Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Reportaż będący plonem podróży autora do Wietnamu Północnego w latach 1956-57. To, co najbardziej interesuje Fiedlera to zderzenie zamierzchłej tradycji i współczesności, jednocześnie przeciwstawnych sobie i uzupełniających się nawzajem. Pisana niedługo po wyzwoleniu Wietnamu spod francuskiej dominacji, książka jest jednocześnie kopalnią wiedzy na temat historii regionu i ludów go zamieszkujących.
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole (4)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (4)
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)
Biblioteka Publiczna w Stęszewie
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dzikie banany
U bujnych Tajów i mężnych Meo
Wydawnictwo Poznańskie • Poznań 1988
Opracował graficznie Tadeusz Pietrzyk
Wklejkę wykonał Jacek Pietrzyński
Fotografie ze zbiorów Autora
Wydanie trzecie
© Copyright by Arkady Fiedler Warszawa 1960, Poznań 1988
ISBN 8321006507
Białymi diabłami — chyba nie bez powodu — nazywali dawniej Chińczycy wszystkich Europejczyków, jacy do nich przybywali, ale te czasy już minęły.
Mimo to w pociągu pośpiesznym, unoszącym mnie z Pekinu na południe ku Wietnamowi, czyniono skrupulatny rozdział między ludźmi Europy i Azji: tu przedziały sypialne tylko dla białych, tam tylko dla Azjatów. Kto przypadkiem zaplątał się w przedział nie swej rasy, tego fora ze dwora — bardzo grzecznie, ale i bardzo stanowczo wypraszano.
Beata Babad, korespondentka Polskiej Agencji Prasowej, spała przez pół nocy w jednym przedziale z jakąś miłą, młodą Chinką, dopóki służba kolejowa tego nie zauważyła z niepokojem. Natychmiast je rozdzielono, a Beatę chciano wpakować do mego przedziału, w którym sam jechałem. W chińskich wagonach sypialnych mężczyźni i kobiety podróżują razem. Niepokój z kolei udzielił się nam dwojgu, bo nie mieliśmy ochoty na taką przymuszoną chińską romantykę — i Beatę w końcu zaprowadzono do jadących w pociągu Rosjanek.
Spokojnie, jak człowiek powoli spożywający suty obiad, spoglądałem na krajobraz w prawo i w lewo przez wielkie okna wagonu, patrzałem rozważnie, usiłując zachować umiar i roztropność: nie godziło się, aby otrzaskany po chaszczach świata wędrowiec popadał w cudaczne zachwyty niby niedowarzony zapaleniec lub zgoła jak polski turysta orbisowy za granicą. A jednak trudno było poskromić swą wyobraźnię, która wyrywała się, zachłystywała tym azjatyckim ogromem i gubiła miarę, jaką mierzyć by należało widziane rzeczy.
Jechaliśmy zrazu zachodnim skrajem Niziny Chińskiej mając po prawej ręce, na zachodzie, góry Taihang, a po lewej słynną Nizinę. Góry z daleka przypominały Pieniny, niekiedy Tatry, tylko że były całkiem bezleśne — lecz jakże porównywać je z naszą karpacką chudziną? Toż to zaledwie te łańcuchy wyrastały tu z naszego boku, już potężnie rozpleniały się na zachód, południe i północ, parły na wsze strony jedną szaloną, nieprzerwaną a straszliwie pogmatwaną masą, wzbijały swe szczyty pod tybetańskie niebo, dziko wypadały przez Hindukusz na afgańskie stepy, spływały do Iranu i do Turcji i właściwie opamiętywały się dopiero na przedmieściach Smyrny u wybrzeża Morza Egejskiego — chyba o jakie dziesięć tysięcy kilometrów od naszej kolei. Gdzież tu porównywać nasze poczciwe Karpaty!
Nizina Chińska, po lewej stronie, wywoływała czasem uśmiech i osłupienie, bo miejscami tak przekornie podobna była do ziemi łowickiej: wypisz, wymaluj, ta sama płaskość przez dziesiątki kilometrów, te same jesienne pola po ukończonych żniwach, dziwnie swojskie miedze, ani na lekarstwo lasu, za to liczne drogi, porosłe równymi szeregami drzew bardzo podobnych do naszych topoli.
Tylko tu i ówdzie pola bawełny mąciły podobieństwo: nie zebrane jeszcze białe pąki na krzewach wyglądały z daleka jak białe, śliczne kwiaty. I całkiem niepolskie były dwukołowe arby ciągnione przez konia i osła. A chaty tutejsze? O ileż lichsze niż u naszych chłopów w Polsce, lepiankikurniki raczej niż siedziby ludzkie. Ludzie zaś ubodzy, kiepsko odziani, o tej porze roku, w październiku, mało pracowali na polach, natomiast tysiące ich wędrowało drogami i ścieżkami. Na swych ramionach dźwigali nosidła, obwieszone przeróżnym towarem. Daleki Wschód to wciąż jeszcze kraina tragarzy, ich szybkie, krótkie kroczki i ciała uginające się pod ciężarem, to najpospolitszy tu widok, niemal symbol.
Wiele było tych ludzi, a chat stosunkowo mało i trudno sobie wyobrazić, jak mieszkali stłoczeni, a jeszcze trudniej zdać sobie sprawę, że na tej Nizinie Chińskiej, od Pekinu do Szanghaju, na obszarze nie większym niż półtorej Polski, żyło chyba piętnaście razy więcej ludzi niż u nas.
Osobliwą rozkoszą tej podróży było to, że człowiek przebywał ciągle pod obstrzałem najkapryśniejszych przeciwieństw. Co krok jakieś wariackie przeskakiwanie z jednego świata w drugi, obok rzeczy żywych i prężnych — najbardziej skostniałe, obok czegoś bardzo bliskiego — obrazy niepojęcie obce i niepodobne do niczego. Tysiąclecia stykały się tu jak gdzie indziej stulecia. Chinom współczesnym nie brakowało ambitnych mężów, mających o świecie własne, wyrobione zdanie, ale już przed czteroma tysiącami lat niektórzy cesarze słynęli z bezprzykładnej mądrości, a o „stu kwiatach” marzyli tu w swych pieśniach mędrcy i poeci w czasach, kiedy Grecy wiedli jeszcze lichy żywot prostych pasterzy i baranią skórą okrywali swe nagie ciała.
W kilkanaście godzin po opuszczeniu Pekinu przejeżdżaliśmy przez Żółtą Rzekę, Huangho. Słynna to rzeka i Chińczykom droga, tu bowiem, w niewielkiej krainie nad środkowym jej biegiem, była w zamierzchłych czasach kolebka narodu chińskiego. Szczep skrzętny, plenny i bitny, rychło wydobył się ze swych komyszy i wchodząc na drogę podbojów blisko pięć tysięcy lat temu, wszedł w progi historii. Wpierw parł na północ, aż po amurskie lasy, potem na południe aż do Zatoki Tonkińskiej, w końcu na zachód. Najzaciętszy opór napotykał na południu, wśród nielicznego szczepu górskiego Miaoce i była to chyba najdziwniejsza wojna w dziejach ludzkości: trwała przeszło cztery tysiące lat, lecz mimo że była nad wyraz okrutna i ciągle przynosiła klęski wojowniczym góralom, przecież z powierzchni ziemi ich nie starła.
W naszym wagonie restauracyjnym ten sam rozdział jak w sypialnym: dla Europejczyków osobne stoliki. Żałowałem, że tak było, bo pewien inteligentnie wyglądający Chińczyk około czterdziestki chciał się do mnie dosiąść, ale kelner zaraz wyprosił go i skierował do sąsiedniego stolika. Ów podróżny władał, jak wielu wykształconych Chińczyków, jako tako angielskim. Miał mądre, szeroko rozstawione, mało skośne oczy, był dość wysoki i przystojny, dawniej nosiłby może tytuł mandaryna, dziś był na pewno urzędnikiem państwowym i budowniczym ustroju socjalistycznego.
Postępowanie kelnera wywołało w nim lekkie zakłopotanie i gdy siadał na wskazanym mu miejscu, uśmiechał się zażenowany. Wkrótce podano gotowany ryż i on jadł go chińskim, oczywiście, sposobem: przyłożył miseczkę bardzo blisko do brody i niezwykle szybkimi ruchami pałeczek wrzucał grudki ryżu do ust. Nieprawdopodobna zwinność, z jaką to czynił, chyba świadczyła o tradycji wielu tysięcy lat — i znowu dwa światy, europejski i azjatycki, urzekająco blisko spoglądały na siebie.
Po przebyciu rzeki Jangcyciang — Niebieskiej Rzeki — pociąg pędzący dotychczas wprost na południe, zboczył nieco na zachód i wszedł w kraj górzysty, tak charakterystyczny dla całych południowych Chin. Znikały szybko chłody północy i smętność krajobrazu, słońce było coraz mocniejsze, a wraz z ciepłem wszystko nad podziw piękniało. Czerwona ziemia rodziła zieleń soczystszą i drzewa zamaszystsze, zarośla pleniły się popędliwiej i strumienie były weselsze, nawet chaty zdawały się tu zamożniejsze, ogrody bujniejsze, a ludzie mniej przygarbieni. Gdy zbliżaliśmy się do Zwrotnika Raka i prowincji Kuangsi, mijaliśmy gdzieś koło Hangczou krainę tak urodziwą, że dech nieledwie zapierało człowiekowi: z ryżowisk nizinnych wystrzelało tu mnóstwo stromych gór wapiennych, niby kilkusetmetrowych wież skalistych, oblepionych w swych załamańcach szaloną zielenią. Wszystko to razem: łagodne ryżowiska, buńczuczne skały i przytulone do nich słoneczne chaty, i niebo czarujące, wszystko to stwarzało obraz jakiejś niewysłowionej pogody i szczęścia.
— Pięknie tu, prawda? — zapytał Chińczyk, mój znajomy z wagonu restauracyjnego. Widać było, że cieszył się z mego podziwu dla krajobrazu.
— Ludzie muszą tu być szczęśliwi! — odpowiedziałem.
— Szczęśliwi, szczęśliwi! — potwierdził z lekkim przekąsem.
— Czy nie są szczęśliwi? — zdziwiłem się.
— Nie wszyscy byli tu szczęśliwi — odparł i opowiedział mi o losach powabnej ziemi. Dawniej, kiedy to jeszcze były dzikie kresy południowe, cesarze chińscy zsyłali tu za karę licznych poetów i malarzy, którzy popadli w niełaskę u dworu. Tu powstawały arcydzieła poezji chińskiej, opiewające piękno przyrody, lecz tu także wsiąkały w ziemię łzy goryczy i zwątpienia zesłańców pożeranych tęsknotą za utraconą na północy ojczyzną.
— Zewnętrzne piękno oblicza niekoniecznie świadczy o tym, że wszystko inne jest w porządku — zaśmiał się dyskretnie Chińczyk.
A jednak, pomimo tej cierpkiej przeszłości, hojniejsze niż na północy słońce południa wywiera tu od niepamiętnych czasów nieprzeparty urok. Tym samym szlakiem, jaki teraz przemierzaliśmy, parły z północy wojownicze hordy i ludy, tępiąc po drodze napotykane plemiona, aż docierały do gorących dolin tropikalnych i tam traciły swą północną tężyznę. Więc szli tędy Chińczycy i szły wypierane przez nich szczepy Miao i Tajów. Potem po grzbietach Chińczyków waliły tatarskie watahy i chmary straszliwych Mongołów i rozbijały się dopiero o Zatokę Tonkińską. Wszystko to dążyło na południe w pogoni za obfitością, zapatrzone w słońce, żądne dobrego bytu, pełniejszego życia, raju.
Snadź w tym słońcu i w coraz zuchwalszej roślinności południa były urzekające moce, bo i nam, podróżnym chińskiego ekspresu, rosły co dzień serca.
Gdzieś za stacją Kueilin ujrzałem dwóch mężczyzn, stojących w przejściu mego wagonu. W tych początkach podróży nie umiałem jeszcze odróżniać ludzi poszczególnych narodowości, wszakże zaraz się spostrzegłem, że to nie Chińczycy: twarze mieli jak gdyby bardziej płaskie i mongolskie, ale najwięcej rzucały się w oczy wielkie, srebrne obręcze, zawieszone dokoła szyi. Po tej niezwykłej ozdobie wszyscy bywalcy łatwo ich poznawali. Byli to ludzie Miao — Meo, jak ich Wietnamczycy nazywają — dawniejsi władcy południowochińskich połaci, dziś po tysiącletnich walkach wyparci w mało dostępne, górskie ubocza Chin, Wietnamu, Laosu i Syjamu.
Trudno było określić wiek obydwóch Meo, za to jeden rys ich twarzy nie ulegał wątpliwości: to otwartość i jakaś rozbrajająca prostota, znamienna dla wielu ludzi bardzo zżytych z przyrodą. Obydwaj nie zważali wcale na innych podróżnych i z wielkim zaciekawieniem przyglądali się czemuś, co było w powietrzu mijanej właśnie doliny. Gdy i ja tam spojrzałem, zauważyłem ze zdumieniem ogromną chmurę białych motyli, wędrujących równolegle do pociągu. Leciały w kierunku południowym. Były tam tych kruchych istot nieprzebrane tysiące i była w tej ich niezwykłej wędrówce jakaś wzruszająca nuta: toż to — tak samo jak przed nimi od tysięcy lat tyle pokoleń ludzkich — i one leciały uparcie na południe po cieplejsze słońce i lepsze życie.
Obydwaj Meo, widać, rozumieli je i żywym szeptem wymieniali swe uwagi. Później Meów ani motyli już wcale nie widziałem.
Wówczas jeszcze nie przeczuwałem, że w tej podróży, tak barwnej, bogatej w plony i tak pełnej przeżyć i niespodzianek, właśnie ten górski, skromny, wspaniały szczep Meów stanie się moją wielką miłością.
Białe motyle, widziane pod Kueilin w tak olbrzymim przelocie, były bardzo podobne do bielinków pospolitych w naszej umiarkowanej strefie. Po prostu zwykli wędrowcy z północy, niczym wyjątkowym się nie odznaczający. Gdy natomiast następnego dnia zawitaliśmy do ostatniej chińskiej stacji granicznej, Pingsiang, wpisałem sobie do notatnika trzy ważkie słowa z radosnym wykrzyknikiem: Nareszcie przepych tropikalny!
Tak, to były tropiki. W powietrzu unosił się gęsty, znamienny zapach dojrzałej roślinności. Ludzie, chociaż tak samo Chińczycy, byli tu powolniejsi, jakby więcej czasu mieli niż gdzie indziej. Wilgotne, parne ciepło żywo przypominało mi Madagaskar i Amazonkę i było takie, że rano poiło człowieka kuszącymi marzeniami, w południe zaś męczyło jak klątwa — ale najdobitniej uświadomiły mi wejście w inny klimat motyle.
Pomimo jesiennej pory — bo i w tropikach przecież mocno zaznaczają się pory roku — w Pingsiang nagle zaroiło się od mnóstwa motyli i wszystkie były zupełnie odmienne od tych nielicznych gatunków, jakie widziałem jeszcze dzień, dwa dni temu. Na jednego szczególnie żeglarza spozierałem ze szczerym zachwytem, był bowiem i prześliczny, i pospolity w tej okolicy. Podziwiałem w nim pyszny zestaw kolorów czerwonego i czarnego z dominującym żółtym. Motyl latał posuwistym lotem papilionidów, ale gdy przyjrzałem mu się bliżej, stwierdziłem, że to wcale nie był Papilio, lecz zwykły sobie bielinek: Ixias tonkiniana. Ale jaki bielinek! Jakie czarodziejskie barwy naniosło mu słońce i jak pozwoliło mu rozróść się na schwał! Ho, ho, ucieszyłem się, to już nie na żarty tropiki!
A gdy w tym samym Pingsiang, niedaleko stacji kolejowej, na błocie wysychającej kałuży ujrzałem kilkadziesiąt siedzących gęsto motyli, chciwych pijaków bagnistej wilgoci, przypomniał mi się jak żywo ten sam nałóg motyli południowoamerykańskich. A co najciekawsze, zarówno tu u wrót Wietnamu, jak i tam w Ameryce Południowej, powiewne ochlapusy były przeważnie tego samego soczysto żółtego koloru. Więc chciało mi się klasnąć w dłonie i wykrzyknąć: Jeden jest świat! — jak to podczas drugiej wojny światowej stwierdził Wilfrid Wilkie, wiceprezydent USA, w swej podróży na Daleki Wschód.
W Pingsiang nastąpiła przesiadka na pociąg wietnamski i kilka kilometrów dalej przebyliśmy w górzystym (jakżeby inaczej!) terenie granicę między Chinami a Północnym Wietnamem. Tędy szedł także dział wód między dorzeczem chińskiej Sikiang, która za nami została, a dorzeczem Zatoki Tonkińskiej przed nami. Więc odtąd zjeżdżaliśmy stale w dół wzdłuż górskiego strumyka, który wnet stał się rzeczką Tuong, potem rzeką całą gębą i wił się w dolinie o czarującym znowu pięknie: po bokach urwiste góry z tropikalną puszczą, na dole, obok toru kolejowego, ryżowiska. A każda piędź ziemi ornej wykorzystana do ostateczności, jak w doniczce. Właśnie były żniwa. Ludzie na polach ścinali dojrzały ryż. Ludzie przeważnie już w stożkowych kapeluszach wietnamskich ze słomy i w brązowych kaftanach. Brąz to kolor wietnamskiego chłopa. Ale widziani w górach pogranicznych żniwiarze to chyba jeszcze nie byli Kinh, właściwi Wietnamczycy, jeno ludzie którejś z licznych tu mniejszości narodowych, może Tho, może Nung, mniej lub bardziej zwietnamszczonych.
Tak oto zjeżdżaliśmy słynną doliną noszącą nazwę Bramy Chińskiej, przez którą od tysięcy lat parły z północy na południe niezliczone hordy surowych wojowników, ale płynęły także zapładniające fale cywilizacji chińskiej. Wśród majestatycznej przyrody i pogodnego krajobrazu, z pracowitymi żniwiarzami na pierwszym planie, zbliżaliśmy się do Delty Tonkińskiej, burzliwego zakątka kluczowych zagadnień azjatyckich ongiś, i tak samo dziś, nieszczęsnego kraju oranego od dawien dawna nieustającymi wojnami, a ojczyzny jednego z najdzielniejszych i najdziwniejszych w Azji narodów.
Nazwa Wietnam pojawiła się po raz pierwszy w dziejach ludzkich w roku 2878 przed naszą erą, lecz potem jak kometa gdzieś się zapodziała na długie pokolenia. Dopiero znacznie później, bo w r. 258 p.n.e., kraj wszedł do historii, gdy los i walki jego dostały się do kronik chińskich.
Wietnamczycy, których praojczyzną od niepamiętnych czasów była Delta Tonkińska, na ogół nie mieli „dobrej prasy”. Chińczycy już dwa tysiące lat temu sarkali na nich, że są lekkomyślni, zmienni i skorzy do buntu. Wszyscy sąsiedzi Wietnamczyków na Półwyspie Indochińskim, którzy niejedno od nich wycierpieli, nie pozostawiali na nich, rzecz prosta, suchej nitki, a ich ujemną ocenę skwapliwie przejęli Francuzi, gdy zabrali się do podboju annamskiego cesarstwa. W 1858 roku Henri Mouhot na przykład stwierdzał, że „Annamici — jak wówczas nazywano Wietnamczyków — są mali, szczupli, ruchliwi, ale porywczy i choleryczni, mściwi, a zwłaszcza zarozumiali”. „Podstępni, fałszywi, kłamliwi i złodziejscy” —głosiła inna opinia, chociaż czasem z rzadka któryś łagodniejszy sędzia nie mógł im odmówić i cech dodatnich: „skromni, gościnni, uprzejmi, pracowici, rzutcy, szanujący przełożonych, kochający rodziców”.
Ale cokolwiek by im chcieli przypisać wrogowie, wszyscy musieli przyznać Wietnamczykom: niezwykłą energię, przedsiębiorczość i bit ność. Energię tym dziwniejszą, że zrodzoną w tropikalnym kraju, w którym przez wiele miesięcy w roku panuje omdlewający żar, taki sam żar, jaki w podobnych szerokościach Afryki czy Ameryki, czy choćby na samym Półwyspie Indochińskim okrutnie tłumi twórczość miejscowej ludności. Wietnamczycy okazali się mocniejsi niż morderczy klimat. A cóż mówić o ich bitności?
Kiedy począwszy od połowy XIX wieku ambitni admirałowie francuscy, mając za sobą wszechwładne kliki zaborcze i rządy we Francji, zaczęli dobierać się do cesarstwa annamskiego, na pewno nie uświadamiali sobie, w jak kąśliwe gniazdo szerszeni wkładają swe ręce. Podbój trwał w kilku fazach blisko trzydzieści lat i poszedł Francuzom stosunkowo łatwo. Mieli lepszą broń i dyscyplinę i większe zasoby materialne niż przeciwnik, osłabiony wewnętrznym rozkładem klas rządzących. Ówczesny Annam, jakkolwiek pozornie potężne cesarstwo, przypominał Polskę XVIII wieku.
Bagnety francuskie zdobyły kraj, ale i nadal bagnetami trzeba było rządzić. Pomimo wielu kolaboracjonistów naród żądła swego nie schował. Przez kilkadziesiąt lat panowania francuskiego wybuchały od czasu do czasu to tu, to tam zbrojne powstania, nie pozwalające kolonistom zmrużyć oka. Do diaska, przecież był to wciąż ten sam naród, określony przed dwoma tysiącami lat jako skory do buntu, naród, który w X wieku naszej ery musiał pobić chińskich cesarzy, aby zerwać ich jarzmo, w XIII — odpierać groźne nawały mongolskie, liczące do pół miliona wojowników; następnie w ciężkich kilkusetletnich walkach zdruzgotać wielkie mocarstwo wojowniczych Cziamów na południu, Kambodżanom odebrać ujście Mekongu, reszcie Kambodży tudzież Laosowi narzucić swój protektorat, z rosnącym w potęgę Syjamem toczyć wiele zwycięskich wojen, równocześnie zaś ostrzyć swój miecz w licznych a krwawych wojnach domowych! Do diaska, czyż dumni admirałowie, a później gubernatorowie francuscy nie umieli czytać historii? Czy rzeczywiście nie przyszło im do głowy, jakie to zjadliwe osy?
Byli górą, dopóki naród podbity a rozdarty nie miał wspólnej, wielkiej idei. Gdy ją znalazł, zaczęła się jego zwycięska walka o wyzwolenie. Nie pomogły kolonizatorom samoloty, napalm, moździerze ani pomoc amerykańska, nie pomogła szkoła saintcyrska ani rozjuszenie cudzoziemskich legionistów. W tych zmaganiach, które skończyły się zwycięstwem pod Dien Bień Phu w roku 1954, zwyciężyła nieprawdopodobna waleczność wszystkich Wietnamczyków, i kobiet, i dzieci, ich zdolność do nieludzkich poświęceń, ich nadzwyczajna dyscyplina, ich wielka idea. Zwyciężył duch To Vinh Diena, żołnierza spod Dien Bień Phu, który zginął rzucając się pod własne działo, ażeby je zatrzymać, gdy zerwawszy liny zaczęło staczać się ku przepaści .
W tej wojnie Wietnamczycy wygrali dzięki godnej podziwu dale kowzroczności, jakiej niezawodnie nauczyli się od Chińczyków. Wróg, rozsierdzony zbliżającą się klęską, nie przebierał w środkach i w furii swej popełniał szkaradne okrucieństwa. Wiarygodne raporty o zbrodniach niektórych jego oddziałów mrożą krew. Cóż byłoby bardziej ludzkiego niż to, że rodacy i krewni nieszczęsnych ofiar odpłaciliby oko za oko krzywdzicielom? Tymczasem zawziętość żołnierzy wietnamskich ustawała natychmiast po wzięciu wroga do niewoli. To był już bliźni, któremu tłumaczono słuszność swej walki, po czym puszczano go na wolność. Taka niecodzienna wielkoduszność działała mocniej niż najgroźniejsza broń.
A chociażby inny charakterystyczny wypadek rzucający światło na mentalność Wietnamczyków: w czasie walk dokoła Lai Chau, w północnozachodnim Wietnamie, Wietnamczycy wzięli do niewoli znaczny oddział Tajów, wysługujących się Francuzom, i zdobyli przy tym poważne zapasy ryżu. Zwycięscy żołnierze byli strasznie wygłodzeni żywiąc się od miesięcy jeno korzonkami górskimi, lecz żaden nie tknął ani ziarna ryżu: zdobycz przeznaczono wyłącznie na karmienie jeńców. Po kilku dniach nastąpiło to, co musiało nastąpić: Tajowie daliby się zabić za niedawnych swych wrogów.
Pociąg nasz po kilku godzinach kręcenia się w ryżowych dolinach, wśród gór, coraz niższych i łagodniejszych, wypadł wreszcie na Deltę Tonkińską. Przewiewna, płaska równina jak okiem sięgnąć; tysiące pólek ryżowych, poprzedzielanych miedzamitamami i setki wiosek w kępach jakichś drzew, a przeważnie wysokich bambusów. Ta część Wietnamu, podobnie jak Nizina Chińska o fantastycznie żyznej glebie, należy do najgęściej zaludnionych na ziemi dolin.
W złotym słońcu, jakie świeciło, wszystko wyglądałoby powabnie, gdyby nie ponurzy świadkowie niedawnej wojny: wysokie, masywne, zbudowane z cegieł wieże strażnicze, z otworami strzelniczymi na wszystkie strony. Owe baszty kolonizatorzy stawiali co dwa, trzy kilometry wzdłuż ważniejszych dróg. Wrogie olbrzymy, narzucone równinie, nie spełniły swego zadania, nie powstrzymały Wietnamczyków, a dziś stoją puste, martwe, niegroźne i nikomu niepotrzebne, podczas gdy dokoła w chatach wieśniaczych i na ryżowiskach wrze życie to samo co od tysięcy lat.
Wieżyce pozostały do dziś nietknięte, jak były przy końcu wojny francuskiej, po opuszczeniu ich przez straże wroga. Nikt ich nie rozbijał, nie rozbierał. Byli to jak gdyby jeńcy, którym darowano życie, a niedobrą przeszłość puszczono w niepamięć. Postawione za nawias wielkich ludzkich zmagań i tragedii, były już tylko widownią małych tragedii: motyle Delty, siadające na ich rozgrzanych słońcem murach, stawały się łupem jaszczurek polujących tu na owady.
Podróżny przybywający do Wietnamu z północy i nawykły dotychczas do widoku Chinek, na ogół nieco krępawych i odzianych w surowe, workowate kaftany z niebieskiego płótna, z przyjemnym zdumieniem spoglądał na ulicach Hanoi na Wietnamki. Były śliczne i pociągające. Wiele z nich miało miłe twarze o szlachetnym wyrazie ludzkiej dobroci, większość była ubrana skromnie, ale nadzwyczaj gustownie, a wszystkie były wysmukłe i wiotkie jak trzcina. Może to niewłaściwe porównanie, bo z trzciną wiąże się pojęcie czegoś długiego, a Wietnamczycy są niewielkiej postaci, Wietnamki zaś jeszcze mniejsze. Ale tak czy owak, to bestyjki nad wyraz misterne i kształtne, choć drobniuteńkie.
Francuzi, rzecz zrozumiała, zachwycali się ich urodą bezgranicznie, z żarem koneserów. „...Subtelność ruchów maleńkich rączek, delikatnych, lecz nie wątłych... Powściągliwy uśmiech kobietkwiatów, kobietmarzeń... Powabne zjawiska jak w dziełach Botticelle go...” — unosił się Luc Durtain i tylu innych.
Niezwykłą kształtność Wietnamek podkreślał ich strój narodowy: koszulka ze spodniami przeważnie jedwabnymi (jedwab krajowy należy tu do pospolitszych tkanin), na co nakładało się tunikę z cienkiego materiału, sięgającą od szyi do kostek z boku na dole rozciętą, a tak obcisłą, że jak w nagiej rzeźbie uwydatniała wszelkie cechy ciała: to strój pełen kokieterii. Jakie nogi mają Wietnamki, nie wiem, bo, podobnie jak Chinki, nigdy nie wychodzą z domu inaczej niż w spodniach. Gdy pewnego razu nieEuropejka pojawiła się w europejskiej sukience na ulicy w Hanoi z obnażoną dolną częścią łydek, wywołała sensację, ale okazało się, że to była zmodernizowana Laotanka. Wietnamki, nawet najbardziej postępowe, nigdy nie porzucają spodni będąc wśród ludzi.
Kibić mają wąską, nieraz śmiesznie wąziutką, a piersi, jakkolwiek bardzo foremne, stosunkowo maleńkie, czym znowu przypominają Chinki. Czasem mają zupełnie nikłe piersi. „Szelmy Wietnamki ładne, bo ładne — pisał z Hanoi do Polski pewien zawiedziony Polonus — ale Bozia jedna wie, czym one karmią swe niemowlęta”. Karmią, karmią, jak ta Bozia przykazała.
W wyniku Układu Genewskiego w 1954 roku zaczęli tu zjeżdżać, obok Kanadyjczyków i Hindusów, liczni Polacy jako członkowie Międzynarodowej Komisji Kontroli i Nadzoru. Dzielnie bronili sprawy Wietnamu na każdym kroku, gdzie się dało, więc zaskarbili sobie szczerą wdzięczność Wietnamczyków, którzy ich wyraźnie polubili, chyba najbardziej spośród wszystkich sprzymierzeńców demokratycznych. Niektórym naszym oficerom przypomniało się, jak to Polaków darzono podobną sympatią w Wielkiej Brytanii w 1940 roku i jak wówczas za dziarskimi zuchami oglądały się Angielki i Szkotki. W Hanoi układne Wietnamki nie oglądały się, ale czasem niejednej czarnobrewej podwice dyskretnie błysnęło oko na wymijających Polaków. Lecz, niestety, figa z kochliwych zachcianek! Każdy drobny, drobniusieńki krok naszych junaków ku ucięciu flirtu, acz najniewinniejszego, niezmiennie rozbijał się o przeszkody, zawzięcie stawiane przez mężczyzn Wietnamczyków. Każdego bez wyjątku Europejczyka otaczał w tej sprawie nieprzebyty mur na każdym miejscu: w hotelu, w sieni, na ulicy, w kinie, w teatrze, dosłownie wszędzie. Badawcze oczy mężczyzn uporczywie chwytały spojrzenia Europejczyków, jeśli przypadkiem czy świadomie dążyły za młodymi Wietnamkami.
Owa troska o upilnowanie niewiast przybierała czasem wręcz zabawne formy. Kiedyś Komisja Międzynarodowa poprosiła odnośny urząd wietnamski o trzy maszynistki do pracy w swym głównym biurze: przysłano trzech Wietnamczyków piszących na maszynie i basta.
Mimo to Komisja zatrudniała szereg Wietnamek, biegłych w obcych językach. Urzędniczki te w biurze, wśród członków Komisji, zachowywały się całkiem swobodnie, jak zachowują się ludzie kulturalni i normalni na całym świecie. Atoli po wyjściu z biura, na ulicy, jakby w nie piorun trzasnął: unikały europejskich czy hinduskich kolegów jak ognia, odwracały od nich oczy, nie chciały ich znać, a wszystko to, żeby nie mieć przykrości ze strony rodaków.
Gdy kilku Polaków, spacerując którejś niedzieli po mieście, chciało się sfotografować na tle Małego Jeziorka, w centrum miasta, właśnie obok przechodziła młoda Wietnamkażołnierka. Wśród Polaków było dwóch oficerów w mundurach, którzy grzecznie zaprosili koleżankę do wspólnej fotografii. Ona zgodziła się z ochotą i uśmiechnięta stanęła między nimi. Na to jeden z przechodniów, osobnik zupełnie obcy, doskoczywszy gwałtownie do dziewczyny, chwycił ją za rękę i wyciągnął z grupy. Nie chciał, by ją fotografowano razem z obcymi mężczyznami, i przepadł z nią w małym zbiegowisku, jakie natychmiast powstało.
Miałem i ja także swe małe przeżycie. Doktor Oktawian Piero żyński, mój miły przyjaciel hanoiski, kupował stale papierosy przy ulicznym stoisku u pewnej znajomej kobieciny. Z biegiem czasu, rzecz prosta, wytworzyła się między nim a Wietnamką i jej dwunastoletnią córeczką pewna zażyłość, zwykła w takich okolicznościach. Gdy pewnego popołudnia kupowaliśmy tam papierosy, córka zastępowała matkę. Krótko przedtem opowiadałem przyjacielowi o pomysłowym i chwalebnym zwyczaju dziewczyn wietnamskich, które podczas wojny brały udział w Ruchu Oporu, a obecnie, dla upamiętnienia tego i odróżnienia się, wszystkie nosiły włosy bujnie rozczesane i na plecach przycięte w prostej, poziomej linii. A ponieważ sprzedająca dziewczyna właśnie miała takie włosy — nawiasem mówiąc, układ niebywale prosty, a strojny i powabny — zbliżyłem się do dziewczyny i wskazując na włosy poprosiłem ją, by odwróciła je w stronę doktora. Ruchy moje pewien przechodzący facet zrozumiał jako wstęp do niepokojących a piekielnych zalecanek i stanąwszy o trzy kroki naprzeciw nas, wlepił we mnie zaczepny, przeszywający wzrok. Po zapłaceniu za papierosy odeszliśmy. Tamten nadal stał na miejscu jak wryty, jakby wciąż na straży dziewczyny, i nawet z daleka ścigał nas badawczym wzrokiem.
Utarło się w Komisji Międzynarodowej powiedzenie, że „Wiet namki to najnamiętniejsze kobiety na świecie, a Wietnamczycy naj zazdrośniejsi mężczyźni”. Słuszne to czy niesłuszne, jedna rzecz jest pewna, mianowicie że kobiety tutejsze stanowią bezwzględne tabu dla wszystkich cudzoziemców, tabu narzucone przez mężczyzn Wietnamczyków i tak surowe, że na przykład w czasie wielotygodniowego pobytu w Wietnamie nigdy nie widziałem na ulicy żadnej Wietnamki idącej w towarzystwie Europejczyka.
Ów uderzający stan rzeczy wielu Polakom, i to niekoniecznie pożeraczom serc niewieścich, wydawał się niedorzecznością trudną do zrozumienia i wręcz kłopotliwą dla tak szczerych przyjaciół Wietnamu, jakimi okazywali się Polacy. Była to jakaś tajemnica wietnamska i różnie sobie ją tłumaczono. Wielu uważało ją za emocjonalną reakcję przeciw rozwiązłości niedawnej wojny, kiedy to francuskie wojska wroga, a przede wszystkim jego oddziały zamorskie, dopuszczały się licznych gwałtów na kobietach.
W tym wyjaśnieniu jest wiele prawdy, ale chyba nie cała. Źródła tkwią głębiej, w tradycjach obyczajowych Wietnamu, sięgających dawnych wieków.
W rodzinie wietnamskiej absolutny autorytet posiadała zawsze jego głowa, ojciec. Dzieci, a szczególnie córki, podlegały jego władzy. Normalny żywot kobiety tak się układał, że najpierw jako córka stanowiła
część nierozerwalną domu rodzinnego, a potem jako żona — domu mężowskiego. Jeśli wyłamywała się z tych dwóch despotycznych władz, szła przeważnie na śliską drogę i wtedy wpadała pod inną despotyczną władzę, stręczycielki. Luzem chodzących kobiet nie było, jak również nie było żeńskich wolnych zawodów, które by wyswobodziły kobietę spod zależności od jednego z tych trzech środowisk.
Reżym kolonialny, utrzymując nierząd w całej pełni, starał się osłabić zwartość komórki rodzinnej, ale uczynił tylko nieznaczne szczerby: kobiecie wietnamskiej nie otworzył żadnych innych możliwości. Ruch Oporu, od chwili swego powstania w pierwszych latach wojny światowej w północnych górach Wietnamu, wytknął sobie cel nie tylko politycznego uwolnienia kraju, ale także moralnego uzdrowienia społeczeństwa: jego program obejmował zarówno bezwzględną walkę z nierządem, jak i podniesienie poziomu obyczajności rodziny.
W szeregach Wietminhu panowała wielka surowość obyczajów. Prowadziło to nawet do zabawnych wypadków, bo gdy oddziały wietnamskie zaczęły zdobywać tereny zamieszkałe przez Tajów, szczep słynny z ładnych dziewcząt, a zwycięzcy nie myśleli wcale krzywdzić kobiet wojennym zwyczajem — ich rzekome mazgajstwo wywoływało osłupienie.
Ale tacy byli Wietnamczycy i tacy pozostali, gdy triumfalnie weszli do oswobodzonego Hanoi i potem hasła rewolucyjne wprowadzali w życie. Więc w istocie nierząd wytępiono szybko i niemal doszczętnie. Życie rodzinne poddano moralnym rygorom, dziewictwo w panieństwie stało się znów obowiązującą cnotą. W tym społeczeństwie, z namiętnością wypleniającym wszystko, co przypominało swawolę niedawnych francuskich kolonizatorów, nie było miejsca na miłość nie ujętą w legalne ramy. Jeśli nie uznawano jej wśród samych Wietnamczyków, czy dziwić się, że tym bardziej tropiono zakusy cudzoziemców, zmierzające —w mniemaniu obrońców nowej obyczajności — do rozluźnienia dyscypliny moralnej w Wietnamie?
Wydaje mi się, że tak można by tłumaczyć sobie owe zjawiska.
Gdy tylko przybyłem do Wietnamu, już na dworcu w Hanoi, zetknąłem się z wietnamskimi literatami. Setni to, prawi koledzy, z którymi łatwo było znaleźć wspólny język i serdeczność. Miewaliśmy miłe spotkania przy nieodzownej filiżance herbaty, pachnącej kwiatami magnolii, i przy ciekawej zawsze pogawędce.
Na którymś takim przyjęciu Nguen Van Bong, autor znanej powieści z czasów wojny pod tytułem Bawół, zwierzał się z trudności, jakie ma przy pisaniu nowego dzieła. Opowiedział nam jego treść, żebyśmy lepiej zrozumieli. Młody bohater utworu, pochodzący — tak samo jak sam autor, który wcale tego nie ukrywał — z rodziny drobnomieszczańskiej, kochał dziewczynę z tej samej co i on klasy społecznej. Było to na terenie okupacji francuskiej. Na zew Ho Szi Minha młodzian opuścił miasteczko rodzinne i narzeczoną, przedarł się przez front i wstąpił w szeregi Ruchu Oporu. Po pewnym czasie poznał tu towarzyszkę broni, córkę ubogiej rodziny chłopskiej, uświadomioną bojowniczkę rewolucji, i zakochał się w niej ze wzajemnością. Gdy po wojnie wrócił do rodzinnego miasteczka, okazało się, że pierwsza dziewczyna pozostała mu wierna i że jego uczucie do niej jeszcze nie wygasło. Popadł w ciężki konflikt, bo kochał obydwie dziewczyny na raz: z jedną łączyło go wspólne pochodzenie, z drugą — wspólne poglądy polityczne. Nie wiedział, którą z nich wybrać na żonę. Nie wiedział, jak zakończyć powieść, i my również nie wiedzieliśmy.
Spotkanie to odbyło się w pierwszych dniach mego pobytu w Wietnamie, kiedy jeszcze kiepsko znałem obyczaje kraju. Ale gdyby to nastąpiło nieco później, wiedziałbym, co poradzić autorowi, i dziwiłem się, że sam na to nie wpadł. Przecież nie pisał książki europejskiej, w której rzeczywiście istniałby konflikt dotyczący wyboru między dwiema dziewczynami, lecz pisał w Wietnamie o Wietnamczykach i dla Wietnamczyków. A według tutejszych obyczajów bohater utworu miał pełne prawo wzięcia obydwu dziewczyn za żony. Wielożeństwo było tu zawsze w powszechnym zwyczaju, kwitło za czasów cesarskich, istniało nieprzerwanie w okresie kolonialnym — tak samo istnieje jeszcze dzisiaj w republice ludowej. Znam z bieżącego życia kilka podobnych wypadków jak w powieści Nguen Van Bonga, kiedy to władze ludowe nie tylko zgadzały się na dwużeństwo, lecz wręcz je polecały jako ludzko najsprawiedliwsze rozwiązanie w danej sytuacji.
Utarło się w krajach chrześcijańskich mniemanie, że gdzie zakorzeniło się wielożeństwo, tam niemożliwa była prawdziwa miłość między mężczyzną a kobietą. Wietnam zadaje temu kłam. Wietnamczycy mają głębokie wyczucie tego, co jest w miłości najszczytniejsze, a w całej ich literaturze, w poezji, dramaturgii, w legendach posiadają tyle ślicznych utworów o wzniosłym kochaniu, że według znawców w tej dziedzinie bynajmniej nie ustępują Europie, a może ją zaćmiewają.
Nawet w dzisiejszych czasach, kiedy kraj przeszedł przez wojenną grozę i rewolucję, zaloty wciąż jeszcze odbywają się wśród poetycznych okoliczności. Tak na przykład pierwsze subtelne zbliżenie następowało często za pośrednictwem dwóch roślin, pnącza betelu i palmy areki. Młodzian ofiarował liście betelu i orzech palmowy wybranej bogdance, a gdy ona je przyjmowała, życzliwy był to dla niego znak. Dlaczego używał on betelu i areki? Bo to symbole gorącego uczucia i niezachwianej wierności, jak to wynika z legendy. Ponieważ to legenda bardzo rozpowszechniona i charakterystyczna dla Wietnamczyków, warto ją przytoczyć.
Dwóch braci kochało się miłością braterską tak wielką, że trudno było znaleźć podobną w całym kraju. Lecz gdy starszy ożenił się z piękną i szlachetną dziewczyną, w miesiącach miodowych zaniedbał swego brata. Ów wziął to sobie tak mocno do serca, że w końcu nie mógł znieść bólu i pobiegł w dal. Po kilku dniach legł wyczerpany nad brzegiem rzeki i skonał. Okoliczne duchy, współczujące jego rozpaczy, zamieniły go z litości w wapienną skałę.
Wkrótce starszy brat spostrzegł, jaką krzywdę w swym szczęściu wyrządził młodszemu, i pogonił do lasu szukając go. Dobrnąwszy do rzeki, resztkami sił wspiął się na wapienną górę, by zasłoniwszy oczy od słońca rozejrzeć się dokoła, ale na szczycie wyczerpany wydał ostatnie tchnienie. Duchy zamieniły go na górze w palmę o długich liściach, podobnych do dłoni osłaniającej oczy.
Gdy mąż i jego brat nie wracali do domu, żona, pełna złego przeczucia, pobiegła ich śladem. Ujrzawszy nad rzeką wapienną skałę i palmę arekę na jej szczycie, kochającym sercem domyśliła się wszystkiego, co tu zaszło. Jeszcze miała dosyć sił, by wejść na skałę, ale będąc u szczytu zdołała już tylko w miłosnym uścisku opasać ramionami pień palmy i wyzionęła ducha. Ona przeobraziła się w pnącze betelu.
Gdy wiadomość o wypadkach dotarła do dworu, cesarz we własnej osobie przybył na miejsce i kazał tu zbudować wspaniałą pagodę na cześć wiernej miłości. Od tej pory weszło w zwyczaj żucie liści betelu i orzechów areki z wapnem, zakochani zaś w dowód swych uczuć obdarzają się liśćmi szlachetnych roślin.
Miłość między młodymi w Wietnamie bywała często tak gorąca i tragiczna, że nieraz prowadziła do samobójstwa. W Hanoi mieszkałem w willi tuż obok jeziorka Thien Quang, podobno dość głębokiego. Potocznie nazywano je Jeziorem Zakochanych Samobójców, gdyż komu brzydło życie na skutek katastrofy sercowej, pędził tu, by się topić. Zjawiali się zatem młodzi, nie mogący przeżyć zawodu miłosnego, ale najczęściej szukali śmierci tacy, których uparci rodzice nie zgadzali się na wybór ich serca.
Pewnego wieczoru majowego przemiły radca Ministerstwa Kultury, Suung, zawiózł mnie na północ miasta nad tak zwane Wielkie Jezioro, oddzielone od Rzeki Czerwonej potężną tamą. Po opuszczeniu ulic miasta szosa wiodła między dwiema połaciami jeziora, gdzie wiał orzeźwiający wietrzyk. Maj to już dręcząco upalny miesiąc w Wietnamie, a że nad Wielkim Jeziorem zawsze wieje chłodny wietrzyk, więc wieczorami aż do późnej nocy ludzie chętnie tu przychodzą. Szosa nazywa się Drogą Zakochanych, bo najwięcej na niej młodych parek. Widocznie Suung chciał mi pokazać, że wietnamska droga do socjalizmu nie wykluczała romantycznej Drogi Zakochanych. I istotnie widzieliśmy tu kilkanaście par, siedzących w ciemniejszych miejscach nad brzegiem wody, przeważnie przytulonych blisko do siebie.
— Czy to są kochankowie? — spytałem, ogromnie zaciekawiony.
Suung, typowy Wietnamczyk, z początku nie zrozumiał, co miałem na myśli, ale gdy mu wyjaśniłem, odparł żywo:
— Ależ nie, to tylko narzeczeni, nie pozwalający sobie na żadną niedozwoloną poufałość...
— Wszyscy? Wszyscy tylko narzeczeni i nic więcej?
— Wszyscy.
U nas inaczej, inaczej — pomyślałem z niejaką melancholią i stwierdziłem nie pierwszy raz w życiu, że gorące słońce tropików niekoniecznie stwarza gorącą krew.
Dawniej o wyborze przyszłych małżonków decydowali rodzice, przy czym wszystkie ceregiele dokoła tego odbywały się według ustalonego od wieków obrządku. Rdzeniem ceremonii było ustalenie wysokości wiana czy odszkodowania, które rodzice młodego płacić musieli rodzicom młodej. Zwykle wynosiło to dziesięć sztabek złota wśród przeciętnie uposażonych rodzin, co stanowiło wcale pokaźną wartość. Tak „kupiona” młoda żona wprowadzała się do jego domu i tu nieodwołalnie dostawała się pod bezwzględną, wręcz despotyczną władzę nie tyle męża, ile jego matki. Teściowa uważała sobie za szczególny punkt honoru i jakiś obowiązek — a może po prostu była to zemsta za wyrzucenie takiej ilości złota — by gnębić na wszystkie sposoby synową, która w pierwszych latach małżeństwa spełniała właśnie rolę popychadła teściowej i służącej do wszystkiego niezależnie od stopnia miłości, jaką darzył ją mąż.
Nasze czasy i rewolucyjne idee nieco stępiły ostrość tych praktyk, złagodziły rządy teściowych, a zwłaszcza, wobec ogólnego zubożenia, znacznie obniżyły cenę za żonę, ale przecież na ogół stare obyczaje małżeńskie uparcie się trzymają i na razie nie myślą ustępować pola.
Charles Meyer, mój towarzysz w puszczy kambodżańskiej, Francuz, studiujący od dziesięciu lat zwyczaje ludów indochińskich, opowiadał mi o losach młodej Francuzki, która po drugiej wojnie światowej wyszła za mąż za Wietnamczyka. Oboje poznali się i pokochali będąc na studiach w Sorbonie. Po uzyskaniu dyplomów pojechali jako małżeństwo do Sajgonu, jego rodzinnego miasta, i tu wpadli w szpetne opały ze starymi obyczajami. Teściowa była kobietą dobrego serca, lecz jednocześnie matroną obyczajną, z której godnością nie licowało lekceważenie własnych praw i obowiązków. Więc Francuzka pomimo uniwersyteckiego dyplomu musiała poddać się wszechwładnej tradycji i być służącą teściowej przez jeden rok — a to tylko tak krótko, bo przecież mąż dostał ją za darmo i jej rodzicom we Francji nie zapłacono żadnych sztabek złota.
Kiedyś w ich domu sajgońskim na przyjęciu, w którym brał udział również Charles Meyer, Francuzka przy gościach objęła męża za głowę w niewinnej pieszczocie. Jakże spiorunowała ją wzrokiem teściowa za takie zgorszenie!
Rozwód był dawniej dla męża niezwykle łatwy do uzyskania, przewód sądowy stosunkowo uproszczony. Siedem liczono głównych grzechów, dla których mąż mógł pozbyć się połowicy, a wśród nich najważniejsza była niepłodność, potem dokuczliwe usposobienie, do czego przede wszystkim zaliczały się gadatliwość i nadmierna zazdrość. Zanik uczucia stanowił także powód do rozwodu, ale rzadko mężowie z niego korzystali wobec niemożliwości wielożeństwa. Trzeba stwierdzić, że mężowie nie oddalali od siebie żon jak tylko w skrajnych wypadkach, gdyż robocze ręce zawsze przydawały się w gospodarstwie domowym, a wszak ci to nie furda, że kosztowały ongiś przy zawieraniu małżeństwa grackie sztabki złota. Więc na ogół nie było dużo rozwodów, bo i żony zbyt się do nich nie spieszyły; los rozwódki był opłakany.
Wielożeństwo okazało się w Wietnamie skutecznym wentylem przy wielu dolegliwościach małżeńskich i ponoć znakomicie rozwiązywało — i rozwiązuje do dziś jeszcze — mnóstwo trudności rodzinnych i powikłań społecznych, od których nie są wolne kraje, gdzie panuje jednożeństwo. W miarę upływu lat żona powoli wyzwalała się spod władzy teściowej, lecz równocześnie, normalnym skutkiem starzenia się, traciła w oczach małżonka dawny powab. Więc zachowując całą jego przyjaźń i wszelkie prawa pierwszeństwa w domu, zgadzała się — zwłaszcza gdy sama nie miała dziecka — by mąż dobrał sobie drugą żonę, oczywiście zwykle znacznie młodszą. Pierwsza małżonka często nawet sama ją wyszukiwała, nie było bowiem dla niej obojętne, jaką towarzyszkę życia bierze pod swój dach i do swego gospodarstwa.
Na przyjemność wielożeństwa pozwolić sobie mogli tylko ludzie zamożni: każda nowa małżonka kosztowała więcej niż poprzednia. Bo mąż nie tylko płacił odpowiednią sumę rodzicom nowej oblubienicy, lecz przy każdym zwiększeniu stadła musiał obsypywać pierwszą żonę kosztownymi darami, jak gdyby dziękując jej za zgodę.
Szczerze opowiadając mi o tych obyczajach, moi znajomi Wietnamczycy zapewniali, że prędzej czy później wielożeństwo wygaśnie w Wietnamie jak tyle innych przestarzałych pojęć i obyczajów. Ale tak, jak ono istniało obecnie, pozostałość tysiącletniego układu stosunków społecznych, wrośnięte głęboko w glebę wietnamską, nie było instytucją szkodliwą. Nie wyrządzało to krzywdy, nie gwałciło niczyich uczuć, nie stwarzało dręczących tarć psychicznych, przeciwnie, sprawy przyjaźni, wyrozumienia i pożądania zmysłowego regulowało w naturalny sposób. Już teraz wielożeństwo zanikało w Wietnamie ze zrozumiałych przyczyn, ale w tych domach, gdzie jeszcze istniało, przeważnie panowały pogodny nastrój i ogólne zadowolenie, nie brak było osobistego szczęścia. Gdyby tak nie było — wywodzili Wietnamczycy z uśmiechem — czyżby władze Republiki Ludowej godziły się na wielożeństwo?
A więc Tung. Nazywał się Bui Quang Tung, ale mówiliśmy do niego zawsze Tung. Tung był w Wietnamie moim nieodstępnym towarzyszem, na moją prośbę przydzielonym mi do pomocy przez życzliwe władze. Towarzyszem, powiedzmy od razu bez ogródek, wymarzonym. Miał lat dwadzieścia pięć, znakomicie władał językiem francuskim, przez sześć lat służył w wojsku, był pod Dien Bień Phu. Znajomość języka francuskiego wyniósł z domu rodzinnego, pochodził bowiem z inteligencji. Ojciec jego był ongiś urzędnikiem bankowym czy czymś podobnym, w każdym razie do biedoty się nie zaliczał. Coś mi się obiło o uszy, że na Tunga jakiś czas się boczono, ale ponieważ posiadał wiele ludzkich cnót, więc grzechy pochodzenia puszczono mu płazem.
Tung odznaczał się wielką naturalną uprzejmością, jaką mogłoby się poszczycić niewielu arystokratów z urodzenia. Był subtelny, pozornie miękki, usłużny i zawsze uśmiechnięty. Wzrostem stanowił wśród Wietnamczyków niezwykły wyjątek, bo longinus wyższy od innych prawie o głowę, niemal dosięgał mej wysokości.
Z właściwą mu sumiennością przeprowadził zaraz w pierwszym dniu dokładny wywiad i ankietę co do moich nawyków, upodobań i zamiarów notując wszystko skrzętnie w swym notesie, ażeby tym lepiej spełniać moje życzenia. Pytał więc, kiedy wstaję rano i chodzę spać wieczorami, kiedy spożywam posiłki i co najwięcej lubię, nie tylko jeść, ale i robić (o picie szelma się nie pytał!). Przyrzekł zawieźć mnie do biblioteki i wyszukać mi wszystkie dzieła, dotyczące mniejszości narodowych w Wietnamie; przyrzekł w ogóle pokazać mi i wyjaśnić wszystko, czego tylko zapragnę.
— Ee, wszystko? — spytałem powątpiewająco.
— Proszę bardzo, wszystko wyjaśnię.
— Na przykład: na co czeka wieczorem tylu rikszarzy przed hotelem Hoa Binh i do jakich bezecności namawiają gości przyciszonym głosem?
Tung nie bardzo wiedział, zresztą pytanie uważał za jakiś cudaczny dowcip europejskiego gościa. Lekkie zmieszanie pokrył zwykłym swym uśmiechem i grzecznie dalej nalegał, by mu wyjawić więcej moich życzeń i potrzeb. Ponieważ już omówiliśmy wszystko, co było ważne, spojrzałem na niego z zaciekawieniem: czyżby Tung w swej troskliwości kluczył ku sprawom dwuznacznym? Nie. Chodziło mu o co innego, o politykę: jakie polityczne zagadnienia mnie najwięcej interesują w Wietnamie.
— Żadne! — odpaliłem. — Interesuje mnie wasza dzika przyroda, interesują obyczaje waszych mniejszości, jak się żenią, jak umierają i rodzą się, jak marzą i pracują...
— Może rozwój związków zawodowych interesuje towarzysza? — cierpliwie podsuwał Tung nie dając za wygraną.
— Nie! — huknąwszy zaśmiałem się.
On nie mógł tego pojąć: przecież przyjechałem do Wietnamu z kraju demokracji ludowej. A ktokolwiek z tych krajów dotychczas przyjeżdżał, minister czy literat, nic innego nie miał na myśli, jak tylko politykę, związki i partie, jak dobycie węgla i reformę rolną i sprawę katolików wietnamskich i politykę, politykę... Więc wywaliłem na stół przywiezione książki, wydane w różnych językach, i na podstawie reprodukowanych fotografii wyłożyłem Tungowi kierunek moich zainteresowań: zwierzęta leśne, puszcza i szczepy w niej żyjące. Mężnie i żarliwie broniłem swej sprawy. On widział to wszystko, ale patrzał, jak gdyby jeszcze wciąż nie rozumiał: tak dziwne mu się to wydawało i tak mało ważne.
Wydałem się sam sobie jakimś rarogiem i osobliwym pionierem w tym kraju. Tak samo jak Tung, wielu innych, z którymi stykałem się w następnych tygodniach, cierpiało na jakieś opętanie polityką, zasłaniające im obraz życia, i nie mogło zrozumieć, że w Polsce ludzie są ciekawi wszystkich wietnamskich rzeczy, nie tylko polityki.
Mój zamiar odbycia podróży do prowincji autonomicznej Tai Meo i dotarcia do Lai Chau w północnozachodnim kącie Wietnamu spotkał się z zupełnym uznaniem czynników miarodajnych w Hanoi, a Ministerstwo Kultury ze wspaniałomyślnością iście żenującą urządziło dla mnie wyprawę. Dało do rozporządzenia dwa samochody, ciężarówkę i radziecki gazik. Mieliśmy swój własny prowiant, własne przybory, nawet piecyk piekarski. Kilkunastu towarzyszy brało udział w wyprawie, a kogo i czego tam nie było! Oczywiście jechał tłumacz Tung i równie sympatyczny Luu Thi Dien, były porucznik armii wietnamskiej, a obecnie kierownik wyprawy; było czterech ludzi do kuchni i obsługi osobistej, byli żołnierze pod bronią, dalej dwóch kierowców samochodów i ich zastępcy, był felczer i był mój przyboczny duch opiekuńczy, pilnujący, ażeby z głowy nie spadł mi włos, ni jakakolwiek inna rzecz. Nazywał się Wu Boi Chung.
Pewnego dnia na początku listopada wyruszyliśmy w pierwszych godzinach popołudniowych z Hanoi w głąb kraju mając tego dnia za cel miasteczko Hoa Binh. Wypadało mi stwierdzić z pewnym zakłopotaniem, że chyba w podobnych zbytkach wybierali się tylko nasi Potoccy i Wodziccy na wielkie afrykańskie łowy. Nigdy nadmiernie nie lubiłem takich okazałości, a tu nagle sam w nie popadłem i to gdzie? W republice ludowej, szkaradnie zrujnowanej wojną i mozolnie wygrzebującej się z biedy.
Pierwszy dzień wyprawy upłynął w przyjemnym słońcu. Przytłaczające upały i deszcze lata już minęły. W Delcie było przeważnie po zbiorach ryżu, więc nastał dla strudzonych chłopów okres wytchnienia i wzajemnych odwiedzin. Rojno uwijali się na drogach w stożkowatych kapeluszach, a prawie wszyscy mieli długie nosidła na ramionach i stale coś dźwigali drepcząc skwapliwym kroczkiem. Kapelusze i nosidła — to nieodłączne tego krajobrazu rekwizyty, zawsze cieszące oko.
A z licznych w Delcie rzek sterczały jakieś okropnie zawiłe, gigantyczne rusztowania, których było miejscami tak wiele, że wyglądały jak las drewnianych szkieletów piekielnych machin. To wszędzie, gdzie tylko była woda, człowiek dybał z zastawionymi sieciami na ryby. Raczej: na rybki, rybeczki, bo jakkolwiek wody tutejsze były szalenie rybne, to ryby, te normalnych rozmiarów, ot, jak dłoń i większe, dawno już pożegnały się z tym światem w kwiecie wieku.
Zdumiewająca rozbieżność między ogromnymi przyrządami do łowów a śmiesznie skromnym wynikiem świadczyła o mrówczej pracowitości ludzi i bezprzykładnej ich cierpliwości. Przez kwadrans przyglądałem się rybakowi zanurzającemu w wodzie wielką sieć na drągu i co chwila ją wyciągającemu. Ani jednej rybki nie zdobył, zdobył natomiast mój szczery podziw dla swej niewzruszonej wytrwałości; od rana nic jeszcze nie złowił, a nie myślał przestać do wieczora. Któż go zrozumie: był to upór czy bohaterstwo?
Kraj tysięcy pólek ryżowych, rozległy i płaski jak płyta, z licznymi wioskami w gajach bambusowych, kraj kanałów i mętnych rzek o niskich brzegach był pogodny, lecz raczej jednostajny i niczym uderzającym nie przykuwał oka, chyba jedynie żyznością gleby. Ale gdy tłumacz Tung westchnął: jak tu pięknie! — rozumiałem go dobrze. Powietrze było przepojone czerstwą świeżością, a kraj wielką historią.
Od dwóch tysięcy z czubem lat Wietnamczycy, w swych dziejowych burzach i ustawicznych zrywach, najwięcej natłukli się w obronie północnych granic Delty. Tam, na krawędzi niziny i gór, nigdy nie wolno im było wypuszczać broni z rąk. Jak już wspomniałem, z przepaścistych otchłani Chin nie tylko staczały się zaborcze hufce chińskie czy mongolskie, lecz waliły także inne narody, wypychane na południe przez napór Chińczyków, jak potężni ongiś Tajowie, a oprócz nich zgraje wielu pomniejszych plemion, silnych nagłą zapalczywością i głodem. Wszyscy ostrzyli sobie zęby na bogate łany Delty, lecz bitni Wietnamczycy nie wpuszczali ich. Fale napierających, rozbijane o skuteczny opór obrońców i odrzucane w góry, pozostawały w nich lub górami ciągnęły dalej na zachód, ku dolinom Rzeki Czarnej, i jeszcze dalej, na poszarpane wyżyny Laosu, Syjamu i Birmy.