Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lata 20. XX wieku – czas przemian, niepokojów i rosnących nadziei
Na początku XX wieku obietnice lepszego życia zawiodły górniczą rodzinę Bednarzy ze Śląska do Westfalii. Teraz wracają, aby zagłosować w plebiscycie. Głęboko wierzą, że ich ukochana ziemia zostanie przyłączona do Polski.
Losy rodziny splatają się z burzliwą historią Górnego Śląska, a marzenia o spokojnym życiu okazują się mrzonką. Po trzecim powstaniu śląskim rodzina wyrusza w kolejną podróż – tym razem do wykrwawionej wojną Francji, która kusi górników obietnicą dobrze płatnej pracy.
Czy Bednarze odnajdą szczęście na obcej ziemi? I czy listy z odległej Brazylii pomogą odzyskać nadzieję?
Listy z czarnych miast to drugi tom przejmującej serii Emigranci – pełna zaskakujących zwrotów akcji opowieść o poszukiwaniu domu, miłości, a przede wszystkim samego siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
Mojemu Tacie,
w podziękowaniu za naukę
czerpania radości z podróżowania
Do kraju tego, gdzie winą jest dużą
Popsować gniazdo na gruszy bocianie,
Bo wszystkim służą...
Tęskno mi, Panie...
C.K. Norwid, Moja piosnka
Bottrop, sierpień 1920
– Jesteś pewien, że chcesz wracać do Radlina? – Cecylia, patrząc na siedzącego za stołem męża, zmarszczyła brwi.
– A ty już nie pamiętasz, że sobie to obiecywaliśmy?
Bartłomiejowi wyraźnie nie spodobała się reakcja żony. Był pewien, że ona również marzy o powrocie na Śląsk, więc jej entuzjazm pomoże mu podjąć decyzję, która okazała się wcale niełatwa.
Cecylia westchnęła i odłożywszy na brzeg pieca drewnianą łyżkę, którą trzymała w dłoni, podeszła do stołu i usiadła obok męża. Milczała przez dłuższą chwilę, skubiąc brzeg kraciastej serwety. Na rozmowę o opuszczeniu Bottrop zanosiło się od wielu miesięcy, a jednak wciąż nie była na nią gotowa.
– Sama nie wiem, co będzie dla nas lepsze – zaczęła mówić, nie spoglądając na Bartłomieja. – Chłopcy znają Radlin wyłącznie z naszych opowieści. Dla Andrzeja, Witka i Zygi Westfalia jest ojczyzną, w której się urodzili. Śląsk to obce miejsce. W dodatku nie wiem, czy teraz bezpieczne.
Bartłomiej pokręcił głową.
– Śląsk to nasz Heimat[1]. Będzie nim zawsze. I chłopców też tego uczyliśmy.
Cecylia spojrzała na męża, a potem na wiszącą na ścianie fotografię Wojciecha Korfantego. Odkąd dwadzieścia lat temu, kuszeni przez westfalskich agentów obietnicą lepszych zarobków i wygodniejszego życia, opuścili rodzinny Radlin, Bartłomiej stał się gorliwym patriotą. Zapisywał się do wszystkich działających w okolicy organizacji zrzeszających Górnoślązaków, kupował wydawane na odległym Śląsku gazety, a chłopcom każdego wieczoru opowiadał o Radlinie. Z roku na rok historie Bartłomieja stawały się coraz bardziej baśniowe i Cecylia zastanawiała się, czy jej mąż celowo upiększa miejsce, w którym niegdyś żyli, czy też naprawdę pamięta Śląsk jako krainę mlekiem i miodem płynącą. W takim razie po co z niej wyjeżdżali?
– Zawsze mówiłaś, że jeśli będzie ku temu sposobność, to wrócimy. – W głosie Bartłomieja Cecylia wyraźnie wyczuła zarzut. – A teraz sposobność jest, a nawet obowiązek. Musimy wrócić i zagłosować w plebiscycie, aby Śląsk stał się polski.
– I według ciebie powrót Śląska do Polski będzie dla niego najlepszy? – Kobieta wiedziała, że tym pytaniem prowokuje kłótnię. – Przekonują cię afisze wywieszone na mieście? Obie strony szczują na siebie. Jedni warci drugich. A dla zwyczajnych ludzi i tak niewiele się zmieni.
Bartłomiej otworzył usta, aby ostro skrytykować wypowiedź żony, ale zastygł bez ruchu i bez słowa, nie znalazłszy argumentów na poparcie swojej wiary w Polskę. Wiedział, że Cecylia jest mądrą kobietą, byle czym się nie zadowoli.
– Śląsk musi być polski! Taka jest nasza mowa i nasza wiara. Tylko na polskim Śląsku będziemy u siebie – rzucił w końcu zdenerwowany, bo rozmowa nie miała przecież podążyć w tym kierunku.
– A jednak od dwudziestu lat mieszkamy w Zagłębiu Ruhry, chłopcy tu się urodzili – przypomniała Cecylia i wstała, aby zająć się codziennymi obowiązkami.
Tego dnia do dyskusji o wyjeździe, a tym bardziej o udziale w planowanym plebiscycie, w którym mieszkańcy Śląska mieli zdecydować, czy ich serce bije w rytmie polskiego mazurka czy niemieckiego Das Lied der Deutschen, już nie powrócili, lecz Cecylia, przygotowując kolację, a potem do późnych godzin cerując spodnie i skarpety chłopców, rozmyślała o tym, co dla jej rodziny będzie najlepsze. Wiedziała, że czas naglił, Bartłomiej będzie nalegał, ale ostateczną decyzję ona musi podjąć.
W Bottrop spędzili wiele dobrych lat. W miejscowości, w której Ślązaków było dużo, nie czuli się obco, nie mieli wrażenia, że stanowią mniejszość. Przytulne piętro domu, wynajmowane od przybyłego tutaj już w 1871 roku z Königshütte starszego małżeństwa Elżuni i Antoniego Zielonków, było ich gniazdem, miejscem na ziemi. Cecylia polubiła Bottrop od pierwszego wejrzenia. Choć miejscowość dwadzieścia lat temu nie miała jeszcze praw miejskich, okazała się sporo większa niż ich rodzinny Radlin. Łatwiej było tu żyć. W najbliższej okolicy znajdowało się wszystko, czego potrzebowali: katolicki kościół, szkoła chłopców, sklepy, a przede wszystkim kopalnia. Znających fach Ślązaków traktowano w Bottrop z szacunkiem – wszak dzięki ich ciężkiej pracy i dużym umiejętnościom niemieccy robotnicy mogli szukać dla siebie łatwiejszej roboty, pozostawiając tę najniebezpieczniejszą przybyłym.
Dopiero wielka wojna przyniosła kryzys, a przegrana Niemiec i rewolucja listopadowa, której początkiem był bunt marynarzy z bazy Kilonii odmawiających wykonywania samobójczych rozkazów, a która wkrótce objęła wiele miast, także w Zagłębiu Ruhry, gdzie toczyły się szczególnie ostre walki, jeszcze bardziej go pogłębiła.
Nagle na górników z Wielkopolski i Górnego Śląska zaczęto patrzeć nieufnie, a oskarżenia, że zabierają robotę wracającym z wojny niemieckim synom, stawały się coraz częstsze. Szeptano też czy wręcz mówiono całkiem głośno o nieprzyjemnych skutkach, jakie odzyskanie przez Polskę niepodległości miało przynieść dla przemysłu Zagłębia Ruhry.
Rosnąca nieprzychylność Niemców, a nawet odrodzona Polska, która była dla Cecylii czymś nierzeczywistym, zupełnie jak opowiadane przez Bartłomieja bajki o Śląsku, nie wzbudziły w kobiecie nagłej potrzeby wyjazdu, lecz raczej tę czasem odczuwaną tęsknotę jakby przytłumiły. W Bottrop znała wszystko i wszystkich. Bez względu na to, czy w dzień powszedni, idąc po sprawunki, czy wracając z kościoła w niedzielne przedpołudnie, wciąż przystawała, aby uciąć sobie z kimś krótką pogawędkę. Wiedziała, kto jest chory, kto umarł i kto się urodził. Znała imiona wszystkich mieszkańców ulicy, bywała na ich weselach i pogrzebach. Jak w takiej sytuacji miała myśleć o wyjeździe do miejsca, w którym przyszłość była niepewna?
Ale Bartłomiej o tym myślał. Cecylia świetnie wiedziała, kiedy w głowie męża pojawiło się pragnienie bycia prawdziwym Polakiem – pragnienie spowodowane złością.
W czerwcowe popołudnie 1919 roku mąż, czytając przy obiedzie gazetę, w której wydrukowano wypowiedziane na konferencji pokojowej w Wersalu słowa Davida Lloyda George’a, premiera Wielkiej Brytanii, najpierw pobladł, a chwilę później poczerwieniał na twarzy.
„Wielce jesteśmy przeciwni oderwaniu od państwa niemieckiego większej liczby Niemców [...]. Propozycja komisji polskiej, abyśmy oddali 2 miliony 100 tysięcy Niemców pod panowanie narodu o odmiennej religii, który przez cały ciąg swojej historii ani razu nie zdołał wykazać uzdolnienia do utrzymania stałej samodzielności, musi – moim zdaniem – wcześniej czy później doprowadzić do nowej wojny w Europie Wschodniej”[2].
Cecylia z niepokojem obserwowała zmiany na obliczu męża, bojąc się, że to upał lub inna poważna choroba tak na niego wpływa. Nie zdążyła jednak zapytać, bo Bartłomiej jeszcze raz, tym razem głośno, począł odczytywać słowa premiera, po czym, prawie trzęsąc się ze złości, zgniótł gazetę w kulkę i rzucił nią w kierunku pieca. Oczywiście nie trafił.
Od tamtego dnia stał się nie tylko śląskim patriotą, ale również patriotą polskim, a na kuchennej ścianie zawisł Wojciech Korfanty, największy orędownik powrotu Śląska do macierzy.
Korfanty już od roku przyglądał się życiu Bednarzy. Wydawał się zadowolony, gdy po kilkudniowych walkach na Śląsku w końcu, w ostatnich dniach czerwca, niecały miesiąc po przykrej dla Polski wypowiedzi premiera George’a, ustalono, że sprawa przynależności spornych ziem zostanie rozstrzygnięta na drodze plebiscytu.
Korfanty przez wiele miesięcy zerkał też na wciąż znoszone przez Bartłomieja, Witka, Andrzeja i Zygę ulotki, gazetki i plakaty.
Oczywiście w Bottrop łatwiej było usłyszeć głosy przeciwne Polsce, ale nawet tu, do Zagłębia Ruhry, docierali agitujący za Polską wysłannicy.
Cecylii trudno było się w tym połapać. Siedząc nad dziurawymi skarpetami, myślała o wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatnich miesięcy. Była zła, że wbrew jej woli wciągnięto ją w polityczne przepychanki, lecz zegar tykał, plebiscyt miał się odbyć już za pół roku, a przecież do wyjazdu, jeśli taką decyzję mieli podjąć, należało się dobrze przygotować. Czas na wątpliwości się kończył.
Kobieta odłożyła robotę. Wstała, rozprostowała obolałe plecy i jeszcze raz zerknęła na Korfantego. Tego wieczoru oblicze polityka wydało jej się zamyślone. Czyżby on też nie zawsze był pewien decyzji, które podejmował?
– Wracamy do Radlina. Tak postanowiliśmy. Zagłosujemy w plebiscycie.
Cecylia próbowała objąć wzrokiem wszystkich swoich synów, którzy na brzmienie słów matki zamarli z pełnymi łyżkami zupy uniesionymi w pół drogi do ust. Znieruchomiał również Bartłomiej.
Zaledwie tydzień minął od rozmowy Cecylii z mężem, tydzień, podczas którego na Śląsku zawrzało, znów doszło do walk.
Mówiono o nich na ulicach Bottrop, Śląsk podzielił ludzi. Niektórych zdążył już ze sobą skłócić. Jedni przyjmowali stronę niemiecką, drudzy – polską. Obie dopatrywały się spisków i prowokacji. Pluto sobie w twarz oskarżeniami, niewiele słów pozostawiając dla tych, którzy zginęli – niezależnie od tego, po której stronie walczyli.
Cecylia pewnie nadal pozostawałaby w rozterce, gdyby nie krewny Elżuni i Antoniego. Młody chłopak zginął w ostatnim dniu zrywu, który na Śląsku zaczęto nazywać powstaniem. Ta śmierć i smutek w oczach ludzi, będących dla Bednarzy niczym rodzina, przeważyły szalę. Zbyt krótkie życie nieznajomego chłopca skłoniło Cecylię do podjęcia decyzji.
– Zagłosujemy i wrócimy? – zapytał Andrzej. W jego spojrzeniu Cecylia dostrzegła nadzieję.
Pytanie syna nikogo z zebranych przy stole nie zdziwiło. Od wielu miesięcy również Niemcy zachęcali mieszkających w Zagłębiu Ruhry Ślązaków, aby wzięli udział w plebiscycie, oczywiście głosując za stroną niemiecką. Obiecywano darmowe pociągi, wyżywienie i kilka dni noclegu. Po głosowaniu wszyscy mieli wrócić do Niemiec, do miast, w których mieszkali i pracowali od wielu lat.
– Zagłosujemy i zostaniemy. – Głos Bartłomieja zabrzmiał stanowczo. Ojciec nie dawał synom żadnej możliwości sprzeciwu.
Andrzej przygryzł wargi. Był zły.
– A jak ojciec zamierza głosować? – W pytaniu młodszego Witka też pobrzmiewała irytacja. – Myślałem, że ojciec jest za Polską – powiedział, zerknąwszy na Korfantego. – A przecież wiadomo, na jakie głosy liczą Niemcy, podstawiając darmowe pociągi.
– Uczyliśmy was z ojcem polskiej mowy. Mowy naszych przodków. Wychowaliśmy was w katolickiej wierze. To znaczy tyle, że jesteśmy Polakami. – Cecylia, przypomniawszy sobie argumenty, które tydzień wcześniej przedstawił jej mąż, zaczęła je teraz szybko wyliczać, bojąc się reakcji Bartłomieja na wyraźną zaczepkę ze strony syna. – Dlatego ja i wasz ojciec w plebiscycie zagłosujemy za Polską.
Zamilkła, choć wolałaby nie dawać chłopcom możliwości dojścia do głosu. Atmosfera stawała się napięta.
– A czym jest ta Polska? – Tym razem Zyga zareagował pierwszy.
Pytanie to sprawiło, że powietrze, którym już i tak trudno było oddychać, zgęstniało jeszcze bardziej. Cecylia zamarła. Jej najmłodszy syn nie był już dzieckiem, któremu można wybaczyć wszelkie głupstwa. Czekała na wybuch Bartłomieja, ale on zupełnie spokojnie wstał, bezszelestnie odsunąwszy krzesło, podszedł do chłopca i położył mu ręce na ramionach.
– Polska to ojczyzna – powiedział. – To nasz język, jak powiedziała matka, nasza kultura i religia.
– Ale przecież ojciec zawsze mówił, że heimatem jest Śląsk. – Zyga nie rozumiał.
Bartłomiej zastanowił się przez chwilę. Cecylia obserwowała, jak w skupieniu marszczy szerokie brwi.
– Śląsk to mała ojczyzna, taka, którą ma się w sercu. – Mówiąc to, położył dłoń na swojej piersi. – A Polska to ojczyzna, którą ma się na ustach. O niej się mówi i za nią walczy. Rozumiesz?
Zyga niepewnie kiwnął głową.
Potem Cecylia wielokrotnie zastanawiała się nad słowami męża. Czy jej najmłodszy synek mógł je zrozumieć? Czy zrozumieli je Andrzej i Witek? A ona sama?
Nauczeni posłuszeństwa chłopcy nie próbowali już więcej dyskutować z rodzicami. Lecz Cecylia czuła, że nie są zadowoleni. Wiedziała, że wraz z Bartłomiejem odbierają im miejsce, do którego należeli, niszczą dom, w którym mieli pozostać na zawsze.
– Czasem tak trzeba – mówiła do siebie w bezsenne noce, wciąż mając przed oczami krewnego Elżuni, walczącego za coś, czego ona dopiero miała doświadczyć – za miłość do ojczyzny.
Bottrop, Racibórz, Radlin, marzec 1921
– Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej – orzekł Bartłomiej, żegnając się z małżeństwem Zielonków.
– Masz rację. Jak się urządzicie, przyjedziemy do was w odwiedziny. A może z Elżunią też wrócimy do kraju na stare lata – rozmarzył się Antoni, który dobiegał już osiemdziesiątki i większość swojego życia spędził właśnie w domku na skraju Bottrop.
– A pewnie, że przyjedziecie. – Cecylia rzuciła się Antoniemu na szyję. – Inaczej być nie może. Niech tylko ten cały plebiscyt się skończy. Teraz i pociągi dla was zbyt tłoczne, i zamieszania za dużo.
Antoni westchnął ciężko i łzy napłynęły mu do oczu, bo mimo wypowiadanych słów wiedział dobrze, że ani on, ani o dwa lata starsza od niego Elżunia kraju już nie zobaczą. Już im białopienne brzozy nie zaszumią.
Jeszcze raz poklepał po ramieniu Bartłomieja, przytulił Cecylię i chłopaków, a oni pozwalali na te czułości, a nawet pragnęli jak najdłużej zostać w ramionach Antoniego i Elżuni, którzy byli dla nich jak najukochańsi dziadkowie. W końcu trzeba było jednak otworzyć drzwi i wyjść na blady jeszcze świt. Do dworca, na którym czekał pociąg do Essen, mieli kawałek drogi, a wiadomo, że z pakunkami kryjącymi sporą część życiowego dorobku trudno iść szybko.
Cecylia przystawała co kilka kroków. Odwracała się, choć Bartłomiej napominał, aby tego nie robiła, i żegnała najpierw dom i zamknięty jeszcze sklepik, w którym najczęściej robiła zakupy, potem stojący na końcu ulicy kościół, szkołę chłopców, nawet majaczącą w oddali kopalnię, dającą przez tyle lat zatrudnienie Bartłomiejowi, a od niedawna również Andrzejowi i Witkowi.
Zostawiała dwadzieścia spędzonych tu lat, ale mimo odczuwanej już tęsknoty ciągnęło ją do tego drugiego domu, do miejsca, w którym przyszła na świat, w którym znajdowały się groby jej rodziców i przedwcześnie zmarłego brata. Była rozdarta, lecz z każdym krokiem, z każdym kolejnym pożegnaniem zaczynała czuć, że należy bardziej tam niż tutaj, że te drzwi już się za nią zamknęły.
– Naprawdę nie wracacie do Bottrop po plebiscycie? – Mężczyzna siedzący obok Bartłomieja na ławeczce jadącego z Essen do Ratibor zatłoczonego pociągu nie mógł uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał. Cmoknął głośno i przyjrzał się po kolei wszystkim członkom rodziny Bednarzy. – Albo żeście strasznie głupi, albo macie wiedzę większą niż my wszyscy – oświadczył w końcu.
– Dlaczego tak mówicie? – Do rozmowy wtrącił się Andrzej, najmniej rad z przeprowadzki. Łaknął każdych słów, które mogłyby jeszcze odwieść rodziców od podjętej decyzji.
– Skąd w was ta pewność, że Śląsk wezmą Niemcy? Ja też zamierzam w rodzinne strony wrócić, ale dopiero po ostatecznym podziale granic, gdy się korzystne dla nas okażą, a nie przed, jak wy.
Andrzej zacisnął wargi i spojrzał na ojca. Bartłomiej wydawał się jednak zupełnie spokojny.
– Ano dobre mam przeczucia. – Uśmiechnął się do mężczyzny.
Ani on, ani nikt inny z pociągu nie wiedział, że rodzina Bednarzy nie zamierza głosować w plebiscycie za Niemcami. Wszak jechali niemieckim pociągiem.
Nie mieli wyboru – ten był jedyny, na który zdołali otrzymać bilety. Polska strona zorganizowała niewiele składów i niezwykle trudno było się do nich dostać.
Bartłomiej nie bał się swoich poglądów, ale nie był też rewolucjonistą. Dla niego najważniejsze było teraz to, aby bezpiecznie dowieźć rodzinę na miejsce. Milczenie temu sprzyjało. Poza tym Bednarz przeczuwał, że będzie jeszcze okazja, aby o Polskę otwarcie powalczyć.
Tak naprawdę większość jadących na plebiscyt górników nie była jakoś szczególnie związana z krajem, w którym przyszło im pracować. Pobyt w Zagłębiu Ruhry traktowali jako wybór mniejszego zła i pewnie nawet gdyby Bartłomiej przyznał się, jak zagłosuje, obyłoby się bez awantury.
Życie emigrantów było proste i mimo propagandy nie wierzyli, że polityczne przepychanki mogą mieć jakieś znaczenie dla nich i dla ich rodzin. Niejeden kryzys już przetrwali, niejedną wojnę. Ta „papierowa”, jak ją niektórzy nazywali, o Śląsk, też w końcu miała minąć. Jechali w podstawionym przez Niemców pociągu, bo obiecano, że dla tych, którzy po powrocie okażą niewrzuconą do urny połowę karty do głosowania, z wydrukowanym słowem POLSKA/POLEN, przygotowane zostaną dodatkowe premie. Dlaczego zatem ludzie nie mieliby skorzystać z takiej możliwości i przy okazji nie odwiedzić dawno niewidzianych bliskich? Może gdyby polska strona bardziej się postarała, gdyby na ulice zagłębiowskich miast wysłała setki agitatorów, a potem podstawiła więcej pociągów, chętnych do głosowania za odrodzonym krajem byłoby bez liku. Ale w Zagłębiu Ruhry serce Polski biło słabo.
Dopiero kiedy pociąg zaczął się zbliżać do ostatniej stacji, w wagonach dało się zaobserwować pewne poruszenie. Widoczne zza niewielkich okienek pejzaże dawno niewidzianego Śląska łapały za serce. Oczy podróżujących robiły się czerwone nie tylko z niewyspania.
Bednarze poczuli się przytłoczeni decyzją, którą podjęli, już w kilka chwil po znalezieniu się na dworcu w Ratibor.
Nie spodziewali się zainteresowania, które na nich spadło. Na powitanie przyjeżdżających z Zagłębia Ruhry emigrantów przyszli chyba wszyscy proniemieccy mieszkańcy miasta. Słychać było okrzyki powitania, młode dziewczyny krążyły wśród wysiadających z pociągów, rozdając kanapki i napoje. Wszystko wydawało się doskonale zorganizowane.
Cecylia czuła, jak jej policzki płoną ze wstydu. Bartłomiej był wściekły. Zaczął się przedzierać przez krążący po peronie tłum, nie wiedząc, w którą stronę iść i gdzie schować oczy, aby nie patrzeć na niemieckie słowa, widniejące na trzymanych przez mieszkańców miasta transparentach.
– A to ojciec dobry moment na pojednanie z Polską sobie wybrał – szepnął równie zły Witek, licząc jednak na to, że w panującym hałasie ojciec tych słów nie usłyszy. – I pociąg dobry – dodał z przekąsem.
Jedynie Zyga i Andrzej śmiało patrzyli wokół, choć z różnych powodów. Zamieszanie rozbudzało chłopięcą ciekawość najmłodszego Bednarza, natomiast najstarszy, który najmniej popierał ten nagły propolski patriotyzm rodziców, już obmyślił, że jeśli Śląsk zostanie niemiecki, łatwiej będzie mu wrócić za jakiś czas do Bottrop. Taki był jego plan. Tutaj, w tym obcym miejscu, bez przyjaciół, bez wszystkiego, co było mu bliskie, zostać nie chciał. Jeżeli Śląsk pozostanie niemiecki, w co wierzył, za rok będzie go czekała obowiązkowa służba wojskowa, a kiedy ją zakończy, wróci do Bottrop, założy rodzinę i tam będzie wiódł spokojne życie, niezależnie od decyzji ojca i matki.
– Haben Sie eine Übernachtung?[3] – Bednarzom zastąpiła drogę młoda dziewczyna. – Bitte gehen Sie mit den anderen[4] – dodała po chwili, widząc zdezorientowanie rodziny i jednocześnie wskazując na sporą grupkę ludzi idących za wysokim chłopcem, niosącym w wyciągniętej w górę ręce tabliczkę z dwujęzycznym napisem „Hotel für Auswanderer/Hotel dla emigrantów”.
Bartłomiej z wahaniem skinął głową i dał znać reszcie, aby podążali tam, gdzie wskazywała młoda ochotniczka. Zrobiłby wiele, aby nie iść w tłumie tych, z którymi przyjechał, ale gdzieś spać musieli, choć tej pierwszej nocy. Jutro z samego rana miał pojechać do Radlina. Nie był przecież aż tak głupi, by ruszyć z rodziną na zupełnie niepewną przyszłość. Jeszcze będąc w Bottrop, wiele się zdążył wywiedzieć, zasięgnął języka tu i ówdzie. Potwierdzono mu, że praca i kopalniane mieszkanie będą czekały na takich jak on, którzy zdecydują się zostać. Wielokrotnie pisał również do Mirona Strzelczyka, kuzyna Cecylii, który był jednym z założycieli Sokoła w Radlinie, a przy tym wysoko postawionym członkiem POW-u, więc czuł, że kto jak kto, ale Miron na pewno godnie potraktuje swoją rodzinę, nie zostawi ich w potrzebie. Dlatego teraz, idąc wraz z innymi, mimo nisko spuszczonej głowy wierzył, naprawdę szczerze wierzył, że wszystko jest wciąż na dobrej drodze.
W listach, które Miron słał do Bottrop, często pisał o swoim zaangażowaniu w tworzenie radlińskiego gniazda Towarzystwa Sokół, które przez sport i wychowanie fizyczne młodzieży miało obudzić w niej obywatelskiego ducha. Szczegółowo i z wielką pasją opisywał organizowane wycieczki krajoznawcze, podawał wyniki zawodów sportowych, szczerze cieszył się z każdego nowego członka Towarzystwa. Oczywiście działalność POW-u, czyli Polskiej Organizacji Wojskowej, była tajna, o niej Miron w listach nie wspominał, ale łatwo było się domyślić i przeczytać między słowami, że Sokół nie tylko mówił o polskości, ale jeśli zaistnieje taka potrzeba, będzie też o nią walczył.
Przypisy