Elżbieta i Filip - Iwona Kienzler - ebook + audiobook

Elżbieta i Filip ebook i audiobook

Kienzler Iwona

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Królowa Elżbieta II i jej mąż, książę Filip, przeżyli razem siedemdziesiąt trzy lata. Iwona Kienzler w swojej nowej książce odkrywa tajemnice najsłynniejszej współcześnie królewskiej pary. Ta historia rozpoczyna się od wstąpienia młodej, niespełna dwudziestosześcioletniej Elżbiety na tron, a kończy obrazem monarchini siedzącej samotnie w kościelnej ławce na pogrzebie swojego męża.

 

Autorka przygląda się trudnej roli, jaką pełnił Filip – królewski małżonek, a jednocześnie mężczyzna pragnący działać na własnych warunkach. Nie dość, że musiał się przyzwyczaić do życia na świeczniku, to jeszcze miał dojmującą świadomość, że nie będzie mu dane przekazać własnym dzieciom swojego nazwiska. Królowej również łatwo nie było – instytucja monarchii przeżyła za jej panowania kilka kryzysów, a samej władczyni nie ominęły skandale w rodzinach jej dzieci i wnuków.

 

Poznajmy dzieje niełatwej miłości Elżbiety II i Filipa, księcia Edynburga. Będziemy świadkami ich wzlotów i upadków, namiętności i pasji, a także trudności, z jakimi zmagają się wszystkie małżeństwa.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 26 min

Lektor: Elżbieta Kijowska
Oceny
4,2 (23 oceny)
7
13
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Konsultacja: Sylwia Łapka-Gołębiowska

Redaktor prowadząca: Ewa Kubiak

Redakcja: Ewa Popielarz

Korekta: Katarzyna Smardzewska, Emilia Zwoniarska

Skład: Igor Nowaczyk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Zdjęcia na okładce iźródła ilustracji: Agencja BE&W, © stillfx, © mikebraune, © liligraphie / 123 rf, CC Wikimedia Commons – Biblio Archives / Library Archives Canada, Vandyk, Royal Navy, Associated Press, White House Photographic Collection, Fotocollectie Anefo, Archives New Zealand, NASA / Paul E. Alers, PolizeiBerlin, Joel Rouse / Ministry of Defence

Zdjęcie autorki: © Maciej Zienkiewicz Photography

Producenci wydawniczy: Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

© Copyright by Lira Publishing Sp. zo.o., Warszawa 2021

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-66966-92-5

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

„Przez te wszystkie lata był moją siłą ioparciem, aja icała jego rodzina oraz ten iwiele innych krajów mamy wobec niego dług większy, niż kiedykolwiek by się spodziewał albo kiedykolwiek się dowiemy”.

Królowa Elżbieta II o swoim mężu w przemówieniu wygłoszonym w 1997 roku z okazji pięćdziesiątej rocznicy ślubu

Królowa Elżbieta II, 1959 rok

Wstęp

Śmierć księcia Filipa, męża królowej Elżbiety II, od sześćdziesięciu dziewięciu lat panującej w Wielkiej Brytanii, rozbudziła po raz kolejny zainteresowanie najpopularniejszą współcześnie rodziną królewską — Windsorami, a także historią i obecną kondycją monarchii brytyjskiej. Przy okazji niemal wszystkie media na świecie przypomniały nie tylko dzieje królewskiego małżeństwa, ale także biografię samego księcia Edynburga, który zapisał się w historii jako najdłużej żyjący małżonek władcy w dziejach Wielkiej Brytanii. Poprzednio ów zaszczytny tytuł należał do Zofii Charlotty, żony Jerzego III Hanowerskiego, panującego w latach 1760–1820. Prawdę mówiąc, królowa wypada dość marnie w porównaniu z mężem Elżbiety II — Zofia Charlotta przeżyła bowiem w roli małżonki władcy pięćdziesiąt siedem lat i siedemdziesiąt dni. Filip zajmuje również trzecie miejsce na podium najdłużej żyjących członków brytyjskiej rodziny królewskiej. Wyprzedzają go dwie panie: jego własna teściowa, Elżbieta, żona Jerzego VI, której dane było żyć sto jeden lat (zmarła 30 marca, cztery miesiące przed swoimi sto drugimi urodzinami), oraz Alicja księżna Gloucester, ciotka jego małżonki (w 1935 roku poślubiła brata ojca aktualnej królowej, księcia Henryka) i prawnuczka królowej Wiktorii Hanowerskiej — Alicja przeżyła sto dwa lata. Filip i Elżbieta II mają na swoim koncie także wspólny rekord: jako pierwsza para królewska w historii spędzili razem ponad siedemdziesiąt trzy lata. I chociaż zdaniem wielu biografów nie było to udane małżeństwo, a królowa musiała przez lata tolerować mężowskie zdrady, to sama monarchini zawsze podkreślała, że jej mąż był dla niej wielkim oparciem i wspierał ją na każdym kroku.

A trzeba przyznać, że Elżbiecie II przyszło panować w niełatwych czasach. Zapoczątkowany jeszcze za panowania Jerzego VI rozpad wielkiego Imperium Brytyjskiego, w którym słońce nigdy nie zachodziło, dokonał się na jej oczach. Ostatnim etapem tego procesu było przekazanie Hongkongu Chinom w 1997 roku. Elżbieta II nie jest zatem władczynią imperium, ale Głową Wspólnoty Narodów, międzynarodowej wspólnoty, której państwa członkowskie nie mają wobec siebie żadnych zobowiązań prawnych, łączy je natomiast historia, kultura, język oraz właśnie osoba brytyjskiej monarchini. Ona sama, będąc królową, niestrudzenie podróżowała, by utrzymać ducha wspólnoty, zresztą z doskonałym skutkiem.

Elżbieta II jest także głową Kościoła anglikańskiego, którego pozycja w ciągu jej panowania również uległa osłabieniu, a emigracja i zmiany demograficzne w Wielkiej Brytanii przyczyniły się do rozwoju innych wyznań, w tym islamu i hinduizmu. Co więcej, zgodnie z danymi ze spisu powszechnego sporządzonego w 2021 roku przeszło 25 procent Brytyjczyków deklaruje bezwyznaniowość lub wręcz ateizm, a jedynie 10 procent uznaje religię za istotną w ich życiu. Wiele świątyń, głównie ze względów finansowych, zostało odsprzedanych państwu, instytucjom publicznym lub osobom prywatnym i teraz funkcjonują one jako dyskoteki, galerie handlowe, galerie sztuki czy hotele. Pomimo że Wielka Brytania formalnie jest państwem wyznaniowym, to w statystykach odnotowuje się systematyczny spadek liczby chrztów i małżeństw sakramentalnych.

Panowanie w wydaniu Elżbiety II to naprawdę ciężka praca — królowa nie tylko pełni funkcje reprezentacyjne, ale także musi być zorientowana w polityce rządu, jak również we wszystkich sprawach dotyczących państwa, którego jest głową. Dlatego do jej rąk trafiają wszystkie mniej lub bardziej poufne dokumenty rządowe oraz wiadomości w formie pisemnej i wszelkiego rodzaju informacje na temat działań rządu, z których część wymaga jej podpisu, a inne mają charakter stricte informacyjny. Dostarcza się je zawsze w tak zwanych czerwonych pudełkach, w niemal wszystkie dni w roku, niezależnie od tego, gdzie przebywa monarchini, z wyjątkiem świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy. W każdy wtorek o godzinie 18.30 w pałacu Buckingham odbywają się cotygodniowe spotkania królowej z szefem rządu. I wbrew pozorom nie jest to tylko czcza formalność, bo Elżbieta II do każdej z takich audiencji dobrze się przygotowuje i tego samego wymaga od polityków. Przekonali się o tym na własnej skórze nawet najsłynniejsi premierzy w historii Wielkiej Brytanii: Winston Churchill i Margaret Thatcher. Obecnie królowa, z racji swego wieku i doświadczenia, jest niewątpliwie cennym doradcą dla kolejnych szefów rządów, zwłaszcza że w swoim długim życiu nie tylko odwiedziła wiele krajów, ale także poznała niejedną ważną osobistość w dziejach współczesnego świata.

Elżbieta II była świadkiem wstąpienia Wielkiej Brytanii w 1973 roku do Wspólnot Europejskich, przekształconych z czasem w Unię Europejską, ale także jej wyjścia ze struktur unijnych, co wywołało poważne ryzyko rozpadu monarchii, gdyż zarówno Irlandia Północna, jak i Szkocja w referendum z 2016 roku opowiedziały się za pozostaniem w Unii Europejskiej. Podział Zjednoczonego Królestwa wprawdzie nie nastąpił, ale Elżbieta II musi zmagać się z kryzysem monarchii i głosami optującymi za przekształceniem państwa w republikę z prezydentem jako głową państwa, które pojawiają się co pewien czas na forum publicznym. Zwolennicy takiego rozwiązania uparcie dowodzą, że monarchia to instytucja archaiczna, w dodatku kosztująca podatników krocie. I rzeczywiście, z rozliczeń finansowych wynika, że w ostatnim, „przedpandemicznym” roku 2019 rodzina królewska otrzymała z budżetu państwa aż 82 miliony funtów, z czego większość przeznaczona została na finansowanie kosztów działalności samej królowej oraz jej dworu, jak również kosztów oficjalnych podróży członków rodziny królewskiej — w tym 1,3 miliona funtów wydano na podróże następcy tronu i jego małżonki. Biuro małżonka królowej, księcia Filipa, który pomimo wycofania się z życia publicznego w 2017 roku nadal utrzymywał sekretariat zajmujący się książęcym patronatem nad organizacjami charytatywnymi, kosztowało natomiast skarb państwa 359 tysięcy funtów. Wprawdzie cała kwota wydaje się porażająca, ale w przeliczeniu na jednego mieszkańca nie jest wysoka, zresztą już w 1959 roku znana brytyjska dziennikarka Dorothy Laird w swojej publikacji How the Queen Reigns (Jak rządzi królowa) przekonywała wszystkich utyskujących na koszty utrzymania monarchii, że przeciętny mieszkaniec Zjednoczonego Królestwa wydaje na rodzinę królewską co roku równowartość… jednego papierosa.

Ale to tylko jedna strona medalu. Jak wyliczyła pewna wiodąca na rynku brytyjskim, niezależna firma doradcza — monarchia każdego roku generuje dla gospodarki państwa, bagatela, sumę 1,76 miliarda funtów. W zasadzie można uznać, że jest to samofinansująca się instytucja, bo wprawdzie tak zwana lista cywilna to nic innego, jak państwowe pieniądze wypłacane na utrzymanie monarchii, ale fundusze te pochodzą z dóbr koronnych. Należące do aktualnej królowej dobra — obejmujące zarówno lasy i ziemie uprawne, jak i najbardziej reprezentatywne ulice w Londynie (w tym sporą część Regent Street) czy też kamieniołomy, z których pochodzi miękki biały kamień portlandzki — wprawdzie są znacznie mniejsze niż za czasów jej przodków, ale i tak jest to ogromny majątek, gdyż ich wartość szacuje się na przeszło 6 miliardów funtów. Zyski z tych ziem trafiają do skarbu państwa, z czego królowa otrzymuje z powrotem około 25 procent. Monarchini czerpie też dochody z należącego do niej księstwa Lancaster, z których opłaca członków swojej rodziny, poza następcą tronu, czerpiącym dochody z księstwa Kornwalii.

Ponadto z ustaleń analityków wynika niezbicie, iż instytucja monarchii, zdaniem wielu zmurszała i niepotrzebna, pozytywnie wpływa na rozpoznawalność brytyjskiej marki na świecie i napływ turystów na Wyspy. A ci zostawiają tu miliony funtów. Bez wątpienia do takiego stanu rzeczy przyczyniła się sama Elżbieta II, najbardziej uwielbiana monarchini w dziejach Anglii i Wielkiej Brytanii — ponad 80 procent Brytyjczyków w najróżniejszych badaniach opinii publicznej deklaruje szacunek i dumę, gdy mowa o ich władczyni.

Elżbieta II z całą pewnością nie zniosłaby tych zawirowań dziejowych ani kłopotów we własnym kraju czy problemów rodzinnych, gdyby nie miała u swego boku Filipa, wytrwale pracującego na rzecz „firmy”, jak wzorem swojego teścia, króla Jerzego VI, zwykł on nazywać instytucję monarchii. A przecież funkcja męża królowej, podążającego zawsze kilka kroków za nią, nie była łatwa do objęcia dla tego energicznego, niezależnego i pragnącego żyć na własnych warunkach mężczyzny, zwłaszcza że spadła na niego stanowczo zbyt wcześnie. Kiedy Elżbieta wstąpiła na tron, była bardzo młodą, niespełna dwudziestosześcioletnią kobietą, ale od dziecka przygotowywano ją do roli monarchini, natomiast dla starszego od niej o pięć lat Filipa stanowiło to zupełną nowość. Niemalże z dnia na dzień musiał porzucić służbę w marynarce wojennej, choć doskonale realizował tam własne ambicje, i przeprowadzić się z urządzonej przez siebie rezydencji do pałacu Buckingham, gdzie znalazł się wśród nielubiących go, a często wręcz nim pogardzających dworzan i współpracowników poprzedniego króla. Tymczasem zajęta obowiązkami państwowymi małżonka nie miała za wiele czasu ani dla niego, ani dla ich wspólnych dzieci. Sam Filip, nie dość, że musiał się przyzwyczaić do życia na świeczniku, to jeszcze miał dojmującą świadomość, że jego dzieci, jako potomkowie panującej królowej, nie mogą nosić jego nazwiska… W dodatku nie bardzo wiedziano, jak z pożytkiem dla kraju zagospodarować energię tego tryskającego pomysłami młodego mężczyzny. Wszystko to generowało nieporozumienia w małżeństwie, a sfrustrowany Filip często wręcz uciekał z pałacu — stąd pogłoski o jego niewierności, choć jak się przekonamy, nie ma żadnych dowodów na to, by książę z kimkolwiek zdradził swoją żonę!

Poznajmy zatem dzieje niełatwej miłości królowej Elżbiety II i jej małżonka — historię wzlotów i upadków, nieobcych przecież każdemu małżeństwu.

Albert, książę Yorku, z Elżbietą Bowes-Lyon

ROZDZIAŁ 1 Jąkała i przebojowa dziewczyna, czyli miłosne perypetie rodziców Elżbiety II

Bracia Windsorowie

W kwietniu 1926 roku konserwatywny polityk, a zarazem minister spraw wewnętrznych w rządzie Stanleya Baldwina, sir William Joynson-Hicks, od 1919 roku noszący tytuł baroneta przyznany mu za działalność w czasie II wojny światowej, nie mógł narzekać na brak zajęć. Był to wyjątkowo burzliwy miesiąc w dziejach Wielkiej Brytanii, naznaczony konfliktem z górnikami protestującymi przeciwko drastycznym obniżkom płac w tym resorcie. Nie udało się rozwiązać problemu, co więcej — w następnym miesiącu strajki objęły dosłownie cały kraj. Minister, na którego barkach spoczął obowiązek stłumienia konfliktu, nie był zatem szczęśliwy, kiedy 21 kwietnia 1926 roku wezwano go na Bruton Street, gdzie mieszkał wówczas Albert, książę Yorku, młodszy syn panującego monarchy, Jerzego V Windsora. Sir Joynson-Hicks, zgodnie z obowiązującym od wieków prawem, miał uczestniczyć w narodzinach potomka rodziny królewskiej.

Mające przyjść na świat niemowlę było pierwszym dzieckiem Alberta i jego żony, Elżbiety Bowes-Lyon, i jak na złość wybrało sobie na narodziny zupełnie nieodpowiedni moment — noc z 20 na 21 kwietnia. Minister miał dokładnie zaplanowany kolejny dzień; zamierzał spotkać się z właścicielami kopalń, a do prowadzenia tak trudnych rozmów powinien być wyspany i wypoczęty. Tymczasem zamiast mościć się w wygodnym łóżku, musiał wsiąść do samochodu i jechać na Mayfair, bowiem właśnie w tej dzielnicy mieszkali książę i księżna Yorku. Może byłby nastawiony bardziej entuzjastycznie, gdyby ojcem mającego przyjść na świat dziecka był następca tronu, książę Walii, Edward, zwany w rodzinie Davidem, ale najstarszy syn króla nie miał jeszcze wówczas żony. Co więcej, nic nie wskazywało na to, by ten stan rzeczy uległ zmianie w najbliższym czasie. Trzydziestodwuletni książę uparcie trwał w stanie kawalerskim, co bynajmniej nie oznacza, że unikał damskiego towarzystwa. Wręcz przeciwnie — kochany i uwielbiany przez poddanych następca tronu lubił kompanię bezpruderyjnych dam; początkowo szukał szczęścia w ramionach prostytutek, które potem zamienił na jego zdaniem „znacznie bezpieczniejsze” mężatki i jak przystało na seksoholika, uwodził je nagminnie. W dodatku nie stronił od suto zakrapianych imprez, upijając się na nich do nieprzytomności, jako że obowiązki publiczne i oficjalne, które musiał wypełniać z racji swojej pozycji, śmiertelnie go nudziły. O tym wiedzieli jednak tylko jego rodzina oraz politycy. Dla przeciętnego Brytyjczyka książę Walii był wręcz wymarzonym kandydatem na monarchę: przystojny i — jak byśmy to dziś powiedzieli — medialny oraz potrafiący rozmawiać dosłownie z każdym, o czym można było się przekonać, obserwując poczynania następcy tronu wizytującego kopalnie czy odwiedzającego ubogie dzielnice Londynu. Nie był to jednak efekt osobistych przekonań księcia, a jedynie kampania wizerunkowa wymyślona dla niego przez sekretarza jego ojca, lorda Stramfordhama, czyli Artura Johna Bigge’a, który swoją karierę zaczynał jeszcze w ostatnich latach panowania królowej Wiktorii, by na dobre rozwinąć skrzydła u boku jej wnuka, Jerzego V. To właśnie on zrozumiał, jaką potęgą są media, i starał się kreować pozytywny wizerunek rodziny królewskiej nie tylko na łamach prasy, ale również dbając o jej obecność na antenie radiowej — medium odgrywającego coraz większą rolę w życiu ówczesnych społeczeństw. Wymogom sekretarza podporządkował się nie tylko sam monarcha, ale i jego najstarszy syn. Co więcej, książę Walii spisywał się doskonale w roli napisanej dla niego przez Stramfordhama, z czasem stając się wręcz twarzą imperium na całym świecie — gdziekolwiek się pojawiał, budził niekłamaną sympatię i zainteresowanie. Przychylność opinii publicznej zyskał sobie jeszcze jako młody chłopak, który dosłownie wyrywał się na front wielkiej wojny. Niestety, nie było mu dane w niej uczestniczyć. Służył jako adiutant naczelnego dowódcy korpusu ekspedycyjnego we Francji, jednak ze względu na pozycję w rodzinie królewskiej nie pozwolono mu walczyć z bronią w ręku. Rozczarowany powiedział wówczas, że nie dba o to, czy zginie, wszak jego ojciec ma jeszcze trzech innych synów, ale ta odważna deklaracja nie wpłynęła na zmianę decyzji głównodowodzącego. Sam David zdołał natomiast zyskać sympatię żołnierzy, kiedy wizytował poszczególne oddziały. W trakcie owych wizytacji rozmawiał z nimi jak z równymi sobie i dzielił się z nimi papierosami. To, czego był wówczas świadkiem, odcisnęło na nim niezatarte piętno, czyniąc zeń zdeklarowanego pacyfistę.

Bez wątpienia był pierwszym celebrytą w historii dynastii i słusznie uchodził za ikonę męskiej mody — nienaganny styl Edwarda, którego cechą rozpoznawczą były kolorowe zestawy ubrań zakładane na nieoficjalne okazje oraz garnitury zapewniające swobodę ruchu, naśladowały rzesze dżentelmenów na całym świecie. Wykazywał się przy tym niekłamaną odwagą, niejednokrotnie łamiąc obowiązujące na dworze konwenanse, chociażby poprzez rezygnację z surduta na rzecz męskiego żakietu czy zamianę muszek aksamitnych na rypsowe i noszenie koszul z nieusztywnianym kołnierzykiem. Dla wielu był też uosobieniem wszystkiego, co nowoczesne: uwielbiał jazz, jadał dietetyczne potrawy i szalał na parkiecie w rytm nowoczesnej muzyki. Wszystko to bardzo podobało się poddanym Jerzego, zwłaszcza tym z młodszego pokolenia, ale niekoniecznie samemu królowi. O ile jednak na wybryki modowe swojego najstarszego syna monarcha mógł przymknąć oko, o tyle nie tolerował jego skandalicznego prowadzenia się i rzeszy kochanek. Zarówno sam król, jak i jego poddani z utęsknieniem czekali, aż David wreszcie się wyszumi i znajdzie sobie cnotliwą pannę legitymującą się odpowiednim pochodzeniem, ożeni się z nią i spłodzi syna. Nie zdawano sobie wówczas jednak sprawy, że Edward — na skutek świnki, której nabawił się jako szesnastolatek w szkole wojskowej w Dartmouth — nie będzie mógł mieć dzieci. U następcy tronu choroba wywołała zatrzymanie rozwoju płciowego, dlatego Edward jako osiemnasto- czy nawet dwudziestolatek wyglądał jak… przerośnięte dziecko. Na domiar złego długo wykazywał cechy niedojrzałości psychicznej, zachowując się częściej jak rozkapryszony chłopiec, a nie dorosły mężczyzna. Paradoksalnie owa niedojrzałość przysparzała mu jednak sympatii wśród poddanych; z pewnością był bardziej lubiany niż jego młodszy o rok brat, Albert, zwany w rodzinie Bertiem, który urodził się 14 grudnia 1895 roku, dokładnie w trzydziestą czwartą rocznicę śmierci swojego dziadka, księcia Alberta, męża królowej Wiktorii. Na wyraźne życzenie siedemdziesięcioletniej wówczas monarchini, która miała zasiadać na tronie jeszcze przez kolejne sześć lat, nadano mu imię właśnie na cześć dziadka.

Wprawdzie sędziwa Wiktoria wiązała z wnukiem, ochrzczonym, jak sama się wyraziła, „imieniem, z którym wiąże się tyle wielkości i dobroci”, niemałe nadzieje, ale mały Albert niezbyt dobrze rokował na przyszłość, był bowiem dzieckiem chorowitym i płaczliwym; z czasem stwierdzono u niego koślawość kolan, którą leczono za pomocą specjalnych żelaznych szyn zakładanych na noc i noszonych w ciągu dnia. Okazało się też, że książę Yorku cierpi na poważną wadę wymowy — jąkanie. „Zawdzięczał” to dyskusyjnym metodom wychowawczym stosowanym przez opiekunów i wychowawców. Jego własna niania z uporem godnym lepszej sprawy usiłowała „oduczyć” Alberta leworęczności, zmuszając go na siłę do posługiwania się podczas pisania prawą ręką. Cel osiągnęła, ale przy okazji zafundowała małemu księciu wadę wymowy, która dodatkowo pogłębiła wrodzoną nieśmiałość Alberta. Wychowanie w tym samym duchu kontynuował również guwerner Hansell, pod którego opiekę dwaj najstarsi bracia dostali się jako chłopcy w wieku szkolnym. Ambicją mężczyzny także było oduczenie Bertiego nagannego nawyku leworęczności, którą w owych czasach postrzegano jako poważną wadę, a nawet oznakę wypaczonego charakteru. Istniała nawet teoria, jakoby osoby sprawniej posługujące się lewą ręką miały zbrodnicze skłonności. Wprawdzie ostatecznie zamysł wychowawców się powiódł, ale nieszczęsny Albert jąkał się coraz bardziej, co dało guwernerom kolejny powód do krytyki podopiecznego. Napięcie nerwowe, w jakim się bezustannie znajdował, wywoływało u niego okresowe napady szału, nasilone zwłaszcza w okresie dojrzewania. Jak można się domyślić, jego opiekunowie, zamiast próbować zidentyfikować źródło problemu, jeszcze bardziej go krytykowali, bezustannie porównując chłopaka ze starszym bratem, opanowanym i, według nich, znacznie bardziej inteligentnym. „Nie możesz tracić panowania nad sobą za każdym razem, gdy zrobisz błąd w dodawaniu — upominał Bertiego z troską jego własny ojciec. — Wszyscy czasem popełniamy błędy. Pamiętaj, że teraz masz prawie dwanaście lat i nie możesz zachowywać się jak sześcioletnie małe dziecko”1. Chwile wytchnienia mały Albert znajdował w czasie wizyt u dziadków, króla Edwarda VII i jego żony Aleksandry, bowiem okazywali oni wszystkim swoim wnukom nieprzebrane pokłady miłości, akceptując w pełni ich wady i zalety. To na królewskim dworze mały Bertie mógł się do woli wyhasać i wyszaleć, tak jak powinny szaleć i hasać małe dzieci. Ale nawet ci troskliwi dziadkowie nie potrafili wpłynąć na swego najstarszego syna, by traktował własne dzieci, a ich wnuki z większą wyrozumiałością.

Jednak jąkanie, koślawe kolana oraz okresowe napady szału to nie były wszystkie problemy zdrowotne syna Jerzego V, tak się bowiem pechowo złożyło, iż obaj bracia uczący się w tej samej szkole w Dartmouth jednocześnie zachorowali na świnkę. Dziś wiemy, że młodszego z nich choroba nie uczyniła bezpłodnym, ale istniały uzasadnione obawy, że w przyszłości książę będzie miał problemy z potencją. Ponieważ jednak był dopiero drugi w kolejce do tronu, nikt się tym zbytnio nie przejmował. Zresztą Albert, zdaniem wielu, nie był w ogóle predystynowany do roli monarchy — rachityczny chudzielec zasiadający na tronie nie stanowił miłej perspektywy dla mieszkańców kraju wciąż cieszącego się statusem światowego imperium. Gdyby do tego wiedzieli o jego wadzie wymowy…

Pomimo że byli wnukami, a potem dziećmi panującego monarchy, dzieciństwo i wczesna młodość Edwarda i Alberta, podobnie jak ich młodszych braci, Henryka, Jerzego i Jana, w niczym nie przypominały tego, co zwykłym ludziom kojarzy się z dorastaniem w królewskiej rodzinie. Co więcej, biorąc pod uwagę dzisiejsze kryteria, ich rodziców, a przede wszystkim ojca, należałoby uznać za toksycznych. Wprawdzie Jerzy nie znęcał się nad dziećmi fizycznie, ale do metod wychowawczych stosowanych przez Windsorów można mieć sporo zastrzeżeń. Czytając relacje dworzan i świadków codziennego życia tej rodziny, można dojść do wniosku, że z szóstki potomstwa, którym obdarzyła Jerzego V żona, Maria Teck, kochał on tylko swoją jedyną córkę, Marię, trzecie pod względem starszeństwa dziecko królewskiej pary. Księżniczka była i ładna, i niebywale inteligentna, co napawało ojca dumą. Nie miała jednak najmniejszych szans, by w przyszłości zastąpić go na tronie; mogła jedynie wyjść korzystnie za mąż i obdarzyć królewskich dziadków gromadką wnucząt. Zupełnie inny los pisany był synom Jerzego V, a zwłaszcza najstarszemu z nich, którego skronie w przyszłości miała ozdobić korona imperium. Ponieważ władca całym sercem służył państwu i poddanym, uważając to za swój przyrodzony obowiązek, uznał, iż na wszystkich członkach dynastii, a zwłaszcza na jego męskich potomkach, od urodzenia ciąży powinność służenia Koronie — i wpajał to swoim synom. Jako że sam był dzieckiem wyjątkowo rozpustnego człowieka, Edwarda VII, jednego z największych playboyów w historii Anglii, uważnie przyglądał się swoim synom w poszukiwaniu ewentualnych oznak skłonności do folgowania cielesnym żądzom. Chcąc dobrze ich wychować, szczególną wagę przykładał do wymogów etykiety, surowo każąc synów za najdrobniejsze przewinienia; uważał zresztą, iż dzieci powinny się lękać ojca. Lubił powtarzać, że uczyni wszystko, by jego synowie drżeli przed nim ze strachu tak samo, jak on niegdyś drżał przed swoim ojcem, i konsekwentnie wcielał ów zamiar w życie. W efekcie każde, nawet najbardziej błahe przewiny w oczach surowego króla urastały do miana przestępstw godnych potępienia. Mający istną obsesję na punkcie porządku i schludności, a przy tym punktualny do bólu, wymagał tego samego od innych, począwszy od członków rodziny, a na służbie skończywszy. Szczególnie surowo odnosił się do swoich najstarszych potomków, Davida i Bertiego, których traktował tak, jak w szkołach wojskowych traktuje się kadetów, poddając ich iście wojskowym rygorom. A ponieważ, jak już wcześniej wspomniano, Albert miał poważną wadę wymowy, w obawie przed skompromitowaniem rodziny królewskiej i osoby samego monarchy nieszczęsny chłopiec miał absolutny zakaz otwierania ust podczas uroczystości państwowych i oficjalnych wystąpień, co okazało się skutecznym sposobem na zachowanie jego „wstydliwej” ułomności w sekrecie.

Prawdę mówiąc, Bertie i tak miał dużo szczęścia, że w ogóle pozwolono mu zostać na dworze. Nie można tego samego powiedzieć o najmłodszym z całej gromadki, a jednocześnie najbardziej poszkodowanym przez los, księciu Janie, urodzonym 12 lipca 1905 roku. Zdaniem wielu fatum ściągnęli na niego rodzice, nadając mu imię Jan, od wieków uchodzące za nieszczęśliwe dla rodziny królewskiej. Chłopiec otrzymał je po swoim zmarłym stryju, księciu Aleksandrze Janie z Walii, któremu dane było przeżyć zaledwie jeden dzień. Początkowo nic jednak nie zwiastowało nieszczęścia, bowiem mały Jan do czwartego roku życia rozwijał się dobrze i rósł zdrowo. Wydawało się nawet, że jako jedyny z rodzeństwa nie czuje respektu przed ojcem, którego ośmielał się wręcz nazywać „brzydkim staruszkiem”. Na swoje nieszczęście w 1909 roku zachorował i zaczął wykazywać objawy określane przez resztę rodziny jako dziwne, a które zdaniem współczesnych lekarzy mogą wskazywać na autyzm. Wówczas też doznał ataku epilepsji, którą w owych czasach uważano nie za schorzenie neurologiczne, tylko za chorobę psychiczną. Cierpiący na nią byli stygmatyzowani i podejrzewani o skłonności do dewiacji seksualnych. Sam fakt posiadania niepełnosprawnego dziecka był zaś traktowany jako dowód na to, że w rodzinie, w której przyszło ono na świat, dzieją się rzeczy złe lub co najmniej podejrzane, jak rozwiązłość bądź kazirodztwo. Jerzy podjął zatem decyzję o odseparowaniu swojego najmłodszego dziecka od reszty krewnych i ukryciu faktu jego istnienia przed opinią publiczną. Gdyby prawda o jego stanie wyszła na jaw, nie tylko osłabiłoby to autorytet Windsorów, ale także znacznie podkopałoby szanse jego starszych braci na korzystny ożenek. Początkowo jedynie dokładano starań, aby informacja o chorobie Jana nie ujrzała światła dziennego, dlatego kiedy chłopca wożono na badania, samochód, którym jechał, miał zakryte szyby. Po raz ostatni pokazał się publicznie ze swoimi rodzicami i resztą rodzeństwa w 1910 roku, kiedy z balkonu rezydencji oglądał orszak pogrzebowy swojego dziadka, króla Edwarda VII. Potem postanowiono go definitywnie odseparować. Jana wysłano do Sandringham, gdzie pod czułą opieką niani Charlotte Bill, zwanej przez wszystkie dzieci Jerzego i Marii „Lalą”, mieszkał w rezydencji Wood Farm, z dala od oczu postronnych i wścibskich dziennikarzy. Media zaczęły pisać o piątce, a nie szóstce dzieci królewskiej pary; Jana pomijano nawet w niektórych drzewach genealogicznych rodu Windsorów. Ponieważ jednak poddani Jerzego pamiętali, iż ma on sześcioro dzieci, zastanawiano się, co stało się z jego najmłodszym synkiem, i opowiadano na temat chłopca zupełnie nieprawdopodobne historie. Mówiono, że jest potworem — dzieckiem znacznie wyższym niż jego rówieśnicy, w dodatku z dłońmi i stopami oszpeconymi przez długie paznokcie przypominające szpony. Wszystko dlatego, że nikomu nie pozwala ich obcinać, podobnie jak włosów, dlatego jest zarośnięty niczym jaskiniowiec. Wystarczy jednak przyjrzeć się zachowanym fotografiom nieszczęsnego dziecka, żeby przekonać się, że w tych pogłoskach nie było ani krzty prawdy. Z całą pewnością, pozostawiony sam sobie, odizolowany od reszty rodzeństwa i rodziny, chłopiec był bardzo nieszczęśliwy. Jedynym dzieckiem, które widywał w swojej samotni, była Winifred Thomas, chora na astmę dziewczynka w wieku zbliżonym do Jana. Mógł też liczyć na swoją babcię, królową wdowę Aleksandrę, która często przyjeżdżała do Sandringham, by zająć się wnukiem. Ale nawet najbardziej troskliwa i kochająca babcia nie zastąpi dziecku rodziców i rodzeństwa, dlatego z czasem dolegliwości Jana jeszcze bardziej się nasiliły. Jego najstarszy brat, który wraz z resztą rodziny odwiedzał chorego raz w roku, zapisał w swoich wspomnieniach, iż chłopiec z czasem „stał się [raczej] zwierzęciem niż czymkolwiek innym”. Kiedy 18 stycznia 1919 roku dziecko zmarło w wyniku wyjątkowo silnego ataku epilepsji, przeżywszy zaledwie trzynaście lat, Jerzy V nazwał jego zgon „aktem największego miłosierdzia”…

Królową Marię trudno byłoby uznać za dobrą matkę, skoro kiedy tylko wydawała na świat kolejne dziecko, bezzwłocznie oddawała je pod opiekę sztabu nianiek, guwernantek i służby, nie interesując się zbytnio nawet ich kwalifikacjami. W efekcie królewskimi potomkami zajmowały się często osoby pokroju owej opiekunki zmuszającej Bertiego do pisania prawą ręką. Znacznie bardziej Marię obchodził los monarchii, a zwłaszcza wizerunek rodziny królewskiej w oczach opinii publicznej. Za panowania jej męża dworskie życie było synonimem luksusu (z wyjątkiem chudych lat wielkiej wojny, kiedy na dworze wprowadzono surowe ograniczenia), a ona sama stanowiła chodzący wzór królewskiej godności: zawsze wyprostowana, dzięki specjalnie ułożonej fryzurze, tiarom i obcasom sprawiająca wrażenie znacznie wyższej, niż była w istocie (królowa miała zaledwie 1,62 metra wzrostu), ubrana z gustem i bardzo powściągliwa w okazywaniu uczuć. Za jej sprawą życie dworskie toczyło się niezmiennym rytmem, według narzuconego przez królową harmonogramu, nie było mowy o żadnych ekscesach, wybrykach czy zdradach. Zdaniem lady Colin Cambpell to ostentacyjne manifestowanie królewskości i przywiązanie do ceremoniału w przypadku Marii wiązało się bezpośrednio z jej pochodzeniem: żona Jerzego V była córką księcia Franciszka von Tecka, wywodzącego się z morganatycznego związku Aleksandra Wirtemberskiego z węgierską hrabianką Claudine Rhédey von Kis-Rhéde. May, bo tak nazywali królową najbliżsi, nigdy nie wyzbyła się kompleksów wynikających ze swego pochodzenia. W efekcie, jak twierdziła jedna z jej wnuczek, księżniczka Małgorzata, przez całe swoje dorosłe życie miała obsesję na punkcie tronu i godności królewskiej, na czym niestety ucierpiały jej własne dzieci. Bo wprawdzie królowa kochała je wszystkie, ale miłość do nich nigdy nie przesłoniła szacunku, jakim darzyła swojego męża, zwłaszcza kiedy korona królewska ozdobiła jego skronie. Jerzy i Maria nie zapominali o roli monarchów również w domowych pieleszach: nawet jeżeli nikogo nie podejmowali, do kolacji zasiadali zawsze w wieczorowych strojach — król we fraku, a królowa w pięknej sukni, obowiązkowo z diademem na głowie.

Nic zatem dziwnego, iż nieliczni dworzanie pamiętający czasy ojca Jerzego, Edwarda VII, utyskiwali na nudę, porównując parę królewską do typowych mieszczan o ograniczonych horyzontach. O ile jednak to ostatnie określenie pasowało do króla, o tyle wobec samej Marii było bardzo krzywdzące. Monarcha faktycznie nie błyszczał intelektem, w młodości stronił od książek, nie znosił podróżowania, zwłaszcza za granicę, gdyż jak twierdził, wszędzie jest gorzej niż w jego ojczyźnie, a jego ulubionym zajęciem były polowania i kolekcjonowanie pocztowych znaczków, które sam wklejał do albumów, dokładnie liżąc wcześniej każdy egzemplarz. Dopiero za sprawą swojej żony, którą bezgranicznie kochał, polubił książki, znajdując przyjemność w lekturze, ale nawet ona nie potrafiła przekonać go do teatru i muzyki klasycznej. Sama królowa zaś wprawdzie czytała sporo, ale rzadko sięgała po ambitną literaturę, co z pewnością było pokłosiem marnego wykształcenia, jakiemu podlegały w owych czasach młode panienki — starano się nie zaśmiecać ich główek nadmiarem nieprzydatnych informacji, wszak ich nadrzędnym zadaniem było wyjście za mąż i urodzenie dzieci. Zainteresowania literackie babci królowej Elżbiety II nie wykraczały więc poza typowo mieszczańskie gusta — dość powiedzieć, że Hamleta zobaczyła po raz pierwszy na kilka lat przed śmiercią, a największe dzieła literatury rosyjskiej poznała już jako sędziwa dama. Pomimo że słynęła z pasji kolekcjonerskiej i szerokich zainteresowań artystycznych, to jej gust budził u znawców sporo zastrzeżeń, kolekcjonowała bowiem bibeloty i portrety rodów monarszych. Jak stwierdził jeden z jej biografów, królowa wprawdzie potrafiła rozpoznać „bardziej popularne znaki na angielskiej porcelanie i meble Hepplewhite’a czy Chippendale’a; jednak przez całe życie nie kupiła ani jednego dobrego obrazu”2. Miała za to wręcz fenomenalną pamięć i była niebywale spostrzegawcza. Znalazła także dość oryginalny sposób na powiększanie swojej kolekcji — kiedy goszcząc w domach swoich bogatych poddanych, upatrzyła sobie jakiś przedmiot czy gustowny bibelot, tak długo się nim zachwycała, aż gospodarz poczuł się w obowiązku przekazać go monarchini w podarku. Królowa Maria dała się również poznać jako osoba zaangażowana w działalność charytatywną. Pomagała zwłaszcza bezdomnym dzieciom, choć jak na ironię, dla własnych nie miała serca. Doświadczył tego nie tylko nieszczęsny Jan, wobec pozostałych swoich potomków była bowiem równie oschła jak jej wielbiący wojskowe metody wychowawcze małżonek. Oboje zresztą rzadko widywali się z szóstką swoich dzieci — według zachowanych relacji świadków królowa poświęcała im wszystkim jedynie godzinę dziennie ze swego cennego czasu.

Co ciekawe, pomimo że istnieją dowody na to, iż monarsza para darzyła się wielkim uczuciem, oboje starali się nie epatować tym na co dzień. Bardzo powściągliwie okazywali sobie miłość i przywiązanie, tylko w listach pozwalając sobie na więcej. Od swoich dzieci także wymagali powściągliwości i zachowania, które przystoi dorosłym. W efekcie praktycznie odebrali im dzieciństwo. „Mimo niewątpliwej miłości, jaką nas darzył ojciec, miał zdecydowanie abstrakcyjny stosunek do dzieci i jego wyobrażenia o miejscu małego chłopca w świecie dorosłych streszczały się w jednym zdaniu: dzieci powinno być widać, ale nie słychać”3 — wspominał po latach najstarszy syn króla Jerzego V. Swoją matkę natomiast opisał jako kobietę, w której żyłach płynął lód. I trudno mu się dziwić, skoro dostrzegali to postronni, w tym także jedna z zaufanych dam dworu, ciesząca się przyjaźnią królowej: „Spytałam ją kiedyś, czy kiedykolwiek poszła i usiadła na łóżku [Edwarda] i porozmawiała z nim jak matka ze swoim synem, ale ona odparła, że nie potrafiłaby tego zrobić”4 — relacjonowała. Natomiast królewski bibliotekarz, Owen Morshead, stwierdził kiedyś, że rodzina królewska „produkuje złych rodziców, którzy podobnie jak kaczki, depczą swoje młode”5.

Z pewnością najgorszym okresem w życiu księcia Alberta, ojca Elżbiety II, był pobyt w szkole w Dartmouth, do której uczęszczał z woli monarchy, podobnie jak jego starszy brat, David. Nieśmiały, skłonny do płaczu jąkała przeżywał tam prawdziwe piekło, gdyż jego szkolni koledzy obrali go sobie za obiekt okrutnych kpin i żartów, które przychodziły im tym łatwiej, że królewski syn miał problemy z nauką. Współcześni badacze, przyglądając się zapiskom przyszłego króla z okresu jego pobytu w szkole, upatrują przyczynę szkolnych niepowodzeń Bertiego w dysleksji bądź dysortografii, z którymi ich zdaniem zmagał się wówczas książę. Jego postępy w nauce z pewnością nie zadowoliły wymagającego ojca — Albert skończył szkołę z sześćdziesiątą trzecią lokatą na sześćdziesięciu siedmiu absolwentów. Z ulgą opuszczał szkolne mury, ciesząc się, że wreszcie pozbędzie się złośliwych kolegów, których ulubioną rozrywką było kłucie go igłami, wyłącznie po to, by — jak mawiali — przekonać się, czy w żyłach Windsora płynie błękitna krew. Jak można się domyślić, starszy brat Bertiego nie miewał takich problemów: był szkolnym gwiazdorem, uczył się znacznie lepiej, aczkolwiek jego piętę achillesową stanowiły matematyka i nauki przyrodnicze, a nauczyciele zauważali u niego poważne problemy z koncentracją. Za to był wręcz uwielbiany przez innych uczniów. I z pewnością pomógłby swemu młodszemu bratu, gdyby nie fakt, że kiedy Albert zaczynał naukę, David już ją kończył — został mu zaledwie jeden semestr.

W czasie I wojny światowej obaj bracia zaciągnęli się do wojska, przy czym Bertie służył w marynarce wojennej, pływając na pokładzie HMS Collingwood, gdzie dał się poznać jako człowiek opanowany, a jednocześnie odważny. Kres jego służbie w Royal Navy położyły dolegliwości zdrowotne, a konkretnie nieżyt żołądka, który zmusił go do rezygnacji z pobytu na okręcie na rzecz tworzonego właśnie RAF-u. Albert zdobył nawet licencję pilota, ale nie dane mu było uczestniczyć w działaniach wojennych. Po wojnie wstąpił w szeregi studentów londyńskiego Trinity College, gdzie studiował historię, ekonomię i politologię.

Jeszcze większą kompromitację rodzinie królewskiej mógł przynieść przedostatni pod względem starszeństwa syn monarszej pary, książę Jerzy, pomimo że był najprzystojniejszy ze wszystkich pięciu synów, których królowa Maria wydała na świat. Urodzony 20 grudnia 1902 roku Jerzy Edward Aleksander Edmund, takie bowiem imiona otrzymał na chrzcie, skrywał pewną drażliwą tajemnicę — był biseksualistą, w dodatku kochającym przebieranki w damskie ciuszki. Wprawdzie Jerzy V do końca żył w niewiedzy na temat seksualnych upodobań swojego syna, ale wiedzieli o tym zarówno jego bracia, jak i przyjaciele oraz… londyńska policja, której funkcjonariuszom dane było niejeden raz zatrzymać księcia paradującego po ulicach miasta w damskich fatałaszkach i w towarzystwie jednego ze swoich kochanków. Wśród jego partnerów płci obojga nie brakowało zresztą arystokratów i sławnych artystów, na czele z czarnoskórą piosenkarką Florence Mills oraz znanym brytyjskim dramaturgiem Noëlem Cowardem. Jakby tego było mało, książę uzależnił się od morfiny i kokainy, do których zażywania przyzwyczaił się podczas częstych odwiedzin w londyńskich przybytkach płatnej miłości. Na szczęście udało mu się wyjść z uzależnienia, głównie dzięki pomocy najstarszego brata, Davida, który postarał się, by Jerzy pozostał w odosobnieniu na czas odstawiania używek, i przez cały czas go wspierał.

Paradoksalnie jednak to Albert ożenił się pierwszy, ubiegając tym samym następcę tronu. Książę Yorku, jak na członka rodziny królewskiej przystało, zakochał się w arystokratce z krwi i kości — pannie Elżbiecie Bowes-Lyon. I to właśnie z nią stanął na ślubnym kobiercu 26 kwietnia 1923 roku. Trzy lata później miało przyjść na świat ich pierwsze dziecko, a świadkiem jego narodzin miał być sir William Joynson-Hicks. Przyjechał on z zadaniem dopilnowania, by noworodek, znajdujący się przecież bezpośrednio w linii sukcesji, nie został podmieniony.

Zwyczaj nakazujący obecność ministra spraw wewnętrznych przy narodzinach królewskiego potomka został zapoczątkowany w XVII stuleciu za sprawą plotek dotyczących narodzin syna króla Jakuba II Stuarta, władającego Anglią od 6 lutego 1685 roku do 11 grudnia 1688 roku. Z pierwszego małżeństwa, z Anną Hyde, monarcha doczekał się dwóch córek: Marii i Anny, ale z drugą żoną, Marią z Modeny, miał znacznie mniej szczęścia. Małżonka Stuarta wprawdzie łatwo zachodziła w ciążę, ale żadnej nie mogła donosić, a kiedy już udało się jej szczęśliwie doczekać rozwiązania we właściwym czasie, urodzone przez nią dziecko albo rodziło się martwe, albo było tak słabe, że umierało niedługo po przyjściu na świat. Poddani jej męża poważnie się martwili, czy królowa będzie w stanie obdarzyć swojego małżonka następcą tronu. Kiedy 10 czerwca 1688 roku pałac obwieścił światu radosną nowinę, że małżonka Jakuba powiła zdrowego chłopca, Jakuba Franciszka Edwarda, pojawiły się plotki, iż królewski potomek urodził się martwy i został podmieniony na dziecko niewiadomego pochodzenia, wniesione do pałacu w szkandeli. Było to specjalne naczynie do podgrzewania kołder, przypominające patelnię z przykrywką na długim kiju. Wsypywano do niego żar, by rozgrzać pościel. Zdaniem wielu w czerwcu 1688 roku zamiast żaru pod pokrywką ukryto noworodka płci męskiej, którego powiła nieznana z imienia i nazwiska kobieta. I chociaż monarcha zwołał nadzwyczajne posiedzenie rady, której członkowie orzekli, iż noworodek jest biologicznym synem swoich rodziców, to poddani wiedzieli swoje. Kilka miesięcy później tak zwana chwalebna rewolucja zrzuciła z tronu katolika Jakuba II, przekazując panowanie w ręce Marii Stuart i jej męża Wilhelma Orańskiego. Wątpliwości związane z narodzinami Jakuba Edwarda były zaś bezpośrednią przyczyną uchwalenia prawa, zgodnie z którym urzędnik państwowy musiał być obecny przy narodzinach królewskiego potomka, by zaświadczyć przed rządem, że królowa sama powiła dziecko, oraz poinformować gabinet o płci noworodka.

Sir Joynson-Hicks wywiązał się sumiennie ze swego zadania, aczkolwiek nie był naocznym świadkiem cudu narodzin, bowiem księżniczka Elżbieta przyszła na świat w wyniku cesarskiego cięcia. Do pokoju położnicy minister został wprowadzony już po zabiegu. Dopiero wówczas mógł powiadomić o wszystkim kolegów z rządu i powrócić do swoich zwyczajowych obowiązków. Zdaniem wielu jednak tym razem sytuacja wymknęła się spod kontroli, bo wprawdzie żona księcia Alberta faktycznie wydała na świat jego dziecko, ale w żyłach małej księżniczki, której dane będzie w przyszłości objąć panowanie, nie płynęła wyłącznie szlachetna krew. Jej biologiczna babcia ze strony matki miała się bowiem wywodzić z nizin społecznych.

Wnuczka francuskiej kucharki?

Formalnie dziadkami po kądzieli przyszłej królowej byli Cecilia Cavendish-Bentinck i jej mąż lord Claude Bowes-Lyon, czternasty hrabia Strathmore i Kinghorne, a zarazem właściciel posiadłości Saint Paul’s Walden Bury na terenie hrabstwa Hertfordshire. Pradziadek Elżbiety II, trzynasty hrabia Strathmore i Kinghorne, piastował zaszczytną godność tana6 Glamis, średniowiecznego zamku w hrabstwie Angus w Szkocji, o którym wspomina sam Szekspir w Makbecie i który z czasem odziedziczył dziadek aktualnie panującej monarchini. Natomiast jej babcia, Cecilia, nie posiadała szlacheckiego tytułu — jej ojciec był „tylko” pastorem, choć wywodził się ze znamienitego rodu Cavendish-Betnick.

Claude doczekał się ze swoją małżonką aż dziesięciorga dzieci, przy czym po wydaniu na świat ósmego potomka Cecilia poważnie zapadła na zdrowiu. I chociaż wydawałoby się, iż posiadanie ośmiorga dzieci zaspokoi nawet najbardziej wybujałe uczucia rodzicielskie, to para nadal myślała o powiększeniu rodziny. Było to uzasadnione o tyle, że Cecilia przeżyła załamanie nerwowe po śmierci swojej najstarszej córki, Violet, która w 1893 roku zmarła na błonicę, przeżywszy zaledwie jedenaście lat. Zdaniem specjalistów ratunkiem dla pogrążonej w depresji kobiety mogło być kolejne dziecko, ale zdawano sobie sprawę, iż pani Bowes-Lyon jest w tak złej kondycji fizycznej, iż jeszcze jedna ciąża może zakończyć się dla niej wręcz tragicznie.

Taki stan rzeczy dał asumpt do plotek, jakoby małżeństwo przy sprowadzaniu na świat kolejnych potomków posłużyło się surogatką. Zdaniem wielu Claude, za zgodą i aprobatą swojej własnej małżonki, spłodził dwoje najmłodszych dzieci z kobietą pracującą w jego domu w charakterze kucharki. W dodatku owa niewiasta miała nie być nawet obywatelką Wielkiej Brytanii, ale Francuzką o nazwisku Marguerite Rodiere.

Zdaniem lady Campbell, autorki kontrowersyjnej biografii Elżbiety Bowes-Lyon, takie macierzyństwo zastępcze było często praktykowane w kręgach arystokracji. Pisarka twierdzi, jakoby wielu potomków arystokratycznych rodów przyszło na świat właśnie w taki sposób. Prawda o ich pochodzeniu była utrzymywana w ścisłej tajemnicy ze względu na kwestie związane z dziedziczeniem — zgodnie z prawem obowiązującym wówczas w Wielkiej Brytanii nieślubne potomstwo arystokratów, podobnie jak ich przysposobione dzieci, nie miało prawa dziedziczyć tytułów szlacheckich. Arystokratki, których mąż z jakichś względów był bezpłodny, korzystały z zabiegu inseminacji nasieniem zdrowych, młodych dawców w zaciszu gabinetów lekarskich. Natomiast gdy to kobieta okazywała się niezdolna do zajścia w ciążę bądź — jak to było w przypadku Cecilii — gdy ciąża mogła zagrozić jej zdrowiu, arystokrata zapładniał jakąś młodą dziewczynę pracującą w ich domu. Wówczas jednak nie było mowy o użyciu wziernika, uciekano się do tradycyjnych metod…

Problemy zdrowotne Cecilii Bowes-Lyon nie były tajemnicą wśród wyższych sfer, z których się wywodziła. Fakt, że 4 sierpnia 1900 roku urodziła córkę, Elżbietę, a 2 maja 1902 roku syna, Davida, wzbudził więc zrozumiały niepokój o jej kondycję. Tymczasem pani Bowes-Lyon w doskonałym zdrowiu przeżyła jeszcze kolejne trzydzieści sześć lat.

Nic zatem dziwnego, iż szerzyły się plotki, jakoby Cecilia Bowes-Lyon nie była matką biologiczną dwójki swoich najmłodszych dzieci. Przekonany był o tym nawet szwagier Elżbiety, David, który twierdził w swoich pamiętnikach, iż dysponuje dowodami na temat prawdziwego pochodzenia małżonki swojego młodszego brata. Przyznał jednocześnie, iż nigdy nie nagłośniłby tej tajemnicy, gdyby nie wyszło na jaw, iż to małżonka Bertiego stoi za oszczerczą kampanią wymierzoną pod adresem jego żony, Wallis Simpson. Elżbieta rozpowiadała, iż wybranka królewskiego syna poznała tajemne techniki seksualne w chińskim domu publicznym, co dało jej władzę nad mężczyznami, w tym także jej trzecim mężem, księciem Windsoru. To właśnie David obdarzył Elżbietę przydomkiem „Cookie”, który bynajmniej nie nawiązywał do ciasteczka, ale do jej biologicznej matki — kucharki, pracującej dla Cecilii i Claude’a.

Dodatkowe wątpliwości budziła data i okoliczności przyjścia na świat samej Elżbiety. Jej matka twierdziła, jakoby powiła ją na tylnym siedzeniu taksówki, a innym razem wspominała, że jej najmłodsza córka urodziła się w ambulansie. Wszystkie oficjalne biogramy podają dzień 4 sierpnia jako datę narodzin Elżbiety, ale autorka biografii Królowej Matki, lady Colin Campbell, twierdzi, iż monarchini przyszła na świat dzień wcześniej. I bynajmniej nie w Londynie, jak podają źródła, ale w posiadłości swoich rodziców Saint Paul’s Walden Bury. W czasach, kiedy Elżbieta przyszła na świat, kobiety rodziły w domach, a nie w szpitalach, więc nikomu nie przyszłoby nawet do głowy, by do rodzącej wzywać ciągniony przez konie ambulans. A już w ogóle nie do pomyślenia byłoby powicie przez arystokratkę dziecka na tylnym siedzeniu taksówki.

Sprawę zagmatwała jeszcze bardziej sama Elżbieta. We wniosku paszportowym jako miejsce swoich narodzin wpisała Londyn. Natomiast w 1937 roku, już jako małżonka panującego monarchy, odsłoniła tablicę upamiętniającą swój chrzest w kościele Wszystkich Świętych w Saint Paul’s Walden — na owej tablicy jako miejsce jej narodzin widnieje… posiadłość rodzinna. Zdaniem lady Campbell Królowa Matka celowo siała zamęt w tej kwestii, chcąc jak najdłużej utrzymać w sekrecie tożsamość swojej biologicznej rodzicielki. Biografka wydaje się przekonana, iż Elżbieta Bowes-Lyon była dzieckiem Claude’a lorda Glamis i francuskiej kucharki Marguerite. Dowodem mają być także nadane dziecku na chrzcie imiona: Elizabeth Angela Marguerite. Trzecie imię, zdaniem Campbell, wynika z wdzięczności, jaką lord i lady Glamis chcieli wyrazić wobec prawdziwej mamy swojej najmłodszej córeczki.

Tajemnica związana z okolicznościami przyjścia na świat Elżbiety nie jest jedyną spośród wszystkich, jakie kryje ród Bowes-Lyon. Inna wiąże się z córkami jej starszego brata, Johna Herberta, i jego żony, Fenelli Hepburn-Stuart-Forbes-Trefusis. Były to urodzona w 1919 roku Nerissa oraz młodsza od niej o siedem lat Katherine. Kiedy okazało się, że obie są poważnie upośledzone umysłowo, uznano to za tak wielką plamę na honorze rodziny, że postanowiono dosłownie zataić ich istnienie przed światem. Obie trafiły do zakładu psychiatrycznego Royal Earlswood Institution for Mental Defectives i… oficjalnie uznano je za zmarłe. Tymczasemstarsza z nich umarła dopiero w 1986 roku, a Katherine ponoć odeszła w roku 2014, ale nie wiadomo, gdzie w ostatnich latach przebywała, gdyż w 1997 roku szpital, do którego oddali ją rodzice, został zamknięty. Dociekliwi dziennikarze dotarli do osób, które znały obie krewne Elżbiety. Według ich relacji młodsza z sióstr była tak bardzo podobna do królowej Elżbiety II, że wręcz mogłaby uchodzić za jej siostrę bliźniaczkę. Sama monarchini nie miała nawet okazji poznać Nerrisy i Katherine, chociaż utrzymywała kontakty ze swoim wujem i doskonale znała pozostałe dwie z pięciu córek (najstarsza zmarła zaraz po urodzeniu). Nieszczęsnych kobiet nikt z krewnych nigdy nie odwiedzał. Królowa Matka nie pofatygowała się ani razu, by zobaczyć się z porzuconymi bratanicami. A przecież szefowała organizacji charytatywnej Mencap, działającej na rzecz osób upośledzonych umysłowo, i często pojawiała się na różnego rodzaju imprezach charytatywnych.

Fakt istnienia upośledzonych członkiń rodu Bowes-Lyon udało się skutecznie ukryć. Znacznie trudniej było natomiast zataić pochodzenie samej Elżbiety i tożsamość jej biologicznej matki. Przyjmując oczywiście, że rewelacje lady Campbell są prawdziwe, bowiem nie da się ich potwierdzić w żaden inny sposób, jak tylko przeprowadzając badania DNA, do czego nikt się nie kwapi. Niezależnie jednak od tego, kim była biologiczna matka Elżbiety Bowes-Lyon, trzeba przyznać, że zarówno Cecilia, jak i Claude kochali ją i jej młodszego brata, Davida, równie mocno jak resztę swoich dzieci i zapewnili im szczęśliwe dzieciństwo.

„Bertie to prawdziwy szczęściarz”

Matka królowej Elżbiety II wychowała się w zgodnej i kochającej się rodzinie, otoczona bezwarunkową miłością i akceptacją. Cecilia, wierna zasadom obowiązującym w czasach królowej Wiktorii, za której panowania urodziło się siedmioro z dziesięciorga jej dzieci (najmłodszy David przyszedł na świat już po śmierci monarchini), wpoiła swoim synom i córkom miłość do Boga, monarchy i ojczyzny, a co za tym idzie — zamiłowanie do historii i tradycji. Zdaniem biografów Królowej Matki Cecilia święcie wierzyła, iż nauka dobrych manier jest dla młodych panien wywodzących się z arystokracji znacznie ważniejsza niż zapewnienie im rzetelnego wykształcenia ogólnego. Twierdziła też, że dzieci nie powinny się przemęczać. W efekcie znacznie więcej czasu niż edukacja młodym arystokratom zabierały nauka jazdy konnej, uczestnictwo w polowaniach czy nauka fechtunku. Lady Bowes-Lyon nie była w swoich poglądach odosobniona — w czasach, w których przyszło jej żyć, żadnemu z arystokratów nawet nie przyszłoby do głowy, aby realizować się zawodowo. Najważniejsze było wówczas pochodzenie klasowe, a o osiągnięciu sukcesu życiowego nie decydowały ani talent, ani wykształcenie, tylko odpowiednie koneksje, zamożność i znamienitość rodu.

Matka Elżbiety II nie wyrosła na piękność — była niską dziewczyną o okrągłej, dość przeciętnej twarzyczce i ze skłonnościami do tycia, które jednak stosunkowo długo umiała utrzymać w ryzach. Miała natomiast niekłamany wdzięk i talent towarzyski, dzięki czemu nie mogła narzekać na niedostatek wielbicieli. Pomimo braku rzetelnego wykształcenia cechowały ją również inteligencja i bystrość. Te zalety oraz wyniesione z domu wychowanie sprawiły, że była idealną kandydatką na żonę, a przecież bycie żoną i matką wysoko urodzonego i zamożnego człowieka stanowiło szczyt marzeń każdej szanującej się arystokratki.

Kiedy Elżbieta miała zaledwie czternaście lat, wybuchła I wojna światowa, która — jak początkowo sądzono — miała trwać tylko miesiąc, ale przerodziła się w krwawy konflikt i zmieniła oblicze świata. Dotknęła też rodzinę Elżbiety i ją samą. W założonym przez matkę szpitalu w Glamis młoda dziewczyna opiekowała się leżącymi tam żołnierzami, musiała też zmierzyć się z traumą, jaką była śmierć jednego z walczących na froncie braci, Fergusa, i wieść o zaginięciu drugiego z nich, który na szczęście odnalazł się potem w obozie jenieckim. Jej matka załamała się wówczas tak bardzo, że praktycznie wycofała się z życia, a Elżbieta musiała zastępować Cecilię w roli gospodyni. To wszystko sprawiło, że młoda dziewczyna dosłownie znienawidziła Niemców, obwiniając ich o śmierć Fergusa i całe zło tego świata.

Nie była w tym zresztą odosobniona — podobne uczucia żywili wszyscy poddani króla Jerzego V, opłakujący poległych na wojnie bliskich. Niemały wpływ na taki stan rzeczy miała też ówczesna propaganda, krzewiąca wizerunek tępego Huna, jak nazywano wówczas Niemców, oraz podawane przez prasę informacje o okrucieństwach niemieckich wojsk dokonywanych na terenie Europy. Z czasem negatywne uczucia Brytyjczyków przeniosły się na wszystko, co miało jakikolwiek związek z Niemcami. Zakazano sprzedaży precli, z programów szkolnych usunięto wszystkie utwory pióra niemieckich pisarzy i poetów, z Goethem i Schillerem na czele, zakazano grywać Mozarta i Beethovena, atakowano nawet noszących niemiecko brzmiące nazwiska sklepikarzy, niemieckie guwernantki czy… właścicieli psów ras wywodzących się z Niemiec. To właśnie wówczas mianem willy’ego (zdrobnienie od imienia Wilhelm, noszonego przez niemieckiego cesarza Wilhelma II) zaczęto nazywać… męski organ płciowy.

Paradoksalnie owa nienawiść do wszystkiego, co niemieckie, przyniosła brytyjskim arystokratkom na wydaniu szansę na poślubienie członka rodziny królewskiej. Wcześniej przez dwieście lat synowie panujących nad Tamizą władców wybierali sobie kandydatki na żony spośród licznych niemieckich książęcych rodów, ale wielka wojna zmieniła ten stan rzeczy. Przecież potomkowie monarchy nie mogli szukać sobie żony w kraju, który walczył z Wielką Brytanią. Narzeczona wywodząca się z innej europejskiej dynastii także nie wchodziła w grę, i to nie tylko dlatego, że wiele państw będących wcześniej monarchiami po wojnie wybrało ustrój republikański. Europejskie księżniczki na wydaniu były w większości katoliczkami, a przecież zgodnie z uchwaloną w 1701 roku ustawą o następstwie tronu, Act of Settlement, członkowie rodzin królewskich pozostający w linii sukcesji nie mogli wstępować w związki małżeńskie z osobami wyznania rzymskokatolickiego.

Tymczasem król Jerzy V miał aż czterech synów, których należało dobrze ożenić. Sprawą urastającą wręcz do rangi racji stanu była kwestia ożenku następcy tronu, księcia Walii. Ówczesny premier zasugerował więc strapionemu władcy, by pozwolił swoim synom ożenić się z córkami brytyjskich arystokratów. Wieść o tym rozeszła się po kraju lotem błyskawicy i wszystkie wysoko urodzone panny na wydaniu żyły nadzieją poślubienia księcia krwi. Każda liczyła przy tym, że skradnie serce przystojnego Davida, jego młodszy brat Bertie nadal cieszył się bowiem opinią niedojdy i nieudacznika. Uczciwie trzeba jednak przyznać, iż młodszy brat księcia Walii przeszedł wówczas pozytywną przemianę, za którą stał lekarz wojskowy Louis Greig. To właśnie on jako pierwszy zalecił mu intensywne ćwiczenia fizyczne, których Bertiemu zabraniali zajmujący się nim wcześniej medycy. Tak jak przewidział lekarz, aktywność fizyczna nie tylko poprawiła sylwetkę i kondycję Alberta, ale także korzystnie wpłynęła na jego usposobienie, skutecznie niwelując cechującą go wcześniej nieśmiałość. Poza tym na polecenie ojca zaangażował się on także w pełnienie obowiązków związanych z przynależnością do rodziny królewskiej. W 1918 roku objął patronat nad założonym przez wielebnego Roberta Hyde’a Stowarzyszeniem Pomocy Swoim, którego celem była poprawa warunków pracy w przemyśle. Za sprawą księcia Alberta niewielka organizacja przeistoczyła się w prężnie działającą instytucję, stojącą na straży praw robotników, a jej nazwę zmieniono na bardziej formalną: Stowarzyszenie na rzecz Praw Robotników. Działalność księcia nie umknęła uwagi prasy, która odtąd poświęcała mu niemal tyle samo miejsca, co jego starszemu bratu, zwłaszcza kiedy wpadł na genialny w swej prostocie pomysł organizowania obozów sportowych dla uczniów wywodzących się z różnych środowisk — i sam brał w nich udział.

Tymczasem także Elżbieta Bowes-Lyon liczyła na poślubienie następcy tronu, zwłaszcza że przed laty, kiedy była jedenastoletnią dziewczynką, pewna Cyganka wywróżyła jej, że zostanie królową. Sprytna dziewczyna zarzuciła sieci na Davida, którego poznała w 1918 roku za pośrednictwem zaprzyjaźnionej z jej rodzicami wicehrabiny Coke. Panna Bowes-Lyon nie wiedziała, że była na z góry straconej pozycji, bowiem następca tronu gustował w zupełnie innym typie urody. Elżbieta była dla niego za niska, zbyt pulchna i miała zbyt obfity biust, podczas gdy Edward preferował wysokie i szczupłe albo wręcz chude kobiety, obdarzone niezbyt wielkimi, ale za to zgrabnymi piersiami. Poza tym fatalnie się ubierała, co raziło takiego eleganta, jakim był następca tronu, i miała dość tradycyjne poglądy, gdy jego fascynowało wszystko, co nowoczesne.

Z kolei przyszły król, chociaż wówczas nikt nawet się nie spodziewał, że kiedykolwiek wstąpi na tron, po raz pierwszy zainteresował się panną Bowes-Lyon, kiedy zobaczył ją tańczącą z jego koniuszym, Jamesem Stuartem, na balu Królewskich Sił Powietrznych w hotelu Ritz 8 lipca 1920 roku. Po powrocie do domu wypytał Jamesa o tajemniczą partnerkę. Nie oznacza to bynajmniej, że w życiu przyszłego monarchy nie było wówczas żadnej kobiety. Zdaniem lady Campbell Bertie romansował w tym okresie ze swoją rówieśniczką, lady Loughborough — Sheilą, zjawiskowo piękną żoną następcy piątego hrabiego Rosslyn. Związek ten był jednak z góry skazany na niepowodzenie i sam król stanowczo nakazał go zakończyć, na osłodę oferując synowi tytuł księcia Yorku. Albert oficjalnie zyskał ten tytuł, zwyczajowo przysługujący drugiemu pod względem starszeństwa synowi panującego władcy, 3 czerwca 1920 roku, otrzymawszy także własną rezydencję i środki na jej utrzymanie. Nadano mu wówczas również tytuł hrabiego Inverness oraz barona Killarney. Na samych tytułach się nie skończyło — odtąd Albert miał reprezentować Jerzego V podczas niektórych oficjalnych uroczystości oraz uczestniczyć w podróżach do krajów wchodzących w skład imperium. Wywiązywał się z tych obowiązków nadspodziewanie dobrze, aczkolwiek daleko mu było do charyzmatycznego starszego brata, zwłaszcza że starał się nie zabierać publicznie głosu, mając na względzie swoją wadę wymowy.

Wówczas też zaczął się interesować Elżbietą, ostatnią panną na wydaniu w rodzinie Bowes-Lyon. Bertie jednak nie przypadł jej do gustu. Kiedy został jej przedstawiony na balu w Ritzu, zrobił na niej pewne wrażenie, ale nie takie, żeby zobaczyła w nim przyszłego męża. Natomiast sam książę zwierzył się jednej z dam dworu, hrabinie Airlie, że właśnie wówczas zakochał się w Elżbiecie, z czego zdał sobie sprawę dopiero później. Tymczasem panna Bowes-Lyon nie ustawała w wysiłkach, żeby zdobyć jednego z dwóch upatrzonych wcześniej kawalerów — księcia Walii lub wspomnianego już Jamesa Stuarta, ale dziwnym trafem obaj okazali się oporni na jej urok. Albert natomiast udał się z wizytą do Glamis, dokąd pojechał razem ze swoją siostrą, księżniczką Mary. Bawił się tam znakomicie i uległ zauroczeniu rodzicami Elżbiety, a przede wszystkim — atmosferą panującą w jej rodzinnym domu, tak różną od tej, w której dorastał. Trudno zatem nie przyznać racji księżnej Argyll, która była przekonana, „iż Bertie zakochał się na poły w Elżbiecie, a na poły w jej rodzinie”7. W końcu zdobył się na odwagę i oświadczył się ukochanej. Dostał jednak kosza. Wieści o jego zauroczeniu panną Bowes-Lyon dotarły do uszu królewskich rodziców, którzy postanowili zasięgnąć opinii o Elżbiecie u Mabell Airlie. Dama dworu zapewniła króla i jego żonę, iż ukochana Alberta to istny anioł o tradycyjnych, dość staroświeckich poglądach. Ta ostatnia wiadomość bardzo ucieszyła Jerzego V, który — w przeciwieństwie do swego najstarszego syna — nie znosił całej tej rewolucji obyczajowej, która rozpoczęła się po wojnie. Kiedy zatem dowiedział się, iż ukochana Bertiego nie hołduje najnowszym modowym trendom, odetchnął z ulgą. Z kolei dla królowej, przeczulonej na punkcie monarszej godności, niezmiernie ważne było, iż w żyłach panny Bowes-Lyon płynie królewska krew, odziedziczona po kilku władcach. Elżbieta wśród swoich przodków miała bowiem nie tylko króla Roberta II, władającego Szkocją w latach 1371–1390, ale także Briana Śmiałego, panującego w Irlandii na początku XI stulecia, oraz Henryka VII, pierwszego króla Anglii z dynastii Tudorów. Na zainteresowanie księcia swoją najmłodszą córką entuzjastycznie zareagowała również Cecilia i tylko ojciec Elżbiety nie był zachwycony perspektywą spowinowacenia się z rodziną królewską. Sam doskonale zorientowany, jak wygląda życie na dworze króla Jerzego V, powiedział kiedyś jednemu z przyjaciół, że ostatnią rzeczą, jakiej chciałby dla swoich dzieci, byłoby objęcie przez któregokolwiek z nich stanowiska na dworze.

A tymczasem Elżbieta wciąż trzymała Bertiego na dystans, nadal mając nadzieję, że wzbudzi zainteresowanie jego starszego brata, z czego ten doskonale zdawał sobie sprawę. „Wpadła na pomysł poślubienia mnie. Lubiłem ją. Była bardzo miła, lecz mnie nie pociągała. Ale nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że chciała mnie poślubić”8 — wyznał jednemu ze swoich przyjaciół. A ponieważ był do bólu lojalny wobec młodszego brata, starał się delikatnie ją od siebie odsunąć. „Była wspaniałą towarzyszką. A poza tym zawsze istniała możliwość, że kiedy nie uda jej się zdobyć mnie, zdecyduje się na Bertiego”9 — tłumaczył swoim przyjaciołom. Tymczasem młodszy brat następcy tronu swoje niepowodzenia koił w ramionach Boo, jak nazywano gwiazdę estrady Evelyn Laye, z którą wówczas romansował. Do głowy by mu jednak nie przyszło, żeby się z nią ożenić.

Paradoksalnie Bertiemu w zdobyciu względów panny Bowes-Lyon pomogła ciężka choroba jej matki, Cecilii, u której lekarze podejrzewali raka. Tym razem na podejrzeniach się skończyło i guz znaleziony przez medyków w jamie brzusznej okazał się tylko bardzo dużym kamieniem żółciowym. Elżbieta, która bardzo kochała swoją matkę, opiekowała się nią w czasie choroby, co wzbudziło podziw jej książęcego adoratora. Okazywał jej wówczas tyle współczucia i zrozumienia, że Elżbieta spojrzała na niego przychylniej, ale o miłości mowy jeszcze nie było.