Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Warszawa, wczesne lata dziewięćdziesiąte. W powietrzu unosi się smród martwego drobiu, przepełnionych śmietników i starych petów. Neon gaśnie i zapala się, jakby wyznaczał rytm chwiejnych kroków dziewczyn w podartych rajstopach. Dworcowe światła odbijają się na zmęczonych twarzach robotników, którzy jeszcze nie wierzą, że działalność gospodarcza ma zbawić świat. Drobne złodziejaszki nigdy się nie łudziły. Wracają do swoich małych mieszkań, by odpocząć na kanapie z imitacji skóry, zjeść wczorajsze kanapki i pogapić się na fototapetę z bujnym lasem. I tylko bury kot z wyprężonym ogonem zdaje się poza tym światem.
Stasiuk z uwielbieniem szczegółów tworzy porywającą opowieść o drobnym przedsiębiorcy uwikłanym w gangsterską historię. Pisze o pokucie i bogactwie, o pożądaniu i autodestrukcji, trudnych ucieczkach i jeszcze bardziej skomplikowanych powrotach, nie spuszczając z oka pełnej paradoksów natury ludzkiej.
„Stasiuk zmierza zawsze w jednym kierunku – metafizyki zła.” Przemysław Czapliński
„Dziewięć to polemika z tradycyjną literacką wizją Warszawy.” Piotr Bratkowski
„Ta niezwykła powieść jest jak film noir.” Katrin Hillgruber
„W chirurgicznej precyzji, a jednocześnie sugestywności pisarstwa Stasiuka wychwytuję smak Hamsuna, Sartre’a, Geneta i Kafki. Dziewięć to jedno z ważniejszych osiągnięć współczesnej prozy, portret wykorzenionego i niespokojnego pokolenia Europejczyków oraz miasta pogodzonego z tym, że postkomunizm nie jest taki, jakim się go przedstawia.” Irvine Welsh
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł pochodzi odJacka Sucheckiego
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Ilustracja na okładce Kamil Targosz
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © by Andrzej Stasiuk, 1999
Redakcja Monika Sznajderman
Korekta Barbara Sikora / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-554-0
Jackowi, a także Asi i Wojtkowi – już oni wiedzą za co
W nocy padał śnieg.
Paweł wstał z łóżka i poszedł do łazienki. Światło było zapalone, a lustro rozbite. Zgarnięte z półki tubki, szczoteczki i flakony leżały na podłodze. Biała strużka pasty wystrzeliła i zastygła na seledynowej ścianie. Maszynki do golenia były połamane i wdeptane w rozdarte pudełko proszku. Pęknięta klapa od sedesu leżała w kącie. Pomyślał, że dużo tu szkła, i wrócił do przedpokoju po buty.
Podniósł jedną ze szczoteczek, opłukał nad umywalką i zebrał ze ściany odrobinę pasty. Potem ukucnął i wybrał maszynkę z nadłamanym uchwytem. Pojemnik z pianką znalazł pod wanną. Był wgnieciony, lecz coś w nim jeszcze chlupotało. Ogolił się w resztkach lustra. Spłukał twarz. Flakon z old spice’em był pokruszony, ale biała plastikowa powłoka przechowała trochę płynu. Potrząsnął zmiętą gruszką. Zachrzęściła jak głuchoniema wersja dziecinnej grzechotki. Parę kropelek wypadło na dłoń. Roztarł je na policzkach. Prawie nie szczypało, więc pomyślał, że tym razem udało mu się nie zaciąć. Odlał się i wrócił do pokoju.
Tutaj nie było lepiej. Więcej kruchych rzeczy. Spękana srebrna obudowa magnetofonu wypuszczała na podłogę kolorowe wnętrzności. Pstryknął kontaktem. Żyrandol był rozbity. Dzień dopiero się zaczynał. Światło poranka przypominało rozpylony kurz. Z rozprutego obicia kanapy wyłaziło coś białego. Pogładził to dłonią i poszedł w stronę wywalonych z szafy ubrań. Powąchał kilka sztuk, żeby w półmroku odnaleźć czyste. Włożył koszulę, sweter, przy łóżku znalazł spodnie, z nietkniętej szuflady wygrzebał skarpety i gdy je naciągnął, przestał w końcu drżeć.
Popijał kawę drobnymi łykami i patrzył w okno. Śnieg leżał na dachach domów, na chodniku, czarne drzewa były teraz białe i wszystko przypominało jakąś odległą Gwiazdkę. Czerwony autobus ostrożnie wchodził w zakręt. Sennie i bezszelestnie wyjechał na prostą i zaczął maleć w perspektywie lipowej alei. Korony drzew rozpływały się w niskim niebie. Zaczął nasłuchiwać stukotu kropel w rynnach. Żadnego dźwięku. – Trochę poleży – pomyślał. Czekał, aż kawa poderwie myśli do nerwowego łopotu, do czegokolwiek, co przypominałoby strach albo chociaż zdziwienie. Wypił ostatni łyk, wypłukał fusy, umył kubek, odstawił i wrócił do pokoju. Upchnął do szafy kupę szmat i zrobił sobie miejsce na spacer: dziesięć kroków w jedną i w drugą, od drzwi kuchni po balkonowe okno. Liczył kroki do stu kilkudziesięciu, lecz dał sobie w końcu spokój, wsparł czoło o zimną szybę i zamknął oczy. – Myśleć, myśleć – mruczał pod nosem. – Powinienem w nocy wziąć coś na sen. – Za oknem przejeżdżała piaskarka i strugała śnieżny wiórek z niebieskawego asfaltu, ale nie widział tego i gdy podniósł powieki, biały pejzaż był już przekreślony poziomą kreską. Poczuł żal, ten rodzaj smutku, jaki towarzyszy wspomnieniu, którego nie można przywołać w całości, wspomnieniu, z którego pozostał ledwo ślad.
Wrócił do kuchni. Zegar wskazywał 5.32. Większość najbiedniejszych już wstała i jechała tam, dokąd miała pojechać. Długi, prosty odcinek drogi prowadzącej do pętli autobusowej był odśnieżony. Ciemne pasmo wiodło w dal i w przyszłość. Nadjeżdżały dwa maluchy, dwie zabawki w kolorze wesołego ognia i metalicznej zieleni. Z pierwszego piętra, z tej odległości, twarze kierowców były nie do rozpoznania, ale wiedział, że są to na pewno porządni ludzie i nie minie dziewięć godzin, a będą wracać w tej samej albo odwrotnej kolejności. Nagi asfalt odbijał dudnienie dwucylindrowych silników. Dwie wrony miały to gdzieś i pozostały na swoim kasztanowcu, na gałęziach, które wisiały nad zakrętem jak druty odartego parasola. Samochodziki zawinęły i toczyły się dalej, a on poczuł w sercu ukłucie zazdrości.
Poszedł do pokoju, by z tamtego okna patrzeć w ślad za dwiema barwnymi plamami, które malały, niknęły w szarej mgle poranka, tam, gdzie drzewa mieszały się ze słupami trakcji, a wstęga szosy wpełzała na wiadukt nad torami i przez moment wyglądało to tak, jakby maluchy pięły się w stronę niewyraźnego nieba.
Poszedł po wiadro na śmieci. Postawił je na środku pokoju. Zrozumiał, że cały ten burdel nie zmieści się nawet do dziesięciu wiader. Paroma kopnięciami odsunął potłuczone butelki pod regał. To samo zrobił z książkami. Teraz mógł spacerować nawet z zamkniętymi oczami. Przedłużył trasę do okna w kuchni. Przedeptał ścieżkę między skorupami naczyń. Dziesięć i pięć dawało piętnaście kroków w jedną stronę.
Za pięć szósta pomyślał: – Do dupy z tym wszystkim. – Założył w przedpokoju brązową skórzaną kurtkę, wyszedł, zatrzasnął drzwi i nie sprawdził nawet, czy ma w kieszeni klucze.
W śnieżne poranki, gdy nie ma wiatru, powietrze peryferii ma smak węglowego dymu, a łopaty metalicznie pobrzękują o chodniki. Pomyślał, że pójdzie do pętli i posiedzi w ciepłym autobusie. Do rudych gałązek żywopłotu lepiły się cukrowe pasemka. Minął staroświecką willę z gankiem o czterech kolumnach. Na ganku stał trójkołowy rowerek z nieruchomym wiatraczkiem przy kierownicy. Na ścieżce nie było żadnych śladów prócz kilku wgłębień po kocich łapach. Minął następny dom i jeszcze dwa szare i kanciaste. Ludzie stąd już wyszli. Roznieśli śnieg na podeszwach. Zostało błoto i mizerna trawa. Potem zabudowa się urwała, uskoczyła, robiąc miejsce spiczastej bryle kościoła. Cegła miała barwę zakrzepłej krwi. Jak przesiąkająca przez bandaże rana. W głębi ulicy widział stojący autobus. Wokół nie było nikogo. Gdzieś zaszczekał pies. Ujadanie przepadło w odległym, niewidzialnym stukocie wagonów. To musiał być ekspres albo pospieszny, bo bardzo szybko umilkł.
Ciepły pomruk autobusu wtrącał go w malignę. Przez kilka minut prześnił parę snów. Ludzie wsiadali i przechodzili wskroś majaków, nie niszcząc ich: pękały i zaraz zrastały się na powrót, bo materia minionego czasu, z którego były utkane, jest żywa. Na świecie jeszcze tylko ludzie są tak żywi. Przez kilka minut prześnił kilka lat w epizodach, zatrzymał się na minionej nocy, odbił i powrócił w dzieciństwo, gdy jeszcze nikomu się nie śniło, że działalność gospodarcza zbawi świat. Podniósł ramiona i wtulił dłonie między uda. Pochylony do przodu, z zamkniętymi oczami wyglądał jak koleś, który kiwa się na jakiejś krawędzi i zaraz skoczy albo stchórzy, wybierając bezpieczny upadek na plecy.
Brzęknął dzwonek, drzwi psyknęły, autobus ruszył. Nie otwierał oczu. To była taka zabawa: zgadnąć, w jakim miejscu trasy znajduje się ikarus – szybkie uniesienie powiek, „sprawdzam” i przegrana albo wygrana, dom Zawadzkiego, rozpierdolony śmietnik, skrzyżowanie z Bystrzycką, brzozowy zagajnik z menelską ławeczką i tak do następnego przystanku. Słuchać silnika i liczyć metry w mroku. Uda się albo się nie uda. Niewidomi mają lepiej, bo pewnie boją się bez przerwy i w końcu przyzwyczajają.
Poczuł, że autobus skręca, i spojrzał za okno. Biel go oślepiła. Przystanek był za moment. Zaśnieżony, porośnięty krzakami plac, potem blaszana ściana magazynu i ścieżka, którą nadchodzili ludzie z tego małego osiedla trzech baraków, gdzie tygodnie snuły się długimi, ciemnymi korytarzami i gdy na końcu był już poniedziałek, to na początku rozkręcała się dopiero sobota. Przystanek był pusty. Staroświecki słupek wyglądał jak czerwona kredka wbita w przybrudzoną kartkę. Wszędzie były już nowe niebieskie tablice, tylko tutaj nie. – Bejrut – pomyślał. – Po co im przystanek? I tak tu zostaną. Jebał ich pies. – I poczuł, że ogarnia go smutek, zasrany żal nad sobą, uczucie, jakie mogą wywoływać wspomnienia, te niechciane obrazy, które wypełzają nie wiadomo skąd właśnie wtedy, gdy umysł powinien być chłodny i jasny, jak chłodna i jasna jest teraźniejszość.
Autobus zaczął wspinać się na wiadukt. Z przeciwka jechał star z mlekiem. Skrzynki miały kolor deszczu, a kapsle błyszczały jak tanie protezy. Tak działała jego wyobraźnia. Balustrada wydawała się cienka i krucha. Ażur płaskowników przywodził na myśl beznadziejnie powszednią wizję nieskończoności. Tory biegły na północ i po trzystu kilometrach przepadały w morzu jak srebrne nici, a elektryczna trakcja przepadała w niebie, które w nocy rozświetlały ogniste pióropusze rafinerii. Osobowy smyrgnął w stronę miasta. Wynurzył się z burego poranka i natychmiast w nim przepadł. Z uchylonej kabiny kierowcy było słychać, jak radio gra dla wszystkich, którzy już wstali. Muzyka Jedynki miała smak sennej nudy, bo inaczej ci wszyscy ludzie dawno by oszaleli albo umarli gwałtowną śmiercią – przecież nie da się wytrzymać pięciu tysięcy poranków, musi być na to jakiś sposób, trucizna, coś, co wypełni próżnię pomiędzy niebem a ziemią.
Wiadukt się skończył, znów zaczęły się domy. Każdy stał na swoim, ogrodzony płotem z siatki, kwadratowe oczka powtarzały w nieskończoność kanciastą formę budynków, okien i placów. Na przystanku wsiadły trzy osoby. Autobus szarpnął, gruba kobieta z biletem w ręku zatoczyła się w tył i otarła o jego ramię. Poczuł jej miękki tyłek i zapach perfum.
Z prawej ciągnęły się kiedyś pola. Chmury gromadziły się nad rzeką, unosiły i sunęły po niebie. Wlokły swoje cienie po rżyskach, na których jesienią stały krowy. Ulica była wąska, a samochody powolne. Horyzont wyglądał jak wydzieranka z zielonego papieru. Któregoś dnia pojechał w tamtą stronę na rowerze. Żółtawe ścieżki wiły się wśród wiklin. Zobaczył kilkunastoletnią dziewczynkę w czerwonym kostiumie kąpielowym. Sikała. Dostrzegł nawet ciemną plamę na piasku. Na jego widok wyprostowała się bez pośpiechu i zaczęła wolno podciągać majtki.
Teraz szereg wielkich tablic reklamowych odgradzał jezdnię od bezkresu szarych traw, które wyrosły w miejsce warzywników. Na horyzoncie stały szare bloki, a raczej zwisały z nieba niczym bure, podziurawione zasłony: chmury i ściany w jednym kolorze. – Blond pizda – pomyślał. Pamiętał ten moment, gdy czerwony materiał wędrował w górę i musiał ocierać się z cichym szelestem o jej jasne włosy. A potem wszystko zniknęło, przypieczętowane pstryknięciem, gdy dziewczyna wysunęła kciuki spod gumki i wsparła dłonie na biodrach. Przycisnął mocniej, na twarzy czuł gorący wiatr. Wielkie plansze odgradzały go od tego wszystkiego.
Ktoś stanął obok jego siedzenia.
– A co to, dziś autobusem?
Podniósł głowę, poznał faceta i odpowiedział:
– Taa, czasem trzeba.
Stał w oknie i patrzył na brązowy gmach dyrekcji kolei. Tutaj po śniegu nie został nawet ślad. Jezdnia i chodnik były mokre. Koła syczały na asfalcie. Fasada za żelaznym ogrodzeniem wyglądała tak, jakby zapadała się w ziemię. „Tympanon”, przypomniał sobie słowo ze szkoły, a potem, też z bardzo daleka, dotarło do niego „Brama Brandenburska” i jeszcze inne obrazy i słowa. Tak minęły mu trzy minuty. Przeniósł wzrok na cerkiew. Czarne balony oplatała siatka bezlistnych gałęzi. – Ki chuj tam chodzi? – pomyślał. – Tu Ruskie, tam Niemcy, tu Niemcy, tam Ruskie – myślał dalej. Na Wileński zajechał elektryczny i tłum ciągnął przez pasy na czerwonym świetle, wlewał się w gardło podziemnego przejścia i wypływał z drugiej strony, koło poczty, tramwaje nadgryzały ruchliwe cielsko, łykały po kawałku i uwoziły w cztery strony miasta. Pomyślał, że najgorzej mają ci, co jadą do WZT,bo muszą iść do Ząbkowskiej i złapać wypchane i obwisłe sto trzydzieści osiem, które powiezie ich pod ten ogromny zbiornik gazu, który śnił mu się po nocach, śnił mu się, jak pęka, wybucha i ogień sunie przy samej ziemi, obnaża ją, obiera ze wszystkiego, z zarośli, traw i dzikich śmietników na Olszynce, przelewa się kolejowymi tunelami na Koziej Górce, a po lokomotywowni zostają szkielety hal, wagonów, goła skóra ze skruszałymi żyłami szyn, Kamczatka płonie jak domek z kart i wszystkie złodziejki i morderczynie, piękne i nieosiągalne, stapiają się w jedno z metalowymi kościotrupami własnych łóżek. To mu się śniło wiele razy.
Na rogu, przy poczcie i Władku Czwartym, stały trzy Cyganki. Były nieruchome i barwne. Światło poranka nie dawało sobie z nimi rady. Zaczekały, aż tłum zrzednie, i zeszły pod ziemię. Szukał ich wzrokiem, lecz nie wyszły na powierzchnię. Dwadzieścia jeden sypnęło iskrami i popędziło na południe. Powietrze rozstąpiło się przed nim z jękiem, a kobieta z wielką torbą w czerwono-niebieskie pasy ledwo uskoczyła. Próbował sobie przypomnieć, czy w Moskwie są tramwaje. Nakreślił na szybie esa-floresa. Szkło było suche i został tylko mętny, tłustawy ślad. Odszedł w głąb mieszkania. Pod szarym dywanem zaskrzypiał parkiet. Wszedł do kuchni. Tutaj podłoga była z szerokich lakierowanych desek. Na stole stały resztki śniadania, dwa kieliszki do jajek, dwie kamionkowe miseczki i koszyk z ciemnym pieczywem. Jedno jajko było ledwo nadjedzone. Żółtko przeświecało spod białka jak oko spod bielma. Dotknął kukurydzianego płatka przylepionego do brzegu miseczki. Był mokry i zimny. Wziął go na palec i posmakował. Bez cukru. Spróbował odrobinę mleka z drugiej miseczki. Było słodkie jak ulepek. Wrócił do przedpokoju. Pchnął pomalowane na żółto drzwi, ale zaraz je zamknął. Poszedł z powrotem do kuchni i otworzył szafkę z ciemnego drewna. Płytkie i głębokie talerze stały w dwóch kolumnach, resztę zajmował dzbanek do kawy i waza na zupę, jedno i drugie pokryte kurzem. Były jeszcze trzy filiżanki z różnych kompletów. Pachniało wilgotnym drewnem i jedzeniem. Woń starego chleba wisi zawsze w szafkach, do których rzadko się zagląda. Zamknął drzwiczki i spojrzał w okno, ale nie dostrzegł żadnego ruchu. Ściana sąsiedniego domu połyskiwała martwymi szybami.
Wrócił do pokoju i zaczął krążyć wokół miejsca, gdzie kiedyś w domach stały stoły. Wypadł z czwartego okrążenia, zniosło go w stronę białego regału. Schował ręce do kieszeni i zaczął oglądać przedmioty. Niczego mu nie przypominały, do niczego nie służyły. Fajansowa tancerka, szklane naczynie pełne dupereli, sennik egipski, I-cing, książka telefoniczna, cztery tomy encyklopedii, szereg magnetofonowych kaset: Marillion, Pet Shop Boys, angielski dla początkujących, Smoleń z Laskowikiem, Kora z Maanamem, szczotka do włosów, łyżka do butów. Zajrzał do barku i znalazł napoczętą butelkę caberneta, kieliszki, popielniczkę i odbicie własnego brzucha w lustrze. Zamknął klapę, szkło zabrzęczało, zadzwonił tramwaj, podłoga zadrżała.
Szafa zamknięta była na klucz. Zamek nie chciał przeskoczyć. Docisnął połówki drzwi i spróbował jeszcze raz.
Prześcieradła i poszwy przylegały do siebie ciasno sprasowane. Żeby wsunąć między nie dłoń, musiał poruszać palcami, jakby rozklejał stronice wielkiej, leżącej na płask księgi. – Pralnia i magiel – pomyślał. Między pościelą a ręcznikami nie było tak ciasno, więc wsunął rękę głębiej, prawie po łokieć, i zatoczył dłonią półkole w chłodnej i szorstkiej ciemności, lecz nie było tam nic. Na niższej półce stało żelazko. Przesunął je, żeby sięgnąć za stertę obrusów i lnianych zasłon. Poczuł, że jest lekko ciepłe. Popatrzył na termostat. Nastawiony był na bawełnę. Zaczął przyglądać się ubraniom. Trykotowe podkoszulki miały miękkość rzeczy używanych i pranych setki razy. Zielony, czarny, czerwony, dwa białe, znowu czarny i na samym dole turkusowy. Cztery pary dżinsów: białe i niebieskie lewisy, ciemnozielone sztruksy, sprane, przetarte ogrodniczki w kolorze khaki sąsiadowały z grubymi bluzami od dresów. Niektóre z nich miały widoczne na brzegach napisy i emblematy. Czuł na grzbiecie dłoni gruby haft albo lepki dotyk gumowego druku. Wyżej leżały bluzki i spódnice. Ujął je w dłonie i nie ruszając z miejsca, przepuścił pod kciukami niczym dwie talie ogromnych i wiotkich kart, a potem nieco rozsunął i zajrzał głębiej. Zawiniątko opakowane było w gazetę. Wyjął je ostrożnie, ukucnął i położył na podłodze. Zaczął pogwizdywać: „pierdolił, pierdolił, rozpierdolił chliwek”, pożółkłe „Życie Warszawy” kruszyło się jak cieniutki opłatek, twarz Jaroszewicza pękła na pół. Uniósł wieczko bombonierki i znalazł pukiel jasnych włosów, suchą, czarną ze starości różę i plik zapisanych kartek. Przestał gwizdać, zawinął wszystko byle jak i wepchnął na miejsce. Okruchy gazet zgarnął nogą pod dywan.
Na wysokości twarzy miał półkę z bielizną. Chropawe miseczki biustonoszy tkwiły jedne w drugich: czarne, białe, czarne, cieliste, bezsensowna konstrukcja, bezcielesna i kanciasta, dwie czapki obok siebie, dwie cyklistówki bez daszków. Porzucił to na chwilę i podszedł do okna. Tłum przerzedził się, zegar na wieży zatrzymał piętnaście po trzeciej nie wiadomo którego dnia. Przebiegł wzrokiem chodniki i przejścia, Świerczewskiego, Wileńską, zapuścił zeza w Targową i poczuł chłód szyby na czole. Sto jeden przewlokło brzuch przez szyny i stanęło na przystanku pod cerkwią. Facet w marmurkowym dżinsie porzucił kolejkę przy kiosku i skoczył w zamykające się drzwi. Zza winkla wyszło trzech kolesi, skręciło w Cyryla i podreptało w stronę parku. Wiatr od rzeki unosił poły ich ortalionowych kurtek jak skrzydła: czarne, brązowe i granatowe. Pierwszą porcję mieli już w sobie i nie czuli chłodu. Pomyślał, że chciałby być na ich miejscu. Jeszcze sto metrów i wślizgną się w splątane alejki, ukryje ich bezlistny gąszcz, przepadną w nim i, chociaż widzialni, będą bezpieczni. Drzewa zamkną się nad nimi jak wielki sufit, znajdą swoją ławkę obok starców grających w warcaby, niepokój ich opuści i niebo o barwie dymu będzie im świecić do samego zmierzchu, do chwili, gdy uwolnieni od bólu i strachu, ruszą z powrotem w mrok pełen elektrycznych gwiazd sypanych przez pantografy wagonów sunących 11 Listopada i Stalową ku betlejemskiej nocy Szmulek i Targówka i będą czekać, czekać i czekać całe morze czasu, gdy on ma go tyle, co kot napłakał.
Przeszli Jagiellońską obok benzynowej stacji. Pięćset dziewięć popędziło ich klaksonem, lecz on już tego nie widział. Wrócił do otwartej szafy. Dotknął majtek. Przypominały plik kolorowych książeczek. Pastelowe bajeczki, poczytaj mi mamo, żółty Kaczor Donald, seledynowa Kaczka Dziwaczka, Awantury i wybryki małej małpki Fiki-Miki… Przesunął palcami po grzbietach. Z góry na dół i jeszcze raz, a potem delikatnie wsunął dłoń między czarne i białe. Poczuł, że mu staje.
Chwilę później zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Zesztywniał i zaczął nasłuchiwać. Stukot się powtórzył. Cichy, ledwo słyszalny, ale na pewno dobiegał gdzieś z mieszkania. Wciągnął powietrze i zacisnął usta. Zrobił krok, podłoga skrzypnęła, znieruchomiał i wtedy stuknęło jeszcze wyraźniej. Podszedł do kanapy przykrytej białą futrzaną narzutą. Uniósł skraj nakrycia.
Żółw patrzył na niego nieruchomo i zimno jak aparat fotograficzny. Był brązowy i matowy, podobny do czegoś bardzo starego i skórzanego. Poruszył się i pusty talerzyk, w którym stała jego noga, stuknął o podłogę. – Ty pierdolony skorupiaku – powiedział cicho i zaczął normalnie oddychać.
Zamknął szafę w chwili, gdy w przedpokoju usłyszał trzask zasuwy.
Miała na sobie długi płaszcz z szarej wełny. Podszedł, żeby jej pomóc, lecz zsunęła go z ramion szybkim, wprawnym gestem i powiesiła na wieszaku. Zdjęła pantofle, włożyła kapcie i poszła do kuchni. Zaczęła uprzątać stół, naczynia do zlewu, resztki do śmieci, nadjedzone jajko obok zlewu, nie spojrzała na niego ani razu, ręce jej drżały. W szarym świetle, w ciszy stukot i brzęk były trudne do zniesienia. W końcu zaczęła mówić: – Przepraszam, że cię tak zostawiłam. Musiałam zdążyć. Kierowniczka jest jędza, a ja zalegam za zeszły miesiąc. – Zerknęła na zegar z zielonego plastiku. Wisiał na ścianie i wskazywał 8.22. – Czego chcesz? Kawy czy herbaty? Zaraz będę musiała wychodzić.
– Kiedy idzie do szkoły?
– W przyszłym roku. Robię ci kawę.
Usiadł na krześle i patrzył na jej nogi. Stopy w niebieskich klapkach na podwyższonym obcasie dreptały między zlewozmywakiem a kuchenką. Zawsze, nawet w domu, chciała być elegancka. Nigdy nie wkładała rozdeptanych papuci. Tup, tup, tup i filiżanka, łyżeczka, tup, tup, pudełko z kawą, gwizd czajnika. – Z mlekiem? – Wszystko jedno – odpowiedział i zaczął przyglądać się pośladkom pod beżowym materiałem sukienki: ani śladu zagniecenia, musiała wstać cholera wie o której, żeby zrobić porządek ze sobą i z dzieciakiem. I jeszcze prasowanie, przypomniał sobie ciepłe żelazko. Ciemne włosy miała związane na karku.
– A co u ciebie?
– Nic.
– Przychodzisz po tylu latach o świcie i mówisz, że nic?
– Nic. Przechodziłem i pomyślałem, że sprawdzę, czy tu jeszcze mieszkasz.
– A gdzie mam mieszkać? W Kalifornii?
Postawiła przed nim brązową filiżankę z zielonym paskiem. Poczuł zapach perfum i ciepło ciała i nagle pojął, że w mieszkaniu jest zimno. Gdy się pochylała, zerknął na jej piersi. To stamtąd wydobywał się zapach. Drobinki ciepła wymykały się spod sukienki, sunęły od cipy w górę brzucha i wyfruwały między cyckami jak strumyczek z wodotrysku, jak woda z gumowej gruszki. Pomyślał, że włoży jej tam rękę po latach i zobaczy, co się stanie, zobaczy, czy coś da się zrobić z czasem, i ciekawe, co to będzie. Ale trwało to tylko chwilę. Wyprostowała się i odeszła. Znów znalazł się w zimnym i pustym powietrzu domu, do którego rzadko przychodzi ktoś obcy.
– A co u Jolki? – zapytał. – Co u reszty?
– Wyszła za Greka i wyjechała. Bolek…
– No? Bolka spotkałem kiedyś na ulicy. Spieszył się.
– Zarabia pieniądze. Właściwie chyba same mu się zarabiają. Sprzedaje, kupuje, sama nie wiem. – Odstawiła filiżankę na parapet. Z okna, z sufitu, ze ściany prószył szary kurz, na podwórku szczekał pies, pod kaloryferem leżała ranna pluszowa zabawka.
– Czasem go odwiedzam. – Odniosła filiżankę do zlewu, potem wróciła po jego. – No, teraz to już naprawdę muszę iść.
– Mieszka tam, gdzie wtedy?
– Tak.
Pustawe dwadzieścia sześć powiozło ją w siną dal mostu prosto na zachód nad zgniłym ramieniem rzeki – minuta w przestrzeni, gdy miasto na drugim brzegu rzeki wygląda jak makieta czegoś, co dopiero ma powstać. Małe wieżyczki próbują dotknąć nieba, zawsze tak było, zawsze za małe.
Bezmyślnie poszedł śladem tramwaju. Przeciął Jagiellońską i skręcił do parku, żeby pomyśleć. Brunatne pnie drzew lśniły mokrym blaskiem, od którego robiło się jeszcze mroczniej. Nikt nie spacerował. Minął dziadka na ławce. Wyglądał jak stary manekin. Nie podniósł wzroku. Palił papierosa w ciemnej fifce, ręce miał wepchnięte w kieszenie wojskowego płaszcza. – Kwiecień jak jesień – pomyślał. Doszedł do szerokiej alei wiodącej wprost do zoo. Ale nie w głowie mu były małpy i pingwiny. Skręcił w lewo i wrócił do ulicy. Widok kiosku przypomniał mu, że nie ma papierosów. Przetrząsnął kieszenie. Dokładał banknot do banknotu. Zebrał sto dwadzieścia tysięcy. Sprawdził jeszcze raz, lecz nie znalazł już grosza. Podróbka zippo, klucze, pusta karta telefoniczna, żadnych dokumentów, dwa żetony. Kupił paczkę marsów, zapalił i zakręciło mu się w głowie. Wieże Świętego Floriana celowały w niebo jak starodawne rakiety. Staruszki wchodziły do środka. Ich sylwetki były czarne i małe. Turlały się jak koraliki. Z przystanku ruszyło sto sześćdziesiąt dwa. Ludzie patrzyli przed siebie, czyli w przyszłość. Ruda dziewczyna musnęła go pustym spojrzeniem. Zaczekał na zielone i przeszedł na drugą stronę. Pomyślał, że jednak da sobie jeszcze trochę czasu, jeszcze jednego papierosa, i gdy szukał miejsca, żeby przycupnąć albo chociaż schronić się przed wiatrem od rzeki, pojął, że znalazł się w miejscu własnych urodzin. O kilkadziesiąt kroków stał szpital. Wśród plątaniny krzewów rosnących na skwerku, w błocie, pod napuchniętym niebem białe karetki na podjeździe wyglądały nierealnie i bezwstydnie jak śmierć. W drzwiach szpitala migały fartuchy łapiduchów, bo zawsze, jak przychodzi co do czego, ludzie robią się nerwowi i spaprane życie próbują odrobić w piętnaście minut. – Powinienem tam pójść – pomyślał – i dać się zaszyć z powrotem w jakąś cipę. Takie cesarskie w drugą stronę.
Minął go dziadek w szynelu. Wszyscy go mijali, chociaż nie było ich wielu. Wpół do dziesiątej miasto przyczaja się, zamiera i daje czas tym, co nie mają nic do zrobienia. Pstryknął petem. Spadł w żółtą trawę. Strużka dymu uniosła się pionowo, a potem porwał ją wiatr. Przestał myśleć, odwrócił się i ruszył w stronę Floriańskiej, gdzie na skraju chodnika od niepamiętnych czasów wystawali mężczyźni w sweterkach bouclé i w rozszerzanych spodniach, których kanty zostały zaprasowane przed dwudziestu laty i tak już pozostały. Nad nimi, nad ich cichą szeleszczącą gadką, wznosiły się ceglane ściany do samego nieba, lecz nikt nie szedłby o zakład, że tam, po ich drugiej stronie, coś jest, jakieś mieszkania, pokój z kuchnią i stare, oblazłe z forniru meble. Małolaci naśladowali swoich ojców. Tylko ich stroje były jaskrawsze, ford albo bulls, albo najki z jęzorami liżącymi trotuar. Skupieni w ciasnych kręgach, kombinowali, jak tu dziś dać sobie radę ze światem, z której podejść go strony. Kobiet nie było. Łaciaty kundel biegał od grupki do grupki i szukał swego pana. Ktoś rzucił petardę. – Ach, tak – pomyślał. – Niedługo Wielkanoc.
Pod pedetem dopadły go wspomnienia: szedł kiedyś z matką do kukiełkowego teatrzyku. W mroku jarzyły się ogniki papierosów. Mężczyźni stali w bramach i zagadywali w języku, którego nie rozumiał, chociaż niektóre słowa były znajome. Listopad albo grudzień. Białe światło latarń nie sięgało chodnika. Drgało i syczało w górze. Nagie gałęzie pokrywał metaliczny blask. Matka przyspieszyła kroku i czuł przez jej ostygłą dłoń, że bardzo się boi.
Na scenie, w powodzi złotych błysków, w srebrnym pyle reflektorów, królewicz ratował księżniczkę albo coś podobnego, jakaś wrzaskliwa historia, która obchodziła go o tyle, że był w takim miejscu pierwszy raz. Chciał jeszcze raz przejść tamtą wydrążoną w mroku ulicą o krok od jasnej Targowej, jeszcze raz zobaczyć czerwone iskry wędrujące w górę i w dół. Gdy przedstawienie się skończyło, matka wzięła go mocno za rękę i wślizgnęła się w środek gromady dzieciaków i rodziców. Był zawiedziony. Pedet przypominał szklaną szafę. Gdzieś w środku tkwiła ta gipsowa kobieta z wielkimi piersiami przykucnięta nad koszem jedzenia, z tyłkiem jak dwie poduszki. Często o niej myślał.
Gdy przecinał pustą i błyszczącą Okrzei z jednym dalekim samochodem jadącym od rzeki, przypomniał sobie, że właśnie tam, za domem towarowym, był kiedyś z ojcem. Płaskie, parterowe zabudowania, do których wchodziło się przez bramę w murze. W obskurnym pomieszczeniu mężczyźni w gumowych butach wrzucali szuflami zwierzęce wnętrzności do metalowych pojemników. Betonowy silos wypełniały lśniące kawały wątroby – cała góra śliskiej, połyskliwej czerwieni, a pod nogami chlupała krew. Ojciec znał tam kogoś.
Samochód przejechał za jego plecami z wilgotnym szumem. Ciągnął za sobą zapach mgły znad portu. Poszedł w lewo. Autobusy o tej porze były puste.
Szedł wzdłuż nieskończenie długiego szeregu aut i rozpoznawał marki. Od wiatru chronił go blok w kolorze musztardy. Drzewa urosły, a wielkie pole gruzu zamieniło się w plac zabaw. Dziesięciopiętrowiec się skończył, chłód uderzył go w twarz, lecz zaraz zaczął się następny. Policzył klatki schodowe. Wszędzie zainstalowali domofony. Czwarty blok, szósta klatka. Suma miała dawać dziesięć. Nigdy nie potrafił zapamiętać tych numerów. Przejechał palcem po guzikach. Ktoś zaczął się dopytywać, umilkł, potem znowu ktoś, aż w końcu zabrzęczało. Pchnął drzwi, poczuł zapach mokrego betonu i żeby zyskać na czasie, poszedł schodami.
Mężczyzna, który mu otworzył, był wielki i gruby.
– Niczego nie kupuję – powiedział i zaczął zamykać drzwi. – I na chuj było ten domofon zakładać – zamruczał pod nosem.
– Bolek…?
Drzwi zatrzymały się i zaczęły otwierać.
– Co Bolek? Kto ty jesteś? Koleś… – facet podniósł głos. W głębi mieszkania szczeknął pies. Chwilę potem łeb rottweilera przecisnął się między nogą w dżinsach a framugą.
– Spokój, Szejk. No co jest?
– Bolek, to ja, Paweł.
– Jaki Paweł? – Zmarszczył czoło, kulka pamięci zaczęła wirować, stukać, aż w końcu znalazła swoją przegródkę.
– Od Kiciora?
– Od Bogny, dawno…
Facet zaczął się wygładzać, uśmiech niedowierzania uniósł mu kąciki ust, prawa ręka otworzyła drzwi szerzej, a lewa ucapiła psa za obrożę.
– Nie mogę… A ja, że akwizytor…
– Kupiłem to obok i kazałem wypierdolić ścianę. Razem jest sto trzydzieści metrów.
Złoty łańcuch zsunął mu się z przegubu na przedramię. Otrząsnął go, gdy sięgał po butelkę. Gdy podnosił kieliszek albo papierosa, bransoletka znów zatrzymywała się w połowie drogi do łokcia. Pies leżał na czerwonym materacu i przestał otwierać oczy. Paweł powiedział, że odbiera dziś po południu samochód z warsztatu, i pił co drugą kolejkę. Ogień hulał mu w pustym żołądku i podchodził do gardła, lecz głowę miał pustą i chłodną. Dzień robił się większy, wznosił się, nad dalekim Śródmieściem wisiał parasol chmur, ale światło powoli torowało sobie drogę, rozprężało się i sklepienie sinych obłoków stawało się coraz wyższe. Nad hotelem powiewała chorągiewka czystego błękitu. Pomyślał, że cieplej nie będzie, ale będzie jaśniej, i zaczął przyglądać się mieszkaniu. Wyglądało jak kopia czegoś, co nie istnieje. Ciężkie czarne meble miały żółte okucia na narożnikach. Wielki kredens wrastał w sufit, może nawet go przebijał i kończył się piętro wyżej. Serwis stał za przydymionym szkłem w złote arabeski. Siedział w fotelu z czarnej skóry, pił z kieliszka ze srebrnym wzorkiem. Bolek pozwolił brzuchowi wylać się spod podkoszulka. Palma w fajansowej donicy rzucała na nich cień. Nad palmą płonął żyrandol z mosiądzu. Jego myśli były spokojne i precyzyjne, lecz nie miały się czego uchwycić. Czuł głód, więc palił papierosa za papierosem. Samolot sunął w poprzek okna od prawej strony do lewej: migotliwy, zielony robaczek świętojański na postrzępionym pasku uwolnionego od chmur nieba.
– Pamiętasz, Paweł, jak w Kaprysie wojsko chciało nas lać?
Pamiętał. Pijany kapral dostał wtedy krzesłem, szatniarz zamknął drzwi, więc za pomocą tego samego krzesła wyszli przez wielkie okno i pobiegli w stronę dworca, a potem schodami w dół, do parku, żeby zgubić się w mroku, i gdy zmęczenie odebrało im oddech, padli w śnieg i śmiali się na całe gardło, a pociągi na moście pruły niebo jak żółte błyskawice.
– Teraz byś se, świniaku, nie pobiegał – pomyślał. Tamten znowu wypił, wlewając sobie po prostu kieliszek do gardła. Było widać, jak wódka odrywa się od szkła, płynie w powietrzu i wpada między rozchylone wargi. Czas wyczyniał brewerie, przyspieszał albo zwalniał i czynił rzeczy prawie niewidzialne niemal widzialnymi. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy dwa uderzenia oznaczają kwadrans, czy wpół. Słońce wyszło zza chmur, lecz świeciło w plecy bloku. Następny samolot frunął z lewej na prawą ze wzniesionym nosem, jasny jak okruch ognia, prosto na północ, Sztokholm, Oslo, Helsinki, może nawet Grenlandia, gdzie z sykiem miał zgasnąć w śniegu. Poczuł chłód w lewym bucie, poruszył palcami, skarpetka była mokra. Bolek z cichym złotym brzękiem rozgniótł niedopałek w popielniczce, czknął, wstał i poszedł w głąb mieszkania.
Teraz oglądał sobie wszystko w samotności. Po lewej miał morze. Bezkresne, błękitne, z białymi grzebykami fal i żaglowcem w połowie odległości między fotelem a horyzontem. Palma wyrastała z doniczki w tym miejscu, gdzie powinien znajdować się ląd. Obrócił się jeszcze bardziej w prawo. Fototapeta nie kończyła się razem ze ścianą, lecz załamywała w rogu i wpełzała na sąsiednią ścianę, tę z oknem, i gdyby nie framuga, płynnie zlewałaby się z niebem.
Obrócił się z powrotem. Kredens był już obejrzany, więc została jeszcze prawa strona. Tu ściana była pokryta brązową tkaniną tłoczoną w cieliste róże. Wystawał z niej zielony kinkiet w kształcie jakiegoś kwiatu. Niżej był barek z brązu. Z lwich łap wyrastały kółka. Daniels z walkerem stali ramię w ramię ledwo napoczęci, smirnoff miał już bliżej niż dalej, tylko brandy ukrywała etykietkę i poziom w cieniu. – Skurwiel – pomyślał i poczuł w ustach białawy, gorączkowy smak żytniej. Martwe cielsko telewizora połyskiwało w najdalszym kącie i miało pod sobą wszystko, co potrzeba: odtwarzacz, biblioteczkę kaset, kompakt i radio. Czubki trzech pilotów wystawały z półki jak noski wypastowanych butów. Powrócił wzrokiem do kredensu. Myśli krążyły po pokoju, to nadążając za spojrzeniem, to zostając w tyle. Sięgnął po papierosa. Wziął marlboro, ale wetknął je z powrotem. Napis można było ukryć pod palcem, lecz nie miały złotego paska jak jego marsy. Wstał.
Bolek wszedł w ostatniej chwili. Zapinał spodnie, w oddali szumiała woda. Paweł poczuł, jak stają mu włosy na głowie. Znieruchomiał i próbował sięgnąć wzrokiem za siebie.
– Nie ruszaj się! Ani kroku dalej.
– Dawno chciałem toto wyrzucić. Połowę rzeczy można było stąd wywalić i kupić nowe. – Zaczepił obrazek na haczyku. Ramka stuknęła o ścianę. Gdzieś wewnątrz bloku jechała winda. Bolek spojrzał jeszcze raz na chłopca w białym garniturku z gromnicą w dłoni, usiadł na kanapie i nalał.
– Widzisz, nie miałbyś jajec.
– Chciałem zobaczyć z bliska – powiedział Paweł.
– No to byś nie zobaczył. Zapomniałem ci powiedzieć, żebyś się nie ruszał. On już tak ma. Wiesz, ile dałem za tresurę? Taniej by mnie chyba nowy wyszedł.
Wypili, czas się poruszył. Paweł poczuł, że sunie przez pokój jak przeciąg, przyspiesza, spływa schodami w dół, wylewa się na ulicę, porywa wszystkich ludzi jak fala powodzi, niesie ich, oni próbują utrzymać się na powierzchni, lecz toną i tylko ruchliwi i samotni dają sobie jakoś radę, więc odstawił kieliszek, ale nie sięgnął po papierosa.
– Bolek, potrzebuję kasy.
Tamten spojrzał na niego wzrokiem tak samo pustym jak flaszka na stole i zupełnie trzeźwym. Przeniósł spojrzenie i splótł dłonie na brzuchu.
– A wiesz, że ja też…
– Bolek, ja mówię poważnie.
– Ja też. Każdy się robi poważny, jak o kasę chodzi.
– Bogna mi powiedziała, żebym do ciebie przyszedł.
Bolek pochylił się do przodu, podciągnął lekko rękawy kurtki, jakby szykował się do gestykulacji, pantomimy rąk, do narysowania w powietrzu jakiegoś ciężkiego, poważnego kształtu.
– A co ona ma do tego? Niech ci pożyczy, jak taka mądra.
– Powiedziała mi tylko…
– Ile?
– Dwieście.
Bolek rozplótł dłonie, wyprostował nogę i sięgnął do kieszeni spodni. Wyjął garść banknotów, wyciągnął dwa i rzucił na szklany blat. Wyglądały jak zaczęte i niedokończone kwiaty z papieru.
– Bolek, ja potrzebuję dwieście baniek.
Wtedy tamten pochylił się tak samo, oparł łokcie na kolanach i popatrzył na Pawła, jakby go dopiero teraz zobaczył.
– Koleś, pojebało cię? Przecież ja cię właściwie nie znam.
W autobusie było pustawo. Przemykali pod betonowymi tęczami estakad. Dwóch małolatów pluło z góry na samochody. Stara zabawa wszystkich chłopców: strzelanie do ruchomego celu. U ich stóp na krawędzi kładki stała butelka od piwa i spokojnie czekała. Po lewej i prawej bloki wrastały w ziemię coraz głębiej. Były stare. Przypominały urwiste brzegi, w których gnieżdżą się ptaki. Ludzie z tych domów zdążyli się już zestarzeć, niektórzy poumierali i na ich miejsce wprowadzili się nowi, i walczą teraz z zastanymi zapachami obcych ciał. Trzeba się sporo napocić w czterech ścianach, nim woń przeniknie mury. Próbował sobie przypomnieć, w którym domu kiedyś wymiotował, a potem w środku nocy usiłował wrócić do siebie, lecz nie miał nic. Ani papierosa, ani na bilet. Ale wtedy nie palił tyle co teraz, więc szedł dwie albo trzy godziny, miasto w nocy jest wielkie i nieruchome jak rzecz ze snu. – Miała biustonosz i nie miała cycków – lecz nie mógł sobie przypomnieć ani domu, ani imienia. Zaczęły się ogródki działkowe. Kłębiaste niebo spłaszczało pejzaż, płoty, domki i drzewa przypominały zabawki, ziemię ludzików, państwo lalek. Naga plątanina gałęzi snuła się po horyzont jak twarda pajęczyna i nigdzie żywej duszy, tylko wiatraczki na dachach altanek ustawiały się twarzą do wiatru i wirowały w nieskończonych masach powietrza. To też minęło. Znów znaleźli się w niewidzialnym cieniu bloków, światło dnia zgęstniało, dopływy przecznic na moment je rozrzedzały, potem cementowa poświata znów zatopiła pojazd, a on chciał przypomnieć sobie jeszcze jakieś odległe zdarzenie, żeby wyrwać się z teraźniejszości, złapać oddech i zostać na chwilę w minionym, gdzie nigdy nic nie grozi.
Ale nie zdążył, bo wjechali na most. Kominy Siekierek dymiły, wiatr wlókł białe warkocze na zachód. Rozpływały się nad Sadybą, nad Paluchem i psami, które wyły w klatkach schroniska dzień i noc, lecz nikt po nie nie przychodził. Coś bzyknęło lewym pasem, dostrzegł czerwony zad z berlińską rejestracją. – Jakby płynęła z zachodu na wschód, to mieliby wygodniej. Jedni i drudzy – pomyślał. – Jedni z prądem, drudzy na żaglach. – Przypomniał sobie obrazek z jakiejś szkolnej książki: brodate obdartusy ciągnące barkę wzdłuż brzegu. Mieliby lepiej, a tak ni chuja, pociąg, bryczka albo samolot. Żółta rzeka wlokła się oleiście. Powolne wiry kręciły zawijasy z piany, prostowały się i sunęły na północ pod mostami: pięć tutejszych, a potem w Nowym Dworze, Wyszogrodzie, Płocku, dwa we Włocławku, w Toruniu i jeszcze w Fordonie, który nawiedzał jego wyobraźnię od czasu, gdy ktoś powiedział mu, że właśnie tam jest kobiece więzienie, wcześniej znał tę nazwę jedynie z etykietek na słoikach z dżemem. To było bardzo dawno, lecz rzeka zawsze odnawiała wspomnienie: czerwień i słodycz truskawkowego dżemu, delikatny trzask tych dziwnych ni to pestek, ni to stwardnień, przypominających przecinki albo pory na skórze owocu. I jeszcze chłód i półmrok długich korytarzy, gdzie poruszają się milczące kobiety w aurze samotności, bardziej niedostępne niż królowe z dawnych czasów i tysiąc razy bardziej cielesne. Wyobrażał sobie, że ich palce dotykają słoików, i szukał smaku skóry, która miała być gładka i biała pod burym więziennym płótnem, delikatna jak skóra roślin hodowanych w ciemności. Lecz to było dawno, wszystko pamiętał, ale nie czuł już nic. Knajpiany statek jaśniał przy brzegu jak ogryziona kość. Jechali szybko. Dzień brał głębokie oddechy przed pierdolcem popołudnia, gdy trasa się zatka, zachłyśnie i stanie. W oddali było widać czarne gardło Rozdroża. Wtedy facet w lotniczej kurtce na baranku poprosił go o bilet.
Zaczął przetrząsać kieszenie z powolnością właściwą beznadziejnej sprawie. Kurtka, jedna na piersiach, dwie wewnętrzne i dwie dolne, później tylne w spodniach, jeszcze dwie z przodu, kondomiarka, znów kurtka, i patrzył, jak ciemny tunel zbliża się w zawrotnym tempie. Kanar stał nad nim i trzymał się obiema rękami poręczy nad głową. Kątem oka widział stopę w białym adidasie. Przytupywała palcami w czarną podłogę. Kobieta w czerwonym płaszczu stanęła przy wyjściu. – No co, dalej palimy głupa czy wysiadamy i pogadamy jak ludzie? – Autobus zwolnił i wturlał się w zatokę. Poczekał na syk i skoczył. Poczuł rękę na włosach, pochylił się, kobieta frunęła ze stopni, rozepchnęła tłum, zrobiła mu drogę i upadła. Przeskoczył przez nią, kogoś uderzył ramieniem i po kilkunastu krokach był na schodach. Zanim wbiegł na górę, zrozumiał, że nie ma wielkich szans, ale nie stanął, tylko pobiegł w prawo, prosto w otwartą bramę parku. Było pusto, wilgotno i coraz ciszej. Próbował przyspieszyć, potknął się i kolana ledwo uniosły ciężar. Właściwie miał już dość i chciał stanąć, ale w tym momencie ktoś podciął mu nogi. Poleciał głową naprzód i zarył dłońmi w żwir. Teraz mógł złapać oddech. Spróbował wstać, lecz czyjaś stopa oparła się na jego karku i wcisnęła twarz w ziemię. A potem dostał dwa kopy, zwinął się, przekręcił na bok i zobaczył, że jest ich trzech. Ten w skórze stał zgięty wpół i dyszał, tamci dwaj też, ale trochę mniej. Ukląkł i czekał w środku trójkąta.
– I na co ci to było? – zapytał nieduży, w dżinsie i bejsbolowej czapce.
– Pierdolony sprinter – powiedział trzeci.
Płytki, szybki oddech porywał dźwięki. Były poszarpane na brzegach i niewyraźne.
Wstał powoli z kolan i na zgiętych nogach powlókł się do ławki. Tamci otoczyli go i czekali, aż serce i płuca uporają się z powietrzem i krwią. Złość powoli z nich parowała, a jego opuszczał strach. Przez połyskliwy półmrok parku przenikały czerwone błyski autobusów w Alejach. Z gałązek zwisały krople srebrnego światła. Spadały, pękały, ale blask nie rozchodził się w powietrzu.
– No dobra, dawaj dokumenty – powiedział ten w skórze.
– Nie mam żadnych – odpowiedział.
– To wyskakuj z kasy.
– Kasy też nie mam.
Ten w skórze skinął głową, dwóch tamtych wzięło go pod ręce i postawiło na nogi. Znaleźli garść drobnych, mniej niż stówę, obejrzeli zapalniczkę i wepchnęli mu wszystko z powrotem.
– Same śmieci – powiedział ten w bejsbolówce. – Na komendę z fajansiarzem. Powiemy, że się stawiał, to go chociaż trochę potrzymają.
– Chce ci się? – zapytał trzeci.
– Wkurwił mnie. Spociłem się.
Pchnęli go w stronę wyjścia na Piękną, ale nie ruszył się z miejsca. Złapali go za ramiona i któryś uderzył go w tył głowy: – Ruszaj się, śmieciu, bo zostaniesz tu na zawsze.
– Panowie, nie, ja nie mogę na komendę, nie mam czasu.
Zaczął się wyrywać, ciągnęli go za ręce, żwir chrzęścił, nadjechała kobieta z wózkiem, a on myślał gorączkowo i przypomniała mu się czarna rękojeść pistoletu, którą widział u Bolka w przedpokoju. Wystawała spomiędzy ubrań ciśniętych na szafkę niedaleko wyjścia, dostrzegł ją kątem oka, Bolek szedł za nim, był pewien, że jego spojrzenie też dotknęło broni. Kobieta z wózkiem była coraz bliżej, miała na sobie szary płaszcz. W mglistym powietrzu okulary na jej twarzy błyszczały jak matowe krążki lodu. Szła coraz wolniej i wolniej, w końcu skręciła w boczną alejkę i pobiegła. Dziecko zaczęło płakać.
– Panowie – powiedział – mam obrączkę, weźcie. To jest parę groszy. – Zaczął ściągać obrączkę, ale siedziała mocno. Włożył palec do ust, poślinił i dopiero wtedy zeszła.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie V