Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Zwierzęta z lasu dziewiczego" Arkadego Fiedlera to literacki zapis relacji z dwóch przedwojennych wypraw autora do puszczy w Ameryce Południowej. Wraz z Fiedlerem podążamy tropem jej mieszkańców. Podpatrujemy zwyczaje ostronosa, pancernika, anakondy czy mrówkojada. Pisarz, sam pod ogromnym wrażeniem zwierzęcego świata południowoamerykańskich lasów, wciąga nas w jego barwny, dziki i nie do końca pojęty przez człowieka klimat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 122
W gorącej puszczy nad rzeką Ivai, w brazylijskim stanie Paraná, już od wielu tygodni pracowaliśmy zapamiętale, bez wytchnienia, z uporem. Jak gdyby na przekór wszelkim doświadczeniom Europejczyków, przebywających w tropikach, pracowaliśmy z niestygnącym zapałem, nie zważając na zabójcze, prostopadłe promienie słońca, na parne wyziewy leśne, zatruwające nam płuca, i lekceważąc sobie jad, wszczepiany nam do krwi przez różnego rodzaju robactwo. Codziennie dwa razy, rano i pod wieczór, przemierzaliśmy w bliższych i dalszych wycieczkach dziwne ustronia, kipiące zielonym przepychem knieje pełne roślinnych fantazji i jak gdyby zrobione przez pijanych magów. Polowaliśmy tam na ptaki o groteskowych nieraz kształtach, cudacznych obyczajach i upierzeniu jak w bajce.
Ptaki znosiliśmy do obozu, gdzie Antoni Wiśniewski, mój dzielny towarzysz, wprawną ręką preparatora ściągał z nich skórki, a potem zaprawiał je truciznami, suszył i do hermetycznych zamykał blaszanek.
Wkrótce okazało się, że nie możemy podołać pracy: zbyt obfitą zdobyczą darzyła nas puszcza. Więc dobraliśmy sobie do pomocy chwackich synów polskich kolonistów, a poza tym między mieszkańcami leśnymi, na pół dzikimi kaboklami 1, pozyskaliśmy sobie cennych towarzyszy wypraw łowieckich. Tak oto dając sobie znakomicie radę z obcym lasem, zwierzem i człowiekiem, mnożyliśmy nasz dobytek, a stos zalutowanych blaszanek wzrastał coraz wyżej. I zdawało się, że z tej prostej drogi, do jasnego zmierzającej celu, nic nie zdoła nas zepchnąć, że tak jak rozpoczęliśmy wyprawę z mocnym postanowieniem, zakończymy ją równie zwycięsko.
Tymczasem nie poszło tak gładko. Zastrzelenie stu ptaków brazylijskich było drobnostką. Zdobycie pięćsetnego ptaka w ósmym tygodniu było zasłużoną nagrodą za niezłomny wysiłek. Natomiast tysięczny ptak, chociaż zastrzelony z konieczności, dla celów naukowych, stał się już problemem sumienia, serca i nerwów. Coś zaczynało w człowieku źle funkcjonować. I równocześnie po bliższym zetknięciu się z dziewiczą puszczą stwierdziliśmy, że groteskowe linie i olśniewające barwy męczą jak koszmarny sen, że bujne życie przyrody, nie znającej wytchnienia, dyszy jak gdyby w chorobliwej malignie, że cała puszcza egzotyczna jest potwornym kotłowiskiem okrucieństwa. Pożera się wzajemnie bez osłonek, bezustannie, z przerażającą pasją.
Nadeszła chwila, gdy na dnie duszy zrodziło się we mnie lekkie uczucie zwątpienia i osamotnienia. Chciałem je zagłuszyć, lecz daremnie. W tej gorącej krainie zabrakło pokarmu dla serca, które nie miało się o co oprzeć. Rzecz prosta: zbyt długo nie zajmowaliśmy się niczym innym, jak tylko zatruwaniem naszych zbiorów arszenikiem i cyjankiem potasu oraz układaniem ich do zimnych blaszanek; zbyt często patrzyliśmy na zwierzynę poprzez muszkę śmiercionośnej strzelby.
Wtedy — było to w Candido de Abreu, wysuniętej wśród lasów polskiej kolonii nad rzeką Ivai — zjawił się u nas pewien brazylijski kaboklo znad Rio Branco, wyglądający jak włoski zbój z romansu. Przyniósł nam na sprzedaż żywe zwierzątko. Puszyste czupiradło: z przodu wścibski, wydłużony nos, z tyłu dumne, włochate ogonisko. Bardzo młody ostronosek, dziwaczny stwór wielkości królika. Jak kto woli go nazwać: Nasua socialis czy śmieszny kopciuszek. Wydrwiłem kabokla, że chciał nam sprzedać żywego zwierzaka, i oświadczyłem, że mamy coś ważniejszego do roboty niż zwalać sobie na kark niepotrzebne kłopoty w czasie naszych stałych wędrówek.
— I powiedz, compadre, co mielibyśmy robić z takim zwierzakiem? — zapytałem go.
Kaboklo zwiesił swą „zbójecką” gębę. Był zmieszany. Czuł się jak gdyby złapany na gorącym uczynku. Dopiero po chwili odrzekł nieśmiało, wyraźnie zawstydzony:
— Oswoić go... Patrzeć na niego... No, cieszyć się, jak żre z ręki...
— Ależ nie mamy na takie głupstwa czasu! Zbieramy preparaty dla muzeum... A z takim żywym pędrakiem co byśmy robili?
— Polubili go! — zawołał kaboklo przyparty do muru.
— Cha, cha! Banialuki pleciesz, compadre, banialuki! — szydził z niego najmłodszy mój pomocnik.
Biedny kaboklo. Wśród nas, ogromnie pewnych siebie, zarozumiałych i przejętych swą misją naukową, czuł się równie mały i mizerny jak owo czupiradełko, które nam przyniósł. Potem jednak kupiłem małe zwierzątko, gdyż kaboklo bardzo o to prosił. Umyślnie, by je sprzedać, przybył z daleka.
Ostronosek okazał się rozczulająco śmiesznym stworzonkiem. Zaraz pierwszego dnia zaczął nas traktować jak starych przyjaciół, którym należy pokazać, co to jest pogoda życia. Wobec zabawnych popisów rozkosznego komika zapomnieliśmy o poprzednich wątpliwościach. Lody zostały przełamane. Po trzech dniach nie było wśród nas nikogo, kto by nie poszedł za nim w ogień. Czwartego dnia ostronos nie dożył. Zdechł w nocy, prawdopodobnie po nieopatrznym spożyciu mięsa ptasiego z arszenikiem.
Ostronos zrobił swoje. Odtąd zaczęliśmy zbierać również i żywe zwierzęta i zrobiła się z tego dość przyzwoita, hałaśliwa gromada. Nie odrywało nas to od zwykłej pracy, przeciwnie, wprowadziło miłe urozmaicenie. A najważniejsze, że mogliśmy teraz kogoś kochać i rzeczywiście kochaliśmy niewinne, poczciwe stworzenia jak dzieci. Była to miłość niesamowita — wyrządzała bowiem straszną krzywdę, pozbawiała wolności, zadawała często śmierć. Za krzywdę dobre zwierzęta nigdy się nie mściły; po kilku dniach niewoli nabierały zaufania, później obdarzały nas szczerą, dziecięcą przyjaźnią. Niosły nastroje jasne, radosne, ciepłe.
Wtedy to nastąpiła owa chwila, którą nazwać by można chwilą przełomową w tej wyprawie. Zawsze, od najwcześniejszych lat, nosiłem w swej duszy nieugaszone pragnienie rzeczywistej, bezwzględnej przyjaźni i wizję nieograniczonej lojalności. Wśród ludzi dziwnie trudno było ziścić to pragnienie, które w końcu stało się tak silne i uporczywe, że było aż prawie kompleksem. A oto tu, wśród leśnych zwierząt brazylijskich, odkryłem, że każdy z tych stworów, skoro raz tylko wyzbył się swej wrodzonej bojaźni i dzikości, przeobrażał się w wymarzonego przyjaciela o niewzruszonej wierności. I gdy raz jego serce zostało zdobyte, wierność jego nie miała równej sobie w ludzkim świecie. Była bez zastrzeżeń, niemal absolutna. Można było jej zawierzyć z zamkniętymi oczyma. Prawda ta, odkryta nad zielonymi brzegami Ivai, wzbogaciła rzetelnie moje życie. Poczułem się mocniejszy, lepszy, szczęśliwszy.
Śmierć, niestety, zaglądała do nas często. Była nieodstępną towarzyszką naszego zwierzyńca. Przychodziła pod różnymi postaciami i zabierała co lepszych wychowanków.
Przypominam sobie piękną sowę, schwytaną w pasie nadmorskim Parany. Nabytek z czasów, gdy polowaliśmy pod Morretes jako goście niezmiernie miłego rodaka, Józefa Grundkiewicza, jednego z najstarszych emigrantów polskich. Sowa była jego podarkiem. Miała ogromne, cudne oczy, którymi patrzyła na nas z bezgranicznym zdziwieniem i niewysłowioną godnością. Przy tym bestia pożerała co dzień brazylijskiego wróbla, a czasem, gdy los sprzyjał, dawaliśmy jej większego ptaka, zwanego bemtewi.
Odnosiła się do nas z wyraźną życzliwością i ludzką rękę pieściła wielkim, poważnym dziobem. Lubiliśmy ją więcej niż inne zwierzęta. Biedaczka nie zniosła podróży morskiej i zdechła pod równikiem w drodze do Europy. „Oczy czarne i czarowne”, jak brzmiała sentymentalna piosenka, którą usłyszeliśmy po przyjeździe do Polski, stawały mi często w żywej pamięci. Były to właśnie oczy sowy spod Morretes.
Poza tym występowały i ginęły dumne sokoliki, dziobate tukany, koty leśne, hirary, sówki stepowe i inne poczciwce, aż mi się serce kraje na samo wspomnienie ponurego korowodu. Broniliśmy naszych pupilków rozpaczliwie przed nielitościwą wiedźmą-śmiercią i dlatego coraz bardziej je kochaliśmy. Mimo trudności dwadzieścia osiem wybrańców losu zajechało zdrowo do Polski.
Niektóre zwierzęta miały specjalne przygody. Pod Morretes złowiliśmy niejadowitego węża kaninanę, wspaniały, dwumetrowy okaz. Umieściliśmy go w skrzynce z drzewa piniorowego i zawieźli na tymczasowe przechowanie do polskiego konsulatu w Kurytybie. Wilgocią przesycone Morretes leżało blisko morza, Kurytyba natomiast o prawie tysiąc metrów wyżej i miała względnie suche powietrze. Wskutek tej różnicy klimatu wieczko skrzynki wypaczyło się i utworzyło szczelinę, z czego oczywiście kaninana, nie w ciemię bita, skwapliwie skorzystała. Tak to klimat i drzewo piniorowe uwolniły więźnia, a kaninana prawdopodobnie przez długie lata radowała się z życia i pokutowała w ogrodzie polskiego konsulatu w Kurytybie.
Dziwnie kształtowały się losy zwierząt, gdy człowiek wchodził na ich drogę.
Dziwnie czasem się składało, że człowiek musiał się zbliżyć do zwierząt, by przebrnąć łatwiej jakąś przestrzeń swej drogi, by stać się mocniejszym, lepszym, szczęśliwszym.
1 Kabokle (caboclos port.) — brazylijscy osadnicy pochodzenia portugalskiego w głębi kraju
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Korekta:
Iwona Demska
Projekt okładki:
Maciej Foltyn
Ilustracje:
Wojciech Górecki
© Copyright by 1969
Arkady Fiedler
© Copyright by 2013
Marek i Arkady Radosław Fiedlerowie
© Copyright by 2013 for the Polish edition
Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.,
All rights reserved
Wydanie XV
Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.
ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin
tel. 58 536 17 57; fax 58 536 17 26
www.bernardinum.com.pl
ISBN 978-83-7823-440-1
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com