Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Dziennik rosyjski” Anny Politkowskiej jest ostatnią książką nieustraszonej dziennikarki, którą ukończyła tuż przed śmiercią. To wnikliwy, intymny zapis życia w Rosji, obejmujący okres od wyborów parlamentarnych w grudniu 2003 roku do ponurego lata 2005 roku, kiedy naród wciąż jeszcze otrząsał się z okropności oblężenia szkoły w Biesłanie. Autorka odważyła się powiedzieć prawdę o zniszczeniu kraju pod rządami Władimira Putina – prawdę jeszcze bardziej dosadną po jej tragicznej śmierci w zamachu.
Akcja zaczyna się w momencie wyborów do Dumy Państwowej, w których partie demokratyczne poniosły porażkę, czego konsekwencją była pewna reelekcja Władimira Putina na prezydenta. Autorka odsłania kulisy władzy: tajemnicze zamachy terrorystyczne, niewyjaśnione zabójstwa i porwania, okrucieństwa w armii. Z bólem dostrzega bierność społeczeństwa, które zrozpaczone narastającymi problemami bytowymi, z obojętnością godzi się na ograniczanie swobód obywatelskich. Czytelnik przeżyje prawdziwy szok, zagłębiając się w niezwykle emocjonalne i plastyczne obrazy z życia współczesnych Rosjan.
Politkowska ukazuje społeczeństwo zdławione przez cynizm i korupcję. Opisuje, jak Putin neutralizuje lub więzi swoich przeciwników, cenzuruje prasę i okłamuje opinię publiczną. W tym ciemiężonym kraju wolność człowieka jest ograniczana z każdym dniem.
Anna Politkowska – rosyjska dziennikarka pochodzenia ukraińskiego. Urodziła się w 1958 roku w Nowym Jorku w rodzinie dyplomatów. Ukończyła dziennikarstwo na Uniwersytecie Moskiewskim. Była największą krytyczką rządów Putina – otwarcie sprzeciwiała się między innymi wojnie w Czeczenii. Przed dążeniem do prawdy nie powstrzymywały jej groźby, ostrzeżenia ani nawet próba otrucia. Za swoją pracę otrzymała liczne prestiżowe nagrody, a jej książki przetłumaczono na wiele języków. Dziennikarka została zastrzelona w windzie w bloku, w którym mieszkała, 7 października 2006 roku. W czerwcu 2014 roku w warszawskim Ogrodzie Sprawiedliwych odsłonięto upamiętniający ją kamień. „Dziennik rosyjski” to trzeci tytuł Anny Politkowskiej wznowiony przez Wydawnictwo Mova. Ukazały się także „Rosja Putina” (2022) oraz „Tylko prawda” (2023).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 495
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:
A Russian Diary: A Journalist’s Final Account of Life, Corruption & Death in Putin’s Russia
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczynie: Agnieszka Fiedorowicz, Katarzyna Masłowska
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Anna Brzezińska
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce: © Sutton Hibbert / Shutterstock.com
Copyright © Anna Politkovskaya, 2007
First published as A RUSSIAN DIARY in 2007 by Harvill, an imprint of Vintage.
Vintage is part of the Penguin Random House group of companies.
Foreword © Jon Snow 2007
Copyright © 2023 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Robert J. Szmidt, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2023
ISBN 978-83-8321-556-3
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Czytając Dziennikrosyjski Anny Politkowskiej ze świadomością, jak straszny koniec ją spotkał – została zamordowana na klatce schodowej moskiewskiej kamienicy, w której mieszkała – człowiek nie może wyzbyć się myśli, że oni nigdy by jej tego nie darowali. W najnowszej książce, podobnie jak wielokrotnie wcześniej, Politkowska pisze bowiem o reżimie Władimira Putina, przedstawiając niezwykle bolesne i przytłaczające prawdy, za których ujawnianie raczej prędzej niż później ktoś musiałby ją zabić. Zakrawa więc na cud, że zdołała przeżyć tak długo.
Jeszcze większym cudem jest to, że wśród postsowieckiego zamętu pojawiła się dziennikarka, która niemal w pojedynkę zwracała uwagę świata na skandaliczną tragedię Czeczenii oraz na wiele innych równie nikczemnych czynów, jakich dopuszcza się współczesna Rosja. Zachowania władzy, które ujawniała przez tak długi czas i o których przeczytacie w tej książce, to porażające świadectwo systemowego łamania praw człowieka i demokracji. Oto dziennik, który prowadziła od grudnia 2003 roku, czyli od sfałszowania wyborów parlamentarnych, aż do końca roku 2005, gdy cichły dopiero echa ataku na szkołę w Biesłanie.
Czytając Dziennikrosyjski, zastanawiałem się nieraz, po co nam, u licha, ambasady w Rosji. Dlaczego nasi przywódcy tak konsekwentnie ignorują knowania Putina, choć doskonale o nich wiedzą? Czyżby szło o głód gazu? O bogacenie się na skandalicznej wyprzedaży rosyjskich aktywów państwowych i gospodarczych, w których uczestniczyły także nasze instytucje finansowe współtworzące kastę złodziejskich oligarchów? A może chodzi o ślepe pragnienie, by zepchnąć Rosję na boczny tor bez względu na cenę, jaką zapłaci jej społeczeństwo, mianowicie skrajnym zubożeniem?
To społeczeństwo, które Anna Politkowska reprezentowała i z którym nieustannie rozmawiała, pokonując niejednokrotnie ogromne odległości. Podejmowała przy tym niewyobrażalne ryzyko, ale przedstawiana przez nią rzeczywistość naprawdę zapiera dech w piersi. Po eksplozji w moskiewskim metrze w roku 2004, kiedy zginęło trzydziestu dziewięciu ludzi, odwiedziła rodziny niektórych ofiar. Dzięki temu zdołała odkryć, że rubryki „przyczyna śmierci” na aktach zgonu były po prostu przekreślane – „nawet w obliczu śmierci – napisała – państwo rosyjskie nie umie powstrzymać się od kłamania”. Nie ma tam oczywiście nawet słowa o terroryzmie.
Styl dziennikarstwa uprawianego przez Annę sprawił, że stała się ostatnią nadzieją dla ludzi krzywdzonych przez państwo. Pewnej nocy grubo po godzinie dwudziestej trzeciej otrzymała rozpaczliwy telefon z Inguszetii.
– Straszne rzeczy się tutaj dzieją! To wojna! – wrzeszczała do słuchawki nieznana jej kobieta. – Pomóż nam! Zrób coś! Leżymy z dziećmi na podłodze!
Początki kariery dziennikarskiej Anny przypadły na schyłek epoki komunizmu. Zahartowała się i dojrzała w roku 1991, gdy ZSRR za rządów prezydenta Borysa Jelcyna został przekształcony w Federację Rosyjską. Doszło wtedy do całej serii wojen domowych, gdy nowe państwa, powstałe z dawnych republik Związku Radzieckiego, próbowały stanąć na własne nogi. Najpoważniejszym konfliktem była tak zwana pierwsza wojna czeczeńska (1994–1996), podczas której islamscy rebelianci próbowali utworzyć własne niepodległe państwo. Anna była jedną z nielicznych osób, które przyczyniły się do stworzenia podwalin porozumienia pokojowego i wycofania rosyjskich wojsk. Jej zdaniem powstrzymanie dalszego rozlewu krwi było największym osiągnięciem mediów relatywnie wolnej epoki Jelcyna.
Pojawienie się na Kremlu Władimira Putina i doprowadzenie przez niego w roku 1999 do wybuchu drugiej wojny czeczeńskiej podniosło zarówno militarną, jak i dziennikarską stawkę. Putin, bazując na wcześniejszych doświadczeniach z pracy w tajnych służbach, podjął skuteczne działania uniemożliwiające prasie publikację doniesień o brutalnych działaniach Rosji na terytorium Czeczenii, które mogłyby mu zaszkodzić. Anna odwiedziła Czeczenię ponad pięćdziesiąt razy. „Nowaja gazieta”, dla której pracowała, należała do wąskiego grona redakcji, które nigdy nie ugięły się pod presją Kremla żądającego stonowania bądź cenzurowania takich relacji.
W roku 2002 Putin wykorzystywał do maksimum „wojnę z terroryzmem” Busha i Blaira, robiąc z niej wygodną przykrywkę dla masowych mordów popełnianych przez jego wojska w Czeczenii. Anna była w tym czasie coraz bardziej izolowana. Donosiła jednak nadal o samosądach, uprowadzeniach, gwałtach, torturach i zniknięciach ludzi, czyli o metodach stosowanych przez walczące w Czeczenii siły rosyjskie. Często była jedynym źródłem tych informacji. Czuła i pisała publicznie, że polityka Putina prowadzi do rozwoju terroryzmu, zamiast go likwidować. W jej relacje wplecione jest głębokie przekonanie, że droga Putina do prezydentury zależała w ogromnym stopniu od rozpętania konfliktu w Czeczenii. Jej zdaniem wiele specyficznych metod tortur, z jakimi zetknęła się w Czeczenii, pochodziło z podręczników KGB i jego następczyni FSB.
Relacje Anny dotyczące reelekcji Putina zadziwiają zarówno jej odwagą, jak i opisywanymi faktami. Sprawa zaginięcia Iwana Rybkina, jednego z głównych rywali Putina, wygląda jak scenariusz kiepskiego thrillera, choć wydarzyło się to naprawdę. Rybkin zniknął z Moskwy, gdzie odurzono go narkotykami, po czym odnalazł się w Londynie. Jak kąśliwie zauważa Anna: „Mamy oto pierwszego w historii prezydenckiego kandydata na uchodźstwie”. Nie miała jednak cienia wątpliwości, że całą winę w tej sprawie ponosi obóz polityczny Putina.
Niedługo po wyborach młody prawnik i aktywista Stanisław Markiełow został pobity w moskiewskim metrze przez pięciu młodych mężczyzn. Anna opisała, że krzyczeli do niego: „Wygłosiłeś kilka przemówień za dużo!… Sam sobie jesteś winny!”. Był to jednak zaledwie przedsmak okropieństw, które miały dopiero nastąpić. Nie trzeba dodawać, jak relacjonuje Anna, że milicja odmówiła wszczęcia sprawy karnej, nadal więc nie wiemy, kto zaatakował Markiełowa, a tym bardziej kto był zleceniodawcą tego napadu.
We wrześniu 2004 roku Anna padła ofiarą otrucia – ktoś dosypał jej czegoś do herbaty podczas lotu do Rostowa, gdy spieszyła do oblężonej szkoły w Biesłanie. Późniejszy ostracyzm i narastająca ze strony władz presja sprawiły, że jeszcze ostrzej prowadziła kampanię walki o prawa tych, którzy jej zdaniem padali ofiarą polityki Kremla.
W październiku 2002 roku, w trakcie oblężenia teatru na Dubrowce, Anna była czynną mediatorką pomiędzy władzami a porywaczami. To samo zamierzała zrobić w Biesłanie. Tu niektórzy dziennikarze mogą uznać, że przekroczyła zawodowy Rubikon, zmieniając się z obiektywnego reportera w czynnego uczestnika zdarzeń. Problem w tym, że ówczesna Rosja przechodziła postsowiecką ewolucję, jeśli nie rewolucję, a dla Anny owym Rubikonem było poszanowanie praw człowieka. Poczuła więc, że nie ma wyboru i musi się temu przeciwstawić, gdy tylko zrozumiała, że reżim Putina zamierza łamać w Czeczenii prawa człowieka, i to na naprawdę masową skalę.
Anna będzie jednak oceniana na podstawie całości swojej pracy. W tym tej znakomitej książki. Z jej kart, podobnie jak ze wszystkich pozostałych tekstów, bije niestrudzone zaangażowanie w docieranie do prawdy, za które niestety musiała zapłacić najwyższą cenę.
Dla wielu z nas, aspirujących do najwyższych standardów dziennikarstwa, Anna Politkowska pozostanie jasnym światłem przewodnim, miarą uczciwości, odwagi i zaangażowania. Ci, którzy spotkali ją na przestrzeni ostatnich lat, mogą zaświadczyć, że nigdy nie pozwoliła sobie bujać w obłokach, nigdy nie pławiła się w sławie ani nie była celebrytką. Do końca pozostała uczciwa i skromna.
Nie wiemy, kto zabił Annę ani kto za tym czynem stał. Jej morderstwo ograbiło wielu z nas z najpotrzebniejszego źródła informacji i kontaktów. W ostatecznym rozrachunku może się jednak okazać, że pomogło utorować drogę do zdemaskowania mrocznych sił drzemiących w samym sercu współczesnej Rosji.
Muszę wyznać, że kończyłem czytać Dziennik rosyjski w poczuciu, że trzymam w ręku książkę, którą powinniśmy zasypywać Rosję jak długa i szeroka, aby wszyscy mogli zapoznać się z jej treścią.
Jon Snow
Luty 2007 roku
Niektóre z wpisów do dziennika Anny zostały opatrzone jej późniejszymi komentarzami, w tekście oddzielonymi wyśrodkowaną gwiazdką. Komentarze w nawiasach okrągłych pochodzą także od niej. Została zamordowana przed zakończeniem prac przy tłumaczeniu, przez co ostateczna redakcja tekstu odbyła się już bez jej udziału i pomocy. Informacje dodawane przez tłumacza umieszczono w nawiasach kwadratowych. Gwiazdka w teście oznacza, że dokładniejsze wyjaśnienie znajdziecie w glosariuszu.
Arch Tait
CZĘŚĆ I
GRUDZIEŃ 2003 - MARZEC 2004
Spis powszechny z października 2002 roku wykazał, że w Rosji mieszka 145,2 miliona ludzi, co czyni z nas siódmy najbardziej zaludniony kraj świata. Z tej liczby prawie 116 milionów ludzi, czyli 79,8 procent populacji, uważa się za etnicznych Rosjan. Uprawnionych do głosowania jest natomiast 109 milionów.
7 GRUDNIA 2003 ROKU
Dzień wyborów parlamentarnych do Dumy, dzień, w którym Putin* rozpoczął kampanię wyborczą na drugą kadencję. Z samego rana objawił się narodowi rosyjskiemu, stając przed komisją wyborczą. Nastrój miał radosny, wydawał się też mocno pobudzony i chyba z lekka zdenerwowany. To raczej niezwykłe w jego wykonaniu: z reguły bywa władczo ponury. Tym razem jednak poinformował wszystkich z szerokim uśmiechem na twarzy, że jego ukochana labradorka oszczeniła się tej nocy.
– Władimir Władimirowicz był taki niespokojny – zaszczebiotała zza pleców męża pani Putinowa. – Spieszymy się do domu – dodała, pragnąc jak najszybciej wrócić do suczki, której nienaganne polityczne wręcz wyczucie czasu zrobiło tak wspaniały prezent partii Jedna Rosja*.
Tego samego dnia w Jessentukach, maleńkim kurorcie na Kaukazie Północnym, pochowano pierwsze trzynaście ofiar ataku terrorystycznego na pociąg podmiejski. Był to poranny skład, zwany uczniowskim, ponieważ jego pasażerami byli głównie młodzi ludzie dojeżdżający do szkół.
Gdy po głosowaniu Putin wyszedł do dziennikarzy, wszyscy oczekiwali, że złoży kondolencje bliskim ofiar. Może nawet posunie się do przeprosin, ponieważ jego rząd zawiódł po raz kolejny i nie ochronił obywateli. Zamiast tego naród usłyszał, jaki jest zadowolony z narodzin nowych szczeniąt.
Zadzwoniła do mnie przyjaciółka.
– Teraz to strzelił sobie w stopę. Rosjanie po czymś takim nigdy nie zagłosują na Jedną Rosję.
Ale koło północy, gdy zaczęły napływać wyniki, początkowo z Dalekiego Wschodu, potem z Syberii, Uralu i tak dalej w kierunku zachodnim, wielu ludzi nie mogło uwierzyć własnym uszom i oczom. Wszyscy moi prodemokratyczni przyjaciele wydzwaniali do siebie wzajemnie, powtarzając:
– To nie może być prawda. Głosowaliśmy na Jawlinskiego*, chociaż…
Niektórzy oddali też głos na Chakamadę*.
Rano skończyło się niedowierzanie. Rosja, nie zważając na kłamstwa i arogancję demokratów, pokornie oddała się w ręce Putina. Większość zagłosowała na widmową partię, której jedynym programem politycznym było wspieranie tego polityka. Jedna Rosja zebrała pod swoim sztandarem wszystkich biurokratów – wszystkich dawnych aparatczyków Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i działaczy Komsomołu zatrudnionych obecnie w miriadach przeróżnych agencji – to oni pospołu wydali ogromne sumy pieniędzy na otumanienie elektoratu.
Raporty, które otrzymaliśmy z różnych regionów, pokazują wyraźnie, jak do tego doszło. Przed jednym z lokali wyborczych w Saratowie darmową wódkę rozdawała pani siedząca pod transparentem „Głosuj na Trietjaka”, czyli kandydata Jednej Rosji. Trietjak wygrał. Kandydaci Jednej Rosji – z wyjątkiem tylko paru, którzy przystąpili do partii na krótko przed wyborami – zmietli dawnych deputowanych do Dumy* w całym obwodzie. Kampania wyborcza w Saratowie była naznaczona przemocą. Kandydatów, których nie akceptowała Jedna Rosja, napadali „niezidentyfikowani napastnicy”, co bardzo często skutkowało ich rezygnacją z wyścigu do parlamentu. Jednemu z niewielu, którzy mimo to zdecydowali się rywalizować z wybitnym kandydatem Jednej Rosji, dwukrotnie wrzucano przez okno reklamówki zawierające części ciała: znalazł w nich ludzkie uszy i serce. Obwodowa komisja wyborcza stworzyła gorącą linię do przyjmowania zgłoszeń o nieprawidłowościach zaobserwowanych podczas kampanii i samego głosowania, ale 80 procent telefonów dotyczyło prób przekupstwa ze strony lokalnych przedsiębiorstw użyteczności publicznej. Ludzie grozili, że nie pójdą głosować, chyba że ktoś naprawi przeciekające rury albo niedziałające grzejniki. Żądania te odniosły spodziewany skutek. Mieszkańcom rejonów zawodskiego i lenińskiego przywrócono ogrzewanie i bieżącą wodę. W kilku wsiach rejonu atkarskiego po wieloletnim oczekiwaniu podłączono w końcu elektryczność, a nawet telefony. Tak uwodzono ludzi w terenie. W mieście zagłosowało ponad 60 procent elektoratu, na prowincji 53 procent. Więcej nie trzeba, by uznać te wybory za ważne.
Jedna z demokratycznych obserwatorek lokalu wyborczego w Arkadaku zauważyła, że ludzie głosują dwukrotnie, raz w kabinie i potem raz jeszcze, wypełniając kartę do głosowania pod dyktando przewodniczącego lokalnej komisji wyborczej. Pobiegła więc, by zadzwonić na gorącą linię, ale siłą odciągnięto ją od telefonu za włosy.
Wiaczesław Wołodin, główny działacz Jednej Rosji startujący w Bałakowie, wygrał ogromną przewagą, zdobywając 82,9 procent głosów; to naprawdę zadziwiający sukces jak na pozbawionego charyzmy polityka, którego ludzie znają tylko z chaotycznych wystąpień w telewizji nieodmiennie popierających Putina. Co ciekawe, Wołodin nie miał nawet programu wyborczego, w którym mógłby naobiecywać czegokolwiek miejscowej ludności. W sumie w całym obwodzie saratowskim Jedna Rosja zdobyła 48,2 procent głosów, nie ogłaszając i nie broniąc tez żadnego programu. Komuniści zdobyli 15,7 procent, Liberalni Demokraci* (partia Władimira Żyrinowskiego*) 8,9 procent, a nacjonalistyczna partia Rodina (Ojczyzna) 5,7 procent. Jedynym powodem do wstydu było to, że ponad 10 procent wyborców nie oddało głosu na „żadnego z powyższych”. Co dziesiąty wyborca poszedł więc do lokalu wyborczego, wypił darmową wódeczkę, po czym posłał wszystkich polityków do diabła.
Według danych Państwowej Komisji Wyborczej na terytorium Czeczenii* oddano prawie 10 procent głosów więcej, niż było zarejestrowanych wyborców, a mówimy przecież o republice, nad którą pełną kontrolę ma nasze wojsko.
Sankt Petersburg cieszy się opinią najbardziej postępowego i demokratycznie nastawionego miasta w Rosji, ale nawet tam Jedna Rosja zdołała zgromadzić aż 31 procent głosów. Rodina zebrała 14 procent. Sojusz Sił Prawicowych* i Jabłoko* po 9 procent, komuniści 8,5 procent, a LDPR Żyrinowskiego 8 procent. Irina Chakamada, Aleksander Gołow, Igor Artiemjew i Grigorij Tomczin, demokraci i liberałowie szeroko znani w całej Rosji, ponieśli sromotną klęskę.
Dlaczego? Władze państwa zacierają ręce, pogwizdując radośnie i powtarzając, że demokraci są „sami sobie winni”, ponieważ utracili więzi z narodem. Te same władze, które uważają obecnie, że lud opowiedział się po ich stronie.
Oto kilka wyjątków z wypracowań uczniów petersburskich szkół na tematy: „Jak moja rodzina postrzega wybory” oraz: „Czy nowo wybrana Duma pomoże prezydentowi w jego pracy?”.
Moja rodzina zrezygnowała z głosowania. Nie wierzy już w wybory. Wybory nie pomogą prezydentowi. Wszyscy politycy obiecują, że uczynią życie lepszym, ale niestety… Wolałbym większą prawdomówność…
Te wybory to kpina. Nie ma znaczenia, kogo wybiorą do Dumy, ponieważ i tak niczego to nie zmieni, bo nie wybieramy ludzi, którzy zamierzają poprawić sytuację kraju, tylko tych, którzy chcą się nachapać. Te wybory nikomu nie pomogą – ani prezydentowi, ani zwykłym śmiertelnikom.
Nasz rząd jest po prostu śmieszny. Chciałbym, żeby ludzie nie szaleli tak bardzo na punkcie pieniędzy, żeby nasz rząd wykazał choć odrobinę moralności i żeby jak najmniej oszukiwał ludzi. Rząd ma służyć narodowi. To my go wybieramy, nie on nas. Szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego poproszono nas o pisanie wypracowań na ten temat. To tylko przerwało nam normalne lekcje. Rząd i tak nie przeczyta tego, co napiszemy.
Moja rodzina tak postrzega te wybory, że nie jest nimi kompletnie zainteresowana. Wszystkie akty prawne przyjęte przez Dumę są bez sensu i nie przyniosły niczego dobrego narodowi. Dla kogo więc jest to wszystko, skoro nie dla nas?
Czy te wybory pomogą? To interesujące pytanie. Musimy poczekać, by to sprawdzić. Najprawdopodobniej w niczym nam nie pomogą. Nie jestem politykiem, nie mam wykształcenia potrzebnego, by zostać jednym z nich. Ale jedno wiem: musimy walczyć z korupcją, ponieważ dopóki będziemy mieli gangsterów w instytucjach państwowych naszego kraju, poziom życia nam się nie poprawi. Wiecie, co dzieje się teraz w armii? To niekończąca się fala. Jeśli ludzie w przeszłości mawiali, że wojsko zrobi z chłopaka mężczyznę, to teraz robi z nich kaleki. Ojciec mówi, że nie puści swojego dziecka do takiej armii. „Żeby zrobili z mojego syna kalekę albo gorzej, żeby zginął w jakiejś dziurze gdzieś w Czeczenii, walcząc o cholera wie co, aby ktoś inny mógł przejąć władzę nad tą republiką?” Dopóki ten rząd jest przy władzy, nie widzę żadnych szans na zmianę obecnej sytuacji. I nie podziękuję mu za moje nieszczęśliwe dzieciństwo.
Czyta się te wyimki jak przemyślenia starców, a nie przyszłych obywateli Nowej Rosji. Taki jest prawdziwy koszt politycznego cynizmu – odrzucenie przez młodsze pokolenie.
8 GRUDNIA 2003 ROKU
Rankiem staje się już całkiem jasne, że o ile lewica w mniejszym bądź większym stopniu przetrwała, o tyle liberalna i demokratyczna „prawica” została pokonana. Partia Jabłoko i sam Grigorij Jawlinski nie weszli do Dumy, podobnie jak Sojusz Sił Prawicowych Borysa Niemcowa i Iriny Chakamady oraz wszyscy kandydaci niezależni. W obecnym parlamencie nie ma więc już prawie nikogo, kto byłby w stanie lobbować na rzecz demokratycznych ideałów i przeciwstawić Kremlowi konstruktywną inteligentną opozycję.
Tryumf Jednej Rosji nie jest jednak najgorszy w tej sytuacji. Pod koniec dnia po przeliczeniu niemal wszystkich głosów widać już wyraźnie, że po raz pierwszy od rozpadu ZSRR Rosja szczególnie faworyzowała skrajnych nacjonalistów obiecujących wyborcom, iż „powywieszają” wszystkich „wrogów Ojczyzny”.
To oczywiście straszne, ale być może należało się czegoś takiego spodziewać, skoro mamy w kraju prawie 40 procent ludności żyjącej poniżej i tak już niewyobrażalnej granicy ubóstwa. Stało się też jasne, że demokraci nie mieli interesu w nawiązywaniu kontaktów z tą właśnie częścią społeczeństwa. Woleli koncentrować się na rozmowach z bogaczami i rodzącą się dopiero klasą średnią, by bronić własności prywatnej i interesów jej nowych posiadaczy. Biedacy nie mają nieruchomości, więc demokraci ich zignorowali. Nacjonaliści nie popełnili tego błędu.
Nic więc dziwnego, że ta część elektoratu, całkiem zresztą słusznie, odwróciła się od demokratów, podczas gdy nowi właściciele nieruchomości przeskoczyli z pokładów Jabłoka i Sojuszu Sił Prawicowych na łódź Jednej Rosji, gdy tylko zauważyli, że Jawlinski, Niemcow i Chakamada zaczynają tracić wpływy na Kremlu. Bogacze przeszli tam, gdzie przebywała już większość urzędników, bez których nie mógłby się rozwijać rosyjski biznes, w przeważającej większości przeżarty korupcją, a co za tym idzie, zawsze wspierający oficjalne przekupstwo.
Tuż przed wyborami wyżsi funkcjonariusze Jednej Rosji przyznawali otwarcie: „Mamy tyle pieniędzy! Biznes dał nam tak wielkie darowizny, że nie wiemy, co z nimi począć!”. Nie przesadzali. To były łapówki, które znaczyły: „Nie zapomnisz o nas po wyborach, prawda?”. W skorumpowanym kraju biznes jest jeszcze bardziej pozbawiony skrupułów niż tam, gdzie korupcja została zredukowana choćby do tolerowalnego poziomu i nie jest uważana za czyn społecznie akceptowalny.
Do czego więc są potrzebni Jawlinski albo Sojusz Sił Prawicowych? Dla naszych nowobogackich wolność nie ma nic wspólnego z partiami politycznymi. Wolność to swoboda wyjazdu na wspaniale wakacje. Im bogatsi się stają, tym częściej mogą dokądś lecieć, i to nie do Antalyi w Turcji, ale na Tahiti albo do Acapulco. Dla zdecydowanej większości wolność to dostęp do luksusu. Uważają więc, że obecnie wygodniej będzie lobbować na rzecz własnych interesów za pośrednictwem prokremlowskich partii i ugrupowań, z których zdecydowana większość jest niesamowicie skorumpowana. Dla tych partii każdy problem ma swoją cenę; wpłacasz odpowiednią sumę i otrzymujesz taką ustawę, jaka ci pasuje, albo deputowany do Dumy zada właściwe pytanie komuś w Prokuraturze Generalnej. Ludzie zaczynają już otwarcie mówić o „donosach poselskich”. Dzisiaj to najskuteczniejszy sposób pozbycia się niechcianej konkurencji.
Korupcja jest także wytłumaczeniem rozwoju szowinistycznej Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji Żyrinowskiego. To populistyczna „opozycja”, która tak naprawdę nie jest żadną opozycją, ponieważ pomimo skłonności do histerycznych reakcji w wielu sprawach zawsze popiera linię Kremla. Partia ta otrzymuje znaczące darowizny od naszych całkowicie cynicznych i apolitycznych przedsiębiorców średniej wielkości, po czym lobbuje za tymi prywatnymi interesami na Kremlu i w jego przyległościach, takich jak Prokuratura Generalna, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, Federalna Służba Bezpieczeństwa, Ministerstwo Sprawiedliwości, a nawet sądy, za pomocą tak zwanych donosów poselskich.
Z tego właśnie powodu LDPR Żyrinowskiego weszło do Dumy zarówno w poprzednim rozdaniu, jak i teraz – dzisiaj ma godne pozazdroszczenia 38 mandatów.
Partia Rodina to kolejna szowinistyczna organizacja. Kieruje nią Dmitrij Rogozin*, ale stworzyli ją kremlowscy spin doktorzy specjalnie na potrzeby tych wyborów. Jej celem jest odebranie głosów umiarkowanych nacjonalistów bardziej ekstremistycznym narodowym bolszewikom. Ona także poradziła sobie znakomicie, uzyskując 37 mandatów.
Nowa Duma jest zorientowana bardziej na rosyjski tradycjonalizm niż na Zachód. Wszyscy popierani przez Putina kandydaci forsowali taką właśnie linię. Jedna Rosja głosiła na przykład, że naród rosyjski został upokorzony przez Zachód, co było otwarcie antyzachodnią i antykapitalistyczną propagandą. W przedwyborczym praniu mózgów zabrakło jednak miejsca na poruszenie kwestii „ciężkiej pracy”, „konkurencyjności” czy „inicjatywy”, a jeśli o tym wspominano, to w bardzo pejoratywnym kontekście. Z drugiej strony wiele mówiono o „rdzennych rosyjskich tradycjach”.
Elektoratowi oferowano patriotyzm o całej gamie smaków, aby każdy wyborca mógł znaleźć ten, który najbardziej mu pasuje. Rodina skupiała się na jego najbardziej heroicznej odmianie; Jedna Rosja opowiadała się za umiarkowanym patriotyzmem; Liberalno-Demokratyczna Partia Rosji pozostała natomiast przy jawnym szowinizmie. Wszyscy proputinowscy kandydaci urządzali wielkie show, modląc się i żegnając, całując krzyże i dłonie popów za każdym razem, gdy tylko dostrzegali kamery.
Wyglądało to naprawdę śmiesznie, ale beztroscy wyborcy i tak dali się nabrać. Partie proputinowskie uzyskały większość absolutną w Dumie. Utworzona przez Kreml partia Jedna Rosja zgarnęła 212 mandatów, kolejnych 65 „niezależnych” deputowanych jest pod każdym względem prokremlowskich. W rezultacie otrzymaliśmy system półtorapartyjny, składający się z mocnej partii rządzącej oraz z kilku przystawek o podobnej orientacji.
Demokraci wiele mówili o konieczności stworzenia w Rosji systemu wielopartyjnego z prawdziwego zdarzenia. Interesował się tym osobiście sam Jelcyn*, ale teraz wszystkie ich działania zostały zaprzepaszczone. Nowa konfiguracja Dumy wyklucza poważną debatę polityczną.
Niedługo po wyborach Putin posunął się do obwieszczenia narodowi, że parlament nie będzie miejscem debaty, tylko uchwalania prawa. Cieszyło go, że w nowej Dumie zabraknie miejsca na dyskusję.
Komuniści zdobyli 41 mandatów jako partia i kolejnych 12 dla działaczy komunistycznych, którzy startowali w tych wyborach jako kandydaci niezależni. Muszę zatem przyznać, choć przychodzi mi to z wielkim trudem, że komunistyczni deputowani będą najbardziej umiarkowanym i sensownym głosem naszego parlamentu w jego obecnej czwartej już kadencji. Zostali obaleni zaledwie dwanaście lat temu, a pod koniec roku 2003 stali się wielką nadzieją białych rosyjskich demokratów.
W kolejnych miesiącach arytmetyka w Dumie uległa pewnym zmianom, ponieważ deputowani, jak to zwykle bywa, zaczęli migrować z jednej partii do drugiej, niemniej wszystkie akty prawne tworzone przez administrację prezydenta zostały uchwalone przeważającą liczbą głosów. Choć w grudniu 2003 roku Jedna Rosja nie uzyskała większości potrzebnej do zmiany konstytucji (do czego potrzebowałaby 310 głosów), to nie widziała w tym wielkiego problemu. Krótko mówiąc, Kreml „zaprojektował” sobie potrzebną większość konstytucyjną.
Z rozmysłem dobrałam to słowo. Wybory zostały starannie zaprojektowane i przeprowadzone, choć wymagało to licznych naruszeń prawa, czyli mówiąc wprost, ich sfałszowania. Nie mieliśmy jednak najmniejszych szans na zakwestionowanie ich pod jakimkolwiek pozorem, ponieważ biurokraci zdążyli przejąć kontrolę nad całym systemem sprawiedliwości. Nie wydano jednego orzeczenia kwestionującego wyniki wyborów, od Sądu Najwyższego poczynając, po zwykłe sądy miejskie, bez względu na to, jak oczywiste były dowody popełnionych oszustw. To prawne usankcjonowanie Wielkiego Kłamstwa uzasadniono „chęcią uniknięcia destabilizacji kraju”.
Zasoby administracyjne państwa zaangażowano w proces wyborczy dokładnie tak, jak robiono za czasów Związku Radzieckiego. Odnosi się to w niemałym stopniu także do wyborów z lat 1996 i 2000, gdy wybrano Jelcyna, mimo że był już chorym zgrzybiałym starcem. Tym razem jednak administracja prezydencka nie miała żadnych zahamowań. Aparat państwa łączył się z partią Jedna Rosja równie entuzjastycznie jak dawniej z Komunistyczną Partią Związku Radzieckiego (KPZR). Putin wskrzesił system sowiecki, czego nie udało się dokonać ani Gorbaczowowi*, ani Jelcynowi. Jego wyjątkowym osiągnięciem było utworzenie Jednej Rosji przy głośnym wtórze urzędników państwowych, którzy z ogromną radością wstępowali do nowego KPZR, tak bardzo tęsknili za Wielkim Bratem, który wyręczał ich wcześniej w myśleniu.
Jak się okazuje, naród rosyjski również zatęsknił za Wielkim Bratem, ponieważ nie usłyszał choćby słowa otuchy ze strony demokratów. Nie było żadnych protestów. Skradzione komunistom hasła wyborcze Jednej Rosji mówiły o bliżej niesprecyzowanych bogatych krwiopijcach, którzy rozkradli majątek narodowy i pozostawili nas w łachmanach. Slogany te okazały się niezwykle nośne wśród ludzi, ponieważ nie głosili ich już komuniści.
Należy jasno powiedzieć, że w roku 2003 większość naszych obywateli z radością powitała uwięzienie szefa koncernu naftowego Jukos Michaiła Chodorkowskiego*. Jak więc widać, politycy zyskali poparcie społeczne, chociaż manipulacja zasobami państwa w celach politycznych jest niewątpliwym nadużyciem. Ta administracja po prostu nie zostawia niczego przypadkowi.
8 GRUDNIA 2003 ROKU
Wczesnym rankiem analitycy sceny politycznej zebrali się w programie Wolność słowa, by przedyskutować wyniki wyborów. Byli mocno roztrzęsieni. Igor Bunin mówił o kryzysie rosyjskiego liberalizmu, o tym, jak afera Jukosu wywołała nagle w samym środku kampanii wyborczej falę nastrojów antyoligarchicznych. Wspomniał o nienawiści, która narosła w sercach wielu ludzi, zwłaszcza tych porządnych, którzy nie umieli się przemóc, by poprzeć Żyrinowskiego, a także o tym, że eklektyczna, jak się zdawało, partia Jedna Rosja zdołała zjednoczyć wokół siebie wszystkich wyborców, od najbardziej liberalnych po najbardziej reakcyjnych. Stwierdził nawet, że prezydent zastąpi teraz liberałów w elicie rządzącej.
W tym samym programie Wiaczesław Nikonow, wnuk Mołotowa, dowodził, że młodzi ludzie nie poszli do urn, i w tym upatrywał główny powód porażki demokratów. „Rosjanom bardziej pasują Iwan Groźny i Stalin” – podsumował.
W programach wieczornych dostaliśmy więcej tego typu analiz. Nastroje były minorowe, dało się także wyczuć nadchodzącą burzę. Zaproszeni do studia komentatorzy wyglądali na bardziej skłonnych do szukania schronienia niż do stawania do walki. Gieorgij Satarow, były doradca prezydenta Jelcyna, stwierdził, że o wyniku wyborów zadecydowały „głosy nostalgiczne” oddawane przez tych, którzy tęsknią za czasami Związku Radzieckiego. Na demokratów spadł grad krytyki. Pisarz Wasilij Aksionow narzekał, że liberałowie nie zdołali wykorzystać problemów Jukosu. Miał rację. Demokraci nie zajęli żadnego stanowiska w sprawie aresztowania Chodorkowskiego.
Program Wolność słowa niedługo później został zdjęty z anteny przez macierzystą stację NTV, co Putin skomentował następująco: „Komu jest potrzebny talk-show przegranych polityków?”. Bez wątpienia chodziło mu o Jawlinskiego, Niemcowa i innych pokonanych liberałów albo demokratów.
Wiaczesław Nikonow zmienił się kilka miesięcy później w zagorzałego apologetę Putina. Podobnych przemian wśród komentatorów sceny politycznej będzie jeszcze wiele.
Jaką drogą przyjdzie nam zatem podążać? Góra rozdzielała nasze wolności, a demokraci biegali na Kreml po gwarancje, że nie zostaną anulowane, i przy okazji akceptowali prawo państwa do regulowania liberalizmu. Tak długo szli na kompromisy, że w końcu nie mieli już z czego ustępować.
W dniu 25 listopada, trzynaście dni przed wyborami, grupa nas, dziennikarzy, rozmawiała przez blisko pięć godzin z Grigorijem Jawlinskim, przewodniczącym partii Jabłoko. Wydawał się pewny siebie i spokojny, może nawet nieco arogancki, ponieważ żywił niezachwiane przekonanie, że dostanie się do Dumy. My z kolei podejrzewaliśmy, że dobił jakiegoś targu z administracją prezydenta; na przykład że załatwił wsparcie Jabłoka oficjalnymi kanałami w zamian za pomijanie najbardziej drażliwych tematów podczas kampanii. Na mnie, jak i na wielu innych, którzy głosowali na Jabłoko, podziałało to niczym przysłowiowy zimny prysznic.
Jawlinski nie miał czasu na takie pierdoły, jak choćby zawarcie przez Jabłoko porozumienia z demokratycznym Sojuszem Sił Prawicowych.
– Uważam, że Sojusz Sił Prawicowych odegrał niebagatelną rolę w rozpętaniu wojny czeczeńskiej. Była to jedyna partia, którą można określić mianem demokratycznej i przychylnej społeczeństwu obywatelskiemu, ale właśnie ona postanowiła mówić o odrodzeniu armii rosyjskiej w Czeczenii, utrzymując jednocześnie, że każdy, kto uważa inaczej, jest zdrajcą wbijającym naszemu wojsku nóż w plecy.
– Z kim więc jeszcze Jabłoko mogłoby się porozumieć przeciwko wojnie w Czeczenii?
– Teraz? Nie wiem. Jeśli Sojusz Sił Prawicowych przyzna, że tkwił w błędzie, możemy rozważyć jakąś formę zwarcia szeregów. Problem jednak w tym, że choć Niemcow udaje dzisiaj gołąbka pokoju, a Czubajs* mówi o ideałach liberalizmu, to proszę wybaczyć, ale nie jestem przygotowany na dyskutowanie podobnej możliwości. Nie wiem, z kim jeszcze moglibyśmy się zjednoczyć.
– Ale nie Sojusz Sił Prawicowych rozpętał tę wojnę?
– Nie. Zrobił to Putin, ale oni wsparli go jako kandydata na prezydenta i zapewne przypadkiem legitymizowali jako najlepszego przywódcę na czas wojny w oczach inteligencji oraz całej klasy średniej.
– Idzie pan zatem na noże z Sojuszem Sił Prawicowych. Nie chce pan bratać się z tym ugrupowaniem, chociaż zawarł pan szereg kompromisów z prezydentem i jego administracją, aby w jakimś stopniu aparat państwa wsparł waszą kampanię. Jak rozumiem, a krążyły liczne plotki na ten temat, kwestia wojny w Czeczenii była jednym z takich zgniłych kompromisów. Zgodził się pan nie robić zbyt wiele hałasu w tej sprawie, a w zamian zapewniono panu jakiś procent głosów, aby dostał się pan do Dumy.
– Proszę nie polegać na plotkach. To może być bardzo mylące. Ja na przykład słyszałem plotki dotyczące waszej redakcji. Żadnej innej gazecie nie wolno pisać o Czeczenii, ale was jakoś za to nie zamykają. Plotki głoszą więc, że dają wam tyle swobody, aby mogli później machać waszą gazetą w Strasburgu, pokazując Zachodowi, jaką mamy wolność prasy. „Patrzcie tylko, co w «Nowej gazietie» piszą o Czeczenii!”. Ale ja nigdy, nawet przez chwilę nie wierzyłem, że to prawda…
– Ja także nie mówię, że wierzę, dlatego proszę o jasną odpowiedź.
– Nigdy nie zawarłem podobnej umowy ani nie poszedłem na taki kompromis. To nie wchodziło w rachubę.
– Ale prowadził pan rozmowy z administracją prezydenta?
– Nie, nigdy. To oni mówili o dawaniu nam pieniędzy, wtedy, we wrześniu 1999 roku.
– Skąd miały pochodzić te pieniądze?
– Nie doszliśmy do omawiania podobnych szczegółów, ponieważ stwierdziłem, że to niedopuszczalne. Powiedziałem, że nie jestem wrogiem Putina, bo przecież dopiero co go poznałem, ale twierdzenie, że poprę na ślepo wszystko, co będzie robił za pół roku, to jednak ogromna przesada. Wyjaśniono mi więc: „W takim razie nie dojdziemy do porozumienia”. Później, po wyborach, gdy przywódcy partii zostali zaproszeni na Kreml, gdzie usadzano ich w kolejności zgodnej z odsetkiem otrzymanego poparcia, jeden z najwyższych urzędników państwowych powiedział mi tak: „A mógł pan siedzieć tutaj…”, na co odparłem: „Cóż, jest, jak jest”. W tamtym momencie niczego mi już nie oferowano.
– Kiedy rozmawiał pan ostatni raz z Putinem?
– Jedenastego lipca, o sprawie Chodorkowskiego i o przeszukaniach w Jukosie.
– Na pańską prośbę?
– Tak. Zebrano na Kremlu całą Radę Państwa oraz przywódców wszystkich partii politycznych, aby przedyskutować program gospodarczy i tak dalej. Spotkanie zakończyło się o wpół do dziesiątej wieczorem, wtedy powiedziałem Putinowi, że chciałbym omówić bardzo ważne sprawy. Wpół do jedenastej spotkaliśmy się u niego w domu. Rozmawialiśmy o różnych problemach, ale głównym tematem był Chodorkowski.
– Zdawał pan sobie sprawę, że Chodorkowski zostanie uwięziony?
– Tego nie mogłem wiedzieć z wyprzedzeniem, aczkolwiek odniosłem wrażenie, że oni podchodzą do jego sprawy z pełną powagą. Dotarło do mnie, że może wydarzyć się coś niedobrego, gdy londyński „Financial Times” opublikował pod gigantycznym nagłówkiem sążnisty artykuł okraszony zdjęciami Chodorkowskiego, Michaiła Fridmana* i Romana Abramowicza, czego zazwyczaj się nie robi. Napisano w nim, że ci oligarchowie transferują swoje majątki na Zachód i szykują się do sprzedania wszystkiego tutaj, w kraju. Były tam też cytaty z Fridmana, który powiedział, że nie da się u nas stworzyć nowoczesnych biznesów, że choć oni byli znakomitymi menedżerami, to nie mogli zakładać sensownych firm przez cały ten bałagan i wszechobecną korupcję.
– Czy pogodził się pan już z faktem, że Putin zostanie wybrany na drugą kadencję?
– On i tak zostanie wybrany, nawet jeśli się z tym nie pogodzę.
– Jak realistycznie ocenia pan swoje szanse?
– Skąd mam wiedzieć? Nasze własne sondaże wykazują, że mamy od ośmiu do dziewięciu procent poparcia, ale mówimy o wyborach, w których głosy są dodawane to tu, to tam, co nazywamy „demokracją sterowaną”. Ludzie po prostu się poddają.
– Odnoszę wrażenie, że i pan się poddał. Było nie było, Gruzini* odrzucili wyniki ustawionych wyborów i znaleźli pozaparlamentarne sposoby do zmiany sytuacji. Może i pan powinien zrobić to samo? Może my wszyscy powinniśmy? Jest pan gotowy na stosowanie metod pozaparlamentarnych?
– Nie. Nie zamierzam iść tą drogą, ponieważ wiem, że w Rosji skończyłoby się to rozlewem krwi, tyle że nie mojej.
– A co z komunistami? Myśli pan, że wyjdą na ulice?
– Wszyscy są dzisiaj karmieni informacjami, że dostaną po dwanaście, trzynaście procent głosów. To powoli staje się powszechnie wiadome. Nie wykluczam rzecz jasna, że będzie inaczej, ponieważ Putinowi udało się wszystkich oszwabić. Jedna Rosja z pewnością nie wyjdzie na ulice, ponieważ dostała trzydzieści pięć zamiast trzydziestu ośmiu procent, a prócz niej nie mamy już dużych partii. One po prostu nie istnieją. Po 1996 roku stworzenie opozycji w Rosji stało się praktycznie niemożliwe. Po pierwsze, nie mamy niezależnych sądów. A opozycja musi mieć dostęp do niezawisłych sędziów. Po drugie, brakuje nam niezależnych mediów o ogólnokrajowym zasięgu. Mówię rzecz jasna o telewizji, głównie o kanałach Pierwszym i Drugim. Po trzecie, nie ma niezależnych źródeł finansowania partii politycznych. Bez tych trzech fundamentów nie widzę szans na stworzenie realnej opozycji. W Rosji nie ma obecnie demokracji, ponieważ demokracja bez opozycji nie istnieje. A opozycję rozbito kompletnie, gdy Jelcyn pokonał komunistów w roku 1996, na co my wszyscy pozwoliliśmy. Dzisiaj nie ma szans na to, by w jakimkolwiek mieście Rosji zgromadzić stutysięczną demonstrację. Obecny reżim nie tylko brutalnie miażdży opozycję jak wcześniej, w epoce totalitaryzmu. On po prostu niszczy podstawy demokracji. Dzisiaj wszelkie instytucje cywilne i publiczne są przekształcane w taki sposób, by służyć wyłącznie władzom państwa. Jeśli ktoś się temu sprzeciwia, jest po prostu usuwany. Jeśli nie chce się usunąć z własnej woli, cóż, lepiej, żeby na siebie uważał. Dziewięćdziesiąt pięć procent problemów rozwiązujemy obecnie metodami adaptacji bądź wymuszenia. Jeśli nie podoba nam się Związek Dziennikarzy, tworzymy Mediasojuz. Jeśli nie lubimy obecnego właściciela NTV, stworzymy sobie własne NTV z innym właścicielem. Doskonale wiem, co by się stało, gdyby oni zaczęli przejawiać niezdrowe zainteresowanie waszą gazetą. Podkupywaliby waszych dziennikarzy, doprowadziliby do wewnętrznych sporów, potem nawet do buntów. Może nie poszłoby im to łatwo i szybko, ponieważ macie świetny zgrany zespół, ale stopniowo, używając pieniędzy i innych metod, zapraszając ludzi do wyższych kręgów władzy, dokręcając śruby, rozdając uściski dłoni, doprowadziliby z czasem do tego, że wszystko zaczęłoby się rozpadać. Tak właśnie postąpili z NTV. Gleb Pawłowski oświadczył otwarcie, że zamordowano dyskurs publiczny. Tak wygląda prawda. Władze celowo łączą w pary nas wszystkich, aby każdy miał z kim rywalizować. Rodina musi walczyć z komunistami; Sojusz Sił Prawicowych z Jabłokiem; Partia Ludowa z Jedną Rosją.
– Czego się zatem obawiają, skoro wszystkim tak świetnie zarządzają?
– Zmian. Władze państwa działają we własnym interesie. Nie chcą stracić władzy. To stawia je w bardzo niekomfortowej sytuacji, o czym doskonale wiedzą.
Jawlinski nie dostał się do Dumy.
Czy w epoce Putina widzieliśmy kryzys rosyjskiej demokracji parlamentarnej? Nie, byliśmy świadkami jej śmierci. Po pierwsze, jak celnie zauważa Lilija Szewcowa, nasza najwybitniejsza komentatorka polityczna, doszło do połączenia władzy ustawodawczej i wykonawczej, co oznacza powrót do korzeni systemu komunistycznego. W efekcie Duma pełni obecnie rolę czysto dekoracyjną, jest forum, na którym podstemplowuje się wszystkie decyzje Putina.
Po drugie – właśnie z tego powodu możemy mówić o końcu, nie tylko kryzysie – naród rosyjski dał na to wszystko przyzwolenie. Nikt się nie sprzeciwił. Nie było demonstracji, masowych protestów, aktów obywatelskiego nieposłuszeństwa. Elektorat odłożył tę kwestię ad acta i zgodził się żyć nie tylko bez Jawlinskiego, ale i bez demokracji. Zgodził się, by traktowano go jak idiotę. Oficjalne sondaże pokazywały, że 12 procent Rosjan uważa, iż kandydaci Jednej Rosji wygrali przedwyborcze debaty telewizyjne. I to mimo że kategorycznie odmawiali udziału w jakiejkolwiek debacie. Nie mieli do powiedzenia nic poza tym, że przemawiają za nich czyny. Jak zauważył Aksionow: „Większość elektoratu stwierdziła: zostawmy rzeczy takimi, jakie są”.
Innymi słowy, wróćmy do czasów ZSRR – lekko tylko podretuszowanego, wypolerowanego, zmodernizowanego, ale nadal starego dobrego Związku Radzieckiego, okraszonego obecnie biurokratycznym kapitalizmem, gdzie urzędnik państwowy może zostać oligarchą, znacznie bogatszym od jakiegokolwiek przedsiębiorcy czy kapitalisty.
Konsekwencją tego powrotu do czasów ZSRR jest pewna wygrana Putina w marcu 2004 roku. To już przesądzone. Administracja prezydenta przystała na to, straciwszy do reszty poczucie wstydu. W następnych miesiącach dzielących nas od 14 marca 2004 roku, kiedy rzeczywiście wybrano ponownie Putina, system kontroli i równowagi państwa zniknął, a jedynym ograniczeniem pozostało już tylko sumienie prezydenta. Niestety, charakter tego człowieka i jego dokonania w poprzednim zawodzie sprawiają, że to za mało.
9 GRUDNIA 2003 ROKU
Dzisiaj o godzinie 10.53 terrorystka samobójczyni wysadziła się przed hotelem Nacyonal w Moskwie, po drugiej stronie placu naprzeciw siedziby Dumy, jakieś 145 metrów od Kremla. „Gdzie jest ta Duma?” – pytała przechodniów, zanim doszło do eksplozji. Głowa chińskiego turysty, który stał akurat obok niej, spoczywała na bruku jeszcze przez dłuższy czas z dala od reszty ciała. Ludzie wrzeszczeli, wzywali pomocy, ale choć milicji w tym rejonie miasta nie brakuje, żaden mundurowy nie zbliżył się do miejsca eksplozji przez kolejne dwadzieścia minut, ewidentnie obawiając się kolejnego zamachu. Karetki pojawiły się przed hotelem dopiero pół godziny po zdarzeniu, chwilę później milicja zamknęła ulicę.
10 GRUDNIA 2003 ROKU
Nie ma zbyt wielu komentarzy na temat zamachu terrorystycznego, nikt też nic nie mówi o jego przyczynie.
Rada Federacji, izba wyższa naszego parlamentu, ogłosiła datę reelekcji Putina, który natychmiast wrzucił najwyższy bieg, wykorzystując każdą nadarzającą się rocznicę i inne pomniejsze okazje, by pokazać krajowi i całemu światu, że jest czołowym rosyjskim ekspertem od wszystkiego, co się akurat świętuje. W Dniu Hodowców Bydła okazał się najznamienitszym spośród wszystkich hodowców; w Dniu Budowniczych został naszym czołowym murarzem. Wygląda to wprawdzie mocno dziwnie, ale czyż Stalin nie robił tego samego?
Dzisiaj na szczęście mamy Międzynarodowy Dzień Praw Człowieka. Putin wezwał więc na Kreml czołowych orędowników tej sprawy (wybranych oczywiście przez niego), aby wzięli udział w posiedzeniu Prezydenckiej Komisji Praw Człowieka. Spotkanie rozpoczęło się o godzinie 18, a przewodniczyła mu Ełła Pamfiłowa*, demokratka z czasów Jelcyna.
Pediatra doktor Leonid Roszal przez minutę wyznawał, jak bardzo kocha prezydenta; Ludmiła Aleksiejewa z Moskiewskiej Grupy Helsińskiej przez pięć minut mówiła o niewłaściwym wykorzystaniu zasobów państwa podczas wyborów (czemu Putin nie zaprzeczył); Ida Kuklina z Ligi Komitetów Matek Żołnierzy Rosji przez trzy minuty opowiadała o wykorzystywaniu poborowych do niewolniczej pracy i innych okropnościach, jakich doświadczają dzisiaj w armii; Walerij Abramkin z Centrum Reform Wymiaru Sprawiedliwości przez pięć minut referował, co się dzieje w aresztach (jego wypowiedź spodobała się prezydentowi bardziej od pozostałych); Ełła Pamfiłowa rozprawiała długo o niewesołych kontaktach obrońców praw człowieka z organami ścigania; Swietłana Gannuszkina ze Stowarzyszenia „Memoriał” otrzymała trzy minuty na omówienie kwestii nowej ustawy o nadawaniu obywatelstwa; Tamara Morszczakowa, doradzająca Sądowi Konstytucyjnemu, miała siedem minut na przedstawienie propozycji rozwiązań pozwalających na pociągnięcie władz państwowych do odpowiedzialności; Aleksiej Simonow przemawiał przez trzy minuty na temat wolności słowa i trudnej sytuacji dziennikarzy, a Siergiej Borisow i Aleksandr Auzan ze Stowarzyszenia Konsumentów opowiedzieli o potrzebie stworzenia mechanizmów ochronnych dla małych firm.
Naprzeciw prelegentów siedzieli: szef i zastępca szefa administracji prezydenta; prokurator generalny Federacji Rosyjskiej, Władimir Ustinow; minister spraw zagranicznych Borys Gryzłow; minister sprawiedliwości Jurij Czajka; minister prasy; przewodniczący trzech sądów: Konstytucyjnego, Najwyższego i Arbitrażu Gospodarczego. Na początku był także obecny dyrektor FSB Nikołaj Patruszew, ale dość szybko opuścił salę.
Wszyscy mówcy besztali kolejno prokuratora generalnego Ustinowa. W przerwach pomiędzy atakami obrywał także od Putina besztającego go za niesprawiedliwe rozwiązania prawne. Tamara Morszczakowa dodawała komentarze prawne do każdej wypowiedzi, wskazując na przykład potrzebę obecności pracownika socjalnego podczas przesłuchań nieletnich w sądach. To standardowa praktyka w wielu krajach, ale Kremlowi wydała się czymś zupełnie nowatorskim. Ustinow kontrował, twierdząc, że byłoby to sprzeczne z rosyjskim prawem, ale Morszczakowa usadziła go z marszu, wskazując, że przepisy, na które się powoływał, po prostu nie istnieją. Oznaczało to, że prokurator generalny albo nie zna prawa, co jest oczywiście nie do pomyślenia, albo celowo wprowadza w błąd zebranych aktywistów. W obecności Putina to także wydawało się nie do pomyślenia, zaczęto więc domniemywać, że chodzi o pierwszą z tych możliwości, co by znaczyło, że na stanowisku prokuratora generalnego mamy kogoś, kto absolutnie nie powinien go piastować.
– Z nimi można się dogadać tylko wtedy, gdy mówi się o czymś, co ich osobiście dotknęło – wyjaśniła mi Swietłana Gannuszkina. – W trakcie rozmowy telefonicznej prezydenta z Bushem podeszłam do Wiktora Iwanowa, zastępcy szefa administracji prezydenckiej i zarazem przewodniczącego grupy roboczej do spraw ustawodawstwa migracyjnego. Nieoczekiwanie dla nas obojga zgodziliśmy się, że mamy równie negatywne odczucia co do przymusu czasowego zameldowania. Jego żona odstała właśnie w kolejce pięć godzin, by zameldować u siebie przyjaciół, którzy przyjechali do Moskwy. Bardzo ją to rozwścieczyło, a jego skłoniło do zastanowienia, czyby nie należało znieść tego obowiązku.
Obiecał, że się tym zajmie. I tak generał FSB zaproponował stworzenie wspólnej grupy roboczej z udziałem Gannuszkiny, która zajęłaby się zreformowaniem tych przepisów.
– Sporządź listę osób, które się na tym znają. Popracujemy nad tym razem – oznajmił.
Inny przykład wyższości osobistego doświadczenia nad biurokratyczną inercją dotyczył orędownika praw więźniów Walerija Abramkina, który opowiedział prezydentowi straszną historię o dwóch skazanych niesłusznie dziewczynkach. Zarówno sąd, jak i władze więzienne przeoczyły, że były one nieletnie. Błąd naprawiono dopiero po wywiezieniu ich do kolonii karnej, po czym natychmiast zostały zwolnione. Putin niespodziewanie zareagował bardzo ostro. W jego oczach pojawił się nawet ludzki błysk. Jak się wkrótce okazało, w jego rodzinie miał miejsce podobny przypadek, także dotyczący dwóch nieletnich dziewczyn, które ucierpiały z powodu nieprzestrzegania prawa i wymagały obecnie wsparcia ze strony żony prezydenta. Wiele wskazuje więc na to, że przedstawiciele administracji prezydenckiej potrzebują osobistych doświadczeń, by zrozumieć, z czym borykają się ofiary systemu niesprawiedliwości.
– Można odnieść wrażenie, że w pewnych sprawach prezydent ma bardzo słabe rozeznanie. I nic z tym nie robi – podsumowała Swietłana Gannuszkina.
Putin słuchał przez większość czasu tego, co mówiono, ale gdy się odzywał, przemawiający mogli odnieść wrażenie, że staje po ich stronie. Wydawać się mogło, że sam jest jednym z obrońców praw człowieka. Teraz, gdy demokraci zostali uciszeni, to on będzie zastępował nam Jabłoko i Sojusz Sił Prawicowych. Na naszych oczach ziściły się przewidywania komentatorów politycznych z nocy po wyborach parlamentarnych.
Był to prawdopodobnie główny cel spotkania Putina z obrońcami praw człowieka. Chciał pokazać, że podziela ich obawy. Trzeba mu też przyznać, że jest doskonałym imitatorem. Kiedy trzeba, jest jednym z nas, a kiedy bardziej mu to pasuje, zostaje naszym wrogiem. Jest w tym udawaniu kogoś innego tak dobry, że wielu z nas nadal daje się na to nabierać. Zgromadzenie obrońców praw człowieka także dało się omamić wizji Putina będącego jednym z nich i choć fakty świadczyły o czymś wręcz przeciwnym, działacze otworzyli przed nim swoje serca.
W pewnej chwili ktoś naprawdę wymamrotał, że Putin rozumie nas lepiej niż szefowie resortów siłowych. Zadowolony prezydent natychmiast wypalił w odpowiedzi:
– To dlatego, że w głębi duszy jestem demokratą.
Nie muszę dodawać, że po tej wypowiedzi radość zgromadzonych rosła tylko i rosła. Potem doktor Roszal zapytał, czy prezydent mógłby dodać „kilka słów”.
– Władimirze Władimirowiczu – powiedział – bardzo pana lubię.
To samo mówił na początku zebrania. Władimir Władimirowicz spuścił znów skromnie wzrok.
– Ale tego Chodorkowskiego to nie lubię – dodał pan doktor.
W tym momencie Władimir Władimirowicz zesztywniał. Jeden Bóg tylko wiedział, dokąd zmierza pediatra. A biedak w gruncie rzeczy dryfował prosto na rafę.
– Chociaż pana lubię, a Chodorkowskiego nie, to jednak nie jestem przygotowany na jego aresztowanie. To przecież nie jest morderca. Gdzież mógłby uciec?
Widać było, że prezydent zaciska zęby, pozostali dygnitarze także gryźli się w języki. Potem nikt już nie wspomniał słowem o Chodorkowskim, jakby Putin był umierającym ojcem, a aresztowany oligarcha jego synem marnotrawnym. Obrońcy praw człowieka nie kontynuowali ataku, jak można było się spodziewać, tylko podkulili pod siebie ogony. Niebo pociemniało i po wpadce z Jukosem raptem jedna osoba poruszyła temat, który administracja prezydenta uważa za niewygodny i zazwyczaj prosi, by nie przywoływać go podczas takich zgromadzeń, ponieważ mogłoby się to źle skończyć dla pytającego. Swietłana Gannuszkina mimo to poruszyła kwestię Czeczenii.
Kończąc krótkie przemówienie dotyczące problemów migracyjnych, które zostały wyjaśnione przez administrację, Gannuszkina stwierdziła, że nie spodziewa się, by prezydent sam zaczął mówić o Czeczenii, dlatego chce mu wręczyć wydaną niedawno przez Stowarzyszenie „Memoriał” książkę pod tytułem Czeczenia, tu mieszkają ludzie. Kronika przemocy.
Tego nikt się nie spodziewał. Pilnujący nas funkcjonariusze nie zdążyli zareagować. Putin przyjął książkę i ku naszemu zaskoczeniu okazał nią zainteresowanie. Kartkował ją do końca spotkania, czyli mniej więcej do wpół do jedenastej. Na koniec sam zaczął mówić o Czeczenii.
– Po pierwsze – wspomina Gannuszkina – był przekonany, że dopuszczalne jest deptanie praw człowieka w trakcie prowadzenia kampanii przeciw terroryzmowi, zachodzą bowiem przesłanki pozwalające na nieprzestrzeganie prawa, okoliczności, w których to prawo można zlekceważyć. Po drugie, przeglądając książkę, powiedział tak: „To jest źle napisane. Gdybyście pisali tak, żeby ludzie was zrozumieli, to wsparliby was i moglibyście wywierać realny wpływ na rząd, ale interesujące was problemy przedstawiacie beznadziejnie”.
Nie miał na myśli Czeczenii, co oczywiste, tylko porażkę Jabłoka i Sojuszu Sił Prawicowych.
– Putin ma rację – uważa Gannuszkina, która od dawna należy do Jabłoka i pracowała w Dumie jako asystentka deputowanych tej partii. – Nie umieliśmy wytłumaczyć ludziom, że nie popieramy jednej czy drugiej strony, ględziliśmy jedynie, że stoimy na straży prawa.
Po tej wymianie zdań dyskusja zeszła samoistnie na Irak. Obrońcy praw czlowieka twierdzili, że tych dwóch wojen nie da się porównywać: Czeczeni w przeciwieństwie do Irakijczyków są przecież obywatelami Rosji. Putin ripostował, przekonując, że Rosja pozostawiła po sobie lepsze wrażenie niż USA, ponieważ wnieśliśmy o wiele więcej oskarżeń przeciw żołnierzom popełniającym zbrodnie wojenne w Czeczenii, niż Stany Zjednoczone wytoczyły własnym zbrodniarzom wojennym z Iraku.
– Ponad sześćset spraw – uściślił prokurator generalny.
Obrońcy praw człowieka nie puścili mu tego płazem:
– W ilu z nich doprowadzono do skazania oskarżonych?
Pytanie zawisło w powietrzu, ale odpowiedź nie padła.
Ludmiła Aleksiejewa, przewodnicząca Moskiewskiej Grupy Helsińskiej i nieoficjalna nestorka rosyjskich obrońców praw człowieka, kobieta, którą władze traktowały jak ikonę uosabiającą wszystkie środowiska kremlowskich obrońców praw człowieka, zaproponowała zwołanie okrągłego stołu z udziałem tych samych osób, które były na spotkaniu, nie wyłączając prezydenta.
– Musimy się nad tym zastanowić – mruknął Putin podczas pożegnania, co znaczyło ni mniej, ni więcej: Nie ma takiej opcji.
Jak nietrudno się domyślić, do dyskusji o Czeczenii z udziałem Putina i obrońców praw człowieka nie doszło, ale po grudniowym spotkaniu pewna część działaczy, a wraz z nimi paru demokratów postanowili zmienić zapatrywania, po czym opuścili pokonanych Jawlinskiego i Niemcowa, przechodząc na stronę odnowionego demokratycznie Putina, który miał ich bez trudu zastąpić.
Podobnie było w przypadku wielu znanych dziennikarzy. Kompromitowali się w biały dzień, na naszych oczach. Patrzyliśmy na Władimira Sołowiowa, popularnego ongiś prezentera telewizyjnego i radiowego, jednego z najodważniejszych, najlepiej poinformowanych i najbardziej zdemokratyzowanych reporterów, który jeszcze nie tak dawno demaskował niegodziwości popełniane przez rządzących, na przykład w związku z atakiem chemicznym w teatrze na Dubrowce [gdy Czeczeni wzięli jako zakładników 912 widzów spektaklu Nord-Ost], po czym nagle i niespodziewanie ogłosił, że popiera żarliwie Putina i państwo rosyjskie.
Wykonał tę woltę, ponieważ dopuszczono go bliżej Kremla i posmarowano mu jak trzeba. Można powiedzieć, że to wystarczyło, by doznał przemiany. Jest to nieustający problem Rosji: im bliżej Kremla stoisz, tym rzadziej się sprzeciwiasz i w ogóle stajesz się jakby łagodniejszy. A Kreml doskonale o tym wie. Ilu znamy już takich, którzy dali się podobnie stłamsić? Najpierw zostali ostrożnie przytuleni do piersi rządzących. W Rosji najlepszą metodą ujarzmiania najbardziej niepokornych dusz nie są bowiem pieniądze, tylko zbliżenie się do władzy choćby na odległość wyciągniętej ręki. Najwięksi buntownicy miękną niemal natychmiast. Widzieliśmy to w przypadku Sołowiowa, doktora Roszala, a dzisiaj nawet stronnicy Sacharowa* i Jeleny Bonner* zaczynają rozprawiać o charyzmie Putina, twierdząc, że dał im poczuć nadzieję.
Nie po raz pierwszy rzecz jasna w naszej najnowszej historii widzimy bratanie się reżimu i obrońców praw człowieka, reżimu i demokratów. Po raz pierwszy jednak jest to tak dewastujące dla byłych dysydentów. Jaka nadzieja pozostaje narodowi rosyjskiemu, skoro jedna część opozycji została zbombardowana, a drugą, czyli prawie wszystko, co ocalało, odłożono sobie na później?
11 GRUDNIA 2003 ROKU
Od samego rana mamy więcej tego samego, kolejna reputacja zmiażdżona w uściskach Kremla. Andriej Makariewicz był undergroundowym muzykiem rockowym w okresie sowieckim, dysydentem walczącym z KGB*, człowiekiem, który śpiewał z pasją: „Nie gnij karku przed zmieniającym się światem, przyjdzie dzień, gdy on pokłoni się tobie!”. Był to hymn pierwszych lat demokracji Jelcyna. Dzisiaj wręczono mu Order Zasług dla Ojczyzny, uroczystość transmitowano na żywo na państwowym Kanale Pierwszym.
Makariewicz wspierał Jedną Rosję, występował nawet na jej wiecach przedwyborczych. Naprawdę ugiął kark przed Putinem i jego partią. Wmawiał ludziom, jakim to dobrym facetem jest Władimir Władimirowicz, i patrzcie no tylko, już odbiera państwowe honory, on, były dysydent, który nie wstydzi się przystąpienia do partii kremlowskiej.
Putin wydał dzisiaj przyjęcie dla przywódców partii zasiadających w Dumie, ponieważ jest to ostatnie posiedzenie parlamentu trzeciej kadencji. Mówił na nim o pozytywnych zmianach zachodzących w stosunkach między poszczególnymi organami władzy państwowej. Jawlinski uśmiechał się krzywo, gdy padały te słowa. Niedługo później po drugiej stronie placu, naprzeciwko Kremla, odbyła się ostatnia sesja ustępującego parlamentu. Prawie wszyscy na niej byli. Jedna Rosja tryumfowała i nie zamierzała tego ukrywać. Dlaczego miałaby to robić? Każdego dnia przyłączają się do niej nowo wybrani deputowani innych ugrupowań pragnący zbliżenia z Putinem. Jedna Rosja rozdyma się niczym balon pompowany ogrzanym powietrzem.
Jawlinski trzymał się z boku, jak zwykle stał samotnie. Był ponury i małomówny. Z czego tu się cieszyć? Destrukcja rosyjskiego parlamentu stała się faktem dokonanym dokładnie w dziesiątą rocznicę powstania pierwszej Dumy, jeszcze za prezydentury Jelcyna. Jutro, 12 grudnia, także będziemy mieli dziesiątą rocznicę, tym razem nowej rosyjskiej, także „jelcynowskiej” konstytucji.
Niemcow starał się udzielić tylu wywiadów, ile mógł, póki dziennikarze przejawiali nim jakieś zainteresowanie. Wyjaśniał:
– Sojusz Sił Prawicowych i Jabłoko dokonują czegoś, co przed 7 grudnia wydawało się mrzonką: zamierzamy się zjednoczyć.
Ludzie nie za bardzo mu wierzą. Wszyscy prodemokratyczni wyborcy modlili się o takie zjednoczenie, ale przed 7 grudnia, gdy miałoby to jakiś wpływ na wynik wyborów, tyle że wtedy obie partie nie były tym zainteresowane.
Giennadij Sielezniow, przewodniczący Dumy, wygłosił mowę pożegnalną, której nikt nie słuchał. On już wie, że jego dni minęły bezpowrotnie, ponieważ w przyszłej Dumie nie parlament będzie wybierał nowego przewodniczącego, tylko zostanie on mianowany przez Kreml. Wszyscy też wiedzą już, kto nim zostanie: Borys Gryzłow, przyjaciel Putina i jeden z jego najwierniejszych popleczników, przewodniczący Jednej Rosji i zarazem minister spraw wewnętrznych. To bez wątpienia historyczny moment. Żegnając Dumę trzeciej kadencji, żegnamy pewną epokę polityczną. Putin zaraz chwyci za kark nasz wiecznie skłócony parlament.
Wyniki wyborów nie skłoniły Kremla do zapomnienia o kwestiach finansowych. Atak na Jukos trwa, nasi biznesmeni ostrzą już sobie zęby na to, co zostało z tego koncernu, ponieważ wszystkie opcje leżą jeszcze na stole. Jakucki sąd arbitrażowy wydał wyrok na korzyść Surgutnieftiegazu, firmy, która w marcu 2002 roku przegrała z Sachanieftiegazem, dawną częścią Jukosu, na aukcji praw do wydobycia ropy i gazu. Werdykt ten pozbawia Jukos dostępu do złóż tałakańskich liczących nie mniej niż 120 milionów ton ropy i około 60 miliardów metrów sześciennych gazu, a jego rywalowi przyznaje koncesję na bezterminową ich eksploatację.
Centrobank informuje o kolejnym rekordzie w gromadzeniu rezerw złota i walut obcych. Do 5 grudnia ich wartość wynosi już 70,6 miliarda dolarów. Ale czy jest to sukces? Jednym z głównych powodów wyzbywania się walut przez inne firmy jest przecież sprawa Jukosu, w której władze państwa twierdzą, że koncern ukrywał dochody w walutach, zamierzając uchylać się od płacenia podatków. Pozostali biznesmeni wolą nie kusić losu i szybko wymieniają zyskane waluty na ruble. Zadyma z Jukosem nie wyrządziła państwu żadnej szkody, dlatego Rosja może bez problemu spłacać dług zagraniczny. Naród zaś tryumfuje, nie mając pojęcia, o co tu naprawdę chodzi.
Dzisiaj mija również dziewiąta rocznica rozpoczęcia ostatniej wojny przeciw Czeczenii. W dniu 11 grudnia 1994 roku pierwsze czołgi wjechały do Groznego, po czym pokazano nam żołnierzy i oficerów, którzy w nich żywcem spłonęli. Na żadnym z rządowych kanałów nie ma o nich jednej wzmianki. Tę rocznicę skutecznie usunięto z rosyjskiego kalendarza.
Wyjątkowa jednomyślność wszystkich stacji telewizyjnych nie może być przypadkiem, moim zdaniem to efekt konkretnych zaleceń administracji prezydenta, co z kolei świadczy dobitnie o jednym: w trakcie kampanii prezydenckiej Putina nie padnie nawet słowo na temat Czeczenii. W taki właśnie sposób to działa: ponieważ prezydent nie ma pojęcia, co zrobić z Czeczenią, wykreśla ją z porządku dziennego.
Wieczorem odbyła się debata telewizyjna pomiędzy Waleriją Nowodworską, demokratką do szpiku kości, i Władimirem Żyrinowskim. Ona mówiła o potwornej nieodpowiedzialności, jaką jest wojna czeczeńska, o krwi i ludobójstwie. Żyrinowski odpowiadał histerycznymi wrzaskami: „Wynocha z tego kraju! Nigdy im się nie poddamy!”. Podczas głosowania na koniec programu Żyrinowski otrzymał czterdzieści tysięcy głosów, a Nowodworska tylko szesnaście tysięcy.
12 GRUDNIA 2003 ROKU
Dzień Konstytucji. Święto. Moskwę zalewają potoki milicji i funkcjonariuszy w cywilu. Wszędzie widać psy węszące za materiałami wybuchowymi. Prezydent wydał na Kremlu huczne przyjęcie dla obu elit, politycznej i oligarchicznej, wygłosił na nim przemówienie na temat praw człowieka, opierając je na tezie, że tryumfują one w Rosji. Był tam też Jelcyn, wyglądający teraz lepiej i młodziej, choć problemy psychiczne nadal wypisane ma na twarzy. Zaproszono go, ponieważ konstytucję uchwalono za jego prezydentury. Zazwyczaj nie gości na Kremlu u Putina.
Sondaż ujawnił, że tylko dwa procent Rosjan ma ogólne pojęcie o zapisach konstytucji. Za to 45 procent respondentów uważało, że jej najważniejszym zapisem jest artykuł o „prawie do pracy”, a tylko sześć procent wymieniło wolność słowa wśród spraw, które mają w ich życiu fundamentalne znaczenie.
18 GRUDNIA 2003 ROKU
Telefon do telewizji. Wielka okazja do spotkania Putina z ludem. Ogłoszono, że otrzymano ponad milion pytań. Wirtualny dialog prezydenta z narodem poprowadzili jego ulubieni prezenterzy telewizyjni, Siergiej Brilew z kanału Rossija i Jekaterina Andriejewa z Kanału Pierwszego.
Andriejewa do Putina: Pojawia się pan po raz trzeci na naszej bezpośredniej linii. Podobnie jak ja. Czy jest pan zdenerwowany?
Putin: Nie. Nie obiecuj tego, czego nie możesz dotrzymać, i nie kłam, a nie będziesz miał powodów do obaw.
Brilew (rechoczący z radości): Tak właśnie wygląda nasza praca…
Putin: Wszystkie osiągnięcia Rosji to efekt czyjejś ciężkiej pracy. Natrafiliśmy wprawdzie na szereg przeciwności i niepowodzeń, ale Rosja pokazała, że jest krajem, który mocno stoi na nogach i szybko się rozwija. Mam tu ze sobą kilka statystyk. W roku 2002 zanotowaliśmy wzrost gospodarczy na poziomie 4,3 procent. Prognozy na ten rok mówią o pięciu procentach, ale jestem przekonany, że osiągniemy 6,6 procent, a nawet 6,9. Zmniejszają się też obciążenia z powodu obsługi zadłużenia zagranicznego. Spłaciliśmy właśnie 17 miliardów dolarów, a gospodarka nawet tego nie zauważyła. W roku 2000 mieliśmy rezerwy złota i walut obcych wyceniane na 11 miliardów dolarów. W 2003 ich wartość wzrosła do 20 miliardów, a dzisiaj sięgają już nawet 70 miliardów. To nie są wydumane liczby. W grę wchodzi naprawdę wiele czynników. Jeśli będziemy kontynuowali obecną politykę gospodarczą, skończy się problem z niewymienialnością naszej waluty. Z drugiej strony w roku 2003 mieliśmy 37 milionów obywateli, których dochody nie osiągały minimum socjalnego. W trzecim kwartale liczba ta spadła do 31 milionów, ale to nadal upokarzająco wysoki poziom. Dzisiaj minimum socjalne wynosi przecież 2120 rubli [220 zł] na miesiąc. To naprawdę niewiele, a 31 milionów ludzi nie zarabia nawet tyle.
Pytanie z Komsomolska nad Amurem w Kraju Chabarowskim: Jesteśmy trzecim co do wielkości miastem rosyjskiego Dalekiego Wschodu, ogromnym ośrodkiem przemysłowym, miastem młodych ludzi, które niestety leży bardzo daleko od Moskwy. Nazywam się Kirił Borodulin. Pracuję w amurskiej stoczni. Obecnie wykonujemy jedynie zamówienia eksportowe. Kiedy zobaczymy ponownie zamówienia od rosyjskiego przemysłu obronnego? Chcemy być potrzebni Rosji.
(Pytania nie sprawiają wrażenia zadawanych spontanicznie, a odpowiedzi z pewnością były wcześniej przygotowane. Putin odczytuje liczby z notatek, chociaż pytania padają „na żywo”. Wygląda więc na to, że udziela odpowiedzi tylko na te pytania, które mu pasują).
Putin: To, że pan pracuje przy zamówieniach na eksport, jest bardzo pozytywne. Toczymy właśnie walkę o inne rynki zbrojeniowe, a Rosja nie wypada na nich wcale tak źle. Przygotowaliśmy już program produkcji i zakupu uzbrojenia aż do roku 2010 i będzie on w pełni sfinansowany. Są oczywiście problemy; zawsze chciałoby się przeznaczyć więcej środków na nasze siły zbrojne. O priorytetach zamówień decyduje jednak Ministerstwo Obrony, które, proszę sobie wyobrazić, umieściło nowe samoloty dopiero na ósmym miejscu swojej listy zakupów priorytetowych, mimo że obecne wojny toczą się głównie przy użyciu lotnictwa. Może być pan jednak pewien, że i wasze usługi będą kiedyś potrzebne.
Katia Ustimienko, studentka: Głosowałam po raz pierwszy. Czego możemy się spodziewać po nowo wybranej Dumie?
Putin: Żaden cywilizowany kraj nie może istnieć bez instytucji ustawodawczych. Od naszej Dumy naprawdę wiele zależy. Oczekujemy od niej wydajnej systematycznej pracy.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
CZĘŚĆ II
KWIECIEŃ-GRUDZIEŃ 2004
Dostępne w wersji pełnej
CZĘŚĆ III
STYCZEŃ-SIERPIEŃ 2005
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej