Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
I znowu kusząca Kanada to plon podróży Arkadego Fiedlera do Kraju Klonowego Liścia w 1961 roku. To nie jedyna wyprawa - było ich sześć! Po pierwszej - w 1935 roku - powstała bestsellerowa Kanada pachnąca żywicą, a ostatnią odbył 86-letni wówczas Autor w 1980 roku. Nie ulega wątpliwości - Kanada kusiła Arkadego Fiedlera swym żywicznym aromatem przez 45 lat! Fascynacja tym północnoamerykańskim krajem odczuwalna jest w książce niemal na każdej karcie, zarówno w opisach przyrody, jak i spotkań z ludźmi. Pretekstem jest wyprawa wędkarska, która pozwala ukazać Czytelnikowi piękno dzikiej natury, w interesujący sposób przedstawić historię i kulturę Indian kanadyjskich oraz ich adaptację do dominującej cywilizacji europejskiej. Są oczywiście Polonusi - jak w każdym zakątku świata - oczarowani północno-zachodnią Kanadą, z wielką serdecznością goszczący przybyszów z ojczyzny. Niezaprzeczalnym walorem tej reportażowej opowieści jest, jak zawsze u Fiedlera, język: bogaty, plastyczny, skrzący się porównaniami, epitetami, ale i lapidarny, gdy trzeba. I znowu kusząca Kanada warta więc jest uwagi zarówno ze względu na treść, jak i formę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Mój towarzysz podróży do Kanady, Witold Chromiński, inżynier i były dyrektor stoczni, a dziś artysta fotografik i wielki cygan (że nie powiem: czarujący pędziwiatr) — uderzał każdego swym niezwykłym wyglądem: mąż w sile wieku, o atletycznej, choć niewysokiej postaci, o młodych, pałających oczach i czarnych, kruczoczarnych brwiach, miał siwiuteńką czuprynę, a czupryna ani brwi ponoć bynajmniej nie farbowane. Ów efektowny kontrast odnosił się chyba także do wielu innych cech Witolda, nie tylko do jego wyglądu, i nie zawsze do cech dodatnich.
Szeroki w ramionach, wąski w biodrach, o z lekka wschodniej twarzy niby greckiego herosa, niby bojownika machabejskiego, był jucha bajecznie fotogeniczny. Gdy moja młoda sekretarka ujrzała go na zdjęciach znad brzegów Peace River w Kolumbii Brytyjskiej, wpadła w rzetelny zachwyt — tak samo jak ja w pierwszym dniu naszego spotkania.
Witold wykazywał rzadki dziś wśród śmiertelników dar: dar wybuchania wielkim zapałem i porywania nim ludzi. Oczy jego w takich wypadkach zachodziły niebem, nęcące blaski padały na człowieka, którego Witold czarował — i tak powstawał legion jego olśnionych przyjaciół. Miał ich do licha i trochę w Polsce, pełno było ich wszędzie w Europie, w Ameryce, we wszystkich Torontach i Montrealach — gdzie ich nie miał? Jego urok osobisty, zwłaszcza w pierwszych chwilach poznania się z ludźmi, był bezprzykładnym fenomenem, bezprzykładnym i szczególnie niebezpiecznym dla niego samego: oduczał go, jak przypuszczam, od większego wysiłku zdobywania trudniejszych spraw.
Ja także uległem urokowi i nie żałowałem tego: postanowiłem zabrać Witolda do Kanady. Przyrzekał, pełen ognia, wszystko: oddanie wyprawie całego zapału serca i sił swych mięśni tudzież wspólne ze mną doświadczanie wrażeń w lasach kanadyjskich — i wiele dotrzymał. Jak młody bóg przepychał łódki przez bystrzyny górskich rzek, rozbijał namioty, przenosił toboły — niezrównany fizycznie. Że w innych sprawach okazał się mniej pomocny, to właściwie moja wina, bo prawdopodobnie zbyt wielkie wiązałem z nim nadzieje.
Jak wyszło na jaw w czasie podróży, była to diabelnie samoistna osobowość, wyraźny egocentryk, swego życia wewnętrznego zazdrośnie strzegący przed światem. Również przede mną, i to było nieraz przykre. Witold nie lubił dzielić się swymi myślami; jeśli co spostrzegał, to raczej dla siebie. Miewał całe dni milczenia, jak gdyby przytłaczał go ogrom kanadyjskich przestrzeni, a nadmiar wrażeń oszałamiał. Była to zapewne wina Kanady, nie tylko jego.
Przez kilka miesięcy upajaliśmy się feerią wśród lasów i niepospolitych ludzi, przeżywając jakiś barwny film, piękny, pienisty i płodny — przeżywając niestety przeważnie każdy sam dla siebie. Gdy chłonęło się takie cuda, gdy ocierało się o niespodziane skarby leśnej urody, dobrze było dzielić z kimś radość, uzgadniać spostrzeżenia. Witold tego nie umiał.
A jednak nie zapomnę nigdy pewnego sierpniowego popołudnia w Kolumbii Brytyjskiej. Obozowaliśmy już parę dni u ujścia potoku Clearwater do Rzeki Pokoju, Peace River, w samym sercu Gór Skalistych. Na niepowszednie piękno otaczającej nas przyrody niestety nie mieliśmy, Witold ani ja, należytego oka, rozpraszały bowiem naszą uwagę dziwaczne nastroje w obozie: boskonoga Jaga, żona Roberta, kierownika naszej rzecznej wyprawy w piątkę, była babsztylem fest i nieszpetnym, ale tak zabawnie despotycznym, że swymi kaprysami bajecznie zatruwała nam życie. Ratując siebie i resztki zdrowego humoru, wymykaliśmy jak sztubaki z obozu, gdzie tylko się dało. Tak samo i tego popołudnia.
O jaką milę od głównej rzeki były w potoku głębokie dziury, rojące się od pstrągów, więc tam wyruszyliśmy z wędkami. Brnęliśmy przez nieprawdopodobnie okazałą puszczę, a olbrzymie świerki wznosiły się jak kolumny, pełne majestatu i monstrualności. Nieco dalej od obozu krzewy podszycia niknęły, pozostawały tylko drzewa. Same świerki, wśród których w pewnym miejscu rozgrywało się ciekawe misterium światła.
Mianowicie od strony potoku, gdzie było przestrzenniej, padały w las ukośne promienie popołudniowego słońca i przesadnie różowiły najbliższe pnie świerków, ale już kilkadziesiąt kroków dalej w głąb kniei traciły jasność i gubiły się w tajemniczym półmroku. Cisza, gra świateł i ziejąca w głębi pomroka stwarzały tak silne natężenie czegoś upiornie fantastycznego, że niewiele brakowało, a można było sobie wyobrazić pojawienie się wśród pni jakiegoś satyra z mitologii greckiej lub leśnej nimfy. Nadzwyczajne to wrażenie nabierało siły halucynacji i w pewnej chwili stanąłem, zatrzymując równocześnie Witolda.
— Słuchaj! — szepnąłem wzruszony. — Spójrz na ten las, do licha! Gdzieśmy to już widzieli?
Witolda nie zaskoczyła moja uwaga. I zaledwie dwie, trzy sekundy później, uradowani, jak gdyby dokonując ważnego odkrycia, zawołaliśmy obydwaj prawie równocześnie:
— Böcklin!
— Böcklin!
Oczywiście, nie było wątpliwości: ów leśny pejzaż nad Clearwater Creek w Kolumbii Brytyjskiej był jakby żywcem zdjęty z płócien Arnolda Böcklina, szwajcarskiego malarza, który swymi trytonami, driadami, syringsami na tle widmowych krajobrazów potężnie zapładniał wyobraźnię kulturalnego świata w XIX wieku. Tu był widmowy krajobraz.
Mała to rzecz — takie wspólne, szczęśliwe odkrycie, a jednak miało ono dziwnie krzepiące wartości, bo odtąd uśmiechnięci, już nie braliśmy szusów cholerci Jagi za ostatnie skaranie boskie.
A Witold? Towarzyszył mi przez wszystkie wertepy kanadyjskiej puszczy. Na kolejach, w samochodach, samolotach, na motorówkach, w kanu i w namiocie, i pieszo bok w bok obijaliśmy się o siebie przez szesnaście tysięcy kilometrów, lecz ostatnie szesnaście kroków — na trapie do m/s „Batorego" — sam przejść musiałem: podczas gdy ja wracałem do Polski, on jeszcze przez dwa miesiące postanowił bujać po Ameryce Północnej, by wierny cygańskiej naturze i nakazowi serca wszystkim swym przyjaciołom od Nowego Jorku po Los Angeles uścisnąć dłonie.
Puszcza kanadyjska, w roku 1935 opisana przeze mnie w książce Kanada pachnąca żywicą, była czymś bezbrzeżnym, właściwie ogromem bez końca, była fantastyczną potęgą, zniewalającą, tajemniczą i niebezpieczną. Opisy jej dzikiej dziewiczości, a szczególnie uderzającej miejscami obfitości zwierzyny i ryb, wydawały się niejednemu czytelnikowi przejaskrawieniem, nawet poczciwa żywica budziła zastrzeżenia.
Nawiasem mówiąc, z tą żywicą mieliśmy pocieszne zdarzenie. Gdy w lipcu dotarliśmy do najśliczniejszego zakątka w Narodowym Parku Banff, mianowicie nad Jezioro Luizy, i ja na chwilę oddaliłem się nieco od wody w głąb kniei, stanąłem nagle jak wryty, rzetelnie przejęty: dostałem się w obłok tak intensywnego zapachu żywicy, że czułem się prawie odurzony. Widocznie słońce nagrzewało tu jakieś szczególnie soczyste świerki. Przywołałem zaraz Witolda i nic mu nie mówiąc, wskazałem tylko na swój nos.
Witold natychmiast zrozumiał.
— Pachnąca żywicą! — krzyknął uradowany i buchnęliśmy wesołym śmiechem: obydwaj przypomnieliśmy sobie niektórych niedowiarków w Polsce, mających wątpliwości, czy puszcza kanadyjska rzeczywiście tak mocno pachnie, jak o tym pisałem. A więc oto wciąż pachnie. Ale mniejsza o żywicę.
Wracając do mej dawnej książki, przyznaję, że w istocie nie szczędziłem licznych opisów, ażeby uwypuklić prężność kanadyjskiej puszczy i jej ówczesne bogactwo zwierzyny. Niektóre ustronia wydawały mi się wprost eldoradem to myśliwskim, to wędkarskim, eldoradem tym godniejszym zapamiętania, że według wszelkich przewidywań skazanym na rychłą zagładę: szybki postęp cywilizacji wszędzie na świecie, a szczególnie w Ameryce Północnej, okazywał się bezwzględnym wrogiem niedźwiedzi, łosi i szczupaków. Jeśli więc zwierzyna została przetrzebiona w sąsiednich Stanach Zjednoczonych, to jakże mogła uchronić się w Kanadzie?
A cywilizacja rwała w tych stronach naprzód jak sto piorunów. Od czasów mej pierwszej podróży do Kanady zaszły tu zdumiewające zmiany. Ludność pomnożyła się w dwójnasób, kraj niepomiernie się wzbogacił; tysiące mil nowych autostrad i innych dróg, także kolejowych, przecięło głuszę leśną i zmąciło jej spokój, zaległy od prawieków. Co więcej, nastała gorączkowa era Dalekiej Północy: chmary poszukiwaczy minerałów docierały do ustronnych zakamarków i odkrywały wielkie skarby ziemi; w puszczy wystrzeliwały jak grzyby po deszczu miasteczka i osiedla górnicze, a tysiące nowoczesnych pionierów, leśnych pilotów na hydroawionetkach, sunęło po niebie, łącząc jeziora Kanady — których jest chyba milion — w jedną gigantyczną sieć.
Nie dość tego. Ostatnimi czasy co roku w miesiącach latowych przeszło dwudziestopięciomilionowa lawina wycieczkowiczów, kempingowych zapaleńców z Kanady i ze Stanów Zjednoczonych, wtłaczała się w lasy. Tam na brzegach jezior, rzek i potoków napełniała zgiełkiem schroniska, rozbijała namioty, zażywała uciech biwakowania i poiła się urokami krajobrazu. Wielu łowiło ryby, a co zagorzalsi tłukli jesienią grubego zwierza.
Czy wobec tak spotęgowanej krzątaniny nie należało przypuszczać, że dawna świetność kanadyjskiej puszczy minęła z kretesem raz na zawsze? Dziewicze ongiś lasy, dziś przetrzebione, wydeptane, poprzecinane, wyjałowione, wypolowane — czymże witać mogły przybysza, jeśli nie żałosną jałowizną?
Otóż nie, nie jałowizną! Kanada nowoczesna zgotowała mi niespodziankę. Puszcza bynajmniej nie zmarniała, lecz przeciwnie, zachowała w pełni swą dawną krasę, ba, ku mojemu zdumieniu teraz jak gdyby więcej niż przed dwudziestu sześciu laty buszowało w niej grubej zwierzyny, zwłaszcza łosi i niedźwiedzi, w wielu rzeczkach dziwnie dużo żerowało bobrów, a w większości jezior ciągle roiło się od ryb.
Wytłumaczenie zagadki proste: był to wynik mądrej zapobiegliwości gospodarzy puszczy, Kanadyjczyków. Zanim wybiła ostatnia godzina, uświadomili sobie grożące niebezpieczeństwo i z rozmachem, cechującym tych dzielnych ludzi, zabrali się do ratunku. Osiągnęli pełne powodzenie, a przy tym zrozumieli swój istotny interes: zniszczone lasy, pozbawione zwierzyny i ryb, przestałyby przyciągać owe miliony turystów z USA, przywożących do Kanady cenne dewizy: bagatela, pół miliarda dolarów rocznie.
Dzięki surowym i szczegółowym ustawom, jakimi tutejsi ludzie osłonili przyrodę, i dzięki sumiennemu dopilnowaniu przestrzegania przepisów piękne lasy uniknęły zagłady. Do tego dochodziło niezwykle zjawisko, że Indianie od kilku lat znacznie mniej dybali na grubego zwierza niż dawniej: już nie utrzymywali się wyłącznie z polowania, od kiedy rząd zaopatrywał ich w żywność.
Więc uchował się zwierz, a nawet rozplenił, i kanadyjskie ostępy pozostały nadal kuszącym matecznikiem, w którym każdy odważniejszy myśliwy, jeśli nie był ostatnim pechowcem, niechybnie zdobywał niezłe futro niedźwiedzia czy dobre łopaty łosia.
Sympatyczny rodak, Henryk Tomczyk, w połowie czerwca wiózł nas swym samochodem z miejscowości Marathon nad Jeziorem Górnym do Jeziora Cedrowego, gdzie mieliśmy łowić ryby. Przez pierwsze dwie, trzy mile okolica była względnie zaludniona. Wspaniała autostrada, przed kilku zaledwie miesiącami wykończona, wiodła przez typową w Ontario knieję, przeważnie świerkową, upstrzoną tu i ówdzie mozaiką topoli i brzóz. Nagle o kilka mil za Marathonem spostrzegliśmy go: powoli przeciągał przed nami w poprzek drogi wielki zwierz.
— Ależ to łoś! — zawołałem.
— Łoś! — potwierdził spokojnie Tomczyk i opowiedział nam przygodę, jaka go spotkała przed dwoma miesiącami: przejeżdżając wówczas tędy pod wieczór ze znaczną szybkością, zauważył niedaleko przed sobą łoszę, wychodzącą właśnie z zarośli na autostradę. Nie było już czasu, by samochód przyhamować. Niewątpliwie łosza zauważyła pędzące auto, ale dufna w swe siły, nie myślała się cofnąć. Na szczęście uderzyła tylko w tylny błotnik; samochód niewiele ucierpiał, zwierz zapewne więcej.
Na tym odcinku autostrady często bywały śmiertelne katastrofy, gdy nieobliczalne łosie wpadały między samochody i wywracały je. Nieco dalej za miejscem, w którym zobaczyliśmy łosia, uwagę naszą zwróciły wymowne ostrzeżenia na przydrożnych tablicach: Moose Crossing Area for 10 miles — Rejon przejścia łosi na przestrzeni 10 mil.
Zaledwie kilka prostych słów, a jak świetnie uzmysławiały cały pasjonujący nastrój tutejszych lasów. Zapalały wyobraźnię przejezdnych, zwłaszcza tych z USA, i były kuszącą reklamą, a jednak nie mijały się z prawdą: niebezpieczeństwo rzeczywiście istniało.
Od czasu mej pierwszej podróży do Kanady miałem lekkiego hysia na punkcie wielkich szczupaków. Śniłem o kanadyjskich goliatach nieraz nad Wartą, nieraz pod Giewontem, to nad Bałtykiem, raz nawet nad Rzeką Czerwoną w Wietnamie. A śniłem o nich tym zapamiętalej, im mniej ich było u nas, w naszych wyjałowionych wodach, podczas gdy znad kanadyjskich jezior niekiedy przeciekały do mnie podniecające wieści o rekordowych łowach.
— Czy te wiadomości nie są przesadzone? Czy to nie humbug amerykański? — powątpiewał mój dobry znajomy, Konrad Sinnicki z Poznania, wielki mistrz wędki, niezrównany znawca tajemnic rybnych, ulubieniec bogów wodnych, zagorzalszy nawet niż Jerzy Putrament.
A że Konrad miał gorące serce i znał się na rzeczy, lubiłem snuć z nim pogawędki i nawet kłócić się. Kłócić się, bo nie bardzo dowierzałem naszej wodnej gospodarce. W pierwszych latach po wojnie dorwała się u nas do jezior i rzek wszelka drapieżna hołota i miejscami wytrzebiła w wodzie wszystko, co tylko żyło. Później przyszli nad wodę ludzie może lepszej woli, ale jak gdyby nieudolni, nieporadni. Na całym cywilizowanym świecie zarybiało się sztucznie każdą możliwą wodę, a my co? — Czy umieliśmy należycie zarybiać? — perorowałem. — Czy umiemy wody nasze choćby uchronić od kłusownictwa? A te różne chemiczne wycieki, którymi zbrodniczo zatruwa się nasze rzeki?
— Czy w Kanadzie jest lepiej? — pytał Konrad wojowniczo.
— Ha! — odpowiadałem może zbyt ufnie.
Z biegiem czasu to butne „ha!" nabierało niby mocy zobowiązania, któremu należało sprostać. Więc wśród planów, związanych z ponownym wyjazdem do Kanady, gdzieś tam majaczyła sympatyczna postać Konrada: postanowiłem przekonać jego i siebie, że to „ha!" było uzasadnione.
Wracając do wieści, przychodzących z Kanady: ponoć w jeziorach Ontario grasowały potwory szczególnie okazałe, o intrygującej nazwie muskinongów, barczyste olbrzymy z rodu szczupakowego. Dochodziły podobno do czterdziestokilogramowej wagi, a bestie o trzydziestu kilogramach nie należały wcale do rzadkości. Miały siarczysty temperament. Złapane na haczyk, walczyły jak furie. Ogarniał je istny szał, zanosiły się od wściekłości, nieledwie wciągały wędkarza do wody, wyskakiwały w powietrze, i to często skutecznie: wyzwalały się z haka lub zrywały żyłkę nylonową.
Wyśmienite wedety, urządzające takie chryje, budziły, rzecz prosta, naszą rzetelną pożądliwość; i Witold, i ja jeszcze w Polsce pilnie roztrząsaliśmy problem, jak się dobrać do fotogenicznych drapieżników. Gdzie były muskinongi? Czy u was są muskinongi? — w listach pytałem rodaków, żyjących nad Jeziorem Górnym, dokąd zamierzaliśmy jechać. Lecz, niestety, znajomi niewiele wiedzieli o rozgłośnych monstrach: po prostu wiodły srogi żywot gdzie indziej, w innych stronach Ontario.
W których? Na podstawie różnych sprawozdań, przysyłanych mi przez instytucje kanadyjskie do Polski, stwierdziliśmy, że łowiono muskinongi głównie w zachodnim Ontario, w rejonie Jeziora Leśnego, Lake of the Woods. Okolica ta, obejmująca prawie tysiąc jezior, słynęła z krajobrazu o niedoścignionym uroku, cóż, kiedy może właśnie dlatego miała znowu paskudne „ale": łatwo dostępna dobrymi autostradami ze Stanów Zjednoczonych, zwabiała corocznie plagę kilkudziesięciu tysięcy amerykańskich turystów, w tym sporo ruchliwych wędkarzy.
Dwa razy w życiu, w Meksyku i wśród ruin Angkoru w dalekiej Kambodży, zetknąłem się z tym rekordowym gatunkiem, jakim jest homo americanus migratorius, i pełen respektu dla jego hałaśliwej dzielności, wolałem unikać jak ognia. Śliczne lasy dokoła Jeziora Leśnego, nawiedzane zgiełkliwą hałastrą, traciły powab. Nie wchodziły dla nas w grę.
Pierwszy popas w kanadyjskiej puszczy wyznaczyliśmy sobie na zapleczu Marathonu, mieściny u wschodnio-północnego wybrzeża Jeziora Górnego. Gęsta knieja w tej części Ontario była wciąż jeszcze dzika, prawie bezludna, za to bogata w zwierzynę i przypuszczalnie mało zbadana. Więc oddawaliśmy się cichej nadziei, że może odkryjemy tam utajone, zagubione w ustroniu, jeziora z muskinongami, niedostrzeżonymi jeszcze przez wędkarzy-turystów — i tam znajdziemy nasz raj.
Tere-fere kuku! Utrapieńce muskinongi spłatały nam psikusa: miejscowi wędkarze w Marathonie klęli się na wszystkie rybackie honory, że muskinongów ani dudu w tych stronach. Były, owszem, szczupaki, nawet potężne sobie i chlubne northern pikes, północna odmiana tych drapieżników, ale nikt nie złowił tu jeszcze muskinonga. I z tym trzeba było się pogodzić.
A pogodziliśmy się tym łatwiej, że Marathon okazał się śliczną mieściną, niedawno powstałą wraz z wielką fabryką celulozy, nowiuteńką mieściną o ulicach i domkach jakby z igły zdjętych, a ludziach — brylantach. Owych dwa tysiące mieszkańców żyło w dostatku, jak u Pana Boga za piecem, uśmiechało się do świata i gościnność uważało za królową cnót. Henrykostwo Tomczykowie, cała ich czwórka, rodzice i dwoje dorastających dzieci, byli nieprawdopodobnie mili. W ich domu pławiliśmy się w cieple serdeczności i brakowało nam u nich tylko ptasiego mleka.
A potem z Filadelfii zjawiła się, jak dwoje radosnych zwiastunów, urocza para, mój przyjaciel z lat wojennych, dr Zygmunt Piotrowski, z młodą żoną: istoty o niegasnącym w duszy słońcu wniosły nową porcję wesołego gwaru. A że naczelny inżynier fabryki celulozy, Kanadyjczyk Frombach, nie chciał pozostawać w tyle, zaproponował nam sielankę nad sielankami. Posiadał on nad jeziorem Cedar Lake, leżącym o czterdzieści mil na wschód od Marathonu, śliczny bungalow kempingowy z bierwion zbudowany. Zaofiarował nam pobyt w tym bungalowie wraz z łodzią motorową i benzyną, z uroczystą ciszą okolicznych lasów i z obfitością ryb w jeziorze.
— Czy tylko szczupaków? — zagadnąłem.
— Szczupaków i pickerelów. Łowiono tam nieraz olbrzymie szczupaki.
— Może muskinongi?
— Chyba nie.
— A tej ciszy lasów nikt nie zakłóca? — spytałem ze znaczącym uśmiechem, gdyż przed chwilą rozmawialiśmy o pladze amerykańskich turystów nad Jeziorem Leśnym.
Sympatyczny inżynier zapewnił, że o tej wczesnej porze roku, w czerwcu, turystów z południa jeszcze nie ma, w każdym razie niewielu, już choćby dlatego, że jego Cedar Lake leży na uboczu, nad autostradą ukończoną zaledwie kilka miesięcy temu, a więc jeszcze mało znaną turystom.
— Cedar Lake — pięknie rozmarzał się Frombach — przypomina mi jezioro Otsego, owo Lśniące Zwierciadło, zacisze z Pogromcy zwierząt, mej ulubionej książki Coopera z chłopięcych lat. Cedar Lake jest równie zaciszne...
Więc uzbrojeni w wędki i w klucze do rajskiego bungalowu, z motorówką na przyczepce samochodowej, ruszyliśmy pewnego poranka z Marathonu. Henryk Tomczyk wiózł nas dwóch i Piotrowskich do Jeziora Cedrowego. Byliśmy wszyscy w szampańskich humorach i upajaliśmy się pierwotnością otaczającej nas puszczy. Łoszę, przechodzącą przez drogę, witaliśmy radośnie jak symbol bezludnej kniei i czekających nas rozkoszy samotności.
Jezioro Cedrowe sięgało niemal do samej autostrady i gdy dojeżdżaliśmy do celu, nagle wydało nam się, żeśmy w sztok urżnięci. Co za niespodzianka, czyżby nam się w oczach roiło? Można było całkiem zbaranieć, ale zaraz buchnęliśmy gromkim śmiechem: podobnych do nas amatorów leśnego zacisza było tu wielu, zjechało się zatrzęsienie, kilkuset. Zacisze przestało być zaciszem. Wędkarska wiara gęsto obsadziła brzeg jeziora rojem aut, przyczepek, przeróżnych namiotów; z obozowych kuchenek wznosiły się dymy, rozchodziły jędrne zapachy smażonych kotletów. Byli to Amerykanie, zwabieni rozgłosem Cedar Lake. Przyjechali, ażeby wytchnąć w ciszy kanadyjskiego ustronia — i stworzyli gwarne obozowisko.
Można było się wściec albo uśmiać. Uśmialiśmy się. Ostatecznie pogoda była pyszna, czerwcowe słońce grzało, wietrzyk pieścił, od lasu szły poprzez zapachy smażonego mięsiwa miodowe wonie, ale przede wszystkim przyświecała nam kusząca wizja dalekiej chaty Frombacha, ukrytej gdzieś w tajemniczym gąszczu.
Wizja, która nie zawiodła. Kompleks Cedar Lake'u składał się z dwóch jezior: właściwego Jeziora Cedrowego, które przylegało do autostrady i było prawie okrągłe, i z Małego Jeziora Cedrowego. Wąska, krótka cieśnina łączyła duże jezioro z małym. Małe jak małe, ciągnęło się na jakie cztery mile, a szerokie było na półtorej, tworząc kształt serdelka. Na północnym brzegu tego „małego" wyczarował Frombach swój bungalow w bezpiecznej odległości dobrych sześciu mil od autostrady i miejsca, które opadła nawała wycieczkowiczów.
W pierwszej chwili ludzkie zbiorowisko przy autostradzie przypominało nam mrowie chrząszczy grabarzy, obżerających zdechłego szczura, ale wkrótce wydali nam się mniej wstrętni. Wygodnisie mieszczuchy, mimo że wyposażeni w świetne motorówki, nie wypływali daleko na wodę i woleli trzymać się blisko brzegu tudzież niedaleko swych przyczep-trailerów, kuchenek, żon i dzieci: to nie byli namiętni wędkarze.
Sprawnie spuściliśmy naszą łódź na wodę, przyczepili motor, przeładowali zapasy żywności i ruszyli co duchu. Gdy po kwadransie zbliżaliśmy się do cieśniny, łączącej obydwa jeziora, było czym oczy sycić: sto metrów przed łodzią łoś spokojnie przepływał z brzegu na brzeg, jak gdyby tu nigdy nie mąciły ciszy terkoty motorów. Kanadyjczyk, który nam towarzyszył, by zawieźć nas do bungalowu, zapewnił, że to w porządku, gdyż okoliczne lasy roiły się od łosi.
— W porządku? — zdziwiłem się. — Łosie, wiadomo, to płochliwa zwierzyna. A ten zuchowaty jegomość nie ma przed nami respektu...
— Bo dobrze wie, że mu nic złego nie zrobimy w czasie ochrony.
— Ej, taki mądrala?
Wątpliwości moje były nie na miejscu, bo już inni opowiadali mi o dziwacznej poufałości czy roztargnieniu łosi w okresie ochronnym, gdy nie polowano na nie. Wtedy w dwunożnej istocie wcale nie widziały groźnego drapieżnika i, jakieś butne i pewne siebie, na grandę pchały się na samochody. Ale zaledwie rankiem trzydziestego września rozległ się pierwszy strzał w pobliżu i świsnęła pierwsza kula koło zwierzęcego ucha, jakby piorun strzelił w ród łosiowy. W diabły poszło ich mazgajstwo, migiem zrodził się nowy zwierz i odtąd był to już tylko nerwowy kłębek czujności, trudny do podejścia.
Królestwo zwierzyny! — pomyślałem sobie, gdy łoś po przebyciu cieśniny zniknął w zaroślach. Wnet wydostaliśmy się na drugie jezioro, owo Małe Jezioro Cedrowe, i tu raptem skończył się zgiełk cywilizacji, a zaczęło coś zgoła innego. Jak okiem sięgnąć, żadnego już Amerykanina, żadnego wędkarza, żadnej w ogóle łódki, nic, jeno niezmącona tafla wody. Wszędzie okalał ją gęsty, pierwotny las. Taki sam las, niewiele zmieniony od prawieków, rozpierał się i mroczył nad wodą Lśniącego Zwierciadła, kiedy przed dwustu laty snuli się tam bohaterowie Coopera.
Jakże łatwo było tu przeskoczyć wyobraźnią w przeszłość i ileż w tym tkwiło nieodpartego czaru! Wielkie, jasne czaple, niechętnie wzlatujące przed nami, potężne świerki i sosny, przechylone daleko ponad brzegiem wody, w lesie liczne obumarłe pnie drzew, powalone starczym uwiądem i przez nikogo nieusuwane, nade wszystko zaś uroczysta pustka i kojący spokój przyrody, jakby to nazwał sam Cooper — oto, co na tym jeziorze niezwykle silnie narzucało się zmysłom i pobudzało fantazję. Jakże chciałoby się odlecieć myślami ku odległym, dawnym wypadkom!
Ale nie zdążyłem daleko odlecieć ani rozsmakować się w błogiej ciszy, gdyż Kanadyjczyk skierował łódź w stronę lądu i dobiliśmy do brzegu. Bungalow Frombacha widniał o kilkadziesiąt kroków od wody, w cieniu drzew. Cudo. Wdzięczyła się do nas nie chata kempingowa, lecz jak gdyby tęga, rozłożysta willa, złożona z malowniczych bierwion. Blokhauz, zaprawiony jasnobrązowym pokostem, połyskiwał jak lukrowany piernik.
Bungalow stał na palach, wchodziło się do niego schodkami. Dwa pokoje, sypialny z czterema kojami i salon-kuchnia, tchnęły przytulnością. Panował wszędzie luksusowy nieład. Stało, leżało, wisiało tu tysiąc wymyślnych przyborów kempingowych, pożytecznych rzeczy typowo amerykańskich, i zapewniało ludziom pławienie się w wygodach. Nie brakowało niczego, począwszy od lśniącej lodówki na benzynę, powabnej kuchenki z butlą gazową ostatniego modelu, poprzez bogaty wybór wędzisk, wędek i błystek, jakichś pasów ratunkowych, jakichś nart wodnych i Bóg wie czego — aż do dwóch przymilnych kanap i okrągłego stołu z mahoniu. Na stole stały dwie napoczęte butelki Johnny Walkera i Vat 69 oraz kilka kieliszków. Rozrzucone na stole świeże magazyny z sex-babkami tudzież z poważniejszymi artykułami o polowaniu i wędkarstwie nęciły do zaglądania.
A gdy ujrzałem pod powałą na belkach spoczywające śliczności kanu o wykwintnym kształcie i płonąco czerwonej barwie, stwierdziłem, że tu żyć i nie umierać. Wielkim zaś będąc patriotą, zaraz wybiegłem rzewną myślą w nadwiślańskie strony do wszystkich nieszczęsnych par zakochanych, nieposiadających tam swego kąta do gruchania — i wyobraziłem sobie, jakie mieliby tutaj przednie używanie, jakie niebo! Jakie warunki dla tworzenia wyżu demograficznego!
Patrząc przez okno bungalowu w stronę jeziora, widziałem w pobliżu brzozę. Na jej korze odkryliśmy przedtem świeże zadrapania niedźwiedzich pazurów. Była to zatem kraina zarówno niedźwiedzi, jak łosi. W jej serce nowoczesny człowiek wścibił swe trzy grosze i stworzył w leśnym uroczysku czupurny przybytek wyrafinowanej cywilizacji.
O niedorzecznie maleńki krok sąsiadowały tu urocze sprzeczności: głucha puszcza z ostatnim wykwitem techniki. W mgnieniu oka przeciwieństwa zlewały się w jedno, zamierzchłe wieki spotykały się z dniem dzisiejszym. Człowiek mógł przez okno ujrzeć niedźwiedzia i równocześnie słuchać przez radio wykładu o energii atomowej — i to fantastyczne zazębianie się odmiennych elementów było chyba istotną cechą dzisiejszej kniei kanadyjskiej. Było jej nowym urokiem. Paradoksem, jak gdyby ogień łączył się tutaj z wodą.
Pierwszego wzruszenia nie zgotował nam niedźwiedź ani łoś, ani szczupak, ni człowiek, lecz wywołał ptak. Niewielki ptak, kurowaty, trochę większy niż europejska kuropatwa.
W kwadrans po naszym przybyciu odkryłem go wśród zarośli o kilkadziesiąt zaledwie kroków od bungalowu. Dziwnie się zachowywał: nie uciekał należycie, jak gdyby coś mu dolegało. Zbliżyłem się na kilka kroków, a on wcale nie zerwał się z ziemi, tylko podreptał nieco dalej i znowu stanął. Patrzał na mnie wyzywająco jak na przykrego natręta: pomyleniec. Łatwo mógłbym go zdzielić kijem i uśmiercić.
Na ten widok przypomniałem sobie z dawnego pobytu w quebeckich lasach nad jeziorem Marmette dobre znajome, tak zwane kury narwane, „fool hens". Tak Kanadyjczycy przezywali jarząbki świerkowe, spruce grouses, bo nie uciekały wcale przed człowiekiem. Rzecz prosta, że wytępione w bardziej zaludnionych okolicach, owe fool hens bytowały już tylko w odległych, mniej dostępnych lasach.
Czyżby takie narwane dziwaczątko i tutaj się napatoczyło? Podnosząc alarm, przywołałem Witolda z aparatem fotograficznym i zaczęliśmy obskakiwać ofiarę naszego zapału. Kura niezbyt zmykała, bynajmniej się nie kryła, po prostu idiotka. Witold podchodził do niej na dwa kroki i pstrykał.
Tymczasem stwierdziłem, że to wcale nie fool hen. Dokoła szyi miała pióra mocno napuszone, a na głowie sterczący czub: był to inny gatunek kanadyjskiego jarząbka, mianowicie jarząbek kreziasty, ruffed grouse, ptak zazwyczaj niezmiernie pierzchliwy i dziki. Więc cóż, do kaduka? Chory był czy niespełna rozumu?
Nagle usłyszałem spod pobliskiego krzewu przytłumione piśnięcie i bystrzej tam spojrzawszy, odkryłem kilka piskląt, chowających się wśród listowia. Zagadka wyjaśniona! Kura o cudacznych manierach była normalna i zdrowa, tylko mając przy sobie pisklęta, zaniepokojona starała się je obronić przed dwunożnym wrogiem i uwagę jego przykuć do siebie.
Czego dzielna matka nie wyrabiała, by dopiąć swego i byśmy na nic innego nie patrzyli, jak tylko na nią! Udawała, że ma złamane skrzydło i że łatwo ją dopaść; potem, że jest kulawa; potem wskakiwała na pień zwalonego drzewa i stawała nieruchoma, udając Greka i łatwą dla nas zdobycz. Zresztą byłaby łatwą zdobyczą, gdybyśmy jeno chcieli.
W pewnej chwili uprzytomniłem sobie całe bezprzykładne, olbrzymie bohaterstwo małego serduszka: miłość macierzyńska leśnej kury okazała się tak ogromna, że matka gotowa była ponieść śmierć, byleby uratować życie swych młodych.
Miłość macierzyńska u ludzi uchodzi za jedną z najwznioślejszych cnót, za szlachetną właściwość ludzkiego serca i ludzkiej duszy. Czy słusznie? Czy — jak wykazywał przykład samiczki jarząbka — nie był to tylko zwyczajny, naturalny instynkt, bardzo podobny do instynktu zwierzęcego? Czy częstokroć ów instynkt nie występował słabiej u ludzi niż u zwierząt, u których przecież matka, broniąc młodych, nigdy nie myślała o tym, jakie korzyści będzie miała kiedyś później z potomstwa? A w tym zestawieniu jakże ubogo wypadała niejedna ludzka matka, pełna samolubnej miłości, przykuwająca do siebie swe dziecko, córkę czy syna, na całe życie?
Takich cieni nigdy nie wykazywał instynkt u zwierząt. Ich miłość macierzyńska była bezinteresowna, absolutna: nękana przez nas matka-jarząbek po kilku tygodniach rozstanie się ze swymi brzdącami i straci je na zawsze z oczu, a mimo to dziś, gdy one słabe, zdolna była oddać życie w ich obronie.
— Znikajmy! — zawołałem do towarzysza, gdy zrobił już kilka zdjęć. — Jesteśmy tu personae ingratae!
Nasza bohaterka wciąż dzielnie się stawiała i puszyła, ale widać było z jej kurczowej postawy i coraz bardziej przerażonych ślepsk, że trzyma fason resztkami nerwów.
— Znikajmy!
Gdy odszedłszy o jakieś trzydzieści kroków, obróciliśmy się, kury już nie było. Czmychnęła. Najadła się strachu i niechybnie na całe życie starczy jej przykrego doświadczenia z człowiekiem.
— Na pewno pochwali się dzieciom — zauważyłem z uśmiechem — że zmusiła nas do ucieczki.
— A czy tak nie było? — zdumiał się Witold.
Oprócz łosi, niedźwiedzi i jarząbków kreziastych niewątpliwie żyły tu urodziwe najady i inne dobre wróżki. One to wczarowały w nasz bungalow tyle słoneczności, że było nam tu jak pączkom w maśle.
Zresztą stanowiliśmy paczkę kapitalnie zgraną: Zygmunt Piotrowski, najmędrszy z nas, wielce dowcipny narrator, opowiadał ze swadą Woltera o swych ciekawych doświadczeniach z pracy psychologa na amerykańskiej uczelni; przemiła jego żona, Halina, dzielnie mu wtórowała; Witold tryskał musującą werwą (bo dopiero nieco później ogrom Kanady przypalił mu skrzydła i dolał nieco octu do duszy); ja dorzucałem swego obola, jak mogłem. W tej samotni mieliśmy przeżyć razem tylko cztery dni, wystarczająco krótko, ażeby utrzymać nerwy na wodzy i nie poczubić się wzajemnie. Bungalow jaśniał niezmąconą pogodą i rodził serdeczne uśmiechy.
Było tak miło, że po odjeździe Kanadyjczyka najchętniej pozostalibyśmy, Witold i ja, niby dwa piecuchy w przytulnej chacie do samego wieczoru, gdyby nie honor wędkarzy. Więc wyrwaliśmy się, wzięli wędki i wypłynęli na jezioro. Witold przy motorku, ja z przodu łódki.
Niezmącona pogoda sprzyjała pierwszemu po dwudziestu sześciu latach wyruszeniu na połów tutejszych ryb. Czerwcowe popołudnie leżało na jeziorze całym przepychem słonecznych barw, jakieś przyjemnie omdlałe, że mimo woli przywodziło na pamięć leżącą Maję z płótna Goi. Ale potem od nowa nasuwał się Cooper, bo jezioro było gładkie, jakby uśpione i wciąż całkiem puste. Więc przypominało Lśniące Zwierciadło z książki.
Czy jednak było tak puste? Oddaliwszy się od brzegu, łatwo odkryliśmy wśród zarośli więcej domków kempingowych. Dziś co prawda nikogo w nich nie było, ale to pewne, że ludzie przyjeżdżali tu na wczasy. Według słów publicysty B.K. Sandwella, Kanadyjczycy stali się najbardziej wodnym narodem na świecie. Zakochali się w swych jeziorach, których mieli przecież bez liku, i popadli w wodny szał. Nad jeziorami budowali chaty, świątynie swej nowej religii. Rzucali w jeziora wędki i łowili poezję, mającą dać im ukojenie. Przyroda była dla nich nowoczesną Mekką, a zarazem masowym uzdrowiskiem znacznie wcześniej niż u nas w Europie.
Ryby w Małym Jeziorze Cedrowym łowiło się wzdłuż przeciwległego brzegu i tam popłynęliśmy. Krajobraz wodny był idealnie urozmaicony: głębokie miejsca przeplatały się mieliznami, kuszące zatoki wchodziły w ląd, a na spodzie jeziora pleniła się miejscami bujna dżungla wodorostów. W takim mateczniku powinno było roić się od ryb. Tu i ówdzie, niby wyspy, wyrastały z wody połacie rzadkiego sitowia, ulubione zasadzki zbójeckich szczupaków.
Pogoda była zbyt piękna: wprawdzie rozanielała duszę, ale ryby huncwoty nie brały. Witoldowi i wszem ludziom tyle razy wynosiłem pod obłoki bogactwo ryb w Kanadzie, tyle śpiewałem hymnów o tym, iż wystarczało tylko wrzucić wędkę do wody, ażeby już tam się szamotało szczupaczydło — że teraz wobec fiaska zaczęło mi się robić głupio. Małe Jezioro Cedrowe haniebnie zawodziło, czyniąc z mej gęby cholewę.
Dobrą godzinę wymachiwaliśmy daremnie wędziskami, gdy nagle Witold zjeżył grzbiet, twarz nasrożył, wzrok wytrzeszczył: wzięła mu ryba. Wędkę z błystką wlókł dotychczas daleko za łodzią. Teraz, podciąwszy, zaczął nawijać żyłkę na szpulę kołowrotka. Szło opornie.
A więc jezioro ożyło, popuściło tajemnicy. Ucieszyłem się, że to Witold rozpoczął łowy, bo jako nowicjuszowi tak mu się należało. On tymczasem milczał, ani słówkiem nie zdradzał swego podniecenia — wzorowy sportsmen. Wędzisko jego wygięło się w efektowny kabłąk, widocznie ryba była tęga. Mówili nam w Marathonie, że zdarzały się tu ogromne szczupaki. Czyżby taki chwycił?
Doznałem przypływu wielkiej radości. Na chwilę wybiegłem myślami do Poznania i Konrada. Dałbym wiele, żeby on mógł teraz widzieć Witolda, zmagającego się efektownie z kanadyjską rybą na haku.
Tymczasem ryba, stawiająca zrazu opór, szybko zdawała się opadać z sił. Już nie wyrywała się w bok ani w głębinę, podczas gdy Witold z nieustępliwością człowieka z charakterem miarowo kręcił kołowrotkiem i bez przerwy wciągał żyłkę metr za metrem. Oblicze jego naczupurzyło się, oczy przybrały wyraz chmurny i górny. Patrzyłem na niego z zachwytem i głęboko odczuwałem piękno triumfu człowieka nad siłami przyrody.
Potem, gdy ryba znalazła się już kilka metrów od łodzi, zabłysła raz i drugi białym brzuchem, sprawiając wrażenie czegoś potężnego. Napięcie rosło! Ślepia wbijaliśmy w wodę jak urzeczeni, a w miarę skracania żyłki przeżywaliśmy powabne złudzenie; ryba, która zaczęła się znowu rzucać, to rosła nam w oczach niby rekin, to karlała do rozmiarów wypasionej płotki.
Był to szczupak. Niestety nie lewiatan, zapowiedziany w Marathonie, ani żaden potwór z mych wieloletnich snów o Kanadzie, nawet nie potworek, raczej chłystek, raczej smarkacz albo śledź. Ważył znacznie mniej niż kilogram. Gdy pochwyciłem go w siatkę-podrywkę i wrzuciłem do łodzi, zabawne trofeum miotało się zuchowato między stopami. Spoglądaliśmy na nie zmieszani, odurzeni, oburzeni, niemal ze wstydem.
Tkwił w tym upiorny humor. Więc na to były zawiłe starania o paszporty, o dolary, o ulgowe przejazdy „Batorym", na to rozmowy z ministrami i ambasadorami, ażeby w końcu witał nas na rzekomo najrybniejszych wodach świata taki czupurny maluda, taki makabryczny komik?
Porwał nas zdrowy, homeryczny śmiech. Gwałtownie zatęskniliśmy do Piotrowskich i w te pędy, co sił w motorze, wracaliśmy do bungalowu.
Nie chciałbym, żeby Konrad czytał ten rozdział.
W bungalowie nad Little Cedar Lake wszystkie śniadania, obiady, podwieczorki i kolacje, nie zapominając o drinkach między posiłkami, przeobrażały się w lukullady podniebienia i ducha. Przede wszystkim radosnego ducha. Przeżywaliśmy czarującą labę i były to niezapomniane uczty rozmów, przyjaźni i uśmiechu.
Mimo to o świcie drugiego ranka, poświęcając śniadanie, zapuściliśmy motorek i ruszyli na łowisko. Witold i ja. Zapowiadał się znowu słoneczny, obrzydliwie piękny dzień. Poranna mgła niby drażniąca zagadka przysłaniała drugi brzeg jeziora.
Zaledwie tam dopłynęliśmy, opary poszły w górę i zaczęły się ryby. Były, a jakże, były i brały. Nie żadne wieloryby, nie tuzy, nie grube ryby, jeno same średniaki i wymoczki około kilogramowe — ale nieźle brały. W ciągu niespełna godziny złowiliśmy ich po kilka, aż nadto wystarczającą porcję na obiad i kolację. Były to szczupaki i tak zwane okonie bielmowate.
Okonie te, obok pstrągów najprzedniejsze w smaku ryby, z kształtu i cierniowatej płetwy grzbietowej trochę podobne do naszych sandaczy, miały dziwne oczy, bo bez źrenic, natomiast wypełnione bielmem. Wszakże musiały nieźle widzieć, skoro chwytały metalowe błystki, wirujące w wodzie. Wśród wielu nazw, jakie im w różnych stronach nadawano, chyba najodpowiedniejsza była amerykańska: walleye, czyli bielmowate oko. W dodatku oko, które zapalało się dziwacznymi refleksami tęczowych blasków, gdy promienie słońca padały do środka pod pewnym kątem.
Więc było u nas co jeść (oprócz sutych zapasów przywiezionych z Marathonu), poza tym Witold okazał się mistrzem wycinania z ryb filetów, Halina pysznie smażyła, humory dopisywały, tylko nie jezioro ani łowiska. Były krajobrazowo wspaniałe, to nie ulegało wątpliwości, cóż, kiedy już dawno wyłowiono z nich co potężniejsze sztuki i pozostały jeno rybie niedolatki.
I niestety, to nie było odludne jezioro z książek Coopera. Co dzień rano słyszeliśmy od strony południowej stukot pędzącego pociągu. Cywilizacja diabelnie napierała na Jeziora Cedrowe: leżały w kleszczach toru kolejowego z jednej strony i autostrady z drugiej strony. Zresztą nie wszyscy Amerykanie obozujący nad wielkim jeziorem byli ciurami: niejeden ruchliwszy wędkarz przypływał na nasze jezioro i łowił nam pod nosem.
Któregoś popołudnia wpadła na nasze wody stukonna supermotorówka z czterema Jankesami na pokładzie i krzątała się po naszych łowiskach. Patrzyliśmy na to z daleka z sardonicznym uśmiechem politowania, bo tego dnia ryby nam wcale nie brały. Po godzinie tamci byli gotowi, lecz zamiast wracać do swego obozu, podpłynęli pod nasz bungalow i wylądowali.
Byli to młodzi, dziarscy i weseli Amerykanie, robotnicy z fabryki Forda w Stanach: jakieś atletyczne typy, jak gdyby żywcem wyjęte z rysunków Mai Berezowskiej. Prosili, żebyśmy im pomogli i wzięli kilkanaście ryb, bo w ferworze nałapali ich za dużo. Każdemu wolno było w Ontario złowić dziennie nie więcej niż sześć szczupaków i tyleż walleyów, a oni mieli ich znacznie więcej.
— Do kaduka, na jaką przynętę żeście je złapali? — wykrztusiłem oszołomiony, widząc w ich łodzi całą kupę ryb, oczywiście jak zwykle młokosów.
— Minnows! — odrzekli krótko.
Minnows to zbiorowa nazwa niedużych rybek z rodziny karpiowatych. Więc oni łowili na prawdziwe, nieżywe rybki i szczupaki brały im jak zwariowane, gardząc tego dnia naszą śliczną, lecz sztuczną przynętą z blaszek: oto sakramenckie fanaberie wody!
Pewnie opuścilibyśmy Jezioro Cedrowe wcześniej, niż było w planie, gdyby nie arkadyjskie nastroje w naszym bungalowie i nie krztyna nadziei, tlejącej w nas, dwóch wędkarzach. Durzyliśmy się skromną otuchą, że przecież napotkamy w końcu jednego z owych legendarnych olbrzymów, ostatnich rybnych Mohikanów w tym jeziorze, o których błąkały się głuche wieści wśród ludzi w Marathonie. Potrzebowaliśmy takiego szatana do zdjęć fotograficznych, do filmu i dla honoru.
Przebywając w leśnym ustroniu, gdzie wszystko dokoła, z wyjątkiem jednych ryb, grało najżarliwszymi barwami przyrody, gdzie lasy śpiewały i podbijały serce, a życie układało się jak w błogim śnie — w tym ślicznym ustroniu jednak wzbierało w nas uczucie osobliwe i coraz bardziej niepokojące: zaczęliśmy marzyć o Kanadzie. O tej prawdziwej, dziewiczej, niezawodnej Kanadzie. Coraz częściej sięgaliśmy w naszym bungalowie do map — w Kanadzie ma się pod ręką zawsze zatrzęsienie różnych map — i głodnym wzrokiem wodziliśmy po północnych wertepach. Ileż tam było przestronnej puszczy, bez torów kolejowych i autostrad, ile zagubionych w głuszy jezior! Posunąć trochę palcem ku północy, a oto wdzięczyły się tajemne uroczyska, jakieś jeziora Killala, Kassaginini, Pagwachuan, Nagagami i tak można by odkrywać jednym niemal tchem dziesiątki jezior. Jezior przez wędkarzy na pewno nietkniętych!
W przeddzień naszego powrotu do Marathonu krążyliśmy, jak zazwyczaj, po drugiej stronie jeziora w pobliżu cypla, gdzie niedaleko głębokiej wody z rzadka wyrastały trzciny, gdy wzięła mi ryba. Jak zwykle w tym miejscu szczupak, bo chwyciwszy przynętę, gwałtownie rwał w głębinę. Podciąłem i ledwo go powstrzymałem: był to nie lada okaz. Ale skoro tylko zacząłem go przyciągać, on z niebywałą mocą szarpnął i uwolnił się. Po prostu zerwał grubą żyłkę i dał drapaka z błystką i hakiem. Spojrzeliśmy na siebie zdębiali: może to był ów wyśniony olbrzym?
Następnego dnia mieli zjawić się po nas przyjaciele z Marathonu, lecz zanim przybyli, wczesnym rankiem wypadliśmy jeszcze raz na łowiska, zafascynowani bestią, która mi uciekła poprzedniego dnia. Rwaliśmy motorem wprost na cypel.
Przy czwartym czy piątym rzucie poczułem, że coś wzięło. Czyżby on? Jakoś dziwnie zadrgało i pociągnęło, a gdy zacząłem nawijać żyłkę, opór ryby nagle osłabł: często bywało, że wielkie szczupaki, podcięte, sunęły w stronę wędkarza.
Lecz niestety tym razem tak nie było. Było inaczej, było okropnie! Ależ spłatało nam niespodziankę!
Po prostu był to okoń. Okonek. Okoniuszek. Zwykły okonek z ładnymi pręgami, ale nie większy niż wskazujący palec. Zuchwała gnida rzuciła się na błystkę, dwa razy większą od siebie, i ciągnęła, ile w niej pętackich sił: żabka, która chciała być koniem, jak w bajce.
— Dawid! — krzyknął Witold. — Toż to Dawidek: silny duchem, nędzny ciałem!
Więc pozostały nam tu jeno marzenia o innych jeziorach.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Korekta:
Janina Małas
Projekt okładki:
Maciej Foltyn
Ilustracje:
Archiwum Muzeum Arkadego Fiedlera
www.fiedler.pl
© Copyright by 1977
Arkady Fiedler
© Copyright by 2014
Marek i Arkady Radosław Fiedlerowie
© Copyright by 2014 for the Polish edition
Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.
ISBN 978-83-7823-442-5
Wydawnictwo “Bernardinum” Sp. z o.o.
ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin
tel. 58 536 17 57, fax 58 536 17 26
e-mail: [email protected]
www.bernardinum.com.pl
Plik opracował iprzygotował Woblink
woblink.com