zwykłe żerowiska nieprzyjaciela. Ostatnie telegramy donosiły, że jego łodzie podwodne zauważono na południu, na prostej trasie Nowa Funlandia – Wyspy Brytyjskie.

Zwarty szyk konwoju.

Wzdłuż Labradoru pogoda była paskudna. Kilkudniowy sztorm dawał się we znaki statkom i ludziom. Potem nagle uspokoiło się i ludzie odetchnęli, a gdy z nastaniem następnego dnia zaświeciło mocne słońce, zadowolone oczy odkryły na północno-zachodnim nieboskłonie rozległy ląd o wysokich górach, pokrytych lśniącym śniegiem. Była to Grenlandia.

Wszyscy powitali ją radośnie. Wtargnęli oto daleko na północ, a więc w pas bezpieczeństwa. Zresztą co za pogoda! Słońce, niebieskie niebo, granatowe morze, martwa fala, fenomenalna widzialność i śnieżne, malownicze góry, wyraźne z odległości dwudziestu mil jak na dłoni – wszystko to tchnęło świeżą, wielką ufnością. Konwój pruł fale powoli, we wzorowym porządku. Kolumny jego szły jak karne wojsko. W ich stalowej ociężałości był majestat. Szły szeregi jakby gigantycznych żołnierzy, świadomych swej roli w rozstrzygającej bitwie. Był to pochód niemalże triumfalny, a marynarzom, patrzącym na to wszystko, na statki i na Grenlandię, rosły serca i tego poranka śniadanie smakowało im bardziej niż kiedykolwiek: jedli na pogodę jak wilki.

Kapitan Szworc obserwował odległy brzeg przez lornetkę i w pewnej chwili uwagę jego przykuł niezwykły szczegół.

– Co to?! – zawołał zdziwiony do oficera wachtowego. – Góra lodowa?!

Było tak w istocie. Prawie już na trawersie konwoju, między statkami a odległym lądem, sterczała z wody biała bryła lodu. Jakaś samotna, średnich rozmiarów góra lodowa, wędrująca z północy.

– Tak, panie kapitanie, góra lodowa! – potwierdził wachtowy.

Kapitan Szworc, jak to on: był impulsywny i łatwo się unosił, nawet na nieporządki w przyrodzie. Twarz jego, twarz o rysach drapieżnego ptaka, zaostrzyła się, a oczy zapłonęły wyraźnym gniewem.

– Góra lodowa?! – krzyknął. - O tej porze roku?!

Lecz nie ulegało wątpliwości, że była to góra lodowa, na tych wodach i w tym miesiącu jakiś wybryk przyrody. Wybryk czy nie wybryk, z wyjątkowym zjawiskiem należało się pogodzić i przejść nad nim do porządku. Kapitan przestał się przejmować.

Potem, po śniadaniu, coś go jednak tknęło. Pomyślał znów o górze lodowej i dalej śledził ją przez lornetkę. Góra pozostała już nieco w tyle, konwój ją minął. Uparta myśl nie dawała spokoju kapitanowi. Hitlerowcy, wiadomo, byli mistrzami maskowania i niewyczerpanych podstępów. Gdyby chcieli założyć w tym newralgicznym zakątku Atlantyku pływającą bazę, czyż nie ukryliby jej najsprytniej właśnie pod maską takiej oto góry lodowej?

Kapitan wysilał wzrok, lecz nic podejrzanego nie zauważył. Tymczasem konwój oddalił się od góry o przeszło dziesięć mil. W pewnej chwili własna myśl wydała się kapitanowi niedorzeczna. Poniechał jej trochę zawstydzony.

Właśnie na statku komodorskim, na którym płynął dowódca konwoju, wywieszono flagi na zmianę kursu. Konwój zwrócił się na wschód, w stronę Islandii.

3.

Po pięknym dniu zapadł mroźny, cichy wieczór. Na niebie świecił księżyc dochodzący pełni. Powietrze jakby nasiąknęło lekką mgiełką. Zaciemnienie statków było zupełne i nawet z bliska, z odległości mili, nikt by nie przypuszczał, że tuż przemyka się wielki konwój.

Po południu, przed kilku godzinami, jedna z korwet rzuciła dwie bomby głębinowe. Marynarze, przywykli do fałszywych alarmów, nie przywiązywali do tego zbytniej wagi, raczej drwili sobie, jak zwykle z „beczek śmiechu”: – Znowu dokuczają biednym rybom!...

To było po południu i teraz, wieczorem, epizod z bombami głębinowymi, zapomniany, tonął w niepamięci jak coś bardzo odległego.

Teraz jedynie bliski i żywy był pracowity oddech turbin i cylindrów, jedynie rzeczywiste było parcie naprzód, wytężone, przyczajone parcie naprzód.

W dwie godziny po zachodzie słońca wachtowych na statkach przeszył wstrząs zdumienia. Ich oczy, zdjęte nagłą grozą, przykuł jeden punkt: na lewym skrzydle konwoju, w tyle. Tam szedł tankowiec. Tam nagle wystrzelił w górę słup ognia. Słup, zdawałoby się, niepojęty, taki straszliwy. Jakiś upiorny strumień ognia wdzierający się pionowo w niebo. Wdarł się wysoko, na trzysta, czterysta metrów, szeroki na długość statku. Był to wybuch ładunku ropy.

Rozjaśniło się przy tym okropnie. Wszystkie blackouty diabli wzięli. Wszystkie statki konwoju wyprysły z ciemności jak w złych czarach i stanęły oświetlone blaskiem jak tarcze na tle czarnej toni.

Lecz trwało to tylko sekundę czy dwie. Słup ognia był błyskawicą. Równie gwałtownie zgasł. U góry pozostawił tylko pióropusz dymu, rosnący na wszystkie boki jak olbrzymi czarny grzyb. Na dole zaś tankowiec rozerwał się na dwie części. Dziobowa część natychmiast zatonęła, rufa płynęła nadal po powierzchni wody i paliła się spokojnym, powolnym płomieniem. Z płomienia wyskakiwały ciemne sylwetki i wpadały do wody. Z daleka podobne były do nikłych robaczków. Ludzie w tragedii są czasem podobni do nikłych robaczków.

Marynarze konwoju dopiero w kilka chwil później uświadomili sobie, że równocześnie z wybuchem ropy rozległ się potężny huk. Przedtem go nie słyszeli – tak władczy był ogień wybuchu i tak całkowicie pochłaniał ich wszystkie zmysły. To oko tylko przeżywało wspaniałą a straszną chwilę.

Wnet gdzieś w nocy, spoza konwoju, zadudniły głuche odgłosy grzmotów. Były silne i statki od nich się trzęsły. Jednocześnie na niebie wykwitły oświetlające rakiety. Chociaż słabiej niż przedtem, stało się znowu widno na morzu. Rakiety paliły się długo. Niektórym marynarzom zadrżały serca. Wielu zaczęło wołać: – Raider! Raider!...

Ze statku komodorskiego poszły rozkazy świetlne. Konwój wykonał je skwapliwie i we wzorowym porządku. Wszystkie statki równocześnie, jak za pociągnięciem sznurka, zmieniły kurs o 45 stopni w lewo – znak dobrej dyscypliny.

Tymczasem paląca się rufa tankowca pozostała w tyle. Przypominała żuka przeciętego na pół przez okrutnego chłopca. Nikt z niej już nie wyskakiwał. Wypalała się do reszty. U góry, wysoko nad nią, wisiał wciąż gęsty kłąb dymu. Oświetlony z dołu ceglastym różem nie wyglądał już jak grzyb ani pióropusz. Przybrał fantastyczny kształt olbrzymiego ptaka spowitego w groźny kir – ponury znak morskiej niedoli.

4.

Nie był to – jak w pierwszej chwili sądzono – atak nieprzyjacielskiego raidera, okrętu nawodnego, lecz atak okrętu podwodnego. Odgłosy licznych wybuchów pochodziły od bomb głębinowych, rzucanych przez naszą własną eskortę. Eskorta również puszczała rakiety oświetlające. Miały odkryć wroga, w razie gdyby był na powierzchni morza, lub przynajmniej zmusić go do schowania się pod wodę.

Wtem, ku osłupieniu marynarzy, nowa fontanna ognia, tym razem po prawej stronie konwoju. W powietrze poszedł drugi tankowiec. Nie ulegało zatem wątpliwości, że dokoła było więcej okrętów podwodnych.

Uciekać! Uciekać! Był to jedyny ratunek konwoju, jedyny jego obowiązek i jedyna myśl, jaka przenikała serca i mózgi dwóch i pół tysiąca marynarzy: uciekać! Mimo to nie było paniki. Konwój wciąż szedł zwarty i skrzętnie wykonywał manewry, statki pilnowały jak oka w głowie swych stanowisk.

Słaba eskorta, uwijając się jak szalona, zdwajała swe wysiłki i gęsto waliła bombami głębinowymi w morze, a rakietami oświetlającymi w niebo. Niektóre statki wolały ciemność. Więc by zgasić te same rakiety, gromiły do nich z karabinów maszynowych i w górę sypały bujne smugi czerwonych pocisków. Inne statki widziały w morzu podejrzane cienie: biły do nich zawzięcie z dział. Był huk, był harmider, był chaos, była potęga świateł, było widowisko siarczyste, a w tym wszystkim były ściśnięte gardła i oczy wpatrzone trwożnie w powierzchnię wody.

– Wesoło jak na Broadwayu! – zażartował nagle ktoś z załogi „Gopła”. Zaśmiał się przy tym gardłowo, lecz śmiech się nie udał, brzmiał jak stłumiony skowyt.

– Uwzięli się na tankowce! – powiedział ktoś inny na pociechę.

„Gopło” szło w ostatniej, prawej kolumnie jako trzeci od przodu statek. Znów nakazano manewr i cały konwój skręcał w lewo. Wtedy w kolumnie „Gopła” powstała jakaś rażąca nieprawidłowość. Wszystkie statki wykonały jednoczesny zwrot prócz jednego, pierwszego w kolumnie. Ów pierwszy, nie troszcząc się o rozkaz komodora, uparcie chciał iść dalej w dotychczasowym kierunku. Gdy „Gopło” go mijało sprawa się wyjaśniła. Wachtowy, drugi oficer Smogulski, zawołał do kapitana: – Ależ on tonie!

Statek tonął. Był storpedowany. Nikt z sąsiadów nie zauważył wybuchu torpedy. Dziób jego zapadł już pod wodę, rufa sterczała wysoko w powietrze. Jak znamiona rozpaczy wybijały się do góry śruba i ster, narzędzia przed chwilą jeszcze doniosłe, lecz teraz już na nic niezdatne. Statek zanurzał się szybko. Tonął bez wzruszenia, bez zgiełku, bez spazmów, bez świateł, bez protestu - cicho i łagodnie.

Konał przejmująco, bez skargi. Jak czarny potulny zwierz schodził spokojnie do grobu. Zaledwie „Gopło” minęło tonącego olbrzyma, już dopełniał się jego los. Jego zupełne milczenie wobec śmierci przerażało. Jego bezsilna potulność była wstrząsająca.

Ludzie z „Gopła” zdrętwieli, nie mogli oderwać wzroku od tego widowiska.

5.

Noc była jak koszmar – zła, długa i dręcząca. Wróg był liczny i zawzięty. Rzucał się na konwój prawie co godzina. Topił statki. Szatańskie torpedy przychodziły z ukrycia, znienacka, nie wiadomo skąd. Rozszarpywały. Nikt nie widział ich źródła i nikt nie wiedział, na kogo teraz kolej. Jak słuszne okazało się porównanie konwoju do trzody zwierząt! Tej nocy konwój był trzodą bezbronnych owiec i to marynarzy najbardziej upokarzało: byli zupełnie bezradni.

Kapitan „Gopła” był wściekły. Kilka dni temu na lądzie podczas odprawy kapitanów przed odejściem konwoju zwrócił uwagę na niedostateczność wątłej eskorty.

– Ach, to głupstwo! Bitwa o Atlantyk jest już prawie wygrana! – lekceważąco odpowiedziały mu chełpliwe władze alianckie.

Trudno było zmrużyć oko tej nocy. Większość marynarzy w pasach ratunkowych czuwała na pokładach niedaleko kominów, gdzie było najcieplej. Oficerowie, trzeba to podkreślić, dawali przykłady równowagi i męstwa. Najgorzej było ludziom w kotłowniach i przy maszynach. Nic tu nie widzieli, a wszystko w dwójnasób odczuwali i słyszeli. Wybuchy, nawet odległe, odbijały się najsilniej. Łatwo chwytały za ludzkie nerwy. Wiadomo z opowiadań palaczy, że starszy mechanik „Gopła”, inżynier Brunon, schodząc często do maszynowni, świetnie uspokajał swych ludzi. Wiadomo również, że drugi oficer SmoguIski po skończonej wachcie nagle oświadczył, że ma wszystko w czterech literach, po czym zeszedł do kabiny, rozebrał się, położył w koi i spał snem najsmaczniejszym aż do rana.

Kapitan Szworc stał przez całą noc na posterunku, na mostku drugiego polskiego statku, „Wisły”. Raz pomyślał o swej żonie i dziecku. Właśnie wtedy, gdy w sąsiedztwie zapalił się storpedowany tankowiec. Była to chwila nad wyraz przykra dla kapitana – nie mógł przypomnieć sobie rysów twarzy własnego synka. Doznał zabobonnego strachu. Oblał się zimnym potem. Zbiegł na dół do kabiny i spojrzał na fotografię ich dwojga. Potem wrócił na mostek i był znów spokojny.

W drugiej połowie nocy wszyscy zrozumieli, że obrona konwoju słabnie i eskorcie zaczyna braknąć bomb głębinowych. Wybuchy ich było słychać coraz rzadziej. Tymczasem nieprzyjaciel nie popuszczał. Raz po raz wybierał nowe ofiary. Zmęczenie załóg i napięcie nerwów dochodziło do ostatnich granic. W duszach tłukły się modły, żeby już zaprzestano katuszy, żeby, na miłość Boga, nareszcie dano odetchnąć. W tej bezradności można było postradać rozum. A jednak konwój, nie tracąc na chwilę zimnej krwi, wciąż karnie trzymał się zwartą kupą i uciekał we wzorowym porządku.

Około czwartej nad ranem jakiś statek, storpedowany, dostał jakby obłędu. Zaczął gwizdać potężną syreną bez przerwy, ustawicznie. Załoga już go opuściła, a on, tonąc powoli, pozostawał w tyle, lecz nie przestawał buczeć. Ryczał wniebogłosy, jak gdyby wzywając kogoś na pomoc. Była w tym potwornym głosie wielka histeria, było coś zaraźliwego – ludziom zaczęły drgać i latać nerwy – była to histeria zranionej maszyny. Bez końca, zdawało się, szarpała ludzkie uszy i ów świst rozpaczy przenikał teraz do szpiku równie przejmująco jak przedtem, na początku nocy, potulne milczenie tonącego statku.

Potem na wschodzie zaczęło świtać i wraz z jutrzenką przyszedł spokój. Ustały wybuchy torped i nocne koszmary.

6.

Dzień nastał podobny do wczorajszego, słoneczny i chłodny. Morze było spokojne. Przez kilka godzin panowała nie zmącona cisza i ludziom tajały serca. Doznawano ulgi i wierzono, że wróg wycofał się przed jasnością dnia. Lecz błogie nadzieje zawiodły i krótko przed samym południem nastąpił nowy atak.

Atak bezczelny. Wyrwał ofiarę z samego środka pierwszego rzędu, tuż obok komodora. Odgłos wybuchu był tłumiony, raczej jak odległy stuk. Z lewej burty trafionego statku wytrysła jak biała krew pokaźna fontanna wody. Na wielu pokładach nie zauważono wcale ataku i dziwiono się, dlaczego statek, zwalniając nagle biegu, nie wziął udziału w zarządzonej zmianie kursu. Trzymał się mocno i prosto na wodzie. Sąsiedzi mijali go, a on jakby odbierał tragiczną defiladę. Załoga jego pospiesznie spuszczała wszystkie cztery szalupy. Niektórzy marynarze, mniej cierpliwi, skakali z burty wprost do morza.

– Też im spieszno! – dziwiono się dokoła.

Wtem z kotłów wypuszczono parę, która otoczyła śródokręcie białym obłokiem: oczywisty dowód, że uznano statek za stracony.

Podczas gdy rozbitków brał na pokład ostatni z konwoju frachtowiec francuski, opuszczony statek wciąż utrzymywał się na wodzie, ogromny i wyniosły jak poprzednio. Wcale nie zanurzał się i nic nie wskazywało, aby był uszkodzony. Ludzie wyrzucili go ze społeczności konwoju, lecz on jakby nie przyjmował ich wyroku i wznosił się dumny i niezachwiany, obraz życia i tężyzny.

Konwój oddalał się od niego coraz bardziej, był już o trzy, cztery mile. Minęło pół godziny. Żadnej zmiany, żadnego przechyłu! Ludzie w konwoju zaczęli wątpić i przebąkiwać, czy załoga nie opuściła go przedwcześnie. Może stchórzyła!

Wtedy stała się przejmująca rzecz. Statek poruszył się. Wypadł ze swej niewzruszonej okazałości. Nagle podniósł dziób do góry, szybko i rozpaczliwie niby wyrzucona ryba chwytająca powietrze, i w ciągu kilku sekund pogrążył się w wodzie. Ogromny kadłub znikł prawie piorunem, w jednym przerażającym oddechu. Cały końcowy dramat nie trwał dłużej niż dwie minuty.

Ludzie mieli gorzką wizję – jak gdyby widzieli piękną, dzielną kobietę znoszącą długo i z godnością jakiś wielki ból, by naraz, bez ostrzeżenia dla bliźnich, bez widomego znaku swej tragedii, załamać się i upaść bez życia.

Był to nowy rodzaj śmierci, w którym koniec przychodził niespodziewanie jak podstępny cios. I była to przestroga dla marynarzy, by nigdy nie ufać statkom raz zranionym torpedą.

– Zapadł się jakby w pysk strzelił, jak nóż w masło! – zżymał się ktoś na „Gople” z niesmakiem i z oburzeniem w głosie.

7.

Tymczasem „Wisła” przeżywała dreszcze szczególnej emocji. Szła jako ostatnia w swej kolumnie, nikogo za sobą już nie mając. W chwili gdy konwój wykonywał zwrot na lewo, powstało w szeregach małe zamieszanie i obok „Wisły”, na jej trawersie, znalazł się poprzedzający ją brytyjski statek, tankowiec. Naraz asystent Siejski, pełniący służbę na mostku, krzyknął: – Uwaga! Peryskop za rufą!...

Złowieszczy znak pojawił się nagle jakieś dwieście metrów za tankowcem, a trzysta metrów za „Wisłą”. Pruł wodę, aż wytryskiwała jasnym łukiem, i dążył w kierunku kilwateru „Wisły”. Najwyraźniej wypatrywał nowej ofiary – jednej z dwóch: tankowca albo „Wisły”. W jasny dzień, w słońcu, na dość spokojnym morzu była to bezczelność zdumiewająca. Wróg czuł się pewny siebie i otwarcie szydził z eskorty.

Na tankowcu również zauważono peryskop i otworzono do niego ogień z karabinów maszynowych i artylerii przeciwlotniczej. Wkrótce przyłączyła się do walki i „Wisła”. Zaczęła walić z działka na rufie. Ogniem kierował drugi oficer Anczewski. Pociski wybuchały blisko celu na powierzchni wody. Niewiele zapewne wyrządzały szkody, ale przynajmniej przepłoszyły wroga. Peryskop znikł.

Żywa kanonada zwabiła dwie korwety, które w czas przybywszy zaczęły obkładać miejsce bombami głębinowymi. Marynarze zaciskali pięści i radowali się – nareszcie jeden ze zbójów wpadł w kleszcze i sam był szczuty jak zwierzyna. Korwety tropiły jak wściekłe psy zbyt długo trzymane na smyczy. Buchały od zawziętości. Przy piątej czy szóstej bombie wypłynęły na powierzchnię morza plamy oleju. Któryś z marynarzy zaryczał triumfalnie. Rzucono jeszcze kilka bomb, potem konwój był zbyt daleko i marynarze nie mogli dokładnie widzieć, co się dzieje.

Gdy tankowiec wymijał „Wisłę”, by wyprzedzić ją i wejść na swoje miejsce, z jego pokładu witano ją wesoło podniesionymi kciukami. „Wisła” odpowiadała ochoczo.

8.

Reszta dnia upłynęła w spokoju, lecz cisza nie zwiodła nikogo. Nieprzyjaciel dostatecznie przekonał się o szczupłej obronie konwoju. W nocy należało spodziewać się piekła.

Gdy po zachodzie słońca mroki zapadały na morze, w duszach ludzkich zaczajał się lęk. Przeżycia ostatniej nocy wracały z uporem do pobudzonej wyobraźni. Przypominano sobie nędzny los rozbitków w szalupach, porzuconych mniej lub więcej na łaskę morza. Mało kto myślał o ich ratunku. Eskorta nie mogła ratować, zbyt nieliczna i uwikłana w walkę, statki zaś nie kwapiły się. Statki, które idą jako ostatnie na końcu kolumn, mają obowiązek zabierania rozbitków. Nie zabierały. Wolały uciekać, ratując własną skórę. Groza była silniejsza niż moralna powinność – i gdzieś na wielkiej wodnej pustyni dojrzewało obfite żniwo śmierci.

Toteż pierwszy tego wieczoru atak okrętu podwodnego krótko po zapadnięciu ciemności targnął nerwami marynarzy jak rozpalone żelazo. Mimo woli w głębi podświadomości narastał nastrój niepewności. Wzbierał jakiś czad, gotował się zdławiony krzyk. Uciekać! Należało na gwałt uciekać od straszliwych bestii, od zionących torped. Oby mieć skrzydła!...

O godzinie ósmej pięćdziesiąt siedem wieczorem przed dziobem „Wisły” storpedowano brytyjski tankowiec. Wysoki jak zwykle słup ognia i silna detonacja, która wszystkich sąsiadów poderwała na nogi. Kapitan Szworc był właśnie w swym salonie. Jednym susem wyskoczył na mostek. Po drodze słyszał dzwonek okrętowego telegrafu. To wachtowy, trzeci oficer Poszycki, posyłał jakiś rozkaz do maszynowni.

– Zwolniłem biegu! Dałem w prawo! – młody oficer zawiadomił kapitana, który nagle, wściekły, wrzasnął: – Dlaczego pan zwolniłeś?!

– Jesteśmy przecież rescue-ship!... Ostatni w kolumnie! – tłumaczył się wachtowy.

– To wiem!

Kapitan pożarłby go głosem. Potępiał manewr oficera. Z oczu jego tryskały gromy. Huknął przez tubę na dół: – Cała naprzód!

Do sternika: – Lewo na burtę!

– Lewo na burtę – powtórzył spokojnie sternik.

Po nocach pełnych napięcia wytchnienie przynosiły chwile odpoczynku w ciągu dnia.

W kilkunastu sekundach „Wisła” zatoczyła ćwierć koła i była już niemal na wysokości tankowca, około dwieście metrów na lewo od niego. Tankowiec palił się teraz na dziobie zwykłym, miarowym ogniem i szedł naprzód już tylko siłą dotychczasowego rozpędu.

Wtedy kapitan Szworc znów się odezwał. Padł jego rozkaz: – Całą wstecz!...

Woda dokoła rufy naraz zaczęła syczeć, zabulgotała. Statek jakby zajęczał w swych wnętrznościach, które zatrzęsły się od dreszczów. Rzekłbyś: zapasy dwóch potwornych mocy, jednej prącej wciąż naprzód, drugiej coraz silniej hamującej. „Wisła” przystawała. Brzemienna decyzją rzuciła wrogowi rękawicę. Wyzwała wielki los.

Wiatr dął od strony palącego się tankowca. Stamtąd groził nowy wybuch i rozlanie się ropy w kierunku „Wisły”. Lecz właśnie dlatego kapitan słusznie obrał to stanowisko, gdyż w tę stronę wiatr musiał również zapędzić wszelkie szalupy czy tratwy spuszczone z nieszczęsnego statku. I nie mylił się. Na powierzchni morza nieco z przodu już było widać migotliwe sygnały nadawane czerwonym światełkiem z szalupy. Dochodził także z dołu chrapliwy głos: – Help, help!

Na mostku zadźwięczał dzwonek telefoniczny. Drugi oficer Anczewski z pozycji działowej na rufie pytał się: – Co będziemy robili?

– Ratować ludzi! - warknął kapitan i zawiesił słuchawkę.

Anczewski chwilę pomyślał. Potem rzekł do kucharza i stewarda, wojaków z obsługi działa: – Nie potrzebuję was tutaj! Idźcie do kuchni gotować kawę!

9.

Tankowiec palił się w całej swej przedniej połowie jak pochodnia i w jej różowym blasku „Wisła”, jaskrawo oświetlona, stanowiła wprost wymarzony cel dla torpedy. Oczekiwano jej lada chwila, a jednak nikt na statku nie tracił przytomności umysłu, wszystko odbywało się zadziwiająco składnie i rozkazy były celowe, a wykonanie ich szybkie.

– Zawiesić sztormtrap! – zarządził kapitan.

Sam pozostał na mostku, nadal manewrując statkiem, natomiast właściwą akcję ratunkową powierzył pierwszemu oficerowi Bojce. Ówże, człek młody, szczupły, energiczny, zawzięty w dyskusjach, zuchwały w poglądach, równie odważnie umiał zabierać się do czynu, jak do słowa.

Gdy „Wisła” i szalupa z rozbitkami zbliżyły się do siebie, rzucono z pokładu linę. Szalupa była przepełniona po brzegi masą ludzką, która widocznie nie ochłonęła dotychczas z przerażenia. W pobliżu sztormtrapu wybuchła panika. Kilku naraz wyskoczyło z łodzi, lecz tylko jeden zdołał uchwycić drabinkę, reszta wpadła do wody. W szalupie powstała kotłowanina. Bojka wiedząc, czym to grozi, przeciął linę i krzykiem nakazał spokój. Szalupa oddaliła się od burty „Wisły” o kilka metrów.

Pierwszego rozbitka wciągnięto po sztormtrapie na pokład. Wyglądał jakoś cudacznie i marynarze zaczęli mu się dokładnie przyglądać przy świetle pobliskiego pożaru.

– Olaboga! – zawołał ktoś w najwyższym zdziwieniu. – Toż to Chińczyk!

Fakt, że pierwszym wyratowanym marynarzem tu, na Atlantyku Północnym, był Chińczyk, podziałał jak magia. Wszyscy wyczuli w tym wyraźny komizm. Ktoś zarechotał głośnym śmiechem.

Drugie zbliżenie się szalupy do „Wisły” poszło już sprawniej. Jeden z brytyjskich oficerów, obecnych na szalupie, objął na niej komendę – okazało się, że to drugi oficer tankowca – i znakomicie podprowadził ją pod sztormtrap. Tu stanął przy końcu łodzi i silnym ramieniem pilnował porządku. Martwa fala dość niespokojnie uderzała o burtę. Szalupa skakała w górę i w dół. Tylko w chwilach, gdy była u góry, drugi oficer puszczał za każdym razem jednego rozbitka na sztormtrap. W ten sposób wyładowanie odbywało się bez wypadku.

Drugim wyratowanym, ku ogólnej uciesze, był również Chińczyk. Trzecim – znowu Chińczyk, czwartym – Chińczyk. Tego już było za wiele. Tankowiec był przecież brytyjski. Jakaś ogromna, nieprzeparta wesołość ogarniała marynarzy i gdy przy piątym Chińczyku powstała na dole krótka przerwa, chciano się już zakładać między sobą, kto następnie będzie: Chińczyk czy nie-Chińczyk?

– Chińczyk! – stwierdzono w chwilę później z udanym oburzeniem i niewiarą i nowy wybuch śmiechu na tle chińskiej obfitości.

Chińczyków było przeszło trzydziestu w szalupie, białych, przeważnie oficerów, około dziesięciu. Drugi oficer tankowca, człowiek niezwykle dzielny i obowiązkowy, chciał natychmiast wracać łodzią, na poszukiwanie reszty rozbitków, jeszcze niewyłowionych z morza.

Tymczasem Chińczycy, zaledwie zeszli z sztormtrapu, wszyscy jak na zmowę biegli bez namysłu na pokład szalupowy „Wisły” i tam siadali przy obydwóch łodziach ratunkowych. Otoczyli je murem z ludzkich ciał. Czekali. Mieli twarze zamknięte, lecz w oczach ich palił się obłęd i zdecydowanie na wszystko. Nie spuszczali wzroku z szalup. Patrzyli w nie jak w ołtarze. Były to nędzne, biedne, zaczajone postacie. Byli cisi, przerażeni i groźni. Strach odebrał im poczucie rzeczywistości, prócz jednego: patrzenia uparcie w szalupy. Szalupy „Wisły” stały się dla nich symbolem życia. Byli przygotowani. Czekali na następny atak torpedy, by zawładnąć szalupami.

Tak to „Wisła” znalazła się nagle w obliczu nowego niebezpieczeństwa, grożącego jej od wyratowanych rozbitków.

Ten problem chciał rozwiązać na swój, dość drastyczny, sposób jeden z białych rozbitków, Anglik, artylerzysta ze storpedowanego tankowca. Onże, młode jeszcze chłopaczysko, na widok „chińskiego muru” dokoła szalup, znienacka rozsierdził się i miotając głośne przekleństwa, pobiegł jak wariat na mostek „Wisły”. Doskoczył do gniazda karabinów maszynowych i zaczął przy nich manipulować. Chciał strzelać do Chińczyków oblegających łodzie ratunkowe. Był już bliski wykonania, zamiaru, gdy go dopadł drugi oficer Anczewski i z trudem powstrzymał.

– Czyś zwariował?! – huknął Anczewski.

– To są bestie, mówię panu! – pienił się artylerzysta.

Czynił wrażenie całkiem nieprzytomnego. Miał zaledwie dwadzieścia lat. Anczewski łatwo go obezwładnił i przemocą ściągnął po trapie na dół na główny pokład.

– To są bestie, mówię panu! – charczał chłopak uporczywie, ale z coraz mniejszą zapalczywością. Z podniecenia dzwoniły mu zęby. Nienawiść w jego głosie szybko topniała, przechodziła jakby w skargę.

Już nie szamotali się.

Anczewski patrzał na niego ze współczuciem. Zaproponował mu przyjaźnie: – A cup of coffee?

– Yes, please! – odrzekł skwapliwie i prosząco artylerzysta.

Był to konwój niezwykłych wybuchów: gwałtownie zrywały się słupy ognia i ludzkie paroksyzmy i szybko opadały.

10.

Dziw! Torpedy nie było. Marynarze „Wisły”, zdjęci zabobonnym zdumieniem, nie mogli tego zrozumieć. Działy się niewiarygodne cuda!

Pożar na tankowcu objął już prawie cały pokład i sięgał do komina na rufie. Na wodzie pod rufą tkwiła tratwa z kilkoma rozbitkami niezdolnymi odbić od burty. Lada chwila groziła im śmierć od wybuchu ropy.

– Spuścić łódź na wodę! – zawołał kapitan Szworc po wysłuchaniu krótkiej relacji drugiego oficera z tankowca.

– Motorówkę? – zapytał z dołu starszy oficer Bojka.

– Tak, motorówkę!

Spuszczenie jej odbyło się w mig. Starszy oficer Bojka objął ster, drugi mechanik Terlecki – motor. Do pomocy zabrano dwóch marynarzy, starszego marynarza Chabę i młodszego marynarza Gorlickiego.

Gdy motorówka odbiła od „Wisły”, towarzyszyły jej ciche powinszowania kolegów: jej przynajmniej już nie dosięgnie eksplozja torpedy, jaka przebije lada chwila ścianę statku.

Teraz dopiero, będąc bezpośrednio na wodzie, Bojka uświadomił sobie grozę położenia „Wisły”. W promieniach pobliskiego pożaru statek jak gdyby wyrósł na morskiego lewiatana. Stał obnażony i jasny niby pomnik, widoczny na wiele mil dokoła, łup ponętny i cel najdogodniejszy. A wróg był w pobliżu. Znów, jak nocy poprzedniej, szarpał konwój. Tam o dwie, trzy mile wrzało piekło. Były krwawe łuny, błyski, smugi, huk – było piekło. Jakimże kaprysem losu „Wisła” wciąż jeszcze stała nie tknięta?

Wtem nad ich głowami, tuż blisko rozbłysło rażące światło. Jakiś samolot wypuścił silną rakietę. Snop jej promieni rozwierał się ku dołowi olśniewającym kloszem, pod którym były obydwa statki – „Wisła” i palący się tankowiec naraz oświetlone jak w dzień. Marynarze klęli jak nigdy dotychczas. Gdyby przekleństwa coś znaczyły, niefrasobliwy pilot nie żyłby. Lecz on zataczał niskie koła i robił zdjęcia filmowe. Był to amerykański samolot. Był to prawdziwy Amerykanin przybyły z bazy islandzkiej.

Gdy motorówka zbliżyła się do tankowca, ludzie na tratwie zaczęli rozpaczliwie wołać o pomoc. Było ich czterech czy pięciu. Nie mogli odbić od statku, wciskani pod jego rufę przez kontrprądy, jakie tam wciąż się tworzyły. Tankowiec bowiem jeszcze sunął naprzód.

Starszy oficer Bojka, rozdrażniony rakietą świetlną i dzikim wrzaskiem rozbitków, powstał i krzyknął do nich tubalnym głosem z wyrzutem w tonie: - Are you British?!

– Tak! Tak! – odkrzyknięto z tratwy. – Jesteśmy Brytyjczykami!!

– To stulcie gęby, psiekrwie!

To poskutkowało. Tratwa natychmiast umilkła.

Okazało się, że był na niej jeden ranny i to kapitan tankowca. Wypadało leżącego ostrożnie przeładować, więc motorówka wtłoczyła się między tratwę a rufę statku. Ktoś przy tym dotknął burty tankowca i szybko cofnął rękę.

– Parzy, cholera!

Żelazo parzyło, ogień był już za ścianą. Tankowiec sprawiał niesamowite wrażenie rozpalonego od środka kotła.

Piorunem przeniesiono rannego. Reszta rozbitków też się usadowiła. Na tratwie pozostał tylko jeden, starszy marynarz Chaba. Marudził tam, czegoś gorączkowo szukał, coś nerwowo przewracał.

– Co tam robicie?! – zapytał go niecierpliwie Bojka.

Żadnej odpowiedzi. Marynarz przetrząsał jak opętany zapasy żywnościowe tratwy.

– Co robicie?!... – huknął Bojka.

– Nic... Szukam tylko whisky. – usprawiedliwiał się tamten rozżalonym głosem.

Na to Bojka ryknął z całą furią: – Natychmiast wracaj, łapserdaku!

Chaba zerwał się, wrócił. Mruczał zawiedziony.

Wszyscy musieli pomagać, by motorówkę wydobyć z klina między tratwą a tankowcem. Chwila była ostatnia. Z dzioba statku wypłynęła na morze płonąca ropa i szybko się rozpościerała. Lecz i motor zaterkotał. Łódź w sam czas zaczęła się oddalać.

Po chwili, gdy niebezpieczeństwo minęło, starszy oficer, schylając się nad głową Chaby, zapytał go po cichu i przyjaźnie: – Było co?

– G... – odpowiedział marynarz ze szczerym smutkiem.

Skoro tylko rakieta świetlna wygasła, ujrzano w oddali na wodzie czerwone światełka. Pochodziły od drugiej szalupy tankowca, na której było kilku rozbitków. Bojka dowiedział się od nich, że więcej ludzi na wodzie już nie ma.

11.

Gdy „Wisła” przechodziła najcięższą godzinę swego żywota, kapitan Szworc przeżywał osobliwą ekstazę. Ekstazę starego bojownika morza, który znalazł się w swoim żywiole – w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Był to zawsze człowiek twardy i srogi. Wrodzoną twardość jego potęgowały przebyte sztormy morskie i burze życiowe oraz stałe obcowanie z owym zawiłym tworem żelaznym jakim jest statek. Sam nabrał od niego cech żelaza. I oto człowiek, który tak bezgranicznie oddany był statkom (a tak obcy ludziom i wszystkiemu, co ludzkie), podjął teraz, tej pamiętnej nocy, walkę zażartą i najdziwniejszą.

Pienił się i miotał. Złorzeczył i zaklinał. Wściekał się i rzucał. Była to wściekłość twórcza. Zapładniała ludzi, ruszała narzędzia, budziła zrywy. Napełniała statek magiczną mocą. Jeżeli dokoła niego czyhały złowieszcze siły chcące go zniszczyć, to kapitan jakby odpychał je i w duszy swej przeciwstawiał im inne siły, jemu tylko właściwe, choć równie zajadłe. Tej nocy na mostku stał mag rzucający zaklęcia na statek i morze.

Były chwile, gdy cichł i zaczajał się w milczeniu. Wtedy twarz jego wyglądała okropnie. Zaciągała się ostrymi bruzdami, które nadawały jej wyraz niebywałej srogości. Zmienione rysy odbijały napiętą do ostateczności wolę. Wessane z pasją wargi przypominały obraz ryby głębinowej i jej nienasyconej drapieżności.

Zdawać się mogło, że drapieżność ta i owe zaklęcia nie były płonne. Statek stał wciąż nietknięty. Jakby coś zaprószało oczy nieprzyjaciela i odwracało jego peryskopy w inne strony, na inne wody. Jakby prąd energii spływając z mostku był zbawienny. Był zbawienny. Poruszał cały statek ożywioną sprężyną.

Akcja rozwijała się jak z płatka. Już motorówkę wraz z rannym kapitanem podciągnięto na taliach na pokład szalupowy. Przeniesiono go na noszach w bezpieczne miejsce. Już rozwiązano sprawę umieszczenia owej niespodziewanej ciżby: białych – w kabinach oficerów „Wisły”, załogę chińską – w bunkrach należycie wyczyszczonych. Zanim dwie godziny minęły od storpedowania tankowca, dzieło było dokonane. Wśród okoliczności dramatycznych, w posępnej iluminacji pożaru, w niepewności życia w następnej chwili, dopełniał się pomyślnie dwugodzinny obrządek, w którym walczyły o lepsze: poczucie obowiązku i zaciekłość. I jeśli to był czarnoksiężnik pieniący się na mostku, to w istocie zaklęcia jego odniosły zwycięstwo.

„Wisła” ruszała już w stronę konwoju, by go dogonić, gdy w tym kierunku, daleko na horyzoncie, nastąpił straszliwy wybuch, prawdopodobnie statku z ładunkiem amunicji. Przywołało to wszystkich do rzeczywistości, choć trwało krótko –jak spalenie siarki na zapałce. Marynarze zaniepokoili się serdecznie o los „Gopła”. Wiedzieli, że statek wiózł amunicję.

Wtem podeszła korweta pod „Wisłę” i dowódca jej zapytał, czy statek czego nie potrzebuje i czy zabrał wszystkich rozbitków.

– Wszystkich – meldował kapitan Szworc przez megafon. – Pięćdziesięciu czterech ludzi, w tym szesnastu Brytyjczyków, reszta to Chińczycy. Dwóch rannych. Brak starszego oficera i trzech Chińczyków, którzy zginęli podczas wybuchu.

– Dobrze, kapitanie! – odpowiedział dowódca okrętu z uznaniem i przy tej okazji pochwalił się, że korweta miała również niezłą zdobycz: pięćdziesięciu dwóch niemieckich jeńców z zatopionego okrętu podwodnego.

Wisła była walecznym i szczęśliwym statkiem – w konwojach trzy razy ratowała rozbitków.

Wówczas jeden z polskich marynarzy wpadł na maniacki pomysł. Chciał mieć hitlerowców na „Wiśle”. Żądał wymiany ich na rozbitków brytyjskich. Uczepił się tej myśli jak pijany płotu, jak opętany i w końcu nie wiedziano, żartuje czy nie żartuje. Noc była niebezpieczna dla nerwów i statków.

W salonie „Wisły” ulokowano kilku oficerów z tankowca oraz urządzono stację opatrunkową. Jeden z Chińczyków, stary bosman, odniósł tak fatalne oparzenia, że była obawa o jego życie. Zupełnie wyczerpany, z twarzą zniekształconą, niezdolny poruszać się o własnych siłach, biedak zdawał się godzić apatycznie z przeznaczeniem. Właśnie zakładano mu opatrunki. Kapitan zajrzał do salonu. Gdy Chińczyk go zobaczył i poznał, powstał, ku zdumieniu obecnych, na bezwładne nogi i roztrzęsiony nagle odezwał się do niego głosem drżącym ze wzruszenia: – Thank you, capt'n. Thank you!...

Nieoczekiwany wybuch Chińczyka, na półżywego, sprawił na wszystkich wielkie wrażenie, lecz najbardziej osłupiały był kapitan. Zamigotało mu coś obcego w źrenicach – czyżby ślad wzruszenia? – i on, uosobienie odpychającej surowości, rzekł nieswoim głosem, niemal miękko: – Bądź cicho, człowieku!

Gdy to nie pomogło, a Chińczyk wciąż stał i jakby błogosławił, kapitan nagle rozsrożył się. Widocznie nie wiedząc, co począć z sobą, huknął z całych sił na nieszczęśliwca: – Siadaj, do kroćset!

I jak burza wypadł z salonu.

12.

Rano następnego dnia„Wisła” dopędziła konwój. Noc wyrwała w kolumnach statków szczerby zatrważające, ale „Gopło”, nienaruszone, ocalało. Tego poranka do konwoju dobiła również silna flotylla sojuszniczych kontrtorpedowców i korwet. Znaczyło to opanowanie sytuacji i kres udręki. Nieprzyjaciel natychmiast cofnął swe pazury, skulił zuchwałość. Jeszcze napastował, lecz blado, bez przeboju i z małym skutkiem.

Konwój dotarł ostatecznie do portów Brytanii. Prawda, poniósł straty bolesne, tracąc przeszło czwartą część swego składu i kilkuset marynarzy. A jednak, pomimo dwóch piekielnych nocy i wściekłych wysiłków wroga, nie rozbił się, nie zaprzepaścił, wykonał swe zadanie: moc statków i sprzętu wojennego doprowadził do celu.

Razem z innymi „Wisła” i „Gopło” spełniły dobrze swój marynarski obowiązek. Przywiozły amunicję, samoloty i czołgi. „Wisła” ponadto ładunek specjalny – ludzi. Jeżeli amunicja, samoloty i czołgi; jeżeli rządy, fronty, sztaby generalne i miliony żołnierzy służą – poprzez upiorną machinę wojny – jednemu celowi: ratowaniu człowieka, to „Wisła”, w jakimś wspaniałym skrócie syntetycznym, swym odważnym czynem zobrazowała owe cele wojny i ratując od zagłady ludzi, polskiej marynarce handlowej przysporzyła wymownego, szlachetnego blasku. W tym była jej zasługa, jak i zasługa jej kapitana, oficerów i marynarzy.

A kapitan? Wiadomo, jak ogromnie spragniony był ludzkiej wdzięczności. Lecz również wiadomo, jak dziwnie oślepły i bezradny błąkał się we wszystkim, co było ludzkie, jak błądził z człowiekiem. Więc czy teraz przynajmniej potrafi uporać się z zadaniem? Czy odnajdzie w sobie samym ludzką nutę? Czy potrafi doszukać się wśród tłoku pozornych wartości jedynie prawdziwej, człowieczej nagrody swego czynu? Czy zrozumie ów dzielny, lecz surowy i prymitywny samodzierżca morski, tak mało rozumiejący duszę ludzką i miłość ludzką – czy zrozumie, że wzruszenie i słowa starego Chińczyka otwierały świat niepomiernej wagi dla niego i niepomiernej wagi również dla przyszłości jego syna? Że jeżeli nie znajdzie klucza do tego świata, może zaprzepaścić dla siebie cały swój wielki dorobek morski.

La France est morte! - krzyknął Murzyn i dostał tęgiego szturchańca

1.

20 czerwca 1940 roku, a więc tuż po upadku Francji i zawarciu rozejmu francusko-niemieckiego, s/s „Opole” wchodził do ujścia rzeki Saloum we Francuskiej Afryce Zachodniej. Chociaż na całym świecie wrzało od popłochu, przerażenia i najczarniejszych przewidywań, tu, nad afrykańską rzeką, panowała niezmącona i martwa cisza. Senny krajobraz, pełen tropikalnej pary w powietrzu, taił mglistą groźbę i polscy marynarze nie mogli stłumić wrażenia, że oto wchodzą do rozwartej szeroko paszczęki węża, a nie do zwykłego ujścia rzeki. Węża o jakichś ukrytych zamysłach. Statek zmierzał w górę rzeki Saloum do Kaolacku, miejscowości o sto dwadzieścia kilometrów w głąb francuskiej kolonii, onegdaj jeszcze sojuszniczej, ale dziś jakiej barwy?

O zachodzie słońca „Opole” oddaliło się od morza już o kilkanaście kilometrów, gdy jego radiotelegrafista wpadł w niebywałe podniecenie i pospiesznie przywołał kapitana Jędrzejowskiego do odbiornika. Nie ulegało wątpliwości, że londyńska stacja radiowa kilkakrotnie nadawała po polsku rozkaz: – Wszystkie polskie statki zdążające do portów francuskich natychmiast skierują się do najbliższego portu brytyjskiego!

Więc paszczęka węża nie była czczym marynarskim przywidzeniem i „Opole”, po nocy na kotwicy, zmieniło świtaniem kurs, opuściło rzekę i po krótkim rejsie zawitało do brytyjskiego Freetown w Sierra Leone.

– Well, well well! – trochę zniecierpliwiony mówił wyższy oficer w Naval Control Office we Freetown do kapitana Jędrzejowskiego, który zameldował swoje przybycie i wyłuszczył powody.

– Znamy ów rozkaz BBC do polskich statków, lecz mogę pana zapewnić, że tu, w Afryce, wydaje nam się przedwczesny. Mamy wiadomości ze źródeł niewątpliwie pewnych, że jakkolwiek Francja poddała się w Europie, to jej kolonie w Afryce zajmują inne stanowisko i raczej stoją przy sprawie sojuszniczej. So take it easy...

Gdy twarz kapitana Jędrzejowskiego niedwuznacznie zdradzała, że jednak nie bierze tego tak lekko, wyższy oficer, typowy produkt brytyjskich kolonii, nie ukrywając swego poczucia wyższości, zniecierpliwił się i uważał za wskazane dać sojuszniczemu kapitanowi nauczkę etyki.

– Zresztą – oświadczył godnie – wiezie pan ładunek z Anglii, brykiety, z przeznaczeniem do kolonii francuskiej. Jest nakazem naszej tradycji i uczciwości, ażeby kupujący zawsze otrzymał zamówiony towar.

– Nawet gdyby kupujący był wrogiem lub ukrytym sympatykiem wroga?

Oficer nie zważał na cierpkie słowa kapitana, poczuł się rozbawiony.

– Mogę pana jeszcze poinformować, że w dniu dzisiejszym, w obecnej chwili, znajduje się w porcie, w Dakarze, czternaście brytyjskich statków. Żaden z angielskich kapitanów nie bał się i nie sprzeciwiał się wejściu do francuskiego portu. Czy wystarczy to panu jako... otucha?

26 czerwca „Opole” powtórnie wchodziło do rzeki Saloum. Gdy minęło mielizny u ujścia, dotychczasowa bryza ustała jak uciął i natychmiast zrobiło się nieznośnie duszno na statku. Przykry był wstęp do kraju zabójczego gorąca, niewiadomych zasadzek i ludzkiej tajemnicy. – Patrz! – zawołał nagle kucharz do stewarda Alfonsa. – Patrz na banderę! Bandera zwisała bez ruchu jak smętna szmata. Nie było odrobiny wiatru. – Do diaska! Zły znak! – odrzekł steward, rzeczoznawca od wszystkiego.

2.

Kaolack – mieścina na jałowiznach senegalskich, około trzy tysiące mieszkańców, w tym dwustu białych. Silny garnizon – trzystu czarnych żołnierzy. Murzyni w nędzy. Biali znudzeni na śmierć, od pewnego czasu trochę podnieceni wypadkami we Francji. Do niedawna znaczny eksport orzeszków ziemnych, lecz teraz wysokie ich sterty czekały pod gołym niebem na załadowanie. Na rzece obok przystani stały dwa statki: jakiś Duńczyk i, miła niespodzianka! – polski statek „Bielsk”, bliźniak „Opola”.

– Bywajcie, bywajcie! – wołali uradowani marynarze z lądu, gdy „Opole” zbliżyło się do nabrzeża.

Lecz zaraz potem rzucono pytanie – pół żartem, pół gniewnie – po kiego licha „Opole” tutaj się napatoczyło?

I zanim przycumowano, przybysze już w ogólnych zarysach wiedzieli, co sądzić o Kaolacku. Widoki nie przedstawiały się różowo. Tutejsi Francuzi, zdemoralizowani upadkiem Francji, byli w nastroju, by brać, lecz nic nie dawać. Agent okrętowy robił trudności i ociągał się z płaceniem rachunków nawet za zwykły prowiant dla załogi. Władze, nastawione były nieprzychylnie. Więcej – popełniły już brutalny gwałt.

Oto duński statek. Przybył dziesięć dni temu, jeszcze przed „Bielskiem”. Przed dwoma dniami, w czasie nieobecności kapitana, wtargnął nieoczekiwanie na jego pokład oddział wojska, obłożył statek aresztem, wywiesił francuską banderę, a komendę powierzył nowemu kapitanowi, Francuzowi. Gdy stary kapitan, Duńczyk, wrócił z miasta, omalże nie oszalał. Teraz mieszkał jako okpiony pasażer na własnym statku i zdawało się, że trochę rzuciło mu się na rozum. Nie ulegało wątpliwości, że w tym wszystkim maczał swe palce agent okrętowy, Leblond, który zaprosił Duńczyka na aperitif i w tym właśnie czasie nastąpiło obsadzenie statku.

Duński statek cumował w środku, między „Bielskiem” a „Opolem”. Kapitan Jędrzejewski spostrzegł na jego pokładzie kilku senegalskich żołnierzy i wartę, stojącą pod karabinem u wejścia do trapu. Było w tym widoku coś szczególnie przygnębiającego: jak gdyby dumnej istocie odebrano bezprawnie wolność i zakuto jej ręce.

Przybycie „Opola” wywołało sensację w osadzie i ściągnęło do przystani wielu gapiów. Zaroiło się od Murzynów, wiele było wybuchów śmiechu i wesołych uwag. Były też grupki po dwóch, trzech białych, Syryjczyków lub Francuzów. Oni nie śmiali się, lecz czujnym okiem śledzili manewry cumowania i uśmiechali się pod nosem. Uśmiechy ich nie podobały się marynarzom.

Kapitan Jędrzejowski patrzył na rzekę. Płynęła w tym miejscu dość wąskim korytem, nie szerszym niż sto pięćdziesiąt metrów, a pół mili dalej zakręt zamykał widok doszczętnie. Było tu ciasno, duszno, przygnębiająco, jak gdyby „Opole” złośliwymi czarami posadzono na małym, martwym jeziorku, zamkniętym zewsząd, na dziesiątki mil, beznadziejnym lądem. Kapitan doznał naraz przeszywającej tęsknoty za szerokim oddechem morza. Zapragnął fal, słonego wiatru i kołysania się statku.

Przez tłum do przystani przepychał się zażywny jegomość i wszedł na „Opole”. Był to mężczyzna już dobrze w lecie wieku, o przyprószonych szronem włosach, lecz młodzieńczych ruchach i bystrym wejrzeniu. Po komendancie garnizonu najbardziej wpływowa figura w Kaolacku – agent Leblond.

– Bon jour, monsieur le capitaine! –zawołał kordialnie wielkim głosem do kapitana Jędrzejowskiego. – Bardzo się cieszę, że pan przybył do nas...

Kapitan nie wątpił, że monsieur Leblond się cieszył. Potem, po załatwieniu formalności z władzami portowymi, agent rzekł do kapitana: – Żona moja będzie bardzo rada poznać pana. Czy mógłbym zaprosić na jutro do siebie na aperitif?

Twarz agenta miała wyraz chytrego lisa.

3.

Jeżeli Leblond był szczwanym lisem, to bezsprzecznie lisem o wielkim, wyraźnym wdzięku i o ujmujących obyczajach. Był gościnny i posiadał wytworny bungalow, urządzony na modłę amerykańską. Miał też powabną żonę, piękną dziewczęcą brunetkę, która będąc młodsza od niego o dwadzieścia pięć lat, wzbudzała w wielu mężczyznach nieczyste żądze i sprośne nadzieje. Posiadał przy tym baterię pierwszorzędnych aperitifów i umiejętność wyrażania współczucia.

– Jakże żałuję, jak niezmiernie żałuję! – mówił w swym biurze do kapitana Jędrzejowskiego nazajutrz po przybyciu „Opola”. Niestety, o wszystkim decyduje agencja w Dakarze, a nie ja. Właśnie rozmawiałem telefonicznie z Dakarem w sprawie „Opola”. Przeżywamy okres kompletnej dezorientacji. Bardzo mi przykro, że ani centa nie mogę panu wyłożyć ani na zaliczkę dla załogi, ani na prowiant.

Nastało milczenie.

– Trudno! – oświadczył kapitan Jędrzejowski twardym głosem. – Każę przerwać wyładowywanie brykietów aż do czasu, gdy i panowie się zorientują. Jutro przyjdę po odpowiedź.

Potem kapitan telefonował z biura agenta do polskiego konsula Mańkowskiego w Dakarze. Uprzejmie i szybko go połączono. Lecz gdy zaczął mówić z konsulem w ojczystym, oczywiście, języku, Leblond przerwał grzecznie i przeprosił:

– Z polecenia komendanta garnizonu wszystkie rozmowy telefoniczne muszą odbywać się po francusku.

Więc kapitan tylko zawiadomił konsula o swoim przybyciu, unikając poufniejszych informacji.

W drodze powrotnej na „Opole” zatrzymał go na bulwarze portowym mężczyzna około pięćdziesięcioletni z dubeltówką przewieszoną przez ramię. Wracał z polowania. Twarz jego, czerwona od nadmiernego napływu krwi – objaw rzadki wśród Europejczyków w tropikach – zdradzała grożącą katastrofę udaru. Oczy latały nerwowo. Był to Duńczyk, usunięty kapitan statku. Przedstawił się, potem przybliżył swe usta do ucha kapitana Jędrzejowskiego i wyszeptał z miną spiskowca: – Uciekaj, kapitanie! Uciekaj stąd, póki czas! Póki statek twój żywy! Wyrywaj!

Odskoczył o krok, zajęczał chropowatym śmiechem i nagle, podnosząc głos, mówił – jakby bez związku z poprzednim – o czymś zupełnie innym: – Sępy! Czy wiesz, co to sępy? Najpodlejsze z obmierzłych stworzeń! Gdy jesteś silny, mają respekt i unikają ciebie!... Potkniesz się – krążą nad tobą!... Padniesz, siądą dokoła ciebie!... Sępy są wiecznie głodne, ale nigdy nie uderzają z przodu!... Sępy czekają, aż zgnijesz! Żrą mięso tylko w rozkładzie, tylko ścierwo w rozkładzie! Wtedy dopiero rzucają się na żer, gdy śmierdzi! Ach, parszywe sępy!

Spojrzał na swój statek i nagle urwał. Przez twarz jego przeszedł skurcz obrzydzenia. Strzelbę, którą ściągnął przedtem z ramienia i wymachiwał w powietrzu, trzymał teraz nieruchomo, zwróconą lufami w stronę kapitana Jędrzejowskiego.

– Czy nabita? – zapytał tenże przezornie.

Duńczyk zreflektował się i przeprosił. Zarzucił broń znów na ramię. I jakby uwolniwszy się od jakiegoś urzekającego napięcia, rzekł teraz swobodnie, niemal wesoło: – Poluję za miastem na sępy. Wypowiedziałem im wojnę i zabijam je, gdzie tylko mogę. Muszę przy tym uważać, by mnie nikt nie widział, tutejsze władze nie lubią, gdy zabija się sępy. Władze tutejsze – ho! ho! – kochają sępy... Patrz pan, ile tego paskudztwa nad nami!

Z wyrazem wstrętu wskazał na niebo. Rzeczywiście krążyło tam kilkadziesiąt wielkich czarnych ptaków. Były niezmiernie wysoko i zataczały bezustannie koła.

– Zabijam je! – rzucił z pasją.

Nagle spojrzał przenikliwie w oczy kapitana Jędrzejowskiego.

– Uciekaj stąd! Tu cuchnie padliną! – wycedził. – Uciekaj!

Po czym kiwnął ręką na pożegnanie i poszedł na swój statek. Po drodze potykał się jak ktoś pijany.

4.

Groźba, że „Opole” przerwie wyładowywanie, poskutkowała. Następnego dnia agent przyrzekł solennie wystarać się o pieniądze dla załogi i na prowiant. Lecz gdy brykiety były już na lądzie, szczodrość jego ostygła i Leblond dotrzymał przyrzeczenia tylko częściowo, wykładając zaledwie połowę przyrzeczonej sumy. Na prowiant płacił sumiennie: obawiał się, że głodna załoga gotowa robić burdy.

W mieście biała ludność francuska przeżywała dziwne nastroje, tak charakterystyczne dla owych smętnych czasów. Nikt, zdawało się, nie brał tu na serio upadku Francji. Ludzie byli nawet jakby zadowoleni, jakby kamień spadł im z serca, i nie ukrywali swej ulgi radości, że nareszcie ustało coś, co było niewymiernie przykre.

Pojęcie „skończonej wojny” roztaczało tu niezdrowy urok i głuszyło sumienia wobec klęski narodu. W dwóch kawiarniach, dość prymitywnych dziurach, polscy marynarze stykali się z białymi mieszkańcami Kaolacku i nie mogli się dość nadziwić ich postawie. Natomiast poważniej niepokoiła Polaków inna rzecz, zgoła nieprawdopodobna i dla nich niezrozumiała, mianowicie rosnąca w kolonii francuskiej sympatia dla Niemców. Fale jej przychodziły z Dakaru i z Francji i chociaż zdawały się lęgnąć z absurdu lub histerii, jednak wyraźnie istniały i zatruwały umysły ludności. Niemiec stawał się niemalże uosobieniem przyjaźni. Były to przemiany niepokojące i niebezpieczne dla polskich statków.

Po załatwieniu sprawy brykietów kapitan Jędrzejowski żądał, w myśl planu, załadowania orzeszków ziemnych. Leżały gotowe na przystani, lecz agent nie pozwolił ich ruszyć i zwlekał. Znów powoływał się na Dakar, a Dakar milczał. Dni mijały bezczynnie. To samo działo się z „Bielskiem”.

Obydwaj kapitanowie nadawali depesze do swych władz okrętowych w Londynie. Nie było żadnej odpowiedzi. Poczta prawdopodobnie odcinała ich podstępnie od świata.

Z Dakaru przenikały coraz gorsze wieści, jakoby obłożono aresztem w porcie wszystkie brytyjskie i sojusznicze statki. Gdy kapitan Jędrzejowski chciał tam pojechać kolejką żelazną, by rozmówić się osobiście z konsulem polskim, cofnięto go z dworca - nie wolno było jechać bez pozwolenia komendanta garnizonu. Komendant odmówił mu wydania przepustki.

Po wyjściu od niego kapitan poczuł jakby duszący uścisk pętli dokoła szyi. Nagle chwycił go nerwowy strach, czy wojsko nie obsadziło już „Opola”. Przyspieszył kroku. Cały kąpał się w pocie.

Obawy były płonne. Już z daleka zobaczył, że na statku panuje normalny spokój.

Za to na przystani spotkał kapitana Duńczyka, jak zawsze czerwonego na twarzy, lecz bardziej niż zazwyczaj podnieconego.

– Zdjęli mnie ze statku, wie pan? Z własnego statku! Wyrzucili mnie jak psa! – mówił bez powitania. – Odebrali mi także fuzję! Nie chcą, żebym tępił sępy.

Potem głosem poufnego zwierzenia, jak o jakimś osobistym nieszczęściu: – Miałem dziś zły sen, śniły mi się same sępy. Tysiące, tysiące, sępów. I wszystkie siadały na moim statku. Obsiadły maszty i liny, obsiadły windy i pokłady, zalały burty i szalupy, zalały wszystko. W końcu cały statek był czarny od sępów. Czy rozumie pan? Był to potworny sen.

Kapitan Jędrzejowski współczuł Duńczykowi, lecz wchodząc na swój statek, rozważał z melancholią, kiedy i jakie na niego spadną sny.

5.

Z dnia na dzień „Opole” i „Bielsk” daremnie czekały na ładunek orzeszków. Władze francuskie wiedziały, że obydwa statki były w matni bez wyjścia – oddalone od morza o sto dwadzieścia kilometrów, na wąskiej rzece, której ujścia strzegła bateria artylerii nadbrzeżnej, poza tym w pobliżu bazy lotnictwa i floty wojennej w Dakarze – nie miały najmniejszych szans ucieczki. Więc władze nie spieszyły się z ich zagarnięciem.

Nie spieszyły się jeszcze z innego powodu. Okazywało się, że Polacy byli z innej, bardziej wojowniczej gliny aniżeli spokojni Duńczycy. Z Polakami nie było żartów. Chodzili rozdrażnieni po mieście i szukali awantur z „przyjaciółmi Niemców”. Starsi oficerowie z trudem powstrzymywali ich od bijatyk. Było ich razem sześćdziesięciu, kupa pokaźna. Mieli broń i animusz, podczas gdy oddziałom francuskim brakowało dyscypliny. Władze nie wkraczały. Wolały czekać na dogodną sposobność.

Pozornie życie w Kaolacku toczyło się normalnym torem, a przecież obydwa statki nie łudziły się bynajmniej, że były jak dwie oblężone reduty, dokoła których co dzień coraz szczelniej zacieśniał się pierścień wrogich sił.

Któregoś poranka spadła wiadomość, że niemieccy lotnicy przylecieli do Dakaru i tam się zainstalowali. Tego dnia dziwnym zbiegiem okoliczności agent Leblond wypytywał się ostrożnie kapitana Jędrzejowskiego o uzbrojenie statków i o ilość posiadanej amunicji. Bardzo był ciekaw polskiej siły ognia.

Pod wieczór, gdy żar dzienny złagodniał, przybył wraz z żoną do portu. Nie wstąpili na statek, lecz przechadzali się wzdłuż przystani. On rozpromieniony, wyświeżony, rozmowny, triumfujący (tak marynarzom w każdym razie się wydawało), ona wykwintna, strzelista, niesłychanie ponętna. Paryż w najlepszym gatunku. Agent pokazywał żonie statki, objaśniał coś, chełpił się i wdzięczył. Obydwoje kraśnieli od zadowolenia, uśmiechów i jakichś wymyślnych, zagadkowych wzruszeń.

Załogi wodziły za nimi podejrzliwym wzrokiem. Agent zachowywał się wyzywająco, jakby statki należały już do niego i jakby czynił z nich prezent swej nadobnej żonie. Marynarze wyczuwali coś bezwstydnego w tym zachowaniu się mężczyzny nadskakującego młodej kobiecie. Samiec był sprośny i obrzydliwy, lecz chuć jego zaraźliwa. Ludzie ze statków podniecali się widokiem kobiety.

Tego wieczoru załogi szły na miasto, by pić i szukać przygód.

Nosiły w sobie upokarzającą gorycz, jak gdyby ktoś nieżyczliwy chciał je publicznie sprzedawać na plugawym targu.

6.

W pierwszych dniach lipca Brytyjczycy dokonali niespodziewanego nalotu na Dakar i uszkodzili torpedą stojący w porcie pancernik „Richelieu”. Cała kolonia francuska zatrzęsła się z oburzenia. Żądała represji na Brytyjczykach i ich sojusznikach. Nagle w powietrzu zawisł miecz.

Nazajutrz rano kapitan „Bielska” przybył na „Opole”, gdzie odbył z kapitanem Jędrzejowskim i jego oficerami naradę, na której zapadła jednocześnie decyzja ucieczki i to niezwłocznie, następnej nocy. Ustalono dokładnie wszystkie szczegóły. Powstała przy tym myśl przecięcia drutów telefonicznych prowadzących do Dakaru i do ujścia rzeki, lecz porzucono ją: wykonanie tego mogło uwikłać ludzi niepotrzebnie w zbrojny konflikt z władzami. Raczej należało liczyć na nieporządki w kolonii i na rozprzężenie w wojsku i wyrywać ile sił. Natomiast postanowiono użyć broni w razie jakichkolwiek wrogich kroków, grożących zatrzymaniem statków.

Gdy po południu poinformowano załogi o powziętym planie, wszyscy jak jeden mąż przyjęli wiadomość z zapałem. Nikt nie protestował i nikt się nie wahał. Wszystkich, oficerów i marynarzy, przenikał jeden duch.

Tymczasem niepokojące chmury jakby już nadciągały – szybko i groźnie. Agent Leblond zaprosił kapitanów do siebie na obiad na następny dzień. Zaproszenie brzmiało złowróżbnie i budziło domysły, że władze uknuły już ostateczny cios.

Ażeby zmylić ich czujność, większość załóg udała się tego wieczoru na miasto, jedni na przechadzkę, inni do kawiarń. W Cafeé Saloum starszy oficer „Bielska”, Chodźko, spotkał jednego z duńskich oficerów, swego dobrego znajomego, który zapytał go znienacka.

– Podobno przygotowujecie się do ucieczki?

Chodźko struchlał, lecz nie stracił panowania nad sobą.

– Skąd to panu wpadło do głowy?

– Widziałem dziś u was więcej dymu z komina.

– Wydawało się panu... To chyba z kuchni – i Chodźko zaprosił go na szklankę wina.

Duńczyk nie był w przyjacielskim nastroju i śledził podejrzliwie twarz Polaka, lecz widocznie nic nie zauważył. Już nie wracał do tego tematu.

Dobrze świadczyło o dyscyplinie marynarzy, że żaden z nich tego wieczoru nie puścił pary z gęby. Blisko pięćdziesięciu było ich na lądzie, w nieludzkim naprężeniu czekających na wypadki, jakie miały rozegrać się za kilka godzin. Niektórzy nawet porządnie zaprószyli sobie głowy winem, lecz nikt nie stracił nerwów, przeciwnie, wszyscy świetnie zachowywali pozory beztroski. Był to spisek klasyczny.

Około północy, po zamknięciu lokali, marynarze wracali na statki. Jak zwykle – jedni cicho i spokojnie, inni buńczucznie i zaczepnie, jeszcze inni rozśpiewani. Wrzeszczeli o miłej dziewczynie: Madelon, Madelon! i jak zawsze budzili w porcie czarnych żołnierzy drzemiących na posterunkach.

7.

Na długo przed godziną czwartą rano wachtowi budzili ludzi. Była wciąż jeszcze czarna noc, bezksiężycowa, lecz gwiaździsta. Od rzeki szedł cichy bulgot prądu porywistego w czasie odpływu morza.

Kotły stały już pod pełną parą.

W porcie nikt obcy nie czuwał. Wszystkie warty spały snem sprawiedliwych (jakkolwiek nie obowiązkowych). Również statek duński tonął w zupełnym bezruchu i tylko słychać było żołnierzy chrapiących na jego pokładzie.

Odcumowanie od brzegu nie sprawiało trudności. Z wieczora poprzekładano liny w ten sposób, że można je było teraz zdjąć łatwo, nie schodząc wcale na ląd. Jedyna trudność, mogąca pokrzyżować wszystkie plany i zniweczyć wszystkie nadzieje, tkwiła gdzie indziej – w kotwicach.

Poprzednio, przybijając do przystani, statki rzuciły kotwice. Należało je teraz wybrać. I to jedynie za pomocą windy parowej. Winda na statku wyglądała zawsze jak zawiłe narzędzie tortur, wprawiona w ruch, wydobywa z siebie piekielne hałasy – zgrzyty, syki i huki.

Zgrzyty, syki i huki rozległy się teraz w nocy i chociaż przerywano je co kilka sekund, wydawało się marynarzom, że zbudzić powinny nie tylko port, ale i miasto całe. Jakoś nie budziły. Praca szła im okrutnie mozolnie, ale szła. Po ćwierć metra, po pół metra wyciągali łańcuchy z wody. Potem zaczajali się wsłuchani w przystań, gdzie spali wartownicy. I znów od nowa wyciągali, i znów bum! bum! bum! To bum! wstrząsające do szpiku kości. A w tym dręczącym znoju przyszli im z pomocą nieoczekiwani sojusznicy, o których nikt by przedtem nie myślał: świerszcze.

W Kaolacku – plaga owadów przechodziła ludzkie pojęcie. Miliony much zawładnęły statkami; czarne ich warstwy obsiadały jedzenie, setki wpadały do talerzy. Karaluchy, olbrzymie i natrętne, nadżerały ubrania. Głodne komary napastowały drapieżnymi obłokami. Niebywała rojność owadów w Kaolacku doprowadzała ludzi do rozpaczy, lecz teraz w nocy marynarze byli jej radzi. Dziesiątki świerszczy rozdzierało świstem powietrze i wyprawiało w porcie tak hałaśliwą muzykę, jakby chodziło im o uczciwe stłumienie wszystkich innych odgłosów.

Nagle, w połowie wybierania łańcuchów kotwicznych, marynarze znieruchomieli jak posągi i zatamowali oddechy. Z pobliskiej budki wartowniczej wyszedł jeden z żołnierzy. Rozglądał się zaspanym wzrokiem. Kiedy już zdawało się, że lada chwila wszystko odkryje, nastąpiło odprężenie w sposób nie pozbawiony komizmu – żołnierz przycupnął, by spełnić przyziemną potrzebę. Następnie pomruczał coś do siebie, ziewnął głośno i wrócił do budki.

W chwilę później znowu ktoś zbudził się, tym razem na rufie duńskiego statku, i bacznie spoglądał na dziób „Bielska”. Być może, że zauważył coś niezwykłego. Dumał dłuższą chwilę, lecz potem głowa jego opadła i chęć spania zagłuszyła wszystkie podejrzenia.

Człowiek położył się do snu. Minęło i to niebezpieczeństwo. Tuż przed godziną piątą wschodni kraniec nieba nabierał szarości. Nareszcie, nareszcie kotwice wychyliły się z wody. Niedostrzeżenie, wpierw cichuteńko, zaczęły kręcić się śruby. Jama między statkiem a nadbrzeżem rozwierała się powoli. Już miała metr, już dwa metry, pięć. Działa się rzecz nieprawdopodobna: było już osiem metrów. Serca chciały wyskoczyć z piersi, radość zapierała słowa. Oto jeden statek, piękny, i drugi statek, wspaniały, odbijały cichcem od brzegu i nabierały od nowa życia. Wysuwały się z ramion nieżyczliwego portu i nikt tego nie widział, ani port, ani miasto. Złe ramiona, chciwe i omroczone, wciąż spały.

Na środku rzeki statki zaczęły nabierać rozpędu. Niebo na wschodzie jaśniało. Farwater był bardzo wąski i wytężonym wzrokiem należało wypatrywać go między bojkami. Śruby pracowały już normalnym biegiem. Z prądem statki szybko rwały naprzód. Na czoło wysunął się „Bielsk”, gdyż miał na pokładzie Mulatapilota. Pod groźbą rewolweru zmuszono go do prowadzenia.

Gdy pierwsze promienie słońca padały na ziemię, marynarze już z kilku mil odległości rzucali ostatnie spojrzenia na Kaolack. Jasne, różowe słońce złociło miasto, lecz w ich świadomości miasto pozostało na zawsze drapieżne i nikczemne, posępne i zatrute.

8.

Maszyniści, palacze i trymerzy pokazali tego dnia, że umieją dokonywać cudów. Śruby wirowały jak szalone, szybkość statków z normalnych 9 i pół węzła podnosiła się do 12 i 13 węzłów. Kotły były bliskie eksplozji. Nigdy przedtem i nigdy potem „Opole” i „Bielsk” nie osiągnęły nawet w przybliżeniu tej szybkości, jakby wiedząc, że w tej chwili walczyły o życie. Były to wyścigi zawrotne i sunąc poprzez płaskie, zalewne niziny, statki wyglądały z daleka jak dwie opętane furie, wyrywające ku morzu.

Tak nizały się minuty na kwadranse, kwadranse na godziny. W dwie godziny po ucieczce z Kaolacku mijano wielką plantację orzeszków ziemnych, lecz chociaż miała telefon, mieszkańcy jej nic jeszcze nie wiedzieli.

Pęd statków, silny powiew wiatru i bojowy nastrój ogarniający marynarzy, działały jak krzepiąca pieśń. Ludziom śmiały się oczy. Wiara w powodzenie była niezłomna. Wprawdzie wiedziano, że u ujścia rzeki czeka ich najgorsza chwila, jednak już teraz wszyscy odczuwali prawdziwą ulgę. Widzieli niemal plastycznie, jak wrogie pazury, jeden po drugim, odpadały od statków, zmuszone puszczać łup.

Wiedzieli także inne rzeczy. Ktoś odkrył z radosnym okrzykiem: – Muchy! Gdzie muchy?!

Much na statku było coraz mniej. Nie znosiły ruchu. Porywał je prąd wiatru. Przykra dotychczas plaga ginęła w oczach jak kamfora.

– Odchodzą od nas kłopoty – żartowano.

Krótko przed południem statki zbliżały się do miejscowości Fundium, gdzie był urząd celny i gdzie spodziewano się oporu.

Zarządzono alarm bojowy. Marynarze w stalowych hełmach zajęli stanowiska przy czterocalowym dziale i trzech karabinach maszynowych na „Bielsku”, a na „Opolu” przy jednym kaemie.

Okazało się, że Fundium było już zaalarmowane. Na brzeg wyległa masa urzędników i żołnierzy, na rzekę wypłynęła motorówka z dwoma białymi i z kilkoma czarnymi żołnierzami. Ci, podpływając pod „Bielsk”, zaczęli krzyczeć i dawać gwałtowne znaki, by statki się zatrzymały.

Statki nie zatrzymały się i pruły dalej jak szalone. Przy broni, zwróconej w stronę lądu i motorówki, marynarze zajmowali groźną postawę. Gotowi byli każdej chwili za lada prowokacją otworzyć ogień. Ich stalowe hełmy miały wojowniczą wymowę.

Tymczasem ludzie na motorówce darli się wniebogłosy, ludzie na brzegu zaczęli również wrzeszczeć. Wymachiwali frenetycznie wielką jak żagiel banderą francuską i jeden z nich, kierownik urzędu celnego, w imieniu Francji żądał piorunującym głosem zatrzymania się statków.

Czarni żołnierze na szczęście, nie oddali strzału i ta ich powściągliwość ratowała sytuację. Za to tym bardziej krzyczeli. W ogóle brzeg przypominał trochę scenę jakiejś bohaterskiej opery. Był tam patos i pompa, były wielkie gesty i wybuchy gniewu, i spazmy. Były również i aktorki. Kilka białych kobiet wychylało się z okien budynku i one – o przyjemne dziwo! – w przeciwieństwie do mężczyzn, nie były wrogie Polakom. Przyjaźnie powiewały ku statkom chustkami, kaskami, czymkolwiek bądź. Ten i ów z „Bielska” odpowiadał im szarmancko.

Na s/s Śląsk marynarz pieczołowicie odnawia godło narodowe. Statek był jedną z sześciu polskich jednostek, które wyrwały się Francuzom z ich portów w Afryce zachodniej w 1940 roku, kiedy powstał rząd Vichy kolaborujący z Hitlerem.

Statki mijały Fundium. Gdy ujrzał to czarny chorąży, popadł w rozpacz i, ni stąd ni zowąd, rzucił dramatycznym gestem banderę na ziemię. Tego nie wytrzymał na „Bielsku” Mulat-pilot, obywatel Dakaru, wielbiciel kolaboracjonisty marszałka Pétaina. Porwał go ogólny nastrój egzaltacji.

– Biedna, biedna Francjo! – zawył z wysokości mostku potężnym basem. – O, marszałku, jak nas poniewierają, ciebie, Francję i mnie!

Po chwili, obrzucając „Bielsk” spojrzeniem pełnym oskarżenia, jak gdyby statek był temu winien, dodał ponuro i wzniośle: – La France est morte!

Jak słuchy niosą, podobno z taką konkluzją nie zgadzał się drugi oficer „Bielska”, Mrozowski, który w dowód protestu udzielił pilotowi tęgiego szturchańca.

Pilot od razu oprzytomniał i stracił patos.

– Pardon! Francja żyje! – przeprosił i już nadal prowadził statek sumiennie, bez uniesień.

Pozostało jeszcze najniebezpieczniejsze miejsce, w godzinę jazdy poniżej Fundium, ujście rzeki, gdzie rzekomo była ukryta bateria artylerii. Lecz bateria milczała. Nikt z brzegu nie strzelał. Być może dotarły tu z Fundium wyolbrzymione meldunki o uzbrojeniu zuchwałych desperatów. Raczej jednak tłumaczyć to sobie wypadało ogólnym chaosem i rozluźnieniem karności we francuskiej kolonii.

Gdy statki wyszły wreszcie na pełne morze, morze było czyste – Dakar nie wysłał żadnego okrętu ani bombowca.

Od nowa owiała ich mocna, słona bryza. Piersi, jakby uwolnione od ciężaru, nabierały wiatru głębokim, pełnym oddechem.

– Patrz! – zawołał wzruszony kucharz „Opola” do stewarda. – Patrz na naszą banderę!

Bandera rozpięła się szeroko w bryzie i furkotała znów z radosną zapalczywością. Po dwóch tygodniach ciszy ożyła z nieprzepartą siłą.

– Dobry znak! – osądził steward. – Pies im mordę... – urwał. Opamiętał się. Nie przystało używać takich słów.

Gdy statki zwracały się na południe, ku angielskiej kolonii, historia ich żywota była bogatsza o doniosły czyn: garstka marynarzy ocaliła od zagłady skrawek niepodległego terytorium polskiego, którego w owych ciężkich dniach pozostało tak mało, które przecież wtedy było tak niepomiernie drogie i tak cenne.

9.

W Bathurst, porcie brytyjskiej kolonii Gambii, przywitano ich ze zdumieniem i nieledwie z wrogą podejrzliwością. Ucieczka obydwóch statków z głębi kolonii francuskiej nie mogła pomieścić się w tamtejszych umysłach tym bardziej, że z kilkunastu brytyjskich statków, będących w podobnych tarapatach w Dakarze, żaden nie zdołał uciec.

Gdy kilka dni później „Opole” i „Bielsk” zawitały do Freetown i kapitan Jędrzejowski zameldował się w Naval Control Office, ten sam wyższy oficer, który miesiąc temu udzielał mu moralnych nauczek, przywitał go z niewyraźną miną.

– Well, well – rzekł na wstępie, jakby tłumacząc się. – W ciągu ostatniego miesiąca sytuacja wielce się zmieniła.

Kapitan Jędrzejowski nie mógł powstrzymać się od małej złośliwości: – Absolutnie się nie zmieniła!

– I beg your pardon?

– Brytyjskie statki, wysłane bez obawy, jak pan twierdził, do Dakaru, niezmiennie tam pozostają...

Brytyjski oficer przygryzł wargi.

Wiceadmirał D'O.L., głównodowodzący na Atlantyku południowym, człowiek zarówno rozumny, jak sprawiedliwy, nie ukrywał zachwytu – był to już czwarty i piąty polski statek, który w ostatnich dwóch tygodniach wyrwał się na wolność z portów francuskich w Afryce. Admirał cenił wysoko nie tylko morską sprawność, lecz i niezwykłą determinację, jaką wyróżniali się w akcji polscy marynarze, wyróżniali się nawet – nie omieszkał tego podkreślić brytyjski admirał – nawet spośród marynarzy o starszej tradycji żeglarskiej i o większym, zdawałoby się, doświadczeniu morskim.