Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Jedna z najbardziej znanych książek autorstwa Arkadego Fiedlera.
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2)
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku
Biblioteka Publiczna w Stęszewie (3)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁY BIZON
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE
POZNAŃ • 1975
Oklejkę projektował
JÓZEF SKORACKI
Fotografie ze zbiorów Autora
Książka zatwierdzona przez Ministerstwo Oświaty do bibliotek szkół ogólnokształcących (kl. V—VIII), zasadniczych szkół zawodowych, techników i zakładów kształcenia nauczycieli.
Wydanie IX uzupełnione i poprawione
Wiosną 1945 roku przebywałem przez kilka tygodni w Winnipegu, stolicy kanadyjskiej prowincji Manitoba o szumnym przydomku „królowej prerii”. Pewnego dnia zajrzałem do miłej księgarni przy Portage Avenue. Przeglądając książki, natknąłem się na utwór, który wzbudził moją szczególną ciekawość: przed dziesięciu laty, podczas mego pierwszego pobytu w Kanadzie, szukałem właśnie tej książki we wszystkich księgarniach Montrealu i niestety nie mogłem wtedy jej znaleźć. Była to autobiografia Indianina ze szczepu Czarnych Stóp, pod tytułem: Long Lance by Chief Buffalo Child — Długa Dzida przez wodza Dziecko Bizona. Książka, wydana w roku 1929 w Stanach Zjednoczonych, cieszyła się wielką poczytnością. Wykształcony, inteligentny Indianin opisywał w niej przeżycia swych lat dziecięcych na preriach Ameryki Północnej.
Właściciel winnipeskiej księgarni zauważył moje zainteresowanie się książką Dziecka Bizona i na jej temat wszczął ze mną pogawędkę. Oprócz mnie było w księgami tylko dwóch gości, przeglądających półki w odległym kącie.
— Co pana interesuje w tej książce? — zapytał księgarz.
Dzień był słoneczny i ciepły, znalezienie książki Dziecka Bizona wprawiło mnie w znakomity humor, więc odpowiedziałem mu obszernie, że jako literatpodróżnik wiele przebywałem wśród indiańskich szczepów Kanady i Ameryki Południowej i skrzętnie zbieram wszelkie na temat Indian materiały, mające, jak dzieło owego Dziecka Bizona, charakter dokumentu i znamiona autentyczności.
Podczas mego wyjaśniania księgarz coraz częściej zerkał w stronę dwóch gości w odległym kącie księgarni. Uśmiechał się rozweselony, a gdy skończyłem, powtórzył tonem powątpiewania :
— Znamiona autentyczności? Obawiam się, że będzie pan mu siał zmienić nieco swe zdanie o książce Dziecka Bizona.
— Nie rozumiem. Czy Buffalo Child nie był autentycznym Indianinem?
— Ależ był, był Indianinem, i to wspaniałym człowiekiem z głową nie od parady. Tylko ta jego książka?... Zresztą nie chcę wiele gadać. Może pan poznać osobiście jego krewnych, oni panu wytłumaczą...
I księgarz, nie zwlekając, zawołał w stronę dwóch gości przy odległych półkach:
— Halo, Jack, chodźcie na chwilę!
Jeden z nich, ów Jack, był w mundurze wojska kanadyjskiego i na rękawach nosił naszywki kaprala. Drugi był w cywilnym ubraniu. Gdy obydwaj zwrócili się w naszą stronę, dopiero po twarzach spostrzegłem, że to Indianie. Rzutki księgarz przedstawił nas nawzajem, a mnie określił dość przesadnie jako pisarzaspecjalistę od historii Indian, pragnącego dowiedzieć się szczegółów o Buffalo Child i jego książce.
Sprawiło to radość Indianom, którzy, jak się przekonałem, byli istotnie dalekimi krewnymi Dziecka Bizona, kapral zaś Jack Davis, jako bliski współpracownik indiańskiego autora, znał dobrze nie tylko jego życie, ale i ciekawe kulisy powstania książki. Davis poczęstował mnie papierosem, mówiąc żartobliwie:
— Zamiast fajki przyjaźni daję panu Sweet Caporala. Zepsuły się obyczaje.
Miał wiele ogłady, mówił biegle po angielsku.
— Przede wszystkim — uśmiechnął się Jack Davis — kto napisał książkę?
— Przecież Buffalo Child.
— Nie. Buffalo Child i Long Lance to późniejsze, literackie przydomki autora. W szczepie nosił miano Małego Bizona i tak go zawsze nazywaliśmy.
— Dlaczego zmienił swe imię?
— Bo musiał w ogóle wiele zmieniać. Amerykańscy wydawcy...
I Jack wyjawił mi z niezwykłą szczerością osobliwe dzieje książki indiańskiego autora.
Otóż Mały Bizon — tak go od tej chwili już tylko nazywaliśmy — Mały Bizon w pierwotnym tekście umieścił, zgodnie z historyczną prawdą, wiele opisów wydarzeń niezbyt pochlebnych dla białych kolonizatorów, a szczególnie dla Amerykanów. Amerykańscy wydawcy kategorycznie zażądali wykreślenia wszystkich tych kompromitujących ustępów. Ponieważ nie chcieli inaczej wydać książki, a Małemu Bizonowi bardzo na wydaniu zależało, musiał im w końcu ustąpić. To, co się' pojawiło w książce drukowanej, było zatem tylko szczątkiem pierwotnego rękopisu i dawało fałszywy obraz rzeczywistości.
Zbliżała się pora obiadowa. Obydwóch Indian zaprosiłem do pobliskiej restauracji i razem spożyliśmy posiłek. Kapral Davis opowiedział mi o niektórych fragmentach rękopisu, usuniętych na żądanie amerykańskich wydawców. Były i ciekawe, i wstrząsające. Towarzysze moi widząc, iż przejmuję się tą sprawą, chętnie podawali coraz ciekawsze szczegóły z dawnego życia szczepu Czarnych Stóp. W końcu młodszy Indianin, Tom, brat kaprala, zwrócił się do mnie:
— Cieszymy się, że tak bardzo zajmują pana nasze dzieje. Mały Bizon niestety już nie żyje, a jego rękopis przepadł. Ale pan jest pisarzem i pisał pan książki o Indianach, niech pan napisze więc nowy życiorys Małego Bizona, lecz życiorys prawdziwy o rzeczywistych ludziach i istotnych wypadkach, jakie się działy u nas na preriach...
— Tak, niech pan napisze! — podchwycił jego brat Jack. — Dostarczymy panu widomości o wszystkich potrzebnych szczegółach. Pozostanę tu jeszcze kilka tygodni w sanatorium dla rekonwalescentów. Możemy się często spotykać.
I spotykaliśmy się prawie codziennie. Przebywając razem całymigodzinami, serdecznie się polubiliśmy. Byli nieznużeni w przypominaniu sobie szczegółów i trafnie — jak mi się wydawało — malowali tło wypadków sprzed sześćdziesięciu lat. Szczególnie wspomnienia Jacka Davisa były nader ciekawe i ważne dla mnie. Przez kilka lat — niemal aż do tragicznej śmierci Małego Bizona — stale przebywał u jego boku, będąc czymś w rodzaju osobistego sekretarza. Obowiązkiem Jacka było między innymi kilkakrotne przepisywanie wspomnień — tych autentycznych — Małego Bizona. Chociaż trzynaście lat już minęło od śmierci autora, kapral dokładnie przywodził sobie na pamięć nie tylko całe rozdziały tego, co przepisywał, ale także drobne nieraz szczegóły, a nawet słowa i treść różnych rozmów, jakie Mały Bizon przytaczał w swym dziele. Kapral skrupulatnie to wszystko mi podawał, a ja pilnie spisywałem.
Dzięki tym wspomnieniom braci Davisów wypełniłem kilkanaście zeszytów pierwszorzędnym materiałem źródłowym. Chaotyczne zrazu urywki zaczęły układać się w coraz pełniejszy obraz przeszłości. Gdy w kilka tygodni później żegnaliśmy się na dworcu winnipeskim, zapiski te stanowiły zamkniętą całość jako źródło do dalszego ich opracowania.
Obecna książka — biografia Małego Bizona — nie ma wiele wspólnego z książką wydaną swego czasu przez amerykańskich wydawców w Nowym Jorku i pokrywa się z nią raczej w ogólnych, ramowych wiadomościach. Jest prawdziwym, nie sfałszowanym odbiciem opisanej epoki i tym różni się od tamtego wydania. Duchem oraz wielu podanymi wydarzeniami zbliża się do pierwotnego, nie wydanego rękopisu indiańskiego autora — z tym, że materiału informacyjnego dostarczyło mi dwóch wiarogodnych krewnych Małego Bizona, natomiast ujęcie całości, wybór materiału oraz kształt literacki pochodzą ode mnie.
ARKADY FIEDLER
Jestem Indianinem z bitnego szczepu Czarnych Stóp. Ojczyzna moja należy do krain najpiękniejszych na świecie. Są to prerie u podnóży Gór Skalistych, tam gdzie rozcina je granica między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi, prerie niezwykle rozfalowane, jak gdyby twórczy wicher wzburzył morze bujnych traw. Liczne rzeki, spływające ze śnieżnych stoków górskich, wyżłobiły tu głębokie doliny, a w tych dolinach, w gąszczu leśnym, roiło się od wszelkiej zwierzyny.
Zwierząt futerkowych, zwłaszcza bobrów, było u nas dawniej tak wiele, że wszystkie sąsiednie szczepy, a więc Kri, Assiniboinowie, Siuksowie, Wrony, wkradały się na nasze łowiska i trzeba było staczać z nimi bezustanne walki. Jeszcze gorzej było z białymi łowcami, którzy wdzierali się do nas od przeszło wieku i mieli znakomite strzelby. Ale im wszystkim szczep nasz dawał radę, był natomiast bezsilny wobec innej, zabójczej broni, jaką biały człowiek nam przywlókł: czarna ospa, srożąca się na preriach w 1838 roku, wyniszczyła trzy czwarte naszego szczepu.
Wyszliśmy z tej klęski osłabieni, chociaż nie mniej bitni, może nawet odważniejsi i bardziej nieustępliwi niż poprzednio. Zawzięcie walcząc z sąsiednimi szczepami, utrzymywaliśmy nasze bogate łowiska, a zachłanność białego człowieka dawała nam się teraz mniej we znaki. Po prostu żyliśmy na uboczu, z dala, od jego ścieżek. Złowieszcze szlaki białego człowieka poszły innymi drogami. Szlaki jego wiodły do krain, gdzie w ziemi znajdowano złoto, więc do Kalifornii, do Colorado, do Wyomingu, do Czarnych Gór. U nas złota nie było.
Nie potrzebowaliśmy staczać rozpaczliwych wojen, jak Siuksowie i Szejenowie, nasi sąsiedzi na południu. To oczywiście nie uchroniło nas od losu wszystkich innych Indian: Amerykanie, a nieco później po nich Kanadyjczycy, opanowali prerie i Góry Skaliste zwykłą siłą swej przeważającej stokrotnie liczby i zmusili nas do pójścia na ograniczone tereny tak zwanych rezerwatów. Począwszy mniej więcej od roku 1880 nastała dla nas smutna era białego człowieka, kiedy to wielkie stada bizonów, nasz główny pokarm, stopniały zastraszająco szybko pod strzelbami amerykańskich myśliwych.
Urodziłem się akurat na pograniczu tych dwóch wielkich okresów na preriach: okresu indiańskiego i okresu białego człowieka. Młodość miałem jeszcze niezmiernie szczęśliwą. Wędrowaliśmy wciąż swobodnie po preriach, podniecające utarczki z innymi szczepami dopiero zanikały, a biała ręka jeszcze nie była taka twarda i nie dławiła naszej wolności. W obozach Indian rozlegały się wesołe śpiewy, tańczyli wojownicy, chociaż czuliśmy, że zbliżało się do nas nieubłagane przeznaczenie.
Jedno z pierwszych dziecięcych przeżyć, jakie z tych lat pozostaje mi w pamięci, dotyczyło właśnie sprawy białego człowieka. Między moim ojcem a moim stryjem, Huczącym Grzmotem, wybuchła głośna sprzeczka. Ostre ich słowa jak gdyby przebudziły mnie do świadomego życia. Siedzieliśmy przy ognisku w obszernym namiocie. Na dworze była wichura; częste jej podmuchy wpadały do środka i szarpały ognisko, aż dym gryzł mnie w oczy. Siedziałem przytulony do boku ojca, który coś głośno prawił ponad moją głową. Naprzeciw nas siedział stryj, Huczący Grzmot, równie rozgniewany jak ojciec. Do dziś pamiętam jego pałające oczy. W namiocie było wiele ludzi.
Wtedy nie rozumiałem dobrze, o co chodziło, i dopiero znacznie później uświadomiłem sobie przyczynę zatargu. Stryj sprzyjał Amerykanom niemal służalczo i córkę swoją chciał oddać jednemu z nich, handlarzowi Dickowi Ruxtonowi. Ówże Dick przebywał w naszym obozie i miał najgorszą sławę: rozpijał młodych wojowników i wyłudzał skóry za bezcen. Ojciec mój sprzeciwiał się temu związkowi, lecz stryj obstawał uparcie przy swoim postanowieniu. Za córkę miał dostać od Ruxtona suty dar w towarach. Stryj wierzył w amerykańską potęgę pieniądza.
— Nie wierz im, bracie — wołał ojciec — nie ufaj im! Wszelkie zło, zatruwające dziś nasze serca, pochodzi od nich. Pamiętaj o wielkiej chorobie w dawnych latach. Zgasiła moc naszego szczepu...
— Ginęli na ospę także wasziczu, biali ludzie! — odparł wyzywającym głosem stryj.
— Biali handlarze wpychają nam wódkę. Każą nam pić do utraty zmysłów. Potem oszukują w bezczelny sposób. Twój Dick...
— Bardziej winni są ci, którzy pi ją, aniżeli ci, którzy wódkę sprzedają! — krzyknął stryj. — Odmawiajcie picia, nie będą wam sprzedawali. A Dick chce słuszną cenę zapłacić za moją Nemissę.
— Chciwość odebrała ci bystry wzrok, bracie. Czy już zapomniałeś o wielkim nieszczęściu naszego obozu? Wtedy ty i ja dorastaliśmy do wieku wojownika. Czy mam ci przypomnieć zdradziecki napad białych ludzi? Żyliśmy z nimi w zgodzie, nie było wojny, nie było zwady. Żołnierze przyjechali do naszego obozu. Bez przyczyny, znienacka zaczęli strzelać do naszych bezbronnych wojowników, starców, kobiet. Zginął nasz najmłodszy brat, a miał wtedy sześć lat. Zginął nasz kuzyn, Wędrujący Wilk. Zginęła jego matka. Takiej rzezi nie zapomina, kto ma rozum i wątrobę.
— To głupota odgrzebywać dawne wypadki. Działy się kilkanaście „wielkich słońc” temu.
— Mylisz się! Kilkanaście lat nie potrafi zatrzeć pamięci!...
Przed namiotem rozległy się ochrypłe wołania i wszyscy przy ognisku umilkli. Poznali głos Dicka Ruxtona. Handlarz gwałtownym ruchem rozwarł wejście do namiotu i wkroczył do środka. Stanął osłupiały na widok tylu zebranych. Chwiał się na rozstawionych nogach, w ręku trzymał butelkę. Wodził dokoła pijanym wzrokiem; gburowaty śmiech wydarł mu się z gardła.
— Well, wszyscy krewni mej czerwonej narzeczonej są w jednej kupie.
Przystąpił do mego ojca, siedzącego najbliżej wejścia, i przytknął mu butelkę nakazując: — Pij, szwagrze!
Ojciec odsunął łagodnie jego rękę:
— Nie piję, dziękuję.
— Pij! — wrzasnął Amerykanin i chciał wlać wódkę przemocą do ust.
Wtedy ojciec wytrącił mu z dłoni butelkę, która zatoczyła łuk w powietrzu i padła gdzieś w szary kąt namiotu.
— Goddam you! — zapienił się Ruxton, gwałtownym ruchem dobywając zza pasa rewolwer. Lecz zanim skierował broń na ojca, doskoczyło do niego kilku wojowników i obezwładniło go. Powstał zgiełk. Przyjaciele ojca chcieli Ruxtona zabić, lecz zwolennicy stryja zasłonili go swymi ciałami.
Jak wielu Amerykanów na preriach, Ruxton miał twarz zarośniętą bujną brodą aż po uszy. Wydawał mi się uosobieniem odrażającej brzydoty, jakimś upiorem. Indianie nie mają zarostu na twarzy. Podczas szamotania się brodacz ryczał z wściekłości i był bardziej podobny do złego ducha niż do człowieka. I to był rzeczywiście nasz zły duch.
Wszyscy zerwali się i biegli to tu, to tam, tylko ja jeden pozostałem przy ognisku, zdrętwiały z przerażenia. Widziałem dwie grupy, rzucające sobie wrogie słowa. Kłótnia napędziła mi takiego strachu, jak gdybym wyczuwał nieszczęście zagrażające szczepowi: rozłam na dwa obozy.
Dick Ruxton nie był jedynym Amerykaninem w naszym obozie. Miał ze sobą kilku uzbrojonych po zęby towarzyszy. W parę godzin później, przed świtem, ludzie ci wykradli Nemissę, podobno za jej zgodą, i na rączych koniach wymknęli się z obozu. Nie wiem, czy ich ścigano. Po kilku tygodniach dziewczyna wróciła do nas przygnębiona i pełna wstydu. Ruxton porzucił ją. U Indian Wron, naszych wrogów, znalazł inną dziewczynę.
Po tym wydarzeniu zapadłem znowu w dziecięcą nieświadomość i nie pamiętam, co się działo w następnych miesiącach.
Z tego mroku przebudził mnie pewnego dnia silny ból od uderzenia. Runąłem na ziemię. Zanim na nią upadłem, leciałem w powietrzu przez nieskończenie długi czas, zwyczajnie, jak to bywa w ludzkich snach. Ale to nie był sen. Zlatywałem naprawdę z konia, na którym mnie umieszczono w torbie przytwierdzonej do boku końskiego.
Po zderzeniu się z ziemią leżałem chwilę bez ruchu i ujrzałem nad sobą — po raz pierwszy w życiu — brzuch wierzchowca. Były to wtedy mądre konie, małych dzieci nigdy nie trąciły.
Doskoczył do mnie mój starszy brat, Mocny Głos, i silnymi rękoma wyciągnął mnie spod konia łając:
— Co to? Chce ci się latać w powietrzu? Siedź mocno na koniu!... To baba, a nie chłopak!...
Obrazy nie zrozumiałem, chociaż wyczuwałem ją w gniewnym głosie brata, za to mocno utkwiły mi w pamięci i głęboko weszły mi w nerwy pamiętne słowa jego:
— Siedź mocno na koniu!
Toż to pierwszy, podstawowy nakaz żywota indiańskiego: Siedzieć mocno na koniu.
Od tego czasu uświadamiałem sobie więcej wypadków dziejących się dokoła mnie. A koń, chociażby najbardziej narowisty, tak łatwo mnie już nie zwalił ze swego grzbietu.
W owym okresie wciąż jeszcze wędrowaliśmy po preriach jak za dawnych dni. Przestrzeń, nieskończona przestrzeń była naszym żywiołem. Poczucie przestrzeni odgrywało wyjątkową rolę w dojrzewaniu dziecka. Twarzy ludzkich, wstrząsających wypadków ani zwierząt nie pamiętam z taką wyrazistością jak barwę rozległego widnokręgu, barwę jakąś sinoniebieską, fioletową.
Wzrok nasz wybiegał zawsze w fioletową dal. Stamtąd wypatrywaliśmy przygód, zwierzyny, przyjaciół, ale także i niebezpieczeństw. Tam taiła się dla nas tajemnica i taił się wróg. Jeszcze nie wygasły stare zatargi z sąsiednimi szczepami i trzeba było mieć się na baczności. I stamtąd, zza sinoniebieskiego widnokręgu, wyrastała dla nas największa zagadka, groźna i coraz bardziej niepokojąca. Był to biały człowiek. O nim coraz częściej snuły się rozmowy przy ogniskach. Ale pomimo skłębiających się nad nami chmur życie miało wciąż nieodparty powab.
Opowieści te szczególnie podniecały wyobraźnię chłopców nieco starszych ode mnie; dowiadywali się o istnieniu „wielkiej wody”, wielokrotnie większej niż nasze prerie; o milionach — jakaś magiczna liczba, o której nikt nie miał pojęcia, a która z uporczywością powtarzana, wywoływała dreszczyki grozy — o milionach białych ludzi, żyjących za tą wielką wodą, innych i rzekomo lepszych niż ci, którzy do nas przybywali. Tamci nie zabijali bizonów; mieli za to „pływające domy”, zwane statkami, które mogły ruszać się po wodzie jak zwinne ryby. Nigdy nasi chłopcy nie mogli się dość nadziwić na myśl o ,,długim domu”, który smykał szybko po ziemi, wyrzucał z siebie kłęby dymu, sapał przeraźliwie jak smok i podobny był do olbrzymiego węża. Ale czy można było wierzyć, że pędził szybciej niż dziesięć najbardziej chyżych naszych mustangów? Daleko na południu, za rzeką Missouri, stryj Huczący Grzmot widział taki pociąg. Gdy o nim opowiadał, ciarki przebiegały nam po plecach, a stryj rósł w naszych oczach na wyrocznię mądrości i wiedzy.
Inni nie podzielali naszego podziwu dla stryja i często się z nim spierali. Rozmowy ich wiecznie wracały do tego samego przedmiotu.
— Nie ma białych ludzi dobrych! — mawiali. — Wszyscy oni łajdacy. Podobni do Ruxtona.
— Ruxton nie był najgorszy — opierał się stryj — tylko miał złych towarzyszy. Ulegał im zbytnio... Tak samo jak w naszym szczepie, u nich są też ludzie prawi i ludzie źli. Ci za „wielką wodą” należą do uczciwych. Nigdy nam nic złego nie zrobią.
— To nieprawda! Wszyscy oni są zatruci chciwością...
Kłótnie rozjątrzały się i często przypadało ojcu godzić po waśnionych. Ojciec wyrażał zdanie, zadowalające do pewnego stopnia obydwie strony:
— Powiedzmy sobie, że tam daleko mieszkają dobrzy biali ludzie i kto w ich dobroć chce uwierzyć, niech sobie wierzy. Ale to pewna, że do nas na prerie przybywają stamtąd same nędzne kreatury i one to zatruwają nam życie.
Że śmiertelnie zagrażali naszemu bytowi, o tym nie wszyscy w szczepie byli tak całkowicie przekonani. Tylko przenikliwsze umysły wiedziały, dlaczego co roku coraz mniej wędrowało do nas bizonów z południa. Na południu Amerykanie zbudowali od morza do morza trzy koleje żelazne, które jak trzy krwawe noże przecinały prerie i przynosiły śmierć bizonom. Tysiące białych łowców pławiło się w rzezi tych szlachetnych zwierząt, będących głównym pokarmem nas, Indian, na preriach. W kilka lat po ukończeniu kolei zupełnie ustały coroczne wędrówki bizonów z południa i trzeba było gonić za nielicznymi stadami, jakie u nas, w ukrytych dolinach północy, pozostawały przez cały rok. I one jednak szybko zanikały.
W tym okresie głód często zaglądał ;nam w oczy. Polowaliśmy na różną zwierzynę, szczególnie na łosie i jelenie, ale mimo to nie zawsze starczyło zapasów na całą zimę. Przypominam sobie, że kiedyś byliśmy tak głodni, iż my, chłopcy, wykradaliśmy z tipi (namiotów) naszym matkom skórzane worki, by skórę smażyć na ogniu i jeść. W „roku wielkiego śniegu” ojcowie nasi rozproszyli się po preriach w poszukiwaniu głów bizonowych, pozostawionych tam z ostatnich łowów. Odcinali skórę z czaszek i gotowali ją na pokarm. Na szczęście natknęliśmy się wtedy na stado górskich baranów, chroniących się od śniegów wśród podgórzy, i wiele upolowaliśmy.
Z tego głodowego okresu przypominam sobie mój pierwszy doznany w życiu bolesny wstrząs duchowy. W naszym obozie, tak samo jak w obozach innych Indian, było wiele psów. Służyły często do noszenia juków, gdy koni było za mało, i każda rodzina miała ich po kilka. Moim ulubieńcem i wiernym przyjacielem był Pononka, olbrzymi brytan ze znaczną domieszką krwi leśnego wilka. Gdy dokuczał nam coraz dotkliwszy głód, jedliśmy psy. Nadszedł dzień, kiedy ofiarą miał paść i Pononka, ale temu sprzeciwiłem się z całą gwałtownością.
— Bizonku — przedkładała mi matka — on musi zginąć, żeby ratować nas, ludzi.
— Nie musi zginąć, nie może zginąć! — wrzeszczałem podobno. — Niech ginie cały świat, nie psy. Mój Pononka nie zginie!...
I nie zginął. Tak gorąco błagałem i zaklinałem, tak rzucałem się jak nieprzytomny, że ludzie patrzyli na mnie z trwogą i Pononce darowali życie.
Wykorzystując nasz głód, rząd amerykański nasyłał nam agentów z żądaniem, byśmy „sprzedali” im nasze tereny, porzucili swobodne życie wędrówek i poddali się jego władzy, za co mieliśmy w rezerwacie dostawać pokarm za darmo. Znając smutny los szczepów południowych, nie ulegliśmy wtedy tym namowom, gdyż mieliśmy jeszcze nadzieję, że zdołamy utrzymać się z polowania .
Pomimo skłębiąjących się nad nami chmur, życie miało, zwłaszcza dla nas, dzieci, wciąż nieodparty powab. Nie spuszczaliśmy nosa na kwintę. Od pokoleń otrzaskani z niebezpieczeństwem wszelkiego rodzaju, nie wyrzekaliśmy się i teraz radości ani słońca, ani tańców. My, chłopcy, ogromnie cieszyliśmy się z odchodzenia długiej zimy, zwłaszcza gdy pierwsze objawy na niebie zwiastowały wiosnę. Zorza polarna puszczała w górę swe niebieskie promienie, a nocami słychać było gęganie dzikich gęsi, lecących do rozlewisk północy. Znaliśmy porywającą wymowę tych znaków: niedługo rodzice nasi zwiną namioty i rozpocznie się używanie największej rozkoszy Indianina, wędrówki po słonecznych preriach północnego zachodu.
Ostatniej nocy w obozie zimowym przed wielkim wymarszem na prerie odbywał się taniec wojenny. Był to doniosły obrzęd.
Wszyscy dorośli brali w nim udział, a także i nam, dzieciom, pozwolono długo w noc przyglądać się uroczystości. Tańczyli wszyscy mężczyźni; było ich w naszej grupie blisko stu. Zaraz po wieczerzy ojcowie, odziani tylko w przepaski biodrowe, malowali swe ciała wieloma barwami, matki trefiły sobie włosy i ubierały się w najlepszą odzież ze skóry jeleniej. Równie strojnie przyodziewano nas, dzieci; nie sprzeciwiano się, gdy farbowaliśmy sobie twarze.
Ów taniec miał w naszym życiu zbiorowym wyjątkowe znaczenie. Był podziękowaniem Wielkiemu Duchowi za szczęśliwe przeżycie zimy i prośbą o tchnienie w nas męstwa na przyszłość, gdyby niespokojne lato gotować nam miało jakieś wypadki lub walki.
Cztery brzmiące na całą dolinę uderzenia wielkiego bębna czarownika oznajmiły początek uroczystości. Po tym wstępie odezwały się inne bębny, mniejsze, i podjęły regularny rytm tańca, a śpiewacy zanucili władczą, żałosną pieśń. Do głównego namiotu, zapchanego ludźmi z wyjątkiem pustego kręgu w pośrodku, wbiegli w podskokach tancerze. Groźnie pomrukując, powoli okrążali rozpalone pośrodku ognisko. Ich umiarkowane z początku ruchy wnet nabierały gwałtowności w takt coraz burzliwszego śpiewu i bicia w bębny, aż rozpętały się w szaloną furię. Taniec wyrażał zapalczywość walczących wojowników. Z ust tancerzy wydzierały się okrzyki wojenne. Zęby świeciły niesamowicie w blasku ogniska, oczy tryskały chęcią walki. Ze wzrokiem utkwionym w ciemną dal ponad głowami zgromadzonych, zapatrzeni w niezgłębione otchłanie wiecznych łowisk, mieli wygląd groźny, dziki i wspaniały.
Tancerze odbijali się wysoko od ziemi i wołali śpiewnym głosem:
— Chwała dla nas, klęska wrogom! Niech zwycięstwo biegnie przed naszymi ścieżkami!
Inni wojownicy wyskakiwali do przodu i starali się zagłuszyć przyjaciół swoim śpiewem:
— Niech zwycięstwo towarzyszy naszej broni! Niech wróg będzie jak niedźwiedź zimą, ospały i niemrawy, niech oczy zajdą mu bielmem, niech mu wszystkie strzelby chybiają!...
Ale tamci, ich towarzysze, nie dawali za wygraną. Mieli nowy pomysł, lepsze stwarzali widowisko. Rzucali w górę kawałki drewna i chwytali je na ostrze włóczni wykrzykując:
— Tacy są nasi wrogowie! Uciekają w górę, ale sami wpadają na groty nasze! Nadziejemy ich jak wiązkę chrustu! Rozbijemy jak nędzne próchno!...
Ów taniec przenikał do krwi każdego Indianina. My, bąki, drżeliśmy z podniecenia i chciało nam się krzyczeć i tańczyć razem z naszymi ojcami.
Tej nocy zaszło zatrważające zdarzenie. Ktoś zauważył, że nie wszyscy z naszego obozu brali udział w ceremonialnym tańcu. Stryj Huczący Grzmot i kilku innych wojowników uchyliło się od tej szczepowej powinności i w ogóle nie przyszło. Takie wywołało to zgorszenie, że uroczystość natychmiast przerwano. Wszyscy byli jak porażeni. Cisza zaległa obrzędowy namiot.
— Huczący Grzmocie! — krzyknął na cały głos wódz naszego obozu.
Był to Krocząca Dusza, młody stosunkowo wojownik, którego męstwo w kilku potyczkach z wrogimi szczepami, a przede wszystkim rozsądne wypowiedzi na naradach wyniosły na czoło naszej grupy.
Stryja nie było w pobliżu, lecz wyszukano go wśród namiotów i przyprowadzono. Gdy stanął w świetle ogniska, miał buńczuczną minę i dziwaczne iskry w oczach, jakby pod wpływem alkoholu.
— Czego chcecie? — odezwał się wyzywająco.
— Czyś niespełna rozumu? Zadajesz takie pytanie? Wiesz, o co chodzi! — zawołał na niego Krocząca Dusza.
— Czemu tak krzyczysz? Czego chcecie ode mnie?
— Nie było nigdy wypadku, żeby ktokolwiek usunął się od udziału w tańcu obrzędowym przed wymarszem z obozu zimowego.
— A teraz macie ten wypadek ze mną!...
— Człowieku, czyś oszalał?
— Nie chcę tańczyć!
— Wytłumacz się!
Wszyscy obecni przeszywali stryja wzrokiem ostrym jak dzida, pożerali go srogim gniewem. Niektóre nasze obrzędy miały tak urzekającą moc i tak głębokimi korzeniami tkwiły w naszym życiu, że jakiekolwiek wystąpienie przeciw nim nie mieściło się w naszej wyobraźni, podobnie jak nie wyobrażaliśmy sobie życia ludzkiego bez oddechu? To, co czynił stryj, było nie tylko świętokradztwem, lecz zakrawało w oczach wielu obecnych na zaćmienie umysłu. Stryj musiał być pijany, chociaż odpowiadał jak rozumny człowiek:
— Idzie nowy wiatr przez prerie. Zmienia wszystko, co stare. Sami wiecie, jaki ten wiatr jest silny. Nic mu się nie ostanie.
— Więc chcesz, Huczący Grzmocie, żebyśmy mu ulegli? Mamy porzucić nasze odwieczne obrzędy? — krzyknął Krocząca Dusza z pogardą.
Stryj nie zwracał uwagi na jego słowa. Mówił dalej:
— Nasz Wielki Duch był dotychczas dobry. Wystarczał nam. Ale przyszli Długie Noże — Amerykanie. I co się okazało? Ich Wielki Duch jest silniejszy. Dlaczego mam tańczyć dla słabszego Ducha?
— Milcz!
Słowo to padło jak ostre cięcie bicza. Wypowiedział je milczący dotychczas Biały Wilk, nasz czarownik. Ów niezwykły człowiek cieszył się wielkim szacunkiem i był najtęższym umysłem wśród Czarnych Stóp. Biały Wilk słynął z wielu cudów, jakich rzekomo dokonał i w jakie wszyscy wierzyliśmy, chociaż dzisiaj uświadamiam sobie, że to nie były czary, lecz niebywała bystrość umysłu, pozwalająca mu widzieć rzeczy, przez innych nie zauważone. Wpływ i doświadczenie swe zużytkowywał dla dobra szczepu, dlatego więcej go kochaliśmy, niż się bali, i on to był właściwym wodzem naszej grupy.
Jego krótkie słowo przecięło wszelkie gadanie i było jak wyrok. Dręcząca cisza zapadła wśród ludzi. Wtem jeden z bębnistów zaczął uderzać w bęben, zrazu nieśmiało i cicho, potem silniej, potem inni wpadli w jego takt, nawiązali dawny rytm. Już sprężyły się ciała i tańczący ruszyli od nowa. Wszystkich, jak poprzednio, ponosił taniec, tylko teraz mniej było ognia i mniej śpiewu o zwycięstwie. Mroźny podmuch obcego wiatru wpadł do naszego namiotu.
Tak tańczyli ojcowie przez całą noc. Nam, dzieciom, rychło kazano iść spać, ale dzika a jednocześnie słodka melodia wciskała się w nasz sen, rozniecając tęsknotę za wielką przygodą.
Było jeszcze ciemno, kiedy w obozie rozległy się nawoływania, by wstać. Skoczyliśmy na równe nogi i zaraz wybiegli pod gwieździste niebo. Ojciec szedł na prerię po konie, a my, smyki, pomagaliśmy matce w zwijaniu skóry namiotowej. Ruszyliśmy w drogę o brzasku.
I znowu zaszło przykre wydarzenie, tak że nie mogłem powstrzymać się od łez. Stryj Huczący Grzmot z kilkunastoma przyjaciółmi odłączył się od naszej grupy i postanowił żyć i wędrować samodzielnie. Nie chcieli oni przebywać z nami. Razem z nimi poszły oczywiście ich rodziny, a wśród nich miałem najlepszego przyjaciela i rówieśnika, syna stryja, Kosmate Orlątko. Trzymaliśmy się dotychczas zawsze razem, łączyły nas wszystkie harce, baraszki i ogromne, niezmącone braterstwo. Nadchodziła chwila rozstania. Staliśmy obok siebie, obydwaj niezdolni wykrztusić słowa, niezdolni nawet patrzeć na siebie. Ze smutku mieliśmy pustkę w głowach i zaschnięte gardła. Sterczeliśmy jak kołki, dopóki rodzice nie zaczęli nas wołać.
— Jedziesz — wyjąkałem w końcu.
— Jadę — odpowiedział Kosmate Orlątko — ale szybko wrócę.
— A jeśli twój ojciec nie będzie chciał?
— Jeśli nie będzie chciał, to mu ucieknę.
— Oj, joj!
— Ucieknę, mówię ci.
— Tak daleko? Przez tyle prerii?
Wobec moich wątpliwości Orlątko wręczył mi swój piękny, mały łuk, z którego już dobrze strzelał do piesków ziemnych, i oświadczył:
— Jeśli nie powrócę, to łuk będzie twój.
Łuk był wyjątkowo cenny, ale Kosmate Orlątko był mi milszy niż wszystkie łuki na preriach. Chciało mi się beczeć i coś zamgliło moje oczy. Z trudem widziałem, jak przyjaciel człapał na przykrótkich nogach, odchodząc do swych rodziców. W ręce trzymałem jego łuk.
Gdy słońce się ukazało, przemierzyliśmy górskie podnóża, a daleko za nami błyszczały ośnieżone stoki Gór Skalistych. Wszędzie dokoła leżał jeszcze śnieg, czuć jednak było bliską wiosnę. W miarę schodzenia w coraz niższe doliny odnosiliśmy wrażenie, że fale powietrza rozgrzewały się z godziny na godzinę, ale to pewnie rozgrzewały się nasze serca. Przed nami, na wschodzie, rozpościerały swój niezmierny kobierzec faliste prerie.
Bizony, wtedy niemal doszczętnie wybite w Stanach Zjednoczonych, żyły jeszcze na północy, w Kanadzie, więc grupa nasza skierowała się ku dopływom rzeki Saskatchewan. Na obszarach, gdzie dziś wznoszą się ruchliwe miasta i osady południowej Alberty i ciągną się nieprzerwanym łanem bogate pola pszenicy, nie napotykaliśmy wtedy przez wiele dni ani jednego białego człowieka. Mimo to wpływ jego już istniał: na skutek różnych umów z obydwoma rządami — Stanów Zjednoczonych i Kanady — większość szczepów indiańskich zaniechała walk między sobą. Zresztą coraz groźniejszym a wspólnym przeciwnikiem z roku na rok stawał się biały człowiek. Nowe niebezpieczeństwo jednakowo groziło wszystkim bez wyjątku szczepom i ono głównie otwierało oczy na niedorzeczność dotychczasowych bratobójczych zatargów i wiecznych waśni. Tomahawk wojenny — żeby użyć prastarego zwrotu — był zakopany, aczkolwiek niezbyt głęboko, o czym przekonaliśmy się w następnych tygodniach.
Podczas wędrówki na północ ujrzeliśmy pewnego dnia przed sobą na preriach oddział obcego szczepu. W takim wypadku zawsze należało zachować wielką ostrożność. A nuż był to ktoś wrogi, od którego groziło niebezpieczeństwo?
Obcy Indianie zatrzymali się tak samo jak my i widocznie im również zależało na szybkim wyjaśnieniu, kogo mają przed sobą. Jeden z nich — był to zapewne wódz, tego dokładnie już nie pamiętam — wyprzedził swą grupę o kilkanaście długości konia i nie zsiadając z wierzchowca, przesłał nam za pomocą ruchu rąk sygnały rozpoznawcze.
Wszystkie szczepy na preriach miały taki wspólny środek niemego porozumiewania się na odległość.
Ów jeździec prawą ręką dotknął swego lewego łokcia, następnie wyciągniętą przed sobą dłonią kołysał w prawo i w lewo, ruszając przy tym palcami. Już wiedzieliśmy, co to znaczy.
— Jakiego szczepu jesteście? — pytał się.
Krocząca Dusza, nasz wódz, odpowiedział mu tym samym sposobem:
— Czarne Stopy.
Na to tamten pokazał nam nowe znaki:
— Skąd przybywacie?
Odpowiedź była prosta: Krocząca Dusza podniósł rękę w kierunku, w którym był nasz zimowy obóz. Teraz z kolei sam zadał ręką pytanie, co zacz oni.
— Kri — odsygnalizował ich wódz.
Ze szczepem Kri bywało różnie w przeszłości: mieliśmy niejeden z nimi zatarg i jeszcze niedawno byliśmy na ścieżce wojennej.
Tamci, widząc nasze wahania, pośpieszyli z przesłaniem nam znaku pokoju i wznieśli prawą rękę skierowaną ku nam otwartą dłonią — odwieczny symbol pokazujący, że w ręce nie ma broni.
— My także chcemy pokoju — odpowiedzieliśmy im, puszczając w niepamięć dawne kwasy.
Obydwaj wodzowie grup zsiedli z koni i spotkali się w połowie drogi. Jeden drugiemu ofiarował tytoń i dał do wypalenia swoją fajkę, przez co ceremonii stało się zadość, i obydwa oddziały podjechały do siebie.
Okazało się, że był to zbuntowany oddział Kri. Odłączył się od głównego szczepu na znak protestu przeciw zawartej z rządem kanadyjskim umowie pokojowej na warunkach krzywdzących Indian. Taki obrót rzeczy mocno nas zaniepokoił. Nie chcieliśmy zadzierać z nikim: ani z Indianami, ani z Kanadyjczykami.
— Jakie macie zamiary? — badał ich Krocząca Dusza w niezbyt przychylnym nastroju. — Czy chcecie walczyć z białymi?
— Ani nam przez myśl nie przeszło! — zapewnił Kri. — Nie chcemy z nimi walczyć, ale też nie mamy ochoty lizać im butów. Nie chcemy upokarzać się. Natomiast zależy nam na was. Z wami żyć pragniemy w przyjaźni.
Krocząca Dusza miał wątpliwości, bo Kri przyznali się, że przed dwoma tygodniami stoczyli z północną grupą naszego szczepu Czarnych Stóp potyczkę, w której szczęśliwym trafem nikt nie zginął. Sprawę rozstrzygnął Biały Wilk, nasz czarownik, oświadczając się stanowczo za uznaniem przyjaźni Kri. Rada naszej starszyzny uchwaliła pokój. To, co Biały Wilk radził, zawsze okazywało się najmędrszym wyjściem. Zapanowała wielka radość i na przypieczętowanie pokoju postanowiono wyprawić wspólną ucztę.
Podczas biesiady jeden z naszych starszych wojowników, Pogromca Sześciu, siedział naprzeciw pewnego Kri i bystro w niego się wpatrywał. Kri nazywał się Brązowy Mokasyn. Chociaż zauważył on to zaciekawienie, nie dał po sobie poznać. Na piersi jego widniał naszyjnik z zębów bizonowych i w ten to przedmiot Pogromca Sześciu wpatrywał się jak urzeczony.
Gdy biesiada miała się ku końcowi, a Brązowy Mokasyn wytarł sobie usta, nasz wojownik podszedł do niego i zapytał, skąd ma ten naszyjnik. Kri zaśmiał się nieprzyjemnie i dłonią dotykając zębów bizonowych, odparł tonem przechwałki:
— Zdobyłem go.
— Jak go zdobyłeś?
— Uczciwie.
— Gdzie to było?
— Na ścieżce wojennej.
— Kiedy to było?
— Trzy wielkie słońca temu.
— Na kim go zdobyłeś?
Kri odrzekł odważnie, bez wahania:
— Odebrałem go wojownikowi Czarnej Stopie.
— A kto go zabił?
— Ja go zabiłem w walce.
Pogromca Sześciu potarł sobie czoło, na którym rosła coraz głębsza zmarszczka:
— Trzy wielkie słońca temu... A czy myśmy też kogoś z waszych zabili?
— Owszem — wyjaśnił Brązowy Mokasyn. — Jednego Kri i czterech Siuksów. Walczyli po naszej stronie.
Wtedy Pogromca Sześciu zerwał się na równe nogi i rycząc z wściekłości, chciał rzucić się na wojownika Kri. Po naszyjniku poznał zabójcę swego syna. W ogólnym podnieceniu zanosiło się na ciężką bójkę, ale starszyźnie naszej udało się uspokoić gorące głowy i także przywieść do rozumu Pogromcę Sześciu. Doświadczony wojownik pozwolił sobie wytłumaczyć, że ważniejsze jest zachowanie pokoju między szczepami niż jego osobista zemsta, i w końcu podał rękę do zgody. Zapanował znów pogodny nastrój i od tego czasu nic nie zmąciło naszej przyjaźni.
Kri byli tak uradowani pomyślnym wynikiem spotkania, że prosili, by mogli iść razem z nami do Montany i zawrzeć tam pokój ze wszystkimi szczepami, z jakimi dotychczas mieli zatargi. Chętnie na to przystaliśmy.
Bizonów nie spotkaliśmy podczas tej wyprawy, więc zwróciliśmy się znowu na południe. Po drodze, w roli rzeczników pokoju, odwiedziliśmy Siuksów, Gros Ventres czyli Hidatsa, Szejenów i zaprzyjaźniony z nami odłam Wron. Wszędzie dawniejsi wrogowie gotowali wojownikom Kri życzliwe przyjęcia i wyprawiali uczty. Jedynie u Siuksów doszło do zakłócenia zgody.
Przybyliśmy właśnie w chwili, gdy misjonarze przy pomocy amerykańskich żołnierzy zabierali przemocą dzieci Siuksów do szkoły. Widok ten i płacz dzieci rozsierdziły ich wodza, Stojącego Byka. Porwany gniewem chciał zerwać wszelkie rokowania pokojowe i rozpocząć nową wojnę wycięciem w pień oddziału Kri. Wysiłki rozsądnych wodzów przywróciły spokój, a suta biesiada z zabawą przypieczętowała przyjaźń.
Podczas odwiedzin północnej grupy Wron wyłoniły się podobne zatargi. Pomimo że starszyzna darzyła życzliwością ludzi, którzy przybyli do oddziału Wron, bardziej krewcy i niesforni w tej grupie inaczej zapatrywali się na gości i chcieli urządzić paskudne burdy.
Ci młodzi wkrótce po przybyciu oddziału Kri rozpoczęli taniec wojenny, a że było ich wielu, otoczyli gości zwartym kołem, ażeby im nikt nie umknął. Co do ich zamiarów nie było żadnych wątpliwości, bo podczas tańca trzymali już broń, na razie ukrytą pod kocami, ale gotową do uderzenia.
Z pewnością skończyłoby się rzezią, gdyby temu nie zapobiegł jeden z naszych wojowników, Dwa Rzuty. Wzięty za młodu przez Wrony do niewoli i po latach odbity, Dwa Rzuty znał ich język i teraz z półsłówek zrozumiał, na co się zanosi. Z narażeniem życia wpadł między tańczących, tłumacząc im w gorących słowach konieczność pokoju między szczepami. Zawstydził ich mówiąc, że zasłużą na miano wyjątkowych tchórzów, jeśli podstępnie napadną na swych gości Kri, przybyłych przecież z zamiarem pogodzenia się i zacieśnienia przyjaźni.
Wystąpienie Dwóch Rzutów poskutkowało. Wrony zaprzestali tańca i polecili swoim kobietom przygotować wspólne jedzenie, ażeby uczcić gości jak się patrzy.
Tak to nowe prądy przyjaźni przełamywały stare uprzedzenia i uwalniały szczepy od barbarzyńskich nałogów dnia wczorajszego. Indian łączyła jedna wspólna troska o bliską przyszłość, a troskę tę wywoływał coraz widoczniejszy napór białych ludzi na łowiska szczepów preryjnych. Wracając zaś do naszych przyjaciół Kri, to przyznać trzeba, że był to dzielny zastęp. Wielu z nich żyje do dziś w dolinie rzeki Qu’Appelle, w kanadyjskiej prowincji Saskatchewan.
Na wszystko to patrzałem i chociaż umysł smyka niewiele mógł pojąć z tego, co działo się dokoła, późniejsze opowiadania starszych uzupełniały mi szczegóły ówczesnych wydarzeń. Podczas tych letnich wędrówek, nas, dzieci, najbardziej obchodziły własne zabawy, a mieliśmy w obozie raj nieopisany.
Indianie preryjni, z wyjątkiem nielicznych jednostek, nie posiadali jeszcze umiejętności pisania i czytania, więc ustne opowieści starszych ludzi nabierały szczególnego znaczenia, bo zastępowały nam książki. Były to najczęściej pogadanki o wielkich bohaterach i niezwykłych przygodach. Słuchaliśmy ich przy ogniskach z zapartym oddechem, a potem w naszych zabawach na preriach staraliśmy się odtwarzać wielkie czyny przodków. Tak samo jak chłopcy w Europie bawiliśmy się w „Indian”, z tym, że i prerie były prawdziwe, i uczestnicy gier rzeczywistymi Indianami.
Zabawy odbywały się oczywiście tylko podczas dłuższych postojów. Najczęściej były to „bitwy”, które rozgrywaliśmy, starając się naśladować starszych i kończąc je zawsze tańcem zwycięstwa. Każdy chłopak przechodził rodzaj szkoły wojennej i brał udział w różnych zapasach sportowych, jak wyścigi konne i piesze, strzelanie z łuku, rzucanie oszczepem, zimowe kąpiele w rzece. Wszystkim tym zabawom towarzyszył duch ostrego współzawodnictwa; miały one na celu hartowanie jednocześnie ciała i charakteru. Trudno sobie wyobrazić nadzwyczajną sprawność fizyczną chociażby pięcioletniego Indianina.
Przypominam sobie moją pierwszą zimową kąpiel w rzece. Było to o świcie pewnego mroźnego poranka. Jeszcze spałem. Nagle starszy brat, Mocny Głos, wyciągnął mnie z posłania i przemocą zawlókł do rzeki, nad którą obozowaliśmy. Nic nie pomogły moje rozpaczliwe miotania się po drodze. Uderzeniem nogi Mocny Głos przebił cienki lód na rzece i wrzucił mnie do przerębli. Myślałem, że skonam. Kąpiel trwała tylko kilka chwil, potem wróciliśmy pędem do namiotu. Nawet kataru nie dostałem.
Mocny Głos był starszy ode mnie o sześć lat i łączyła mnie z nim serdeczna przyjaźń, tak samo jak z kuzynem Kosmatym Orlątkiem. Ale tego poranku byłem na niego wściekły, miałem go po same uszy. Popędziłem do ojca na skargę.
— Bizonku! — zaśmiał się ojciec. — Przecież to ja mu kazałem wrzucić ciebie do wody. A wiesz dlaczego?
— Wiem. Bo byłem wczoraj nieposłuszny...
— Co było wczoraj, dziś nas nie obchodzi. Ważniejsze jest jutro. Musisz wyrosnąć na silnego wojownika. Kąpiel to nie kara. Odtąd będziesz co świt kąpał się w zimnej rzece.
— Dobrze, ojcze. Ale ten Mocny Głos...
— Cóż Mocny Głos?
Z dziecinnym uporem nie mogłem przeboleć urazy do brata. Ojciec poradził mi odpłacić się psikusem za psikus: rano wstać wcześniej niż Mocny Głos i uraczyć go kawałkiem kry z rzeki. Zrobiłem tak. Następnego dnia sam pobiegłem do rzecznej kąpieli. Wróciłem z dużym kawałkiem lodu i wsunąłem bratu na gołą pierś. Jak porażony zerwał się ze snu i w pierwszej chwili chciał mnie zbić. Potem śmiał się jak wszyscy inni w namiocie. Kąpiele w przerębli weszły w mój zwyczaj i także w zwyczaj Pononki. Wierny czworonogi towarzysz szedł za mną wszędzie, nie odstępując mnie nawet w lodowatej rzece.
Wspólne obozowisko kilku szczepów sprzyjało sportowej zaprawie młodzieży. Mogliśmy mierzyć zręczność naszą ze zręcznością dzieci innych szczepów, co zawsze odbywało się w ramach namiętnego współzawodnictwa, a równocześnie było nauką karności, ogłady i godnego zachowania się. Odruchy nieszlachetności czy prostactwa tępiono bezwzględnie. Z dziećmi innych szczepów często zawiązywała się przyjaźń, szczera i wierna, dochowywana przez wiele lat, a przeważnie do końca życia.
W tych błogich miesiącach radość towarzyszyła mojemu życiu i do zupełnego szczęścia brakowało mi tylko Kosmatego Orlątka. Serce od czasu do czasu ściskał mi ból, ból tęsknoty za kuzynem, który odszedł od nas ze swym ojcem, Huczącym Grzmotem. Kosmate Orlątko, powtarzam, był moim najlepszym przyjacielem i towarzyszem zabaw. Miał co prawda krótkie nogi i na piechotę zawsze go biłem, za to na koniu był pierwszy, a jako łucznik — niezwyciężony. Jak przyrośnięci trzymaliśmy się obok siebie we wszystkich przygodach i bez niego było mi teraz jak bez ręki, jak bez duszy. Ileż to Orlątko wyprawiał zbytków, jak wesoło umiał się śmiać!
Ze swych smutków zwierzałem się bratu Mocnemu Głosowi. Nie mógł mi pomóc. Zwracałem się również do ojca, chętnego zawsze do pomocy, jeśli czegoś potrzebowałem.
— Ojcze — pytałem — kiedy wróci Kosmate Orlątko?
— Nie wiem, Bizonku — odpowiadał ojciec, który rozumiał moje strapienie.
— To jedzmy do niego — niecierpliwiłem się jak dziecko.
Ojciec uśmiechał się blado i kładąc rękę na mej czuprynie mówił:
— Nie możemy opuszczać naszego oddziału, drogi synu. Zresztą nie wiem, gdzie Orlątko jest w tej chwili...
— Jest ze stryjem Huczącym Grzmotem.
— Jest ze stryjem Huczącym Grzmotem, ale gdzie jest stryj?
Ojciec tego nie wiedział i znać było, że i jego nękała nieobecność brata. To, że ktoś dzielił ze mną zmartwienie, przynosiło mi pewną ulgę, więc opuszczałem namiot z nową ochotą i pędziłem do mych rówieśników w obozie Kri i Siuksów. Dobrzy to byli chłopcy i nieźle się z nimi bawiło, ale przecież żaden z nich nie mógł zastąpić przyjaciela. Któż by dorównał Orlątku, któż by tak dokazywał jak on i gnał tak zuchwale na grzbiecie mustanga przez prerie?
Tej wiosny wiele myślałem o naszym czarowniku Białym Wilku. Wierzyłem, że jeśli kto, to tylko on mógłby mi pomóc w kłopotach i wnieść jakieś światło do sprawy, która mnie wtedy najwięcej męczyła. Przecież czarownik znał wszystkie tajemnice życia, więc musiał także wiedzieć, gdzie był Kosmate Orlątko i kiedy go zobaczę.
Namiottipi Białego Wilka stał w obozie nieco na uboczu; był większy niż inne tipi i już z daleka rzucał się w oczy swymi malowidłami. Obok rysunku białego wilka widniały na nim różne kolorowe znaki tak tajemnicze, że nas, dzieci, przejmowały cichą trwogą, gdy na nie spoglądaliśmy. Ileż razy zbliżałem się do tego namiotu, by zagadnąć Białego Wilka i poprosić go o wieści o Kosmatym Orlątku! Na nic to się nie zdało. W pobliżu namiotu język wysychał mi w gardle; ze wzruszenia i lęku nie mogłem wykrztusić słowa do czarownika. Strasznie wstydziłem się przed samym sobą tej słabości charakteru. Zdawałem sobie sprawę, jak dobrym człowiekiem był Biały Wilk, a jednak niesamowity jego urok tłumił wszystkie me zamiary i — uciekałem.
Namiot Białego Wilka równie silnie przyciągał uwagę mego starszego brata, Mocnego Głosa, i jego przyjaciół, chociaż z zupełnie innych pobudek. Każdy Indianin za młodych lat marzył, by zostać czarownikiem, czyli człowiekiem o nieograniczonej potędze i często większym wpływie na swój szczep, aniżeli miał go sam wódz. W każdym liczniejszym obozie było kilku wodzów i mnóstwo członków rady szczepowej, ale jeden tylko czarownik, i ten strzegł swej godności i swych tajemnic bodaj tak żarliwie jak własnego życia. Pełnił on trojakie obowiązki; był lekarzem, był doradcą w zawiłych sprawach szczepu i był kapłanem.
Ustalonym od wieków zwyczajem do praw czarownika należał wybór swego następcy. Wyszukiwał go sobie wśród młodych chłopców, nie starszych niż dwanaście, trzynaście lat, i brał takiego, który najbardziej odznaczał się przymiotami ducha i ciała. Musiał to być młodzian, przewodzący rówieśnikom w zabawach, o którym zazwyczaj się mówiło, że ma szczęśliwą rękę. Czarownik zwracał się do rodziców z zapytaniem, czy zechcą mu oddać syna. Był to dla rodziny i chłopca zaszczyt nie lada i nie znam wypadku, żeby ktoś odmówił. Kształcenie i urabianie przyszłego czarownika trwało kilkanaście lat, a była to twarda szkoła życia.
Najpierw czarownik zabierał ucznia na pół roku w bezludne ustronie Gór Skalistych i tam udzielał mu pierwszych wskazówek. Najważniejszym zadaniem w owym czasie było — jak mówił czarownik — uzyskanie przewagi ducha nad ciałem. W tym celu uczeń odbywał wielodniowe głodówki i uczył się znoszenia bólu bez drgania. Z dalekiej podróży wracał zupełnie zmieniony, nie był już trzpiotowatym towarzyszem swych rówieśników.
W nas, chłopcach, taki młodzieniec budził zawsze podziw; czuliśmy, że posiadł jakąś wielką tajemnicę, odgradzającą go od nas, a której nie zdradziłby nawet najbliższym przyjaciołom. Podobne wyprawy na pustelnię trwały przez trzy lata. Ciało chłopca było wówczas zahartowane jak stal, a siła woli wyrobiona do tego stopnia, że wszelkie zadane mu rany i cięcia przyjmował bez oznak bólu.
Po tym wstępie zaczynało się właściwe szkolenie. Uczeń wnikał w tajniki leczenia i poznawał dokładnie działanie różnych ziół. Ponieważ u ludów prymitywnych nic ważnego nie odbywało się bez magii, chłopiec uczył się równocześnie różnych zaklęć, umiejętności wróżenia i komunikowania się z duchami i to pewne, że pod tą powłoką wątpliwej wartości kryła się poważna wiedza, dotycząca tajemnic przyrody. Czarownik był przede wszystkim doskonałym przyrodnikiem i to dawało mu olbrzymią przewagę nad innymi ludźmi w społeczności, tak bardzo zależnej w swym istnieniu od sił przyrody. Na przykład czarownik wróżył, w jakim miesiącu i gdzie znajdziemy najwięcej zwierzyny, i rzadko kiedy słowa jego zawodziły. Nazywało się, że to duchy go pouczały, lecz w istocie czarownik z różnych objawów w przyrodzie wysnuwał tylko słuszne wnioski.
W tej nauce najbardziej przejmujące wrażenie wywierał na nas okres „siedmiu namiotów”, trwający przez siedem lat. Czarownik własnoręcznie wznosił specjalny namiot i gromadził w nim różnorakie narzędzia, potrzebne do nauki. W tym namiocie uczeń żył przez cały rok i nabywał zręczności w różnych sztuczkach, które dziś nazwałbym kuglarskimi.
Po przekroczeniu pięciu namiotów, a więc po pięciu latach, młodzieniec składał dwa egzaminy czynienia „złych czarów”. Musiał przy tym wykazać umiejętność rzucania skutecznych zaklęć i nawet wywoływania śmierci. W przeciwieństwie do opinii utartej wśród Europejczyków, uważających wszystkich bez wyjątku czarowników za złoczyńców — wielu naszych czarowników nie było złymi ludźmi i nie trwoniło lekkomyślnie życia ludzkiego; jeśli zaś istniała, rzadka zresztą, konieczność zadania śmierci, to przeważnie chodziło o usunięcie szkodnika, niebezpiecznego dla bytu grupy czy szczepu.
Biały Wilk był uczciwym czarownikiem i nie ulega wątpliwości, że wywierał dodatni wpływ na losy naszej grupy. Natomiast trudno powiedzieć to samo o innych czarownikach. Posiadanie olbrzymiej władzy czarodziejskiej nad swym ludem łatwo prowadziło do nadużywania jej. Nawet tam, gdzie czarownicy nie objawiali wyraźnie złej woli, byli często ostoją wstecznictwa i wrogami postępu.
Zaklęcia Białego Wilka wydawały nam się szczytem sztuki czarodziejskiej i były dla nas niezbitym dowodem łączności z siłami niewidzialnymi. Dziś tłumaczę to sobie inaczej. Skuteczność zaklęć wynikała w dużej mierze z przyczyn psychologicznych — wszyscy bowiem wierzyliśmy w ich moc. Ale ostatecznie decydowały przyczyny całkiem materialne; czarownik znał przecież właściwości rozlicznych ziół i sztuka jego polegała na tym, że umiał niepostrzeżenie stosować leki i trucizny.