Orinoko - Arkady Fiedler - ebook

Orinoko ebook

Arkady Fiedler

4,8

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Książka przygodowa autorstwa Arkadego Fiedlera, której akcja dzieje się nad rzeką Orinoko, w dzisiejszej Wenezueli. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3) 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 535

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 ARKADY FIEDLER

ORINOKO

ISKRY WARSZAWA 1970

Ilustracje, okładkę i rysunek

na stronę tytułową projektował

STANISŁAW ROZWADOWSKI

Wyklejkę projektował

MIECZYSŁAW KOWALCZYK

 

Wydanie VIII

poprawione

PRINTED IN POLAND

Państwowe Wydawnictwo „Iskry” Warszawa 1970 r.

Nakład 50 000 + 257 egz. Ark. wyd. 22,2. Ark. druk.

23,25 + 8 czwórek wkładek. Papier druk. sat. kl. III,

70 g, 61 X 86. Druk ukończono w październiku 1970 r.

Zakłady Graficzne w Gdańsku Zam. nr 763 — M3

Cena zł 30.— 

 1.SPOTKANIE NA MORZU

Przez dwie doby po opuszczeniu bezludnej wyspy — naszej Wyspy Robinsona, jakem ją przezwał — płynęliśmy równym kursem na wschód, dwa razy co rano widząc prościuteńko przed sobą czerwoną tarczę słońca, kiedy wyłaniało się spoza oceanu. Ocean słał się pusty, nie było widać nijakiego statku jak okiem sięgnąć, co nas otuchą napawało. Wiatr i fale szły od północnego wschodu i chociaż niewprawne dłonie rozpinały żagle, a przeciwne prądy morskie utrudniały nam żeglugę, przecież szkuner nasz na żółwiu nie jechał i czynił niezłe postępy.

Przez cały dzień pierwszy i drugi z oka nie traciliśmy stałego lądu, rozpościerającego się na południu smugą wyboistą; wybrzeże tej części Ameryki Południowej, a ściślej mówiąc: Wenezueli, było wzgórzyste.

Wódz Manauri i jego Indianie wypatrywali na dalekim lądzie znajomej góry, pod którą, jak mnie zapewniali, leżały ich wioski. Nosiła miano Góry Sępów.

— Ale czy poznacie ją z tak daleka? — wyrażałem wątpliwość. — Siła mil oddziela nas od lądu! Tam jeden szczyt wydaje się bliźniakiem drugiego...

— Poznamy, Janie, naszą górę, poznamy! — odpowiadał Manauri w języku ara wąskim, a moi młodzi przyjaciele, Arnak i Wagura, którzy cztery lata przebywali w niewoli u Anglików, jak zwykle tłumaczyli mi słowa wodza na język angielski.

— Może statek przybliżyć do lądu? — podsunąłem myśl.

— Nie trzeba! Bliżej mogą być skały podwodne i nietrudno o rozbicie... Górę Sępów poznamy. Ma uderzające oblicze, widoczne z daleka...

Jakże żarliwie wypatrywaliśmy wszyscy onej góry, zwiastunki lepszych dni. Rozumieliśmy, że tam, w wioskach Arawaków, skończy się nasza bieda. Tam moi indiańscy przyjaciele znajdą się znowu wśród swoich — po szczęśliwej ucieczce z okrutnej niewoli hiszpańskiej na wyspie Margarita; tam również sześcioro Murzynów, takoż byłych niewolników, będących obecnie z nami, dozna na pewno u przyjaznego szczepu ochrony i gościny. A ja? Ja, rozbitek z kaperskiego okrętu, wyrzucony przez fale na bezludną wyspę, na której blisko półtora roku z dwoma młodymi Arawakami, Arnakiem i Wagurą, wiodłem żywot Robinsona, liczyłem na to, że raz stanąwszy na lądzie południowoamerykańskim, łatwo będę mógł dotrzeć przy pomocy Indian do angielskich wysp na Morzu Karaibskim.

Wiedziałem, że Indianie ci nie zawiodą mych nadziei; że pomogą mi ochoczo i z całego serca; wśród straszliwych doświadczeń ostatniego tygodnia związała nas wierna, chyba dozgonna przyjaźń.

Była to walka na śmierć i życie. Na naszą wyspę na chybkim szkunerze przypłynęła za zbiegłymi niewolnikami zaciekła pogoń. Zgraja kilkunastu Hiszpanów, wyposażona w rusznice i w gończe ogary na ludzką nastawione zwierzynę, myślała, że łatwo pokona i wyłapie bezbronnych niewolników. Kosa trafiła na kamień wszelako.

Nad zbiegami objąłem dowództwo i —'w broń ich wyposażywszy — nie pozwoliłem im zginąć. Kierowało mną nie tylko serdeczne współczucie dla ich niedoli, ale jednocześnie i własnej broniłem skóry.

W zażartych potyczkach, jakie się wywiązały, wróg natłukł nam sporo ludzi. Jedenaścioro naszych postradało życie, aleśmy w końcu walnie wzięli górę. Wszystkich Hiszpanów udało nam się wybić do nogi, szkuner ich zagarnąć.

A oto na zdobytym statku, pełni dobrej myśli po odniesionym zwycięstwie, pruliśmy fale Morza Karaibskiego, dążąc ku ojczystym stronom wyswobodzonych Indian. Czy dziwić się, że z taką niecierpliwością wyglądaliśmy nad wybrzeżem morskim Góry Sępów, znaku zbawienia? I że jeden z nas w ciągu onych dwóch dni żeglugi spozierał ukradkiem wstecz, azali nie ściga nas nowa pogoń mścicieli z wyspy Margarity? Ale los był łaskawy. Morze stało bezludne, dal czysta, wiatry sprzyjające.

Z nastaniem drugiego wieczoru kazałem ukrócić żagle, ażeby w mroku nie wpaść na jakie podwodne licho. Ster powierzyłem Manauriemu i Arnakowi na zmianę. Noc upłynęła spokojnie, bez wypadku.

O świcie trzeciego dnia nagle na pokładzie wielki krzyk i przerażenie.

— Hiszpanie! — złowróżbnie niby grom przeszyło powietrze.

— Gonią nas!

— Pościg za nami!

— Uciekajmy!

Kto spał jeszcze, na równe zrywał się nogi.

Co żywo skoczyłem do steru. Czuwał u niego, wachtę sprawując, Arnak.

— Tam! Tam oni! — pośpiesznie objaśnił mnie chłopak wskazując dłonią na północ.

Wszyscy, którzy właśnie sen spędzili z powiek, patrzyli z wypisanym na twarzach lękiem.

Noc miała się ku końcowi. Niebo zbladło; już świt wyjaśniał morze i wszelakie na nim przedmioty. W mrocznej oddali majaczyły kontury widma — nie widma. Tak, to był statek, wielka trzymasztowa brygantyna. W ćmie jeszcze panującej wydawała się potężnym okrętem, groźnie wyolbrzymiałym. Szła w tym samym co my kierunku wschodnim, jeno dalej na morzu, odległa od nas — jeśli półmrok oczu nie zwodził — o jakie trzy czwarte mili, a może i kęsek mniej.

— Rozwinąć całe żagle! — krzyknąłem przejąwszy ster z rąk Arnaka.

Arnak przetłumaczył mój rozkaz. Natychmiast zakrzątnęli się Manauri, Wagura i Murzyn Miguel i dopadli żagli, pociągając innych za sobą.

— Arnak, ty przy mnie pozostań! — zawołałem, by w razie potrzeby mieć tłumacza pod ręką.

Byliśmy żeglarzami od siedmiu boleści, tyle tylko, że ja ongi szereg miesięcy spędziłem na okręcie kaperskim. Wszakże Indianie Arawakowie, mieszkańcy wybrzeża, od pokoleń zżyci z morzem, łatwo pojęli tajemnice szkunera i jego olinowania.

Żagle, w czasie nocy ściągnięte do połowy, teraz rozwinęliśmy w całej okazałości. Statek rozpędził się. Woda po burtach głośniej zabulgotała. Kiedym zwrócił go bardziej ku lądowi, ażeby odsunąć się od brygantyny, wiatr, dmący dotychczas z przodu od lewej burty, dostaliśmy bardziej z boku, i to dodatkowej jeszcze przysporzyło nam chyżości.

— Czy nas odkryli, jak myślisz? — zapytał mnie Arnak, śledząc bacznie brygantynę.

— Chyba nie! Jeszcze nie rozedniało należycie, zresztą brygantyna idzie, jak dotąd, starym swym kursem.

— Może oni wcale nas nie gonią?

— Tak i ja tuszę. Mógł prosty przypadek sprowadzić ich na ten szlak.

— Hiszpan to czy ktoś inszy?

— Skocz no po perspektywę!

Ludzie, którzy pomogli rozpiąć żagle i zakończyli tę pracę, schodzili się na rufie, dokoła steru.

— Podpływasz do brzegu? — zapytał wódz Manauri z niepokojem.

— Podpływam, ażeby od brygantyny być jak najdalej! — wyjaśniłem.

— Tu morze niepewne, wiele raf pod wodą...

— Nie ma dla nas inszej rady, trzeba próbować szczęścia!... Stań, Manauri, na dziobie statku i do pomocy weź kilku ludzi z najlepszymi oczyma. Dajcie mi znać, jeśli co zauważycie! W razie czego krzyknijcie, w którą stronę sterować!...

Tak też kilku uczyniło i zajęło stanowiska na przodzie, podczas gdy inni mieli pomagać przy przestawianiu żagli.

Przez lunetę nietrudno było rozpoznać, że to hiszpańska brygantyna. Gdy rozwidniło się nieco bardziej, oni takoż i nas odkryli, a odkrywszy, zaraz ku nam statek swój kierowali. Czy powodowała nimi li tylko zwykła ciekawość, czy był to istotnie pościg z Margarity? Może spostrzegli wprzódy nasze do ucieczki zboczenie, co zwidziało im się podejrzane? Cokolwiek bądź, należało ich unikać jak dżumy.

Zwrot brygantyny w naszą stronę wywołał u nas na pokładzie, rzecz prosta, pewne poruszenie. Widoczny stał się zamiar Hiszpanów: chcieli z bliska nam się przypatrzyć, co my za jedni, a to równałoby się naszej zgubie, gdyby zamysł swój wykonać potrafili. Stojący dokoła Indianie i Murzyni wznieśli ku mnie stroskane spojrzenia, jak gdyby szukając pomocy czy rady.

— Nie ma obawy! — zawołałem gromkim głosem. — Nie dogonią nas!

— Skądeś taki pewny, Janie? — zapytał Manauri.

— Brygantyna ma głębokie zanurzenie. Dlategom zwrócił nasz szkuner ku wybrzeżu, bo tam między mielizny brygantyna gonić za nami się nie odważy.

— A jeśli się odważy, jeśli to nasi prześladowcy?

— To wylądujemy i ukryjemy się na lądzie... Ale do tego nie dojdzie. Patrzcie! Szybciej płyniemy niż oni. Coraz bardziej zostawiamy brygantynę w tyle...

Szkuner nasz był długi i wąski, kształtem podobny do śmigłego szczupaka, brygantyna zaś ciężka i krępa, przypominająca żółwia. I w istocie nie potrzeba było wielkiej bystrości, ażeby zmiarkować, że odstęp między dwoma statkami stale rósł — nawet wtedy, gdy podpłynąwszy pod brzeg, wzięliśmy znowu pierwotny, wschodni kurs.

Nagle tajemniczy świst rozległ się w powietrzu i o dwa stajania od nas, z prawej burty, armatnia kula wzbiła fontannę wody, a w chwilę później doszedł nas głuchy odgłos wystrzału od strony brygantyny. To Hiszpanie puścili za nami w ruch artylerię.

Ludzie na szkunerze zdrętwieli z przerażenia. Murzynka Dolores, której ostatnie wypadki na wyspie jak gdyby umysł przyćmiły nieco, krzyknęła na głos. Potem lamentowała, dopóki Indianka Lasana nie objęła jej troskliwie i nie uciszyła jak dziecko.

— Arnak! — rzekłem donośnie i z całym spokojem, iżby wszyscy zauważyli moje opanowanie. — Zabierz kilku przyjaciół i wnieście na pokład całą naszą broń: muszkiety, guldynki, garłacze, pistolety. Nabijemy je... Przynieś także szable i rapiery...

Arnak natychmiast przetłumaczył słowa moje na język arawaski.

Wtedy zaszła rzecz pozornie tak nikła, tak nie mająca nic wspólnego z napięciem panującym na pokładzie, że aż się zdumiałem, iż akurat teraz naszła mię ta świadomość, jak równie zdumiałem się z samego odkrycia, którem uczynił. Mianowicie jeden z Indian, zagadnięty przez Arnaka, zapytał go:

— Czy proch też przyniesiemy?

— A jużci! — odrzekł chłopak.

— I kule?

— Ma się rozumieć...

Ale Indianin, mało rozgarnięty gamoń, jakoś niezbyt rozumiał i czegoś się tam jeszcze dopytywał w sprawie prochu, niepotrzebnie marudząc. Zależało mi na każdej minucie, więc troszkę zniecierpliwiony takim guzdraniem się, sam wyręczyłem Arnaka wołając bezpośrednio do Indianina:

— Macie przynieść wszystko, co potrzebne do strzelania. A jak to byś chciał strzelać, wojowniku, z muszkietu bez prochu i kul? Ładny z ciebie strzelec!...

— To dojdzie do strzelania z muszkietów? — zapytał mnie Indianin.

— Dojdzie czy nie dojdzie, nie zaszkodzi mieć strzelby nabite...

Rzecz w tym, że w pośpiechu mówiłem to wszystko po arawasku, z pewnością kalecząc język co niemiara, wszelako mówiłem, jak też nieźle rozumiałem poprzednią rozmowę między Arnakiem a Indianinem. Więc ja, Anglik, ściśle mówiąc Anglik wirginijski pochodzenia polskiego — więc ja, po arawasku? Jakże to? Skądże to? Druga z brygantyny kula armatnia wyrżnęła w morze znacznie bliżej naszego statku niż pierwsza, ale niezdolna była stłumić mego zdumienia; nigdym do tej chwili nie uświadamiał sobie, że umiem po arawasku.

Zatem skąd się wzięła ona znajomość indiańskiego języka? Żadnej w tym nie było magii, wytłumaczenie aż nazbyt proste!

Podczas przeszło rocznego współżycia z Arnakiem i Wagurą na bezludnej wyspie stale posługiwałem się mową angielską, którą dosyć dobrze władali obydwaj chłopcy. Ale gdy młodzi

Indianie rozmawiali między sobą, używali oczywiście wyłącznie swego języka ara wąskiego, przy czym nigdy nie krępowali się moją obecnością. Bezwiednie osłuchałem się z dźwiękiem obcej mowy, i to tak rzetelnie, żem wnet, nie zdając sobie z tego sprawy, rozumiał poszczególne wyrazy, a potem i całe zdania. Małom przykładał wagi do tego wszystkiego, więc osobliwej umiejętności nabywałem niepostrzeżenie, bocznym, przygaszonym jakoby szlakiem, aż oto, gdy zaszła potrzeba, wiedza ta nagle wytrysnęła na wierzch, ujawniła się w całej pełni.

W ogólnym napięciu nikt tego na szkunerze nie zauważył zresztą — oprócz mnie samego.

Ludzie przynieśli broń. Kazałem nabić pod moim okiem i ułożyć na podorędziu.

Tymczasem Hiszpanie z brygantyny walili do nas od czasu do czasu. Na szczęście chybiali. Szkuner pod pełnymi żaglami i przy krzepkim wietrze porannym wysuwał się raźno naprzód. Gdy słońce wzeszło, przewaga naszej chyżości nad brygantyną jawnie się już pokazała, a takeśmy się odbili od przeciwnika, że kule jego nie dosięgały celu. Padały do morza daleko za nami i coraz dalej. Niebawem tam na brygantynie snadź uznali daremność wysiłków, bo zaprzestali strzelania, a potem nawet zmienili kierunek statku i poszli w dal na morze, odpływając od wybrzeża. Zostawili nas w pokoju.

 2.SWAWOLĄC I DOWCIPKUJĄC

Na ten widok kamień spadł nam z serca i wielka zapanowała na szkunerze radość. Nagle Wagura, młodociany wesołek, zerwał się i zaczął dokazywać a śpiewać, a tańczyć. Okrutnie ciasno było na pokładzie, ale w uciesze nikomu to nie przeszkadzało i wkrótce wszyscy — Indianie z Manaurim na czele, zarówno jak Murzyni — dawali upust ochocie wśród zabawnych podrygów, wesołego wyśpiewywania i wybuchów śmiechu.

Jedynie kobiety nie brały udziału w zabawie, bo przygotowywały śniadanie na trzech ogniskach, i nie brał udziału Arnak, stojący obok mnie. Tego przyjaciela najbardziej chyba zamknąłem w sercu. Był to na wskroś prawy i dzielny Indianin, bystry umysłem, ale pomimo młodego wieku — miał mniej więcej dwadzieścia lat — zawsze ogarnięty jakimś smutkiem i zadumą.

Wciąż jeszcze trwałem przy sterze.

— Czemu z nimi nie bawisz się? — przyganiłem życzliwie Arnakowi. — Czy nie wesoło ci na duszy?

— Wesoło, Janie!... A czemu ty nie tańczysz? — odparł.

Myśl, że mógłbym tańczyć jak inni, wydała mu się bardzo zabawna i lekki uśmiech przebiegł po jego twarzy.

— Nie tańczę, bo trzymam ster! — wyjaśniłem.

— Daj mi go, zastąpię cię przy nim, jeśli masz ochotę tańczyć — przekomarzał się.

— Czy uważasz, szelmo, żem już za stary do tańca?

— Za stary jeszcze nie, bo masz dopiero lat dwadzieścia siedem, ale pewnie za... za...

— No, co?

— Pewnie za godny?

— To bierz ster! Zaraz ci pokażę, jak tańczą u nas w lasach wirginijskich!...

Ale do tego nie doszło, bo niewiasty właśnie zawołały, że posiłek gotowy. Zabawa ustała. Wszyscy nadal byli rozochoceni i siadali na pokładzie, gdzie kto mógł.

Oddalająca się brygantyna częściowo już znikła za widnokręgiem. Pełno było o niej rozmów i domysłów, bo właściwie pozostało zagadką, po kie licho Hiszpanie nas atakowali. Ten i ów posyłał za nimi zaciśniętą pięść wraz ze złorzeczeniem lub szyderstwem.

Indianka Lasana, młodziutka wdowa po zabitym przez Hiszpanów Murzynie Mateo, przyniosła mi w tykwie gorącą papkę,, ugotowaną z roztartej kukurydzy, i wraz z drewnianą łyżką położyła ją na pokładzie obok steru.

Indianka, smuklej sza i nieco wyższa aniżeli jej współplemieńcy, o zwinnych, powabnych ruchach, wyróżniała się ujmującą urodą. Ludzie na pokładzie wodzili za nią rozjaśnionym spojrzeniem i otaczali ją przyjazną myślą. Przezwałem ją w duchu Czarowną Palmą. W smagłej twarzyczce zwłaszcza oczy przykuwały uwagę. Wielkie, czarne i wilgotne, o niezmiernie długich rzęsach, były pomimo zwykłej indiańskiej powściągliwości tak wymowne, że widziało się w ich źrenicach wszystko, jak gdyby całą duszę. Przede wszystkim zaś były to oczy żywe i rozumne; u młodej istoty zdradzały skłonność do silniejszych uczuć i zdolność myślenia szczególną.

Indianka niosła przywiązane na plecach swe roczne dziecko. Dotychczas przybita niedawną śmiercią Matea, teraz — bodaj czy nie po raz pierwszy — i ona poddała się nastrojowi panującemu na pokładzie i przynosząc posiłek mile do nas się uśmiechnęła. Nie ukrywała swego upodobania, patrząc otwarcie na przemian to w moją twarz, to na moje dłonie spoczywające na sterze. Ponieważ te ręce jakowyś zagadkowy budziły w niej zapał, zapytałem obecnych Arnaka i Wagurę, co Lasana ciekawego w nich sobie upatrzyła.

W odpowiedzi podeszła do mnie blisko i kładąc śmiało swe ręce na moich rzekła śpiewnie:

— Mocne ręce, dobre ręce!... Można im zaufać!

Żywo odczułem ciepły i przyjazny uścisk jej małych dłoni.

— Uważaj! — krzyknąłem. — Tak mnie krępujesz, że nie mogę sterować!

— Czy silny człowiek da się tak łatwo skrępować? — zapytała niby zatroskana. — Skrępować takim słabym dłoniom jak moje? A może ty jednak słaby?

Oglądała figlarnie swe ręce wciąż leżące na moich i potem bardzo poważnie moją twarz.

— Może ja rzeczywiście słaby przy tobie — przyznałem.

Zajrzała mi, bestia, tak serdecznie i poufale w oczy, żem się zmieszał i jak gdyby poczuł ciarki przelatujące mi po plecach.

— Nie, ty nie słaby! — stwierdziła oceniając mnie od góry do dołu.

— Po czym to poznaj esz, Czarowna Palmo?

— Widzę w twoich oczach. Zapaliły się jak u jaguara... Jak ty mnie nazywasz?

— Czarowna Palma.

Pogrążyła się na chwilę w myślach.

— Jeśli ty mnie tak pięknie nazywasz, toś ty zuchwały myśliwy! — pochwaliła z nieodgadniętym wyrazem twarzy, w której filuterność zdawała się zmagać z powagą i nie wiadomo było, co w niej bierze górę.

— Dlaczego ja zuchwały?

— Bo... nie tchórzysz przed Indianką...

Zaśmiała się głośno, dźwięcznie i puściła mnie.

— Do tego potrzebna taka zuchwałość? — zapytałem.

— Myślę, że tak...

— Nie. Dobre oko tylko i troszkę zdrowego rozumu...

Strzelił jej do głowy jakiś nowy, zabawny pomysł, aż zaklaskała w dłonie z uciechy.

— Powiedzcie mu — zwróciła się do Arnaka i Wagury, tłumaczących naszą wesołą rozmowę — powiedzcie mu, że gdy wrócimy do naszych wiosek, czeka go miła niespodzianka, bardzo miła!

— Ciekawym, co to będzie.

— Damy mu najładniejszą dziewczynę za żonę. Niech ona pozna jego mocne, dobre ręce!

Zrobiłem przesadnie uradowaną minę na tak słodkie widoki i czekające mnie delicje, ale potem pokiwałem głową.

— Nie w smak ci? — drwiąco zmartwiła się Lasana.

— W smak, w smak, jeśli to będzie, jak powiadasz, najładniejsza dziewczyna. Ale — zafrasowałem się — czy tam w waszych wioskach nie będzie żadnych palm?

Wszyscy dokoła stropili się nie wiedząc, co mają palmy wspólnego z dziewczynami; słowem: gdzie Rzym, gdzie Krym — jak to matka w mym dzieciństwie często mawiała.

— Palmy? Są palmy... palmy kokosowe i inne — wyjaśniał Wagura.

— Ach! — zachwyciłem się. — To będzie i Palma!

— Jaka palma?

— Czarowna...

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a także i Lasana, która nie mogła pohamować wesołości.

— Szczodra jesteś, Czarowna Palmo — ciągnąłem zwracając się do młodej kobiety — bo przyrzekasz najładniejszą dziewczynę z waszej wioski. Wszakże przypomina mi się przysłowie, jakie kiedyś powtarzała moja matka, pochodząca z dalekiego kraju za morzem. Czy chcecie je wiedzieć?

— Chcemy, Biały Jaguarze! — odparła Lasana płacąc mi pięknym za nadobne i kładąc nacisk na to przezwanie.

— Przysłowie mówi, że lepszy mały ptaszek w ręku niż wielki ptak wysoko na dachu — oświadczyłem, wymownie patrząc na Lasanę.

Gdy jej przetłumaczono przysłowie i wyłożono, do czego się odnosi, dopiero kobieta w krzyk i w udane oburzenie:

— Co, to ty małym ptaszkiem mnie zowiesz?

— To tylko takie przysłowie! — broniłem się. — Ty przecież — orlica!...

Tedy swawoląc i dowcipami sobie przygadując płynęliśmy bez przerwy i bez przygód w kierunku wschodnim. Wroga brygantyna hiszpańska przepadła nam z oczu za widnokręgiem. Morze było znowu puste i bezpieczne.

W miarę jak wzbijało się słońce, a wzmagał się żar coraz nieznośniejszy, radosne podniecenie godzin porannych przechodziło w spokój zwykłego dnia. Ludzie dręczeni spiekotą szukali cienia, którego mało było na szkunerze. Tak mijały godziny południa.

Słońce kłoniło się ku zachodowi, gdy na pokładzie nastąpił nowy wybuch radosnego gwaru. Wszyscy biegli na przodek statku i stamtąd bacznie śledzili dal przed sobą. Z sinych oparów daleko na wschodnim nieboskłonie wyłaniały się na brzegu lądu zarysy góry osobliwego kształtu. O zboczu stromym od morza, a łagodnym z drugiej strony, góra wyglądała jak potężny dziób papugi lub ptaka drapieżnego, sterczący ku niebu.

— Góra Sępów — słyszałem podniesione głosy.

Do mnie, stojącego ponownie przy sterze, podszedł wódz Manauri, a zaraz za nim napłynęła cała reszta: Arnak, Wagura, Lasana, Indianie, Murzyni. Tyle radości i tyle szczęścia biło z ich wszystkich twarzy, że i mnie udzieliło się ogólne wzruszenie.

— Zbliżamy się!... — wyrzekł Manauri jedynie.

Ile odbicia ludzkiej doli było w tym prostym wyrazie, ile wagi! Kończyła się ich ponura jak wieczna noc udręka wieloletniej niewoli. Nieszczęśni ci Indianie, gwałtem porwani ongiś ze swych wiosek, po straszliwych doświadczeniach na wyspie Margaricie i po zuchwałym wydarciu się z rąk oprawców — oto wreszcie ujrzeli przed sobą niezaprzeczony znak wolności: pod Górą Sępów leżały ich ojczyste wioski.

Skinąłem Arnakowi, by przejął ster, a sam skoczyłem do Manauriego. Owładnięci serdecznym uczuciem objęliśmy się wpół na modłę białych ludzi. Radość, bijąca z jego twarzy, odmładzała go o połowę lat i wódz wyglądał teraz, jak gdyby miał ich dwadzieścia kilka.

Wnet się opanował. Wzrok jego nabrał mocy i szedł ku mnie z jakąś twardą uporczywością i prośbą zarazem.

— Janie! — odezwał się Manauri uroczyście. — Znowu przychodzę do ciebie z tymi samymi słowami, co parę dni temu. Czy pamiętasz je?

— Powiedz!

— Wiemy, kim ty jesteś i jakim jesteś. Jesteś nam bratem i kochamy cię! Tobie zawdzięczamy ocalenie na bezludnej wyspie. Twoja przemyślność i twoje strzelby pokonały Hiszpanów ścigających nas. Twoja przyjaźń przywróciła nas życiu. Ty, wielki wojownik swego kraju, nie możesz jeszcze wrócić do swoich, bo cię ponoć możni wrogowie tam prześladują. Przeto prosimy cię, jak tu stoimy: zostań u nas. Zostań na zawsze!

Wszyscy obecni żywo poparli jego słowa wśród radosnego zamieszania.

— Dziękuję wam serdecznie za ofiarowanie mi gościny, lecz niestety, nie mogę jej przyjąć! — oświadczyłem z wielką stanowczością. — Pozostanę u was tylko tak długo, dopóki nie przygotuję wyjazdu na wyspy angielskie. Czy mogę liczyć na waszą pomoc, Manauri?

— Jesteś naszym bratem! — odparł wódz. — Uczynimy, czegokolwiek zażądasz...

 3.ROZMOWY W CIEMNOŚCI

Gdyśmy zoczyli Górę Sępów, była oddalona od nas siła mil. Dopiero po wielu godzinach żeglugi podpłynęliśmy w pobliże jej stóp, ale wtedy już i słońce zachodziło. Do najbliższej wioski 

Arawaków, leżącej nad laguną u ujścia rzeki, z tamtej strony góry, pozostawało jeszcze jakie dwie pełne godziny żeglowania przy korzystnym wietrze i dobrej widoczności, a tu i wiatr z wieczora zanikał, i mroki gęstniały. Nie było innej rady, jak podpłynąć pod górę najbliżej i niedaleko brzegu zarzucić na noc kotwicę. Indianie znali tu każdą piędź dna morskiego, ale woleli doczekać świtania i za dnia dopiero wprowadzić szkuner do zatoki.

Ściemniało całkowicie i jeno gwiazdy nam przyświecały, kiedy uporaliśmy się z pracą i stanęli na kotwicy. Nikt prócz dzieci nie myślał pójść na spoczynek. Jutrzejszy dzień wszystkich na równi podniecał, Indian, Murzynów i mnie.

Jeszcze przed nastaniem ciemności Indianie spodziewali się ujrzeć na morzu lub na brzegu jakie znaki życia ludzkiego, choćby łodzie łowiących rybaków, ale daremnie wytężali wzrok.

— To dziwne! — zwierzył się Manauri. — Przypominam sobie dobrze, jak to dawniej bywało. Przed wieczorem rybacy wypływali na morze.

— Z pewnością byli tam i dzisiaj — wyraziłem przypuszczenie.

— To gdzie się podziali?

— Po prostu spostrzegli oni nas pierwej niż my ich. Obawiając się obcych ludzi na szkunerze, schronili swe łodzie w zatoce.

— Czy to być może? — zadumał się wódz.

Na pokładzie ludzie wygodnie leżeli grupkami i półgłosem rozprawiali między sobą, czasem zapadając w milczenie. Wtedy gorliwe ucho łacno wychwytywało dźwięki z lądu. Do brzegu nie było dalej niż dwa, trzy stajania, przeto dawały się słyszeć nocne odgłosy z gąszczów, a bliżej szum leniwej fali morskiej, z rzadka bijącej o piasek. Były tam zarośla, o czym przekonałem się za światła dziennego jeszcze, bardzo podobne do tych, wśród jakich żyłem na bezludnej wyspie: nie zbity, gęsty las, lecz krzewy wysokie, suche i kolczaste, a wśród nich ostępy znajomych mi kaktusów i agaw, poprzewlekane gdzieniegdzie wysokopienną palmą łub innym drzewem.

Głosy nocnego życia przyrody stamtąd bijące były niemal te same, jakie rozbrzmiewały w chaszczach mej wyspy, a jednak o ileż głębiej wnikały do duszy. Niewysłowionym wzburzeniem uczuć napełniały mi serce, rozpalały wyobraźnię. Wiedziałem, dlaczego rozpalały. Szły wszakże od potężnego, tajemniczego lądu, pokrytego gdzieś w głębi przepastnymi puszczami, gdzie toczyły się nurty wielkich rzek, gdzie koczowały nieznane szczepy dzikich tubylców, gdzie okrutni Hiszpanie i Portugalczycy zakładali miasta, a nieubłaganym mieczem narzucali swe prawo i swą wiarę. Szły one odgłosy, słowem, od lądu, grożącego złowieszczym losem tudzież zamętem nieodgadnionych przygód i niebezpieczeństw.

Wódz Manauri, Arnak i Wagura siedzieli tuż przy moim boku. Ciekawy, co mnie nazajutrz czeka i jakich miałem spotkać tam ludzi, począłem wypytywać się wodza o arawaskie siedziby. Ze zdumieniem dowiedziałem się, że było tam niewiele wsi, społem pięć.

— Pięć wsi tylko? Więcej ich nie ma?

— Tu ich nie ma więcej.

— To pewnikiem bardzo ludne wsie?

— Są i ludniejsze, i mniej ludne. W mojej wsi, zaliczanej do największych, żyło za moich czasów blisko trzy razy stu.

— Trzystu wojowników.

— Gdzie tam! Razem: wojowników, starców, kobiet i dzieci. — To we wszystkich pięciu wsiach ilu was mogło być razem? — Prawie dziesięć razy stu.

— Z kobietami i dziećmi?

— Z kobietami i dziećmi.

Ledwom wierzył własnym uszom.

— Tylko was tylu?! Żartujesz chyba, Manauri!

— Nie, Janie, nie żartuję.

— I to cały szczep Arawaków? My siałem, że was więcej!

— I nie myliłeś się. Jest Arawaków znacznie więcej, bo to wielki naród, ale żyje nie tu, jeno daleko na południu, w krainie zwanej Gujana, o przeszło miesiąc marszu od nas.

— Miesiąc marszu to mniej więcej pięćset mil stąd?

— Może pięćset, może więcej. Żeby do tamtych Arawaków dotrzeć, trzeba przebyć wielką rzekę Ibirinoko i dopiero sporo marszów jeszcze na południe od tej rzeki wznoszą się siedziby naszego narodu.

— Rzeki Ibirinoko?

— To indiańska nazwa rzeki, którą Hiszpanie zwą Orinoko. — Tedy mieszka tutaj jedynie mały odłam Arawaków?

— Mały odłam, tak jest.

Wiadomość ta w pierwszej chwili zaniepokoiła mnie, bom sobie pomyślał, że jeśli ich tu tak niewielu, to może nie znajdę dostatecznej ilości śmiałych żeglarzy, którzy przewiozą mnie na wyspy angielskie Morza Karaibskiego. Ale Manauri oświadczył, że nie mam się co kłopotać: znajdę dość żeglarzy, w tym już jego głowa.

Niespodziewaną okoliczność istnienia tu na północy niewielkiej części Arawaków, z dala od ich głównych siedlisk, wódz wnet mi wytłumaczył. Jakie pięć czy sześć pokoleń temu — a więc przed przeszło stu laty — wśród poszczególnych rodów arawaskich na południu powstał ostry rozłam i wybuchły bratobójcze walki. O co wtedy chodziło, nie wiadomo. Wsie nad rzeką Essequibo, gromadniejsze niż inne, wzięły górę i srogo gnębiły swych przeciwników. Ci, co żyli nad brzegami rzeki Pomerun, najbardziej cierpieli, więc któregoś roku wielu z nich załadowało dobytek na łodzie i w poszukiwaniu nowej ojczyzny ruszyło na północ wzdłuż morskiego skraju. Szukali długo, bo dostępu broniła czasem niegościnność wybrzeża, częściej wrogość obcych szczepów, ale w końcu znaleźli, czego pragnęli, w pobliżu Góry Sępów. Tu się osiedlili. Z jednej i z drugiej strony mieli za sąsiadów dwa wojownicze szczepy karaibskie, ale dość odległe, więc po pierwszych nieudanych zwadach nie zakłócały im później spokoju. Dopiero w ostatnich latach spadły nowe troski: hiszpańscy piraci i łowcy niewolników dokonywali napadów i od nich to groziło prawdziwe niebezpieczeństwo.

— A ty, Manauri — zagadnąłem go — czy jesteś wodzem wszystkich Arawaków tutaj na północy?

— Nie. Każda z tych pięciu wsi ma swego naczelnika, głowę rodu, i ja jestem jednym z nich.

— To nie macie nad sobą naczelnego wodza?

— Mamy. Nazywa się Koneso. Ale on nie ma wiele do gadania, tylko w bardzo ogólnych sprawach.

— Więc kto piastuje u was rzeczywistą władzę?

— Naczelnik rodu albo wsi, ale i jego władza jest ograniczona. Taki wódz musi słuchać tego, co uradzą wszyscy dorośli mężczyźni wsi na ogólnej naradzie.

— A jeśli narada w moim przypadku uchwali, że nie macie mi pomagać, bom z innej, wrogiej wam rasy?

Manauri się żachnął:

— Przecież, Janie, jesteś naszym przyjacielem i wybawcą, a taka rada składa się z ludzi mających rozum i serce. To byłaby hańba nie do darowania, zaćmienie umysłu...

— Przypuśćmy, że w latach, kiedyś ty był w niewoli, twój zastępca posmakował władzy i jak wroga przyjmie ciebie, a tym bardziej mnie. Czy to jest niemożliwe?

Musiało być możliwe, bo Manauri nagle umilkł. W ciemności nie widziałem jego twarzy, alem odgadł jej spochmurnienie. Dręczyły i jego zapewne jakieś wahania. Po chwili odezwał się:

— Poruszasz bardzo zawiłe możliwości. Nie, ciebie nie spotka u nas krzywda ani niewdzięczność. A jeśli — co wprost niemożebne — szczep chciałby tobie odmówić gościnności i pomocy, jedna rzecz pozostaje pewna jak istnienie tego morza i istnienie tej góry: to my, to nasze przywiązanie. My wszyscy, którzyśmy tu na tym statku, jesteśmy tobie oddani na śmierć i życie — przyjmij te słowa tak, ja je mówię: na śmierć i życie! Chociażby przeciw woli reszty szczepu!

Wypowiedział to z tak głębokim przekonaniem, że tylko utwierdził mnie w zaufaniu, jakie miałem do tych ludzi. Wszakże łączyły nas najsilniejsze więzy, jakie łączą człowieka z człowiekiem, mianowicie braterstwo zdobyte we wspólnej, krwawej walce o samo życie.

Arnak i Wagura, tłumaczący słowa wodza, od siebie przywtórzyli zapewnieniom wierności, że mnie nigdy nie opuszczą w żadnej biedzie, a znając młodych przyjaciół na wskroś, mogłem im wierzyć. Oni poszliby za mną do samego piekła. Z takimi druhami u boku można było stawić czoło wszystkim niebezpieczeństwom nieznanego lądu, który teraz oto nieustannie coś do nas gadał i wołał tajemniczego. Poprzez mroki nocne dolatywały stamtąd pomruki, chrzęsty, skrzeki — czasami tak zgryźliwe i niepokojące, jak gdyby miały nas przerazić i odstraszyć.

Wkrótce miesiąc wyłonił się spoza morza i rozjaśnił krajobraz dokoła statku. Zarysy Góry Sępów uwypukliły się na tle nieba. Wyraźnie wystąpiły plamy zarośli na stoku górskim, który w poświacie dziwnie zbliżył się do nas.

Widok ten wielce ożywił Indian i uzmysłowił im bliskość ojczystych wsi. Noc zapowiadała się widna. Więc Manauri, Arnak, Wagura i jeszcze kilku postanowili tej nocy wylądować na łódkach, jakie mieliśmy przymocowane do szkunera, odwiedzić najbliższą wieś i zawiadomić o naszym przybyciu, a przed świtem wrócić na statek.

— Idę z wami! — oświadczyłem.

Indianie chcieli zaraz wyruszyć, ale Manauri powstrzymał wyprawę o godzinę, ażeby doczekać się jaśniejszego blasku miesiąca.

— Czy zabierzemy jaką broń prócz noży? — zapytał mnie Arnak.

— Muszkietów chyba nie potrzeba — odrzekłem. — Może tylko pistolety.

— Więc przygotuję trzy pistolety: dla ciebie, dla mnie i Wagury...

Poprzednia rozmowa moja z Manaurim wywarła na wodzu większe wrażenie, aniżelim przypuszczał. Wznieciła w nim obawy, jakie niezawodnie tliły się dotychczas na dnie jego duszy. Jakie spotka go przyjęcie po tylu latach nieobecności? Oto było zatrważające pytanie.

Wódz nie ukrywał swych wątpliwości przed Lasaną i kiedyśmy czekali na wzbicie się księżyca, on w cichej z młodą kobietą rozmowie zwierzał jej się z ukrytych trosk. Widoczne było, jak wysoce cenił jej zdanie i rozwagę. Obydwoje stali na pokładzie tuż przy mnie, nieledwie ocierając się o mój bok, więc lubo tłumili głosy, mimo woli łapałem moc ich słów i coś niecoś je rozumiałem.

Nagle usłyszałem moje imię wymawiane po arawasku. Wypowiedział je Manauri i potem coś Lasanie usilnie przekładał, niestety tak cichym szeptem, że nie docierał do mnie. Dopierom zrozumiał ostatnie jego słowa, natarczywe i proszące zarazem:

— Zrób to dla mnie, Lasano, zrób koniecznie!...

Cisza. Kobieta oblekła się w milczenie, jak gdyby ważyła w myślach, czy może „to” zrobić.

Po dłuższej chwili wyrwał się z ust Manauriego zduszony syk zniecierpliwienia.

— Czemu milczysz? — napierał wódz. — Na jaki pożytek się namyślasz, kiedy sprawa jest tak prosta i tak jasna, taka łatwa dla ciebie?

— Mylisz się, Manauri! — odpowiedziała Lasana. — Źle radzisz! Sprawa niełatwa dla mnie.

— Pomnij, kobieto, jak wiele od ciebie zależy!...

Nastąpiły słowa, który nie zrozumiałem, po czym Manauri zakończył:

— Jego pomoc nam wszystkim potrzebna!... Koneso nigdy nie darzył mnie życzliwością, a Pirokaj był zawsze pełen zawiści i wręcz moim wrogiem. Obawiam się ich nikczemności.

— Pirokaj, twój młodszy brat?

— Mój brat. On pewnie jest teraz głową naszego rodu. Koneso to srogi ciemiężyciel, Pirokaj to złośliwa żmija... Bez pomocy Jana może być z nami krucho! Jan ich przytłumi. On musi pozostać z nami w szczepie!

— To dlaczego otwarcie mu tego nie oznajmiłeś?

— Nie chciałem go wtajemniczać w nasze sprawy.

— Widzę, masz podwójny język, Manauri! — Lasana wyrzekła to spokojnie, ale niechęć drgała w jej głosie.

— Podwójny język? Jakże możesz tak pleść, dziewczyno?!

— W oczy jemu przyrzekasz, że odwieziecie go na wyspy angielskie, a za jego plecami knujesz, żeby u nas pozostał!

— Pozostał, tak, ale pozostał dobrowolnie. Dobrowolnie, słyszysz mnie, głucha niewiasto? I do tego... twoim obowiązkiem zniewolić go, usidlić, rozkochać w sobie. Ty jedna to potrafisz! Widziałem, jak się uśmiechał do ciebie...

— Stroiliśmy puste żarty.

— Tyś ponętna, a to nie żart! Dobro naszej grupy wymaga, żebyś uczyniła tak, jak tego od ciebie żądam, i żeby on pozostał...

— Przeto co mam czynić?

— Opętać go, rozumiesz? Opętać.

Rozległ się przytłumiony śmiech Lasany.

— Łatwo ci tak, śmiały wodzu, żądać i rozkazywać — szydziła niby rozbawiona — ale jak to wykonać? Opętać? Jeśli przewidujesz niestworzone rzeczy, jakie rzekomo nas czekają tam we wsi, to daj mi dobrą radę na opętywanie takiego człowieka jak on.

— Jesteś ponętna, mówię!

— Ale ja nie chcę być przynętą! Tyś mu przychylny, wiem o tym... ale... ja nie wabik!

— Czy nie chciałabyś go mieć za męża?

Lasana żachnęła się, umilkła. W głupim znalazłem się położeniu słysząc wszystko. Ani im w głowie nie postało przypuszczenie, że ich rozumiem. Trzpiot jakiś wewnętrzny podszeptywał mi, by spłatać im figla, co się zowie, i przemówić do nich po arawasku. Alem pohamował się i utrzymał język za zębami.

Tymczasem Lasana, ogarnięta oburzeniem, zmywała Manauriemu głowę:

— Za kogo ty mnie masz? Po co mnie upokarzasz? Czyś zapomniał, co działo się tak niedawno temu?... Przed kilku dniami zginął Mateo, ojciec mego dziecka, a ja już mam oglądać się za innym mężem jak podła suka?

— Dobro naszej grupy miej na oku! — warknął wódz.

— Nie dręcz mnie tym twoim dobrem naszej grupy... Nie żądaj, bym się ośmieszała. Ja w jego oczach nie chcę stracić szacunku!

Patrzcie, patrzcie! Dzika, rzekłbyś, Indianka, bodaj czy osiemnastoletnia, a już takie morały umiała wygarniać i tyle miała poczucia własnej godności! Dalibóg, chętka mnie brała okrutna uściskać dzielne kobieciątko.

— Powiedz! Czy jest on ci tak wstrętnym? — walnął Manauri znienacka.

— Nie! — szczerze odrzekła.

— No, widzisz!

— Właśnie nie widzę!...

 4.WIEŚ BEZ LUDZI

Przy spokojnym morzu przeprawa na ląd nie nastręczała trudności. Było nas jedenastu, dwie łódki wszystkich wygodnie pomieściły. Kiedyśmy jeden za drugim wyskakiwali na przybrzeżny piasek, każdy niewątpliwie odczuwał niezwykłą wagę tej chwili, jak gdyby wkraczał w nowy okres życia swego. Po jakiejże to żmudnej tułaczce los zapędził mnie na to wybrzeże Ameryki Południowej i co mi tu jeszcze gotował?

Niezwłocznie udaliśmy się w drogę krocząc gęsiego. Indianie sunęli bezszelestnie jak koty, ja jedyny stąpałem ciężko i głośno; wobec licznych w tych stronach wężów jadowitych, szczególnie ruchliwych nocą, Manauri radził mi przed wyprawą wdziać na nogi buty.

— Czemu ja jeden? — sprzeciwiłem się.

— Boś się tu nie rodził. Brak ci wrodzonej pojętności na węże.

— A wy ją macie, tę pojętność?

— Mamy. Żmiję bezwiednie wyczuwamy.

Więc, lubo odwykły od butów, wdziałem je posłusznie i teraz podczas pochodu grzmociłem nimi o grunt, że echo na ćwierć mili dudniło. Wszelako nie raziło nas to bynajmniej, byliśmy przecież na swojej ziemi, w pobliżu przyjaciół.

Droga prowadziła stale u stóp Góry Sępów, najpierw wzdłuż samego wybrzeża, potem skręciła w prawo, w zarośla. Po przebrnięciu gęstwiny dotarliśmy do zatoki. Właściwie nie była to zatoka, lecz laguna na pół mili rozległa, o dość szerokim do morza ujściu.

Manauri wskazał ręką na przeciwległy brzeg laguny i rzekł spokojnie:

— Tam wieś.

Hen na skraju wody majaczyły jakieś kształty niby chaty, ale trudno było rozeznać obraz z tej odległości pomimo światła księżycowego.

— Czy we wsi są psy? — zapytałem.

— A jakże!

— Czy wiele psów?

— Wiele.

— Jakoś nie słychać ich!

Osobliwe milczenie stropiło także Manauriego i resztę Indian. Czyżby wszystkie psy spały jak zabite? To niemożliwe. Zawsze któryś zaszczeka i odgłos powinien by rozbrzmiewać ponad wodą.

Podczas gdy zaniepokojeni Indianie wyrażali różne domysły, puściliśmy się w dalszą drogę brzegiem jeziora. Teren był taki sam jak dotychczas: piasek, miejscami pokryty gąszczem, gdzieniegdzie skałami. Tu i ówdzie skały wchodziły do wody tworząc jakoweś dziwaczne groty nad jeziorem.

Po kilku minutach przebyliśmy połowę drogi do wsi i odróżnialiśmy już poszczególne chaty rozproszone w dolinie rzeczki. Ale wciąż żadnego znaku życia. Cisza wydała mi się do tego stopnia nienaturalna, żem zatrzymał pochód.

— Psów wciąż ani śladu! — rzekłem.

— Nie ma ich. — Manauri nie ukrywał swego zatroskania.

— Chaty stoją, wieś jest! — zauważył Arnak.

— Stoją tam, gdzie były. Ale czegoś im brak.

— Ludzi nie ma! — oświadczyłem. — Tu nie wszystko w porządku! Bądźmy ostrożniejsi. Chyłkiem trzeba się skradać.

Żałowałem teraz, że tak mało zabraliśmy ze sobą broni palnej i wcale nie mieliśmy łuków, ale było za późno, by temu zaradzić. Przede wszystkim należało wyświetlić tajemnicę milczącej wsi.

Wagura zbliżył się do mnie i zapytał szeptem zduszonym z przejęcia:

— Czy sądzisz, Janie, że stało się jakie nieszczęście?

— Coś tam niewyraźnego musiało zajść, to pewna! Mieszkańców nie ma.

— Może przyszli Hiszpanie i zabrali wszystkich?

— Przekonamy się o tym, gdy dojdziemy do chat.

Węże czy nie węże, należało podkradać się odtąd jak najciszej, więc szybkom zezuł diabelne obuwie i odsapnął z ulgą. Jakże przyjemnie ziemia chłodziła bose stopy! Wagura schował buty w dziupli drzewa, rosnącego nad brzegiem jeziora, i tak pozbyłem się tarapatów.

W dalszym pochodzie korzystaliśmy z osłony krzaków i wnet dotarliśmy do pierwszej chaty. Ściany jej były pokryte trzciną, strzecha liśćmi palm kokosowych. Jeden rzut oka wystarczył, by się przekonać, że chata — od dłuższego czasu nie zamieszkana — chyliła się do upadku; ściany trzcinowe były powyrywane, przez wielką dziurę w dachu świecił do wnętrza miesiąc.

— Zajrzyj no, co tam w środku! — polecił Manauri Arnakowi.

Ukryci w cieniu gąszczu, czekaliśmy na powrót chłopaka.

— Czy pamiętasz, kto tu mieszkał? — zapytałem wodza.

— Pamiętam. Mabukuli, mój przyjaciel.

— Gdy na was Hiszpanie napadli, on nie dostał się do niewoli?

— Nie. W czasie napadu był tu nieobecny, jak wielu innych.

— To znaczy, że po napadzie mógł był powrócić i żyć tu dalej?

— Mógł.

Arnak wrócił z chaty i zdał nam sprawę, że nic podejrzanego tam nie zastał; niektóre przedmioty mniej ważne, jak na przykład tykwy do wody, leżały jeszcze na ziemi, a chata czyniła wrażenie opuszczonej z własnej woli mieszkańców.

— Czy śladów gwałtu nie dostrzegłeś? — dopytywał się wódz.

— Nie.

Cisza panowała dokoła; wszystko wskazywało na to, że wieś była bezludna.

Indian, zrazu osłupiałych pustką, jaką zastaliśmy we wsi, ogarniało wielkie przygnębienie, które, rzecz prosta, i mnie się udzielało. Złowróżbna tajemnica przy słaniała martwotę indiańskiego sioła. Gdyśmy gromadą podchodzili do opuszczonej chaty, ostrzegłem towarzyszy, by do niej bez potrzeby nie chodzili: nie było nijakiej pewności, czy to nie jakaś zaraza wypędziła mieszkańców z ich siedlisk.

Postępując dalej, minęliśmy zgliszcza innej chaty. Ale jeden z Indian przypomniał sobie, że widział, jak się paliła wtedy przed laty, gdy Hiszpanie napadli na wieś i jego uprowadzili. Więc pożar Strawił chatę dawno temu, podczas gdy mieszkańcy opuścili wieś znacznie później — jak wynikało z różnych śladów zauważonych przy następnych szałasach — mniej więcej przed rokiem lub dwoma laty.

W tym nad wyraz smutnym otoczeniu brnęliśmy ostrożnie do końca wsi. wszędzie zastając chaty puste i opuszczone dobrowolnie. Chaty i szałasy nie stały gęstą kupą, lecz — rozproszone z dala jedna od drugiej — zajmowały przestrzeń ośmiu, może dziesięciu stajań. Wreszczie drogę zagrodziła nam rzeka szeroka, lecz płytka, wpadająca do laguny. Nad jej brzegiem siedliśmy na ziemi w cieniu drzewa obok siebie, by odbyć cichą naradę.

— Jedna rzecz pewna — oznajmiłem półszeptem — nie było tu napadu ani rozlewu krwi.

Szmerem wszyscy temu przyświadczyli.

— Nigdzie nie ma śladów walki, choćby złamanej włóczni lub strzały, nic — potwierdził Manauri.

— Ale dokąd mogli pójść? — zastanawiał się Arnak.

— Myślę, że nieco w głąb lądu, żeby dalej od wybrzeża — wyraziłem swe zdanie. — Nad morzem widocznie wciąż grozili biali piraci.

Słowa te jak gdybym wyjął z ust i serc towarzyszy. Wszyscy uchwyciliśmy się tej możliwości, bo na niej można było budować uzasadnione nadzieje, że osiedle nie uległo żadnej katastrofie ani zabójczej chorobie.

— Zapewne odeszli od morza nie tak daleko — przypuszczał Manauri — i jutro łatwo ich znajdziemy.

— A inne wsie, te cztery pozostałe, gdzie leżą? — zapytałem.

— Nad tą samą rzeką, tylko w górze jej biegu.

— Daleko stąd?

— Niedaleko. Najbliższa wieś jest jakie dwa razy dziesięć strzałów z łuku.

— Dwadzieścia strzałów z łuku — obliczyłem — to bodaj czy pół godziny drogi. Ależ to bardzo blisko!

— Blisko.

Wódz, widząc moje ożywienie, natychmiast domyślił się jego przyczyny.

— Wiem, co masz na myśli! — rzekł. — Trzeba się przekonać, jak tam wygląda.

— Oczywiście! Może tam właśnie są wasi!

Spojrzeliśmy na miesiąc i na gwiazdy. Daleko było jeszcze do połowy nocy. Przed świtem należało nam wrócić na szkuner, ale wskazane było, o ile możności, upewnić się przedtem co do stanu reszty arawaskich wsi. Więc Manauri wyznaczył czterech Indian, obytych z okolicą, i pchnął ich w górę rzeki, nakazując im nie oszczędzać nóg. Mieliśmy ich powrotu oczekiwać tu, w pobliżu jeziora.

Nad brzegiem rzeki ziemia była podmokła, bagnista, pokryta pasem bujnej nader roślinności. Przenikliwy odór spleśniałych liści i butwiejących korzeni gęsto wisiał w powietrzu, prawie otumaniał zmysły. Pas roślinności nadrzecznej był wąski, może nie szerszy niż trzydzieści czy czterdzieści kroków, ale z gąszczu onego ile fantastycznych wylatywało odgłosów, jakie zaczepne paszcze zagadkowych potworów wydzierały się tam w dziwnym rozjuszeniu! Kłapało to, skrzeczało, dobywało jęków, pukało, nade wszystko zaś dokuczało do szpiku srogim syczeniem. Rzekłbyś: spusty piekła otwarte, skąd wypadły różnorakie bestie i teraz harcowały w tym skrawku puszczy.

Noce w dalekiej puszczy wirginijskiej miały także swoje głosy; w suchych chaszczach bezludnej wyspy, którą niedawno opuściliśmy, również dźwięczało nocną porą, ale niczym to było wobec wrzawy, jakiej doświadczyłem teraz nad tą rzeką.

Indianie, przywykli do podobnych hałasów, najmniejszej nie zwracali na nie uwagi.

— Te syki rozdzierające uszy — odezwałem się — to pewnie świerszcze?

— Tak. Świerszcze i inne robactwo — odpowiedział Manauri.

Jakiś stwór groźnie zamiauczał.

— Czy to dziki kot? — wzdrygnąłem się mimo woli.

— Nie. Żabka w listowiu.

Wtem rozległ się stuk, jak gdyby kowal mocno bił młotem o kosę.

— A to co? Ptak?

— Także żaba, jeno w rzece.

Nagle głuchy skrzek i potem plusk wody. Manauri chwilę łowił uchem, namyślał się.

— Nie wiem, co to! — przyznał się. — Może wielki szczur wodny...

— A drapieżników większych nie ma tu?

— Może i są.

Wódz spokojnie rozejrzał się dokoła, objął gęstwinę niewzruszonym wzrokiem i stwierdził:

— Ale tu pewnie ich nie ma...

Natomiast tego miejsca cechą znamienną, piętnem szczególnie przykrym była zmora komarów, tysięcy, milionów komarów. Chmary ich otaczały człowieka i kłuły jak nieboskie stworzenia. Indianie, widać bardziej do tego przyzwyczajeni, mężnie znosili plagę i cierpliwie bili się po skórze. Ja bliski byłem szału. W końcu oddaliłem się o dobre sto kroków od nadrzecznych zarośli i wlazłem na płaszczy ty pagórek, a tu jakby ręką odjął. Zadowolony, siadłem wygodnie na piasku i czekałem.

Chmurzyska jęły kłębić się i przewalać po niebie, zasłaniając raz po raz miesiąc. Wtedy ciemności spowijały nas gęste. Lubo dobry Manauri uspokajał mnie, że pewnie nie ma tu drapieżników, przecież siedział we mnie nazbyt doświadczony myśliwy, bym choć na chwilę zapomniał o tym, że ta knieja wszelakiego krwiożerczego paskudztwa ojczyzną. Zatem wołałem przezornie zbadać proch na panewce pistoletu, zali w porządku.

I słuszniem uczynił. Kiedy podczas księżycowego zamroczenia przenikałem jak zwykle badawczym wzrokiem ciemną otchłań, zwidział mi się między dwoma pobliskimi drzewami jakiś podejrzany ruch. Przywidzenie, złuda zmysłów? Ależ nie, właśnie że nie! Serce zabiło mi gwałtownie, bom nie miał już wątpliwości: tam wyraźnie sunął cień. Dobyłem zza pasa pistoletu jak najostrożniej i skierowałem go ku zwierzęciu.

Wszakże zaraz powstała we mnie wątpliwość, czy wolno było hukiem wystrzału alarmować okolicę, dopóki położenie nasze jeszcze nie wyjaśnione?

Zwierz, jak wnosiłem z jego ruchów, nie domyślał się mej obecności, uwagę całą zwróciwszy w kierunku rzeki, gdzie spoczywali moi towarzysze. Był dość wysoki, jak mi się wydawało, chociaż ciemności nie pozwalały ocenić celnie jego kształtu. Przypuszczałem, że to raczej jakaś wielka małpa aniżeli zwykły zwierz czworonożny.

Strzelić czy nie strzelić? Wciąż się wahałem. Odległość wynosiła dwadzieścia kilka kroków raptem. Na wszelki wypadek odwiodłem kurek pistoletu. Na nic; lekki trzask, jaki przy tym się rozległ, dotarł do czujnych uszu zwierza. Spłoszony, szurnął w zarośla i tyłem go widział.

Dosyć już miałem samotności. Schodząc ku rzece do Indian, myślałem o tym bogatym, pociągającym a groźnym lądzie, na który zwabił minie los. To nie była już moja bezludna, sielankowa wyspa, gdzie po zniszczeniu wielkiego węża i zabiciu jaguara— przybłędy żyłem wśród nieszkodliwych zwierząt, wystrzegając się jedynie nielicznych żmij. Tu — co innego! Tu knieja wrzała nieprzebraną obfitością dzikiego stworzenia, tu zwierz był jakiś zuchwały i krzykliwy.

Towarzyszom powiedziałem o spostrzeżonym na wzgórku zwierzęciu i o moim domniemaniu.

— Małpa? — zdziwił się Manauri. — To niemożliwe.

— A cóż by?

— Jakiś inny zwierz. Może tapir?

— Czy tapir wysoki?

— Dosyć wysoki i ciężki.

— On wydawał się zwinny, nie ciężki.

— Może purtia? Czy był płowy?

— Był raczej ciemny.

— Kimkolwiek ten zwierz, tak wielkich małp tu nie ma! Trzymają się na drzewach! Po ziemi rzadko kiedy chodzą...

Wkrótce powrócili wysłańcy, a niepomyślne wieści, jakie przynieśli z góry rzeki, bardzo nas przybiły; wszystkie cztery wioski arawaskie okazały się opuszczone tak sarno jak wieś nad laguną. Ni żywej tam duszy, a chaty i szałasy przeważnie zapadłe, zniszczone.

— To już chyba nie warto statku wprowadzać do zatoki! — zauważył ktoś zwątpiały.

— Jeno co?

— Płynąć coraz dalej, aż dopłyniemy do rzeki Pomerun. Tam napotkamy naszych pobratymców, Arawaków.

— Tego nie radzę! — sprzeciwiłem się. — Przypomnijcie sobie wczorajszy statek, jak nas gonił. Gdy wyjdzie na jaw, żeś my wybili pogoń hiszpańską, szkuner zaś zabrali — a wyjdzie to na jaw z pewnością niebawem, może już rozniosło się — to będą nas szukali wszędzie na morzu i łatwo przydybią.

— Więc co radzisz?

— Chyba kilka tygodni ukrywać się na lagunie, a gdy huczek nieco minie, dopiero wyleźć z ukrycia. Wtedy płynąć dalej do waszego Pomerunu.

— Jan słusznie mówi! — poparł mnie Arnak. — Szwendać się teraz na pełnym morzu, to napytać sobie biedy. Lepiej schować się tutaj.

— Tak jest, tak też i ja myślę! — przyznał Manauri. — I myślę jeszcze, że trzeba obejrzeć sobie chaty za dnia, bo może znajdziemy jakie wyjaśnienie, dlaczego nasi odeszli.

Nie mieszkając zabraliśmy się w drogę powrotną ku statkowi. Wagura i dwóch Indian, którzy mieli pozostać na lądzie aż do czasu wprowadzenia statku w zatokę, odprowadzili nas przez wieś aż do drzewa, gdzie w dziupli schowaliśmy poprzednio moje buty

— Czy wdziejesz je? — zapytał mnie Wagura.

— Wdzieje! — odpowiedział za mnie Manauri, troskliwy, jako widać, o me cenne życie.

— Niech będzie! — zgrzytnąłem ustępliwie.

Wagura pobiegł do drzewa. Po chwili usłyszeliśmy jego stłumiony okrzyk zdumienia. Podeszliśmy.

— Butów nie ma! — oznajmił nam chłopak, całkiem zmieszany.

Drzewo było to samo i dziupla była, ale buty znikły.

— Co u licha! — zawołał Manauri. — Czary?

— Schowałem buty dobrze! — zapewniał Wagura. — Ktoś je ukradł.

— Ktoś, kto nas podpatrywał! — rzekł Arnak ściszonym głosem i bacznie rozejrzał się dokoła.

Nagle jeden z Indian, owładnięty przerażeniem, zaczął szeptać jak obłąkany, że wie, czyja to sprawka: to zrobił straszny Kana ima, który opanował wsie, i dlatego one puste, bo Kanaima wymordował wszystkich i nas gotów zabić.

— Stul gębę! — przerwał mu Manauri zduszonym od gniewu głosem. — Nie bredź jak stara baba!

— On nie bredzi! — inny Indianin stanął w obronie łajanego. —Czy nie widzisz, wodzu, co się stało w tych wsiach? Coś strasznego musiało się dziać! Mieszkańców nie ma! Kto ich wytępił? Kto ich przepędził?... I teraz te buty!

— To Kanaima! — szeptały drżące usta.

— Uciekajmy! — zerwał się krzyk.

— To zaczarowane miejsce! Złe duchy nas zabiją! Kanaima!

Zwróciłem się pospiesznie do Arnaka:

— Kto ten Kanaima?

— Straszliwy duch zemsty! Cokolwiek złego się staje, to rzekomo jego wina!

Kilku Indian, zdjętych zabobonnym strachem, chciało w istocie uciekać. Najbardziej przejęty, niemal odchodzący od przytomności był ten, który pierwszy wyrzekł słowo: Kanaima. Indianin ów dygotał. Wydało mi się to niepojęte, bo właśnie jego znałem jako nieustraszonego wojownika, kilka dni temu zuchwale rzucającego się na Hiszpanów w najgorętszy ogień walki. Zacząłem przeczuwać przeraźliwe pęta zabobonu i ciemnoty, dławiące dusze tych ludzi.

Manauri z trudem przywiódł ich do upamiętania.

Naraz przypomniałem sobie chwilę na piaszczystym pagórku i cień tajemniczego zwierza stanął mi przed oczyma. Ależ bez wątpienia to nie był zwierz, to był człowiek! Tak tylko mógł wyglądać i skradać się człowiek.

— Teraz wiem! Wiem! — szeptałem z przyciskiem. — Oczy mi się przecierają!

Kiedym obwieścił swe domniemanie towarzyszom, przyznali mi słuszność. Zrozumiałą rzeczą stało się od razu, kto zabrał buty. Nagle rozwiała się zmora duchów, a Kanaima przestał straszyć. Przecież miast niego wyłoniło się nowe niebezpieczeństwo, tym groźniejsze, że prawdziwe i bliskie: pojawił się nieznany człowiek. Byłże to wróg czy też istota przyjazna?

Mimo wszystko planów naszych co do ukrycia statku w zatoce nie zmieniliśmy, zniknięcie z pełnego morza uważaliśmy w tej chwili za najważniejsze zadanie i za środek ostrożności nieodzowny.

Chyżym krokiem podjęliśmy przedzieranie się przez zarośla w stronę statku. Nikt nas nie zaczepiał. O kilka stajań od drzewa 

z dziuplą, w gęstwinie największej, chyłkiem odłączyli się od nas Wagura i jego dwaj towarzysze i pozostali nad zatoką jeziora. Poleciliśmy im mieć uszy i oczy otwarte na wszystko, co wydarzy się we wsi podczas naszej nieobecności.

Pozostawiliśmy im wszystkie trzy pistolety.

 5.KULAWY INDIANIN ARASYBO

Z brzaskiem porannym podnieśliśmy kotwicę i ruszyli przy wzmagającym się Kietrze. Gardło zatoki czy — jakby to nazwać — ujście laguny do morza, szerokie na dwa z okładem stajania, nie było zbyt głębokie, przeto Manauni tudzież jego Indianie mocno wytrzeszczali oczy, aby znaleźć wśród podwodnych skał i mielizn właściwe przejście. Na szczęście szkuner nie miał głębokiego zanurzenia i przepłynął gładko, a kiedy pierwsze promienie słoneczne zarumieniły zbocze góry, wpływaliśmy już na ciche wody zatoki.

— Żadna brygantyna tędy się nie prześliźnie — zauważył Arnak.

— Masz rację. W zatoce nic nam nie zagrozi od morza — przyznałem mu.

W oddali na południowozachodnim widnokręgu czerniły się chaty bezludnej wsi. Obszukaliśmy wzrokiem cały brzeg jeziora, zali nie wykryjemy jakiej żywej duszy, i odkryliśmy. Cztery postacie nad samym krajem wody dawały nam rękoma znaki.

— Toż tam nasi: Wagura! Poznaję go! — zawołał Manauri pełen zdziwienia.

— Ale czterech ich, jeśli się nie mylę! — stwierdziłem.

— Czterech. Jeden przybył.

Przez lunetę doskonale ujrzałem naszych trzech towarzyszy i tego czwartego, obcego, w ich gronie. Był to Indianin. Nasi przyjaźnie odnosili się do niego, widać to było jak na dłoni. Podałem lunetę Manauriemu.

— Aaa! — westchnął z wielkiego przejęcia, zaledwie spojrzał przez szkło.

— Czy poznajesz go?

— Poznaję. To człowiek z naszego rodu. Arasybo.

— Więc jednak pozostał ślad z dawnego życia?

— Pozostał.

Podpłynęliśmy do miejsca, gdzie czekali na nas czterej Indianie. Zatoka była tu głęboka, dlatego nie więcej niż o dziesięć sążni od lądu zarzuciliśmy kotwicę.

Radość z tak niespodziewanego spotkania była wielka, ale Indianie nie okazywali jej ani w gestach, ani w słowach, co najwyżej oczy rozbłysły im płomykiem wzruszenia. Taki był ich zwyczaj w uroczystych chwilach.

Arasybo, krępy, niskawy mężczyzna w sile wieku, kulał poważnie na jedną nogę. W źrenicach jego kryła się jakowaś przebiegłość czy też zaczajenie, ale — nie chcąc go krzywdzić — pomyślałem, że tak niekorzystne pozory stwarza pewnie jego brzydota, potęgowana złośliwym wyrazem oczu, zbyt blisko siebie osadzonych i na domiar zezujących.

Opowieść jego częściowo potwierdziła nasze nocne domysły. Arawakowie bez walki opuścili swe sadyby, aczkolwiek niezupełnie dobrowolnie. Uczynili to w obawie przed najazdem Hiszpanów. Łowcy niewolników napadali nie tylko od strony morza.

O jakie dwadzieścia mil na zachód od zatoki, w okolicy górzystej i stepowej, powstało kilka lat temu hiszpańskie rancho hodowlane, nazwane La Soledad. Ludzie, którzy tam przybyli ze stadami bydła spod miasta Cumana, uznali, prawem pięści i miecza, że cały okoliczny kraj do nich należał, a wraz z krajem i wszyscy zamieszkujący go Indianie. Zapowiedzieli, że bezwzględnie wytępią opornych, jeśli nowym rządom by się sprzeciwili. Nie były to czcze słowa. Arawakowie pierwsi mieli nachylić kark pod jarzmo konkwistadorów. Indianie, zbyt nieliczni i słabo uzbrojeni, ażeby podjąć walkę, jedną mieli tylko drogę ratunku — ucieczkę. Dwa lata temu zbiegli.

— I udało się?

— Udało się. Zbiegli na południe do starych siedzib arawaskich w Gujanie. Większość powędrowała pieszo przez stepy w stronę rzeki Orinoko i dalej do ojczystych brzegów Pomerunu. Inni załadowali dobytek swój na łodzie. Popłynęli wzdłuż wybrzeży morskich i, lubo drogą okrężną, morzem dotarli tak samo do ujścia rzeki Pomerun.

— A skąd wiesz, że dotarli do celu?

Arasybo zmarszczył brwi namyślając się.

— Ci, co na łodziach byli — odrzekł po chwili — trzymali się blisko wybrzeża, więc czy mogli zginąć lub zabłądzić? A ci drudzy, co szli przez stepy? Gdyby ich Hiszpanie ze Soledad opadli, to przecież jakieś słuchy o tym przedostałyby się do mnie.

— Jakże to się stało, żeś ty tu sam jeden, Arasybo?

Twarz Indianina skrzywiła się strasznie, przybierając jeszcze bardziej odrażający wyraz. Żal zrobiło mi się chłopa, że tak szpetny miał wygląd, bo chyba nie był taki zły, jak się przedstawiał na oko.

— Przed wyjazdem polowałem nad rzeką — oznajmił ponurym głosem. — Tam kajman olbrzym capnął mnie za nogę. Długom walczył z nim o życie, wreszcie się uwolniłem. Straciłem wiele krwi, ległem bez czucia. Ile dni tak leżałem? Znaleźli mnie w ostatni wieczór przed wymarszem. Łodzie już wypłynęły na morze. Ze złamaną nogą nie mogłem się ruszać. Stary czarownik Karapana nienawidził mnie, bo...

Urwał niepewny, czy wolno mu dokończyć myśli.

— Bo co? — natarł nań Manauri.

Arasybo machnął rękoma i skrzywił oblicze na znak, że nie warto o tym mówić.

— Mów! Dlaczego ciebie nienawidzi Karapana, gadaj! — nalegał wódz. — My tak samo nie jego przyjaciele... Gadaj!

— Nienawidził mnie, bom znał jego sposoby i zaklęcia. Bał się, że poderwę mu jego władzę. Namówił Konesa przeciwko mnie. Więc Koneso nie pozwolił mnie nieść, skazał mnie na pozostanie i na zgubę. Wszyscy inni poszli, mnie porzucono na łaskę losu. Rodzina zostawiła mi trochę pokarmu i musiała iść. Alem wylizał się. Mogę chodzić, jak widzicie!

Chciał się zaśmiać, że to niby dowcip z tym chodzeniem, ale tylko zjadliwy grymas wypełzł na jego twarz.

— To Koneso wciąż naczelnym? — warknął gniewnie Manauri. — I Karapana przy nim?

— Był wciąż! I Karapana przy nim.

A więc położenie nasze się wyjaśniło. Wyjaśniło?! Nigdy słowo to nie brzmiało tak okrutną ironią, jak teraz, w tym wypadku. Wyjaśniło się bowiem, że jesteśmy sami, że nie możemy liczyć na żadną pomoc, a szczep Arawaków wywędrował gdzieś w niezbadaną dal i szukaj wiatru w polu. Przede wszystkim wzięły w łeb moje plany rychłego wyjazdu na wyspy angielskie. Bez pomocy szczepu nie mogłem nic przedsięwziąć, Manauri zaś i jego ludzie, po tylu latach niewoli spragnieni powrotu do swoich, nie daliby się za nic namówić — przynajmniej teraz — do nowych niebezpiecznych wędrówek po złowrogim Morzu Karaibskim. Ani słowem nie pisnąłem do wodza w tej materii wiedząc z góry, jaka będzie jego odpowiedź: „Chodź z nami do naszych wiosek, bądź tam naszym gościem, ptasiego mleka ci nie zabraknie, a potem zobaczymy, postaramy się pomóc ci!”

Również i sami Indianie znaleźli się w przykrym położeniu. Okolica była niepewna, sąsiedztwo zachłannych Hiszpanów — nadto niebezpieczne. Pozostać w tym miejscu dłużej znaczyło tyle samo, co ściągnąć sobie na kark tarapaty. Arasybo w czarnych barwach malował srogość ludzi w Soledad: że siła ich pokaźna, że wszystkich chcą gnieść bezlitosną łapą, że to ruchliwi zbójcę, a w ich służbie wielu Cumanagoto...

— Co to za jedni? — chciałem się dowiedzieć.

— Cumanagoto to sąsiedni szczep Indian od zachodu — pouczył mnie Manauri. — Ludzie dzicy i krwiożerczy. Chętnie pożerają przeciwników, na których ciągle polują.

— Czy to być może?! To ludożercy?

— Jako żywo! — zapewnił wódz. — Dawniej mieliśmy z nimi sporo kłopotów, to prawdziwi Karaibowie.

— Karaibowie to tacy źli?

— Źli i dzicy. Karaibów jest wiele szczepów, a wszystkie lubią grabież, natomiast nie lubią pracować na roli.

— A wy chyba nie Karaibowie? — niedowierzająco zapytałem.

Manauriego, Arasyba i wszystkich obecnych Indian aż zatknęło z odrazy na myśl, że można ich było poczytać za Karaibów.

— Nie! — wykrzyknął Manauri. — Widzę, że tego jeszcze nie wiesz. My — Arawakowie, my odmienny szczep, obyczajny, żyjemy na roli, nie tylko lasem...

— Aha, zaraz sobie tak wyobrażałem! — starałem się ułagodzić ich.

Wracając do wiadomości o Hiszpanach w Soledad, pomyślałem, że Arasybo pewnie nieco przesadzał i dobarwiał gwoli większego wrażenia, jednakowoż jakieś tam tkwiło ziarno prawdy w tym wszystkim dostatecznie niepokojące.

Kobiety zwarzyły nam sute śniadanie, pierwszy na stałym lądzie posiłek, do którego Arasybo — widać cięty myśliwy na krokodyle — dostarczył nam mięsa z kajmana. Przyznam się, że mi wybornie smakowało przypominając cielęcinę, jeno trochę zalatywało błotem.

Zaraz po śniadaniu wszyscy, także i kobiety, zasiedli w cieniu jednej z chat do walnej narady.

W sprawie najważniejszej wszyscy byli tej samej myśli, że należy opuścić tę okolicę wcześniej i podążyć za resztą Arawaków na południe. Ale zaraz wyłoniły się różne sądy przy pytaniu, jaką obrać drogę, lądową czy morską. Teraz ja stanąłem za morzem: szkoda mi jednak było porzucać zdatny a piękny statek, zdobyty na Hiszpanach, bom mniemał, że później celnie będzie mógł mi posłużyć do przeprawy znad rzeki Pomerun na wyspy angielskie. Ale towarzysze innego byli zdania. Oni bali się morza. Groźne spotkanie z brygantyną hiszpańską dnia poprzedniego mocno wlazło im w pamięć i nauczyło ich przezorności. Więc uparli się, żeby maszerować na przełaj przez ląd.

— Ze szkunerem czy bez niego, zawsze ci pomożemy! — zapewniał Manauri. — Polegaj na nas, Janie! Wrócisz na swe wyspy angielskie!

— Wierzę wam i polegam na was — odrzekłem. — Ale my mamy tutaj tyle dobytku, że na plecach nie udźwigniemy wszystkiego. A te trzydzieści przeszło strzelb i kilkanaście pistoletów, a prochy, a ołów? Co z tym poczniemy? Jakże nam tyle cennego dobra wyrzekać się? Boć przecież i pokarmu trzeba zabrać nieliche zapasy.

To, co prawił Arasybo o rancho Soledad, a Manauri o Indianach Cumanagoto, dawało mi przedsmak dzikości tego lądu i jego niebezpieczeństw. Tu człowiek człowiekowi okazywał się wrogiem wyjątkowo drapieżnym, więc broń ognista, jaką wieźliśmy, mogła stać się potężnym sprzymierzeńcem Arawaków w walce o byt. Za nic w świecie nie wolno jej było tracić, ale jak tu wszystko dźwigać przez tak rozległe wertepy, kiedy mieliśmy prócz prowiantu jeszcze innych niezbędnych przedmiotów sporo? Jednak i na to Manauri przedstawił zdrową radę:

— Zabierzemy ze sobą tylko tyle, ile sami wygodnie udźwigamy. Resztę dobytku zakopiemy w ziemi. Później ze szczepu przyśle się tutaj moc wojowników, oni całą resztę przeniosą.

— A szkuner?

— Pewnie ani tobie, ani nam potrzebny już nie będzie. Wszakże na wszelki wypadek ukryjemy go. W lagunie wśród skalistych zrębów znajdzie się łatwo schowanie. Jeślibyś później koniecznie potrzebował statku, jakoś brzegiem morza przeprowadzimy go do ujścia rzeki Pomerun. Nic nie pójdzie na marne! 

— Tak, nic nie stracimy! — poparli go inni.

Wywodom wodza nie można było odmówić słuszności. Stanęło na tym, że wyruszymy w drogę nazajutrz, skoro zdążymy dziś jeszcze przewieźć na brzeg cały ruchomy dobytek i zabezpieczywszy go od wilgoci, zakopać w sposobnym miejscu.

Pod koniec narady zauważyłem wśród zebranych jakieś poruszenie, Żywo szeptali coś między sobą i co rusz spoglądali w kierunku dalszych chat. Dostrzegłem tam i ja Arasyba, idącego ku nam i trzymającego przed sobą parę hiszpańskich butów — przyczynę naszych nocnych niepokojów. Indianin kuśtykał powoli, z uroczystą miną kapłana niosącego świętość jakowąś. Z tą niewzruszoną miną dotarł do nas i zbliżył się do mnie wśród ogólnego milczenia. Wszyscy gapili się na to jak urzeczeni, jak gdyby w istocie spozierali na cudaczny obrzęd religijny.

Wagura, trzpiot zatracony, przerwał ciszę parsknąwszy stłumionym śmiechem.

— Gonią cię buty! — zamamrotał mi do ucha. — Nie uciekniesz im teraz!

Arasybo, podszedłszy do mnie, z namaszczeniem złożył buciory u moich stóp. Ależ to były buciska! Masywne, olbrzymie, twarde jak narzędzie tortur, z cholewami po kolana. Na słońcu musiało być w nich gorąco jak w piekle?

— To Kanaima! — żartobliwie krzyknąłem wskazując na buty, niby udręczony, przywołując nazwę mściwego ducha, prześladowcy Indian.

Arnak i Lasana zaśmieli się, ale Manauri zachował niezmąconą powagę, niektórzy Indianie zaś na samo nazwanie groźnego demona marszczyli brwi.

— Nie chcemy, żebyś nam marnie zginął — rzekł do mnie wódz — zbyt cennym tyś dla nas bratem, a żmij tu zatrzęsienie. Czy są tu żmije, powiedzcie? — z tym pytaniem zwrócił się do reszty Indian.

— Są! A jakże! Są! — wszyscy gorliwie potwierdzili.

— Wodzów naszych poznać po ozdobie z piór na głowach — ciągnął nieustępliwie — natomiast ciebie poznamy po butach, ozdobie twoich nóg!

— Niewygodne diabelnie, upiec się można, ciężko je nosić! — opędzałem się, jak mogłem.

— Ciężko nosić niejedno brzemię w życiu, a trzeba! — wygłosił Manauri napominającym głosem. — W butach będziesz postawny i nieodparty, szacowny, nieprzezwyciężony...

— Ale obolały i smutny — zatrzepotałem rękoma. — Dajże mi święty spokój z tymi butami, wodzu!

Wszak ci Manauri, nie usposobiony do dania mi świętego spokoju, uparł się szpetnie i nie myślał folgować. Rzekł do mnie grzecznymi słowy, ale z niezachwianą miną i z twardym wyrazem w oczach:

— Proszę ja ciebie, Janie, należy ci ozuć buty! One to będą oznaką twego dostojeństwa!

Dobry Manauri wymyślił dla mnie, jak widać, rolę jakowegoś niezdarzonego wodza, a paskudne buty upatrzył sobie jako mej władzy odpowiednie insygnia. A bodajże go!... Co najciekawsze, inni Indianie, jakem się spostrzegł, całkiem podzielali jego sąd i tak samo jak on wbili sobie w łby, że nosić buty było moim zaszczytnym obowiązkiem. Czy odjęto im piątą klepkę?

Jedynie Arnak i Lasana nie dziwaczyli, natomiast zachowując spokój, setnie bawili się kosztem moich z butami opałów. Milczeli, nie udzielali mi pomocy. A trzeciemu z nich, Wagurze, aż ślepaka iskrzyły się z rozochocenia. On to zachichotał, cedząc do mnie, oczywiście, jak zwykle, po angielsku:

— Dogoniły cię buty, Janie! Będziesz teraz Biały Jaguar w butach!

Przypomniał sobie, kpiarz, że Białym Jaguarem przezwała mnie onegdaj Lasana.

W całym tym gronie jedynie Arasybo stanowił wyjątek. On ciągle jeszcze stał obok butów i, znieruchomiały, przenikliwie wpatrywał się we mnie. Wzrokiem pożerał moje usta, zdawał się wdzierać do moich oczu i myśli. A dziwna jego twarz aż zmarszczkami pokryła się cała z wytężenia woli. Czego Arasybo chciał ode mnie? Ileż pożądania było w jego spojrzeniu! Nagle zrozumiałem go!

Z chytrym uśmiechem zwróciłem się do wodza:

— A zatem powiadasz, że to moje buty?

— Twoje, Janie! — odrzekł skwapliwie. — Twoje!

— To dobrze.

Podniosłem je z ziemi i wręczyłem Arasybowi:

— Masz! Daruję ci je!

Wódz chciał oburzyć się w pierwszej chwili i gniewać, ale Arnak, Wagura i Lasana wybuchnęli śmiechem, ja im zawtórowałem, Arasybo zaś, cupnąwszy, z małpią zręcznością już nakładał sobie buty — i nie było innej rady, jak pośmiać się razem z nami, a zajście całe obrócić w żart.

Gdy bractwo się jako tako uspokoiło, Manauri oświadczył:

— Dobrze, Janie, tym razem ustępuję. Ale musisz przyrzec mi dwie rzeczy, jedną i drugą dla własnego dobra.

— Jeśli dla mego dobra, to zgoda! Jakie to rzeczy?