Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Madagaskar to wyspa, która wabi. Arkadego Fiedlera zwabiła dwa razy. Przemierzył ją wzdłuż i wszerz, najpierw z jednym, a później dwoma lemurami. Poznał gruntownie jej mieszkańców, faunę i florę, historię i obyczaje. A potem to wszystko opisał - tak pięknie, tak fascynująco, że po lekturze chciałoby się natychmiast na własne oczy ten urokliwy zakątek świata zobaczyć.
Dziś pewnie Madagaskar jest inny - Malgasze pewnie pozbyli się wielu fadi, pewnie już w tak zadziwiający i niezwykle skuteczny sposób nie sprawdzają wierności żon, pewnie voaye już im mniej straszne - więc tylko dzięki Autorowi możemy tę dawną wyspę kochających lemurów poznać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 180
Byłem na Madagaskarze dwa razy, po raz pierwszy tuż przed drugą wojną światową i z nastrojów owej podróży powstała niniejsza książka, następnie, prawie trzydzieści lat później, czarowna wyspa zwabiła mnie po raz wtóry.
Oczywiście w tym czasie burzliwy wiatr nowych czasów wtargnął także na wielką wyspę, ale dziwnie wtargnął. Nie wszędzie dowiał. Owszem, stolica — Tananarywa1 pięknie się rozwinęła, zwłaszcza w centrum miasta; owszem, ambitna garstka światlejszych Malgaszów uchwyciła rządy po Francuzach (w 1960 roku powstała niepodległa Republika Malgaska) — ale nowoczesny wiatr niedaleko wdarł się w głąb wyspy. Duże połacie interioru pozostały nietknięte, jeszcze należycie się nie przebudziły.
Uparty podróżnik, nie lękający się madagaskarskich bezdroży i okropnych ustroni, jeszcze dziś, w erze kosmonautyki, może szczerze zdębieć ze zdziwienia, gdy przed nim mignie z daleka goniona dziewczyna lub wystraszy go w zapadłym rozlewisku tęgi krokodyl, gdzie indziej na wyspie już niemal wytępiony, a nawet gdy na rogatkach Tananarywy jeszcze dostrzeże coś w rodzaju błogiej mipetraki.
Arkady Fiedler
Puszczykówko, 1976
1Obecnie (od 1976 r.) Antananarywa.
Europejczyk lądował na Madagaskarze zwykle w Madzundze, na północno-zachodnim wybrzeżu wyspy. Widział wiele nowych rzeczy w tropikalnym porcie i jeżeli miał żywe oczy i młode serce, wpadał w zachwyt. Podziwiał cieniste mangowce, stare jak świat baobaby, najpowabniejsze niebo, śliczne, białe bungalowy w powodzi fioletowych bugenwilli, lecz najbardziej podniecał go widok ludzi. Wiedział to już przedtem, był na to przygotowany, a jednak — oszałamiał go widok ludzi: różnorodność strojów, typów, ras, rysów twarzy.
— To chyba jakaś piękna pół-Chinka! — wołał do przyjaciela, Francuza, starego wyjadacza kolonialnego, który przybył po niego do portu.
— Nie pół-Chinka, lecz Malgaszka ze szczepu Howa, przybyła tu z głębi wyspy. Ta pochodzi zapewne ze stolicy, z Tananarywy. Howowie przywędrowali prawdopodobnie gdzieś z Jawy i niektórzy, jak widzisz, zachowali czystość rysów jawajskich.
— A kiedy tu przybyli? Dawno temu?
— W tym sęk: na Madagaskarze same tajemnice... Kiedy tu przybyli pierwsi Europejczycy, doskonale wiemy: na początku XVI wieku. Ale kiedy Howowie się zjawili, diabli wiedzą. Może przybyli sto lat przed Europejczykami, może pięćset lat...
Młoda Howka nosiła z niezwykłym wdziękiem swą azjatycką urodę. Europejczykowi przypominały się mimo woli filigranowe malowanki na porcelanie. Dziewczyna była śliczna: miała drobne, świetnie zbudowane ciało, kształtne nogi, miłą buzię o jasnej cerze. To prawie opalona Europejka o egzotycznej, tajemniczej urodzie.
Howka przeszła dumnie, raz tylko rzuciwszy na przybysza przelotne spojrzenie i uśmiech, ledwo dostrzegalny w kącikach ust. Przybysza poruszyło — nie zrozumiał jej uśmieszku: odprawa to czy przyzew, pogarda czy zalotność? Przybysz się zadziwił.
— Butna bestia! — osądził.
Stary przyjaciel zażartował z jego zdziwienia.
— Zawsze tak było z wami, białymi przybyszami — rzekł — i pewnie tak już pozostanie. Zawsze to samo będzie was tu niepokoiło... Zresztą, masz może rację, że dziewczyna była butna. Miała do tego powody: pochodzi ze szczepu Howów, który w XIX wieku był panem Madagaskaru i wydał kilka sławnych królowych...
— A co to za wspaniała Murzynka?! — zdziwił się przybysz kilkanaście kroków dalej.
— Bój się Boga, nieuku, co ty wygadujesz! To bynajmniej nie Murzynka, których na Madagaskarze prawie wcale nie ma, lecz Sakalawka. To zupełnie co innego, chociaż niewiasta ma tak samo ciemnobrązową skórę.
Francuz kiwnął na młodą kobietę i przywołał ją do siebie:
— Avia ati, ramatu! (Chodź tu, dziewczyno!)
Sakalawka zrozumiała go i, bynajmniej nie zmieszana, chętnie się zbliżyła. Szczerzyła zdrowe, białe zęby, a czarnymi jak smoła, błyszczącymi oczyma ciekawie przyglądała się podróżnikowi.
— Nowy? — spytała Francuza, wskazując bezceremonialnie na przybysza.
— Nowy! — odpowiedział przyjaciel. — Przybył z Polski. Chce was polubić.
— O la la! — zdziwiła się niewiasta bardzo śmiesznie i z wielkim wdziękiem.
Francuz tłumaczył przybyszowi na tym żywym przykładzie różnicę między Murzynami afrykańskimi a Sakalawami, żyjącymi na zachodnim wybrzeżu Madagaskaru: Sakalawowie mieli mniej mięsiste usta, mniej szerokie nozdrza i skórę raczej brązową, a nie czarną. Zbliżali się zatem bardziej do typu melanezyjskiego, może nawet polinezyjskiego, i raczej należało przypuszczać, że przybyli tu ongiś także od wschodu, ale z wysp Oceanii, a nie z Afryki, jak dawniej niesłusznie mniemano.
— Sakalawowie to wojowniczy pasterze i urodzeni rozbójnicy — kończył Francuz swe wywody — a kobiety ich uchodzą za najkształtniejsze na Madagaskarze. To już pewnie takie prawo natury, że zbóje mają zawsze najładniejsze żony. Wiemy coś niecoś o tym z naszej Korsyki!...
Przybysz stwierdził w duchu: chociaż Sakalawka różniła się znacznie od drobnej Howki, przedstawiała nie mniej urodziwy typ, można powiedzieć, typ pierwotnej zmysłowości. Podobała mu się ciemnobrązowa Wenus. Lecz trapiła go sprawa tutejszego savoir-vivre’u. Zwrócił się do przyjaciela:
— Powiedz, czy można zawsze tak zaczepiać ludzi i zagadywać kobiety na ulicy?
Przyjaciel rozbawiony:
— No, nie zawsze i nie każdą... Ale pamiętaj, że jesteśmy na Madagaskarze, a w tych stronach naszego globu biały człowiek zawsze miał się za wszechwładnego pana, stworzenie wyższe, prawie boga...
— Trochę pasożyta, chcesz powiedzieć...
— Point de vue! — zaśmiał się Francuz i dając młodej Sakalawce życzliwego klapsa, pozwolił jej oddalić się.
— Ażeby ciebie jeszcze nie skusiła! — rzekł, mrużąc filuternie oko do przyjaciela.
Nie, nie skusiła, bo oto uwagę przybysza przyciągnęło nowe zjawisko: ujrzał na ulicy kilka pousse-pousse’ów, czyli po prostu dwukołowych ryksz, ciągnionych chyżym biegiem przez młodych Malgaszów.
— Do diabła, jak oni pędzą! — zawołał z podziwem.
— Co ciebie tak dziwi? — spojrzał nań pytająco stary przyjaciel. — Oko Europejczyka nieprzywykłe do pousse-pousse’ów, hę?
— Nieprzywykłe, to prawda! — przyznał przybysz. — Ale dziwi mnie co innego!
— Mianowicie?
— Kontrast!
— Jaki kontrast?!
— Kontrast między tym, co naczytałem się w waszych książkach o śmierdzącym lenistwie wszystkich Malgaszów, a widokiem tych oto dwunożnych rumaków, pędzących w pocie czoła. Toż to praca jak cholera takie ciągnięcie.
— To stary duch, duch Madagaskaru, mon cheri! — odrzekł Francuz z niejaką dumą, następnie machnął ręką i spojrzał na mnie roześmiany. — Ładne z ciebie ziółko! Ledwie wlazło na nasz ląd, już zaczyna od gderania. Pędzą te szelmy w pocie czoła, bo nic innego nie umieją i są do tego stworzone. Spójrz lepiej na tego opasłego Chińczyka, właściciela kilku sklepów w Madzundze, on nie ciągnie pousse-pousse’u. Albo przypatrz się tamtemu Hindusowi, jaki godny! To handlarz rafią, ma dobre konto w banku i... nie ciągnie pousse-pousse’u! Ach, albo patrz tu, patrz!
Nieznacznie pokazał wzrokiem przechodzącą młodą kobietę o jasnobrązowej, prawie białej cerze i o rysach twarzy nieledwie europejskich, w której dziwnie jarzyły się wschodnie, lśniące oczy. Była ubrana po europejsku w wykwintny kostium według najświeższej mody z Paryża. Na pięknej głowie tropikalny kask. Tamte, Howka i Sakalawka, miały na sobie, krajowym zwyczajem, tylko płócienne zawoje.
— Cóż to za bóstwo? — wyrwało się przybyszowi.
— Niezwykłe, prawda? To po prostu Metyska: ojciec, kupiec, Grek, matka Sakalawka. Nie podzieliła losu wielu innych Metysów, którzy często wychowywali się w broussie, w wiosce malgaskiej, i wśród rodziny matki schodzili na tubylców. Ta miała szczęście i została wciągnięta do kół europejskich. Jest żoną wyższego urzędnika administracji. My, jak wiesz, nie mamy uprzedzeń rasowych! Ta tutaj żłopie z męża siły życiowe i forsę. Wystrzegaj się Metysek, niedoświadczony przybyszu! Wszystko chcą brać, nic w zamian nie dając. Przeważnie to żmije, piękne a zimne... Jeśli już musisz, to zaprzyjaźnij się z czystą Malgaszką! Na Madagaskarze im człowiek ma ciemniejszą skórę, tym jaśniejsze serce...
— Dziękuję, ładny komplement dla białych ludzi...
Środkiem szerokiej, asfaltowej ulicy kroczyła grupa kilkunastu brązowych ludzi o nader pierwotnym wyglądzie: mężczyźni nago, tylko z wąską przepaską dokoła bioder, za nimi kobiety. Mężczyźni mieli włosy splecione w fantastyczne warkocze, wyszukanie utrefione, i nic nie nosili prócz długich dzid o błyszczących brzeszczotach, kobiety natomiast dźwigały na plecach małe dzieci, na głowach zaś ciężkie toboły, cały zapewne dobytek rodziny. Byli to Antandroje. Należeli do szczepu najbardziej wojowniczego na Madagaskarze. Niemal coroczna od kilku lat klęska głodu w ich ojczyźnie na skrajnym południu wyspy wypędzała całe ich rzesze w poszukiwaniu pracy i pokarmu. Ci na przykład wędrowali podobno do zatoki Diego-Suarez na północy, o dwa miesiące drogi pieszej od swego domu.
Przybysz był zdumiony: nigdy jeszcze nie widział tylu naraz tak pięknych męskich postaci. Ciało każdego z tych Antandrojów mogło służyć za model do klasycznej rzeźby. Ale przybysz zarazem spostrzegł z osłupieniem niezwykłą obcość tych ufryzowanych nagusów, ich przerażającą, choć ukrywaną pod płaszczykiem spokoju, dzikość. Spostrzegł zuchwały paradoks tych nagich ciał na gwarnej, nowoczesnej ulicy. Pół wieku rządów kolonialnych spłynęło po tych ludziach, zda się, bez najmniejszego śladu.
Antandroje kroczyli po asfaltowej ulicy. Minął ich luksusowy renault. Na chwilę zbliżyły się do siebie o jeden krok dwa krańce cywilizacji, odległe od siebie o ileż wieków rozwoju ludzkiego? — w następnej chwili samochód wyprzedził wędrowców.
Antandroje nie okazali żadnego zmieszania ani zdziwienia. Już wiedzieli, że to jakieś niezrozumiałe zwierzęta-machiny, należące do równie niezrozumiałych stworzeń o białych twarzach i obcej mowie. Nawet uśmiechali się do mijającego ich samochodu łagodnym, nieczułym uśmiechem. Drwiącym uśmiechem istoty, której nic nie obchodziła zawiłość otaczającego ją świata.
Naraz przybyszowi coś się przypomniało. Widział już przed chwilą ten sam uśmiech. Tajemniczy, łagodny, lecz drwiący. Tak uśmiechnęła się do niego piękna Howka. Tak samo łagodnie, tajemniczo i drwiąco, jak uśmiechali się Antandroje do samochodu, niezrozumiałego dla nich zwierzęcia-machiny.
Czy tak samo, tak strasznie obco? Przykre pytanie dręczyło Europejczyka, przed chwilą przybyłego na Madagaskar.
Gdy kilka minut później obydwaj przyjaciele siedli do aperitifu w cieniu mangowca na werandzie hotelu, gromadka Antandrojów ginęła im z oczu w oddali. Francuz wodził za nią życzliwym wzrokiem, po chwili milczenia odezwał się:
— Mam słabość do tych Antandrojów! Od kilku lat niezłe usługi oddają naszym plantatorom. Bez nich niejednemu krucho by się wiodło. Co tu wiele gadać: to dobroczyńcy kolonii, eh bien!
— Oni?
— Oni. Jeśli ciebie to interesuje, opowiem ci. To diablo śmieszna historia!
W istocie diablo śmieszna! Antandroje, których było prawie dwieście tysięcy, najdłużej opierali się podbojowi Francuzów, był to bowiem szczep wojowniczy i do wolności przywiązany. W ojczyźnie jego na południowym cyplu Madagaskaru, gdzie klimat wyjątkowo suchy, na pół pustynny, rosły rozległe gąszcze pewnego gatunku jadalnego kaktusa, wielce pożytecznego dla Antandrojów. Ów kaktus nie tylko stanowił główny i obfity pokarm dla ludzi tudzież ich bydła, zapewniając im wyraźny dobrobyt, ale ponadto kolczaste chaszcze udzielały im schronienia przed wszystkimi wrogami. Nawet po ostatecznym podbiciu szczepu przez Francuzów odporne zarośla były nadal sojusznikiem Antandrojów i gdy administratorzy kolonii chcieli ściągać podatek pogłowny i w ogóle zanadto im dopiekać, ludzie skutecznie chowali się w kaktusowej gęstwinie.
W roku 1923 zootechnicy kolonii wpadli na dowcipny (niech ich kaduk!) pomysł, by koszenilę, maleńkiego owada żyjącego na kaktusach, przenieść z sąsiedniej wyspy Réunion do krainy Antandrojów. Import robaczka odniósł niespodziewany skutek. Kaktusy Antandrojów tak świetnie smakowały żarłocznym koszenilom, że rozmnożyły się szybko w miliony; że wnet obsiadły kolczaste chaszcze na całym południu Madagaskaru i tak gorliwie się pleniły dopóty, dopóki nie zżarły wszystkich kaktusów. Antandroje, bezradni wobec tej klęski płodności, już nie tylko stracili swe schroniska, lecz z braku paszy zdychało im bydło, oni sami zaś tak samo przymierali głodem. Wtedy administracja kolonii podsunęła im zbawienną myśl: idźcie pracować na plantacjach Europejczyków — i Antandroje, chociaż nienawidzili tej roboty jak wszyscy inni Malgasze, musieli pójść, żeby nie wyginąć do cna.
— I oto widzieliśmy ich, kroczyli! — kończył Francuz z uśmiechem. — Czy spostrzegłeś, jak dumnie nosili swe dzidy? Dawniej niezdrowo byłoby białemu zbliżyć się do tych dzid bez strzelby. A dziś? Pozostały im dzidy jedynie jako symbole dawnej chwały, nie przymierzając jak herby naszej szlachcie, no i załagodziliśmy wielką bolączkę Madagaskaru: ostrze braku rąk roboczych! Przyznaj: czy to nie diablo świetna historia?
— Świetna, świetna... Ale powiedz mi jedno: czy te koszenile podrzucono im świadomie?
Francuz zmrużył figlarnie oczy i teraz on także uśmiechnął się dziwnie:
— Fi donc! Jak można się pytać tak niedyplomatycznie...
Madagaskar leży na Oceanie Indyjskim. Stało się to jego fatum.
Na Oceanie Indyjskim tworzyły się bujne monsuny i gwałtowne baśnie. W jego wodach odbijały się urzekające gwiazdy tysiąca i jednej nocy. Na jego białych plażach brązowi ludzie majaczyli gorączkowe sny. Nieustannie powstawały tu wspaniałe legendy, krążyły osobliwe dziwy. Był to świat szarpiących porywów, namiętnych przesądów, straszliwej tęsknoty. Był to ocean nadziei hardych i płomiennych, nadziei często zawiedzionych, nadziei wciąż od nowa się odradzających. Słońce było tu gorące, krew wrząca, żądze rozpętane, baśnie zuchwałe, żywioły gwałtowne — o brzegi Madagaskaru rozbijał się z hukiem Ocean Indyjski.
W roku 1505, pięć lat po odkryciu przez białych — oczywiście Portugalczyków — Madagaskaru, zdarzył się tu wypadek zwykły, nader powszedni na tych zdradliwych wodach: na wschodnim wybrzeżu Madagaskaru, w pobliżu dzisiejszej Matitanany, rozbiła się zbłąkana jawajska dżonka. W kipieli zginęli bez śladu niefortunni żeglarze, a samą dżonkę diabli wzięli i fale rozniosły. Nic po niej nie pozostało krom ładunku, goździków z Jawy, które rozsypały się szeroko po brzegu i zmieszały szpetnie z piaskiem.
Goździki, pieprz, imbir i wszelkiego gatunku korzenie były wonczas wielkim hasłem, szły na wagę złota. Dla ich to zdobycia wysyłali Portugalczycy swe zwycięskie flotylle, odkrywali wyspy, podbijali zamorskie ludy, narażali się na śmierć — uparci, podnieceni, niepowstrzymani.
W niespełna rok po rozbiciu jawajskiej dżonki dwaj tacy awanturnicy, Teles de Meneces i Rodrigues Pereira, myszkując wzdłuż brzegów Madagaskaru, odkryli plażę z rozsypanymi goździkami. Był to dla nich oczywisty dowód, że na wyspie rosną goździki, a gdy na domiar złapali w pobliżu plaży dwóch przerażonych krajowców i potrząsając ich nagimi cielskami, wydobyli od nich łatwo jakieś potwierdzenie swych domysłów, nie posiadali się z radości. Nagusów wysłali, utartym zwyczajem, na galery, raport zaś, pełen zachwytu, do swego dowódcy, Tristana da Cunha.
Przypłynął Tristan da Cunha na wody Madagaskaru, lecz badał tylko brzegi, goździków nie znalazł, natomiast — znowu utartym zwyczajem — puścił z dymem kilka osad nadmorskich, kilkuset ludzi zakatrupił.
Potem przyszli inni Portugalczycy, wciąż wabieni mirażem bogactwa, wciąż upojeni wiarą w goździkowy raport. Wielu ginęło od wrogiego oszczepu, innych zabijały tajemnicze choroby; niektórzy tylko doznawali szczerej przyjaźni, wszyscy prawie — rozkoszy ciał kobiecych. Ale goździków na Madagaskarze nie znaleźli, bogactwa upragnionego nie zdobyli. Musieli się zadowolić ryżem i niewolnikami. I pomstowaniem na przesadzony, wybujały raport.
A jeden z nich, Diego Lopes de Segueira, spryciarz, doszedł nawet po wielu latach i zachodach po nitce do kłębka: odkrył pomyłkę raportu i wyjaśnił dzieje rozbicia jawajskiej dżonki. Mit madagaskarski przestał działać.
Dla Portugalczyków — tak, dla innych narodów — nie. Bo oto zwodniczy raport dostał się krętymi ścieżkami do wiadomości innych państw. Nagle poruszył dwory, wzniecił od nowa niepokój, wzbudził zazdrość, rozpalił żądze. W tym okresie rozdrapywania świata nikt nie chciał być ostatni. Ludzie chorowali dosłownie na gorączkę odkryć i zdobyczy. Jeden prześcigał drugiego, a nikt nikomu nie ufał. Anglicy, Holendrzy, Francuzi nie wierzyli Portugalczykom, głoszącym, że na Madagaskarze nie ma spodziewanych bogactw. To fortel Portugałów! Diego Lopes de Segueira chciał mydlić oczy!
Nienadaremnie w wodach Oceanu Indyjskiego odbijały się wciąż jeszcze gwiazdy tysiąca i jednej nocy.
Stało się jakby przeznaczeniem niezwykłej wyspy: wzbudzać nieograniczony zachwyt, roztaczać nieprzeparty urok. Więc O potężnej a wielce sławnej insuli Madagascar rozpisze się już w roku 1609 w tęgim opusie nawet Niemiec Hieronimus Magister. Był to tylko jeden z całego legionu uwiedzionych. Wszyscy na prześcigi chwalili Madagaskar. Chociażby angielski lekarz, płodzący wkrótce po Niemcu: Paradokson, w którym się udowadnia, że mieszkańcy Madagaskaru są najszczęśliwszym na świecie narodem. A że wydawało mu się tego za mało, więc zaraz walił drugą książkę, ogromnie wtedy poczytną: Madagaskar, najbogatsza i najżyźniejsza na świecie wyspa. I tak wielu innych w jakimś zawrotnym, gorączkowym podziwie od czasów odkrycia aż do dnia dzisiejszego, aż do ostatniej chwili.
Tymczasem „najszczęśliwsi” na świecie mieszkańcy — lubiący, to prawda, nade wszystko tańce i śpiewy — przeżywali przez setki lat ciężką zmorę: biali handlarze niewolników rozmiłowali się w wybrzeżach madagaskarskich, tutaj sobie naznaczali schadzki i tysiącami wyłapywali krajowców. Gdy nie chciało im się samym łapać, judzili i zbroili jednych Malgaszów przeciwko drugim. Przez długie lata była to ponura kopalnia złota, żywego złota; nawet z Ameryki Północnej zjawiał się tu chciwy amator ludzkiego towaru.
„Najbogatsza i najżyźniejsza” wyspa miała tymczasem najzłośliwszy klimat. Wśród uroczych palm i zacisznych lagun czyhała śmierć. Choroby dosłownie dziesiątkowały marynarzy, lądujących na ponętnym brzegu. Wyspę Nosi Manica nazwano Holenderskim Cmentarzem, miasto Tamatawę — Cimetière des Français.
Nawet urodzajność Madagaskaru okazała się po dokładniejszym zbadaniu przesadą. Stwierdzono, że dziewięć dziesiątych całej wyspy to gleba kaducznie jałowa. Że nawet tam, gdzie pokryta bujną roślinnością tropikalną, daleko jej do niewyczerpanego rogu obfitości.
A jednak pomimo ciosów i zawodów, pomimo rozczarowań, klęsk i pomyłek odrastała wciąż od nowa ludzka nadzieja. Niezrażona wiara i urojenie wciąż podniecały i porywały serca zdobywców. Nieugaszony czar Madagaskaru trwał. Z jakąś nieuchronną uporczywością wracała myśl ludzka do tej wyspy, której nazwa sama była jak magiczne hasło, jak niezwalczona pokusa, jak wyzwanie do szaleństw.
Czasy nowe, najnowsze, poskromiły nieco piękną syrenę, ongiś tak niebezpieczną dla żeglarzy. Wyspa już nie zabijała tylu ludzi. Coraz liczniejsze jej plantacje musiały rodzić obfity plon. Już nawet rodziły tak cenne ongiś goździki. Już wkleszczono ją w okowy zimnej, posłusznej, światowej gospodarki, w orbitę międzynarodowego handlu.
Lecz lada podmuch, lada uśmiech losu, i znów Madagaskar pokazywał swoją właściwą, burzliwą, zwodniczą, nęcącą duszę — stawał się czarownikiem. Znowu wzbudzał tęsknotę wśród obcych ludzi żyjących gdzieś daleko, za sinym morzem, pod niebem chłodnym i szarym. Przyspieszał tętno ich krwi. I chociaż minęły już czasy portugalskich odkrywców i wyolbrzymianych nadziei, to jednak z wieków tych jak gdyby pozostało tchnienie — maniacka wizja czegoś ponętnego.
W sercu ludzkim żyły tęsknoty niezmienne. Niezmiennie nad Oceanem Indyjskim świeciły mamiące gwiazdy tysiąca i jednej nocy.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Korekta:
Janina Małas
Projekt okładki:
Maciej Foltyn
Ilustracje:
Archiwum Muzeum Arkadego Fiedlera
www.fiedler.pl
© Copyright by 1957
Arkady Fiedler
© Copyright by 2013
Marek i Arkady Radosław Fiedlerowie
© Copyright by 2013 for the Polish edition
Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.
All rights reserved
Wydanie IV
ISBN 978-83-7823-438-8
Wydawnictwo Bernardinum Sp. z o.o.
ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin
tel. 58 536 17 57; 58 536 17 26
www.bernardinum.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com