Matki Rzeszy. Stracone pokolenie - Sabina Waszut - ebook

Matki Rzeszy. Stracone pokolenie ebook

Sabina Waszut

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Finałowy tom serii o kobietach i dzieciach, które stały się narzędziem w rękach nazistów.

Jest rok 1946. Oficjalnie wojna dobiegła końca, ale pokój to wciąż puste słowo… Nie jest bezpiecznie ani w Świebodzicach, od niedawna polskim mieście, ani w Bad Saarow, niemieckim uzdrowisku położonym w radzieckiej strefie okupacyjnej.

Ruth wraz z maleńką Viktorią znowu wyrusza w drogę. Wierzy, że powrót do rodzinnego domu pomoże jej pogodzić się ze stratą ukochanego Tobiasa. Przed kobietą ważne zadanie – musi podjąć decyzję dotyczącą dokumentów dzieci porwanych przez Lebensborn.

Tymczasem powojenna rzeczywistość zaskakuje ją na każdym kroku. Nawet pod dachem rodziców musi walczyć o spokojną przyszłość dla siebie i córeczki.

Trzeci tom serii MATKI RZESZY to wstrząsająca podróż przez zniszczone polskie i niemieckie miasteczka aż do zrujnowanego, podzielonego na strefy Berlina. Czy właśnie tam Ruth znajdzie bezpieczną przystań i odzyska wiarę w siłę miłości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 287

Oceny
4,6 (47 ocen)
32
13
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewaperyt

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna przejmująca opowieść bardzo polecam
10
ACSM2021

Nie oderwiesz się od lektury

Godna polecenia, super
00
Zenka

Dobrze spędzony czas

Cała saga warta przeczytania.Trudna przeszłość Dolnego Śląska przeplata się z perypetiami młodej Niemki.Polecam.
00
Lemon102

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać
00
Arrcadio

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniałe trzy tomy .Wzruszająca,polecam gorąco
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki i se­riiANNA SLO­TORSZ/ART­NOVO.PL
Fo­to­gra­fie na okładce © Col­la­bo­ra­tion JS/Ar­can­gel Ima­ges © Sa­wy­er0/Adobe Stock © Shar­min/Adobe Stock Do­mena pu­bliczna
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaJO­LANTA KU­CHAR­SKA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
SkładKRZYSZ­TOF CHO­DO­ROW­SKI
Po­lish edi­tion © Sa­bina Wa­szut, Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6683-8
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Je­ste­śmy po­ko­le­niem bez więzi i głębi.

Na­szą głę­bią jest bez­grunt.

Je­ste­śmy po­ko­le­niem bez szczę­ścia,

bez oj­czy­zny i bez po­że­gna­nia.

Na­sze słońce jest wą­skie, na­sza mi­łość okrutna,

na­sza mło­dość bez mło­do­ści.

Wol­fgang Bor­chert, nie­miecki pi­sarzHam­burg, 1945

Ma­rzec 1946

Świe­bo­dzice, ma­rzec 1946

Naj­droż­szy mój,

znów mi się śni­łeś. Nie­gdyś ta­kie sny wi­ta­łam z ra­do­ścią. Wma­wia­łam so­bie, że to do­bra wróżba, znak, że je­steś już bli­sko, że Cię od­najdę. Wi­dzia­łam, jak idziesz, krok za kro­kiem prze­mie­rzasz ogromne pust­ko­wie, na któ­rym nie ro­śnie ani jedno drzewo, ani jedno źdźbło trawy. Wo­kół Cie­bie goła zie­mia, spę­kana od upału albo mrozu, jakby po­cięta ostrzem. Chyba wła­śnie tak wy­obra­żam so­bie Zwią­zek Ra­dziecki – kraj bez po­czątku i końca, w któ­rym czło­wiek jest ni­czym pył, marne ziarnko pia­sku.

Czy na­prawdę taki jest kraj, któ­rego na­uczono nas nie­na­wi­dzić? Za­pewne ni­gdy się tego nie do­wiem.

Tym ra­zem, choć sen był taki sam, obu­dzi­łam się bez ra­do­ści i na­dziei, bo już wiem. Przed kil­koma dniami Bry­gid sta­nęła w drzwiach miesz­ka­nia Ma­dlen i bez słowa po­dała mi zmiętą kartkę. Nie po­tra­fi­łam zro­zu­mieć tek­stu. Po­czu­łam się, jak­bym na­gle stra­ciła zdol­ność czy­ta­nia. Li­tery fa­lo­wały mi przed oczami, a zie­mia umy­kała mi spód stóp.

Matka Ol­lego mu­siała to do­strzec, bo ob­jęła mnie i ła­god­nym, nie­pa­su­ją­cym do niej gło­sem po­wie­działa, że nie ży­jesz. W tam­tej chwili ze­szłam do pie­kła. Pew­nie wiesz już tak samo do­brze jak ja, że to nie dia­bły i ko­tły ze smołą, któ­rymi stra­szono nas na ka­te­che­zach. Pie­kło jest tu­taj. Pie­kło to smu­tek. Z po­zoru jest nie­zau­wa­żalny. W końcu prze­cież na­dal wstaję każ­dego rana, pró­buję ku­pić coś do je­dze­nia, zaj­muję się Vik­to­rią, cza­sem na­wet się do niej uśmie­cham. Chyba nikt nie do­strzegł, że oczy mi po­ciem­niały i nie ma w nich świa­tła.

To wła­śnie pie­kło, mój ko­chany. Smu­tek, który bę­dzie mi to­wa­rzy­szyć każ­dego dnia. Na­wet gdy kie­dyś za­tań­czę swinga.

Mu­szę się do niego przy­zwy­czaić. Czy mogę wresz­cie prze­grać? Mogę prze­stać być silna? Nie gło­du­jemy już i nie ucie­kamy, Vik­to­ria jest bez­pieczna.

Ko­chany mój, my­ślę te­raz o tam­tej od­le­głej nocy, jed­nej z nie­licz­nych na­prawdę na­szych. Pa­mię­tasz? W po­ko­jach na pię­trze domu matki było prze­raź­li­wie zimno. Pa­li­ły­śmy już wtedy tylko w sa­lo­niku. Po­rą­ba­ły­śmy na opał pra­wie wszyst­kie me­ble, ale nam udało się zna­leźć łóżko. Wów­czas, od­dy­cha­jąc Twoim od­de­chem, spi­ja­jąc z Two­ich warg mi­łość i lęk, obie­ca­łam Ci, że to prze­ży­jemy, że so­bie po­ra­dzimy.

Prze­pra­szam, że nie do­trzy­ma­łam słowa. Wtedy nie wie­dzia­łam jesz­cze, że je­ste­śmy stra­co­nym po­ko­le­niem. Prze­gra­li­śmy wszystko i ni­komu nie je­ste­śmy już po­trzebni.

A tyle snu­li­śmy pla­nów. Tyle było w nas wiary, że zro­bimy coś do­brego dla świata, który miał na­dejść. Pa­trzę na teczki z do­ku­men­tami dzieci i nie wiem, co jest do­bre, a co złe. Czy zdo­łam za­uwa­żyć mo­ment, kiedy jedno za­cznie zmie­niać się w dru­gie? Prze­cież już kie­dyś to prze­oczy­łam, nie do­strze­ga­łam nie­pra­wo­ści, póki Ty mi jej nie po­ka­za­łeś. Czy do­strzegę ją bez Cie­bie?

Mam już tylko ta­kie my­śli i same roz­terki, lecz prze­sta­łam z nimi wal­czyć.

A tu wciąż nie­wia­doma. Po lu­to­wym spi­sie po­wszech­nym wszy­scy mó­wią tylko o wy­sie­dle­niach, ale kon­kret­nych usta­leń na­dal nie ma. Zmie­niają się daty, roz­po­rzą­dze­nia wza­jem­nie się wy­klu­czają.

Wczo­raj ja­kaś ko­bieta sto­jąca za mną w ko­lejce po chleb roz­po­wia­dała, że nim pusz­czą nas do Nie­miec, będą wy­ry­wać złote zęby. Za­pła­cimy nimi za po­dróż i rany, które za­da­li­śmy Po­la­kom albo Ro­sja­nom. Sama już nie wiem.

Sły­szę też inne głosy. Cza­sem pod­no­szę z ziemi ulotkę, na któ­rej jest na­pi­sane, że Niemcy tu wrócą, że Dolny Śląsk po­zo­sta­nie nasz.

Ja już jed­nak w nic nie wie­rzę. Nie słu­cham tego, co mó­wią.

Ko­chany, zde­cy­do­wa­łam się dłu­żej nie cze­kać. Nie chcę, aby ktoś wpi­sał mnie na li­stę, wy­zna­czył miej­sce zbior­cze i wa­gon, któ­rym opusz­czę Świe­bo­dzice. Nie chcę po­śpie­chu, po­na­gla­nia, krzy­ków. Znam to aż za do­brze.

Mój dom jest w Bad Sa­arow. Ja­kiś czas temu do­sta­łam ko­lejny list od ojca. Pi­sał, że je­dze­nia nie bra­kuje. On stale prze­bywa w Ber­li­nie, jako były czło­nek SA musi po­ma­gać w od­gru­zo­wy­wa­niu. To kara, a może wi­dok zglisz­czy ma być też ostrze­że­niem. Za pracę do­staje nieco więk­sze kartki na żyw­ność. Zresztą i bez nich na wsi ła­twiej jest coś zdo­być. Stan zdro­wia mamy nie­stety się nie po­pra­wił. Z li­stu wy­nika, że le­d­wie wstaje z łóżka. Te­raz je­stem jej naj­bar­dziej po­trzebna. Może wi­dok wnuczki ją uzdrowi. Tu nic mnie nie trzyma.

Bez więk­szych pro­ble­mów zdo­by­łam w Miej­skim Urzę­dzie Ob­wo­do­wym zgodę na do­bro­wolny wy­jazd. Nie mam do­brego fa­chu w rę­kach, więc uznano, że je­stem tu zbędna.

To z po­wodu Vik­to­rii ru­szam w ko­lejną po­dróż. Niech wpad­nie w ra­miona swo­jej babci i dziadka. Jest jesz­cze taka mała. Ufam, że bę­dzie wie­rzyła w szczę­śliwe za­koń­cze­nia ba­jek, które opo­wie jej Opa. Być może mo­dli­twy szep­tane przez Omę prze­peł­nią ją na­dzieją.

Ja już nie po­tra­fię się mo­dlić ani snuć ro­man­tycz­nych opo­wie­ści. Za dużo się stało. Za dużo stra­ci­łam. Stra­ci­łam Cie­bie.

Ju­tro ru­szam ze świe­bo­dzic­kiego dworca. Tu kie­rują tych, któ­rzy nie chcą cze­kać i wolą ra­dziecką strefę w Niem­czech niż po­zo­sta­nie na ob­cej już ziemi, gdzie wciąż czują na so­bie wro­gie i prze­peł­nione bó­lem spoj­rze­nia. Przy­cho­dzą lu­dzie z oko­licz­nych wsi i miast, na­wet z Wro­cła­wia.

Wiem, że za­słu­ży­li­śmy na wy­gna­nie, upo­ko­rze­nia, nie­na­wiść. Ale wolę być już tam niż tu­taj, gdzie wszystko przy­po­mina mi Cie­bie.

Uko­chany, ten list bę­dzie już ostatni, ten list, mój naj­droż­szy To­bia­sie, to na­sze po­że­gna­nie.

Ruth odło­żyła pióro. Przez chwilę wpa­try­wała się w drobne li­tery, jakby zdzi­wiona, że jej znisz­czone palce z pa­znok­ciami zde­for­mo­wa­nymi bra­kiem wi­ta­min wciąż po­tra­fią pi­sać tak pięk­nie.

Wes­tchnęła, zło­żyła na pół kartkę ozdob­nego pa­pieru, którą po­da­ro­wała jej matka Ma­dlen, i wło­żyła do ko­perty.

Ad­res nadawcy nie ist­niał. Na końcu tej drogi nikt już nie cze­kał. Nikt nie wy­pa­try­wał oczu za li­sto­no­szem.

Ko­bieta wstała od sto­liczka, prze­szła kilka kro­ków, prze­ci­ska­jąc się mię­dzy roz­sta­wio­nymi wszę­dzie łóż­kami, i uklę­kła obok wer­salki, na któ­rej spała z Vik­to­rią. Wy­su­nęła spod po­sła­nia wa­lizkę. Dawno jej nie otwie­rała. Ja­kiś czas temu prze­stała już prze­glą­dać ukryte w niej teczki dzieci. Bała się, że któ­raś ze współ­lo­ka­to­rek ją na tym przy­ła­pie. Nie po­tra­fi­łaby od­po­wie­dzieć na py­ta­nia, które z pew­no­ścią by wów­czas pa­dły.

Jesz­cze nie­dawno Ruth zro­bi­łaby wszystko, aby od­na­leźć pol­skie ro­dziny i ode­słać do nich dzieci upro­wa­dzone przez Rze­szę i Le­bens­born, ale te­raz za każ­dym ra­zem, gdy o tym my­ślała, wi­działa bu­zię He­idi, która pew­nie nie pa­mię­tała już cza­sów, kiedy była Irenką. Miała na­dzieję, że dziew­czynka ra­zem z Agnes i An­na­belle do­tarły szczę­śli­wie do Ba­wa­rii. Czy miała ja­kie­kol­wiek prawo od­ry­wać dziecko od ko­biety, którą ko­chało jak matkę? Do­kła­dać ko­lej­nych trau­ma­tycz­nych prze­żyć, wy­sy­łać na po­nie­wierkę, spra­wiać ból?

Może dzieci po­zo­sta­wione w Bad Re­inerz, miej­sco­wo­ści w gó­rach, która te­raz no­siła na­zwę Dusz­niki-Zdrój, tra­fią do swo­ich mam i oj­ców. Może sio­stry Ama­lia i Klara nie będą miały wąt­pli­wo­ści i na­zna­czone bo­ską mą­dro­ścią po­dejmą słuszne de­cy­zje. Ona nie po­tra­fiła.

Po­ło­żyła list obok te­czek i pu­dełka z pier­ścion­kiem matki To­biasa. Obiet­nicy da­nej so­bie sa­mej też nie speł­niła. W dniu, w któ­rym Bry­gid prze­ka­zała jej wia­do­mość o śmierci uko­cha­nego, nie umiała pła­kać, a za­nim nad­szedł smu­tek, po­czuła złość, choć sama nie wie­działa, czy na męż­czy­znę, który ją zo­sta­wił, czy na świat. Ścią­gnęła pier­ścio­nek i rzu­ciła w kąt po­koju. Zna­la­zła go dzień póź­niej, ale nie po­tra­fiła już za­ło­żyć na pa­lec. Za­mknęła prze­szłość w wa­lizce. Może kie­dyś przyj­dzie czas, aby się z nią roz­li­czyć i zro­zu­mieć. Dzi­siaj na­le­żało my­śleć tylko o ko­lej­nym dniu.

Prze­lot­nie do­tknęła kie­szeni spodni, które ja­kiś czas temu, tro­chę na prze­kór kon­ser­wa­tyw­nej do bólu Ma­dlen, uszyła jej i so­bie Gabi. Były luźne i wy­godne, a Ruth czuła się w nich bez­piecz­niej niż w spód­nicy, którą tak ła­two można było za­drzeć albo ze­rwać. Spodnie były też ide­alne na po­dróż. Wy­god­niej bę­dzie w nich biec czy spać na dwor­co­wej ławce, bo taka per­spek­tywa ja­wiła się przed nią.

Tak jak na­pi­sała w li­ście, udało jej się do­stać zgodę na wy­jazd dla sie­bie i Vik­to­rii. Wciąż spraw­dzała, czy ma do­ku­ment w kie­szeni. Stale go do­ty­kała jak skarbu, któ­rym zresztą był. Nowe wła­dze były nie­prze­wi­dy­walne. Z jed­nej strony po­wta­rzano, że wszy­scy Niemcy będą mu­sieli opu­ścić te te­reny, z dru­giej – po­zwo­le­nie na wy­jazd wcale nie było oczy­wi­ste. Nie­chęt­nie po­zby­wano się do­brze pra­cu­ją­cych Niem­ców. Ci, któ­rzy peł­nili na­prawdę istotne funk­cje, jak pra­cu­jąca na po­czcie Helga, nie mieli szans na uzy­ska­nie do­ku­men­tów wy­jaz­do­wych. Po­ciągi kur­so­wały nie­re­gu­lar­nie, lu­dzie ca­łymi ty­go­dniami ko­czo­wali na dwor­cach. W wa­go­nach po­zo­sta­wio­nych na bocz­ni­cach tkwili wra­ca­jący do Pol­ski więź­nio­wie obo­zów i ro­bot­nicy przy­mu­sowi wy­wie­zieni w głąb Rze­szy. Wy­nisz­czeni i cho­rzy byli świa­dec­twem krzywd, ja­kie wy­rzą­dził im na­ród nie­miecki. Inne po­ciągi przy­wo­ziły tych, któ­rzy na „dzi­kim za­cho­dzie”, jak te­raz na­zy­wali nowe, na­le­żące do Pol­ski zie­mie, szu­kali spo­koju i bez­pie­czeń­stwa, ale rów­nie czę­sto ła­twego za­robku lub ucieczki przed prze­szło­ścią kry­mi­nalną.

Ruth na­za­jutrz miała wkro­czyć w ten tłum, w tę prze­dziwną mie­szankę, aby od­być swoją ostat­nią po­dróż i po tak dłu­gim okre­sie wró­cić do domu.

– Po­win­naś po­cze­kać do lata. Te­raz noce wciąż są chłodne – po­wie­działa Gabi, gdy tylko we­szła do kuchni. – Po­cze­kaj jesz­cze kilka mie­sięcy – po­pro­siła ko­lejny raz.

Ruth moc­niej za­ci­snęła wargi. Wie­działa, że to za Gabi bę­dzie tę­sk­niła naj­bar­dziej, i z chę­cią za­pro­po­no­wa­łaby przy­ja­ciółce wspólną po­dróż. Gabi nie mo­gła jed­nak opu­ścić domu, to tu miał wró­cić jej mąż.

– Nie mogę w nie­skoń­czo­ność sie­dzieć wam tu na gło­wie.

I nie chcę pa­trzeć, jak za kilka ty­go­dni lub mie­sięcy was też stąd wy­rzucą – te słowa Ruth do­po­wie­działa już w my­ślach. Wie­działa, że dla matki Ma­dlen roz­sta­nie z miesz­ka­niem, w któ­rym każdy przed­miot przy­wo­ły­wał ja­kieś wspo­mnie­nie, w któ­rym przy­szła na świat jej córka, a wiele lat póź­niej ostatni od­dech uniósł pierś jej męża, bę­dzie wy­da­rze­niem osta­tecz­nym. Nie trzeba być le­ka­rzem, aby wie­dzieć, że sie­dem­dzie­się­cio­let­nie serce tego nie wy­trzyma.

Fre­iburg, na­zy­wany te­raz Świe­bo­dzi­cami, dla Ma­dlen, Helgi i Gabi był do­mem. To tu do­ra­stały. Tu roz­bi­jały ko­lana, ba­wiąc się w berka na bru­ko­wa­nych uli­cach, tu prze­ży­wały szkolne po­rażki i ukryte w bra­mach do­mów szep­tały o pierw­szych mi­ło­ściach.

Ruth nie była stąd. Na­wet w Kun­zen­dor­fie miesz­kała zbyt krótko, aby zżyć się z tym miej­scem, ale mo­gła so­bie wy­obra­zić, co prze­ży­wają jej to­wa­rzyszki, nie wie­dząc, kiedy na­każą im opu­ścić to, co bli­skie, i ru­szyć w nie­znane, do miast i wsi, w któ­rych nikt na nie nie cze­kał. Kiedy przy­je­dzie tu wię­cej Po­la­ków, na­wet dla Helgi wy­ko­nu­ją­cej ważne za­da­nia za­brak­nie miej­sca.

– Je­śli tak za­de­cy­do­wa­łaś, to jedź – wtrą­ciła się Ma­dlen, a Ruth po­czuła wdzięcz­ność za ten po­zorny brak go­ścin­no­ści. – Wi­docz­nie nie masz tu już nic do zro­bie­nia.

Ruth wo­lała tę oschłość od smutku po­że­gna­nia. Nie chciała słu­chać słów, które spra­wiały, że wszystko sta­wało się jesz­cze trud­niej­sze.

Raz już tak ucie­kła. Zo­sta­wiła Agnes, An­na­belle i He­idi. Po­zwo­liła im od­je­chać, wma­wia­jąc so­bie, że robi to dla do­bra dziecka. A może był to wy­raz tchó­rzo­stwa? Je­śli na­wet, to wła­śnie tak wo­lała. Krótko, a na­wet szorstko. Za­pew­nie­nia, że kie­dyś się zo­ba­czą, że gdy przyjdą lep­sze czasy, od­najdą się i od­wie­dzą, by­łyby kłam­stwem.

Słowa Ma­dlen: Jedź, już jedź od­bi­jały się echem w jej gło­wie, gdy pa­ko­wała do ma­łej wa­lizki ubra­nia swoje i Vik­to­rii. Sły­szała szept dziew­czyny: Nie masz już na co cze­kać, kiedy opo­wia­dała có­reczce, że wkrótce zo­ba­czy Omę i Opę, je­zioro i kilka drze­wek owo­co­wych ro­sną­cych przed ich do­mem.

Miała na­dzieję, że do­trzyma obiet­nicy da­nej córce, że ra­dzieccy żoł­nie­rze ja­błonki oszczę­dzili, choć prze­cież i te drzewka uro­dziły się na znie­na­wi­dzo­nej nie­miec­kiej ziemi.

Ma­dlen po­dała jej rękę, Helga przy­tu­liła krótko, ży­cząc do­brej po­dróży. Gabi sta­rała się uśmie­chać. Wsu­nęła w dło­nie Vik­to­rii plu­szo­wego mi­sia, a do torby Ruth zdo­byte skądś pu­dełko her­bat­ni­ków.

– Je­dziemy do domu. – Ruth po­de­szła do bu­ja­nego fo­tela, na któ­rym sie­działa matka Ma­dlen.

Star­sza ko­bieta pod­nio­sła wzrok.

– Tak, do domu. – Uśmiech­nęła się wą­skimi, po­zba­wio­nymi czer­wieni war­gami. – Do domu za­wsze trzeba wra­cać. Jak do­brze, że nas stąd nie wy­gnali. – Wes­tchnęła, pod­no­sząc dłoń, i dłu­gimi pal­cami o skó­rze cien­kiej jak per­ga­min do­tknęła po­liczka po­chy­lo­nej nad nią Ruth. – Jak do­brze, że po­zwo­lili nam zo­stać – szep­nęła, a głos za­drżał jej lekko.

Ruth za­częła pła­kać, do­piero gdy wy­szła na ry­nek, i pcha­jąc przed sobą wó­zek z Vik­to­rią, skie­ro­wała się w stronę dworca. Wła­ści­wie nie wie­działa, dla­czego łzy ciekną jej po po­licz­kach. Ocie­rała je nieco za­wsty­dzona, choć nikt nie zwra­cał uwagi na łka­jącą ko­bietę. Lu­dzie przy­wy­kli do nie­szczęść. Te obce nie bo­lały, więc były nie­istotne. Może to matka Ma­dlen, nie ma­jąc świa­do­mo­ści, że i jej dni w Świe­bo­dzi­cach są po­li­czone, zła­mała jej serce, może prze­ko­na­nie, że z każ­dym kro­kiem zbli­ża­ją­cym ją do dworca od­dala się od To­biasa, a może jesz­cze coś in­nego. Zmę­cze­nie za­wład­nęło jej cia­łem, cho­ciaż nie prze­szła na­wet kil­ku­na­stu me­trów. Ogar­nęło ją dziwne uczu­cie. Miała wra­że­nie, że nie­ważne, ile razy bę­dzie się że­gnała i wy­ru­szała w ko­lejną drogę, tej do domu już ni­gdy nie od­naj­dzie. Bała się, że Bad Sa­arow też okaże się już obce, że na ca­łym świe­cie nie ma choćby jed­nego miej­sca, naj­mniej­szej prze­strzeni, w któ­rej mo­głaby się po­czuć u sie­bie.

– To ty, nie­miecka dziwko!

Z przy­gnę­bie­nia wy­rwało ją silne pchnię­cie. Za­chwiała się, ale wie­dziona mat­czy­nym in­stynk­tem sta­nęła tak, aby osło­nić wó­zek z Vik­to­rią przed na­past­ni­kiem, który wy­rósł przed nią jak spod ziemi.

– Po­ma­gasz im. Wiem, że to ty.

Męż­czy­zna był kom­plet­nie pi­jany. Krzy­czał do niej, mie­sza­jąc ję­zyk pol­ski z nie­miec­kim. Pró­bo­wała odejść, ale kiedy zro­biła krok, pi­jak chwy­cił ją za ra­mię.

– Po­ma­gasz we­rwol­fowi! Po­ma­gasz tym hi­tle­row­com! – wrzesz­czał co­raz gło­śniej, a kro­ple śliny spa­dały na po­liczki Ruth.

Tuż przed oczami coś za­błysz­czało. Brzy­twa do­tknęła szyi. Serce jej za­marło. Miała ra­cję, nie znaj­dzie już domu. Spoj­rzała na wó­zek. Vik­to­ria stała na sie­dzi­sku i wo­łała ją roz­pacz­li­wie.

– Ni­komu nie po­ma­gam – szep­nęła, choć zda­wała so­bie sprawę, że do ogłu­szo­nego wście­kło­ścią na­past­nika nie do­trą jej słowa.

Se­kundy się dłu­żyły. Męż­czy­zna trzy­ma­jący brzy­twę na­dal się od­gra­żał. Wie­działa, że nie jest pierw­szą ani ostat­nią na­pad­niętą. Miesz­kała te­raz w dzi­kiej kra­inie, gdzie pra­wem była siła.

Na­gle do­strze­gła ja­kiś ruch na wy­lud­nio­nej ulicy. Ktoś biegł w ich stronę. Nie była pewna, czy to kom­pan tego, który stał przed nią z no­żem, czy jej wy­ba­wi­ciel.

– Daj spo­kój! To nie ona! – usły­szała krzyk.

Ostrze moc­niej przy­lgnęło do jej szyi, Ruth była pewna, że już pły­nie strużka krwi.

– Ona! Włosy blond, oczy blade i wó­zek.

– Le­chu, daj jej spo­kój, one wszyst­kie po­dobne. A tę znam, prze­cież to zna­joma Helgi. Ko­ja­rzysz? Pra­cuje na po­czcie. One nie ta­kie.

Uścisk ze­lżał, dłoń z brzy­twą się od­su­nęła. Ruth in­stynk­tow­nie do­tknęła pal­cami pie­ką­cego miej­sca.

– Wszyst­kie ta­kie! Suki Hi­tlera! – Nie­zna­jomy znów za­czął krzy­czeć, ale tym ra­zem na zbli­ża­ją­cego się męż­czy­znę.

– Puść ją. Niech idzie. Idź stąd! – wark­nął na Ruth i mach­nął ręką.

Nie zwle­kała ani se­kundy. Ru­szyła, nie pró­bu­jąc na­wet bez­piecz­nie po­sa­dzić Vik­to­rii. Musi się trzy­mać wózka, musi so­bie po­ra­dzić, je­śli chce żyć.

Do­szła pra­wie do dworca i do­piero gdy wo­kół niej po­ja­wiło się wię­cej prze­chod­niów, przy­sta­nęła, wy­cią­gnęła z wózka łka­jącą wciąż córkę i nie zwa­ża­jąc na to, że bru­dzi krwią kur­teczkę dziecka, przy­tu­liła je i oparła się bez­sil­nie o drzwi jed­nej z ka­mie­nic.

A więc tak że­gnało ją to mia­sto. Po co tu wła­ści­wie wró­ciła? Na­gle męż­czy­zna, dla któ­rego reszt­kami sił przy­wle­kła się tu­taj z Vik­to­rią, wy­dał się ułudą, nocną marą. Znów po­czuła złość na To­biasa, jakby to on był wi­nien temu, co spo­ty­kało ją przez ostat­nie mie­siące. Uciec stąd bez­piecz­nie rów­nież nie zdo­łała.

Nie mu­siała roz­my­ślać nad przy­czyną nie­spo­dzie­wa­nego ataku. Znała do­sko­nale po­wód, dla któ­rego omal nie po­de­rżnięto jej gar­dła.

Mia­sto o tym szep­tało. W ko­lej­kach, na uli­cach, na­wet w ko­ściel­nych ław­kach. A ży­cie nie­miec­kich miesz­kań­ców, tych, któ­rzy nie po­tra­fili do­ga­dać się z obecną wła­dzą albo nie mieli po­żą­da­nych umie­jęt­no­ści i za­wo­dów, stało się jesz­cze trud­niej­sze.

Pierw­szy na­pad zgło­siła na po­ste­ru­nek mi­li­cji dziew­czyna wra­ca­jąca z Za­kła­dów Lniar­skich „Pi­lica”, gdzie była za­trud­niona. Po­de­szła do niej ko­bieta z dziec­kiem i za­py­tała o ja­kąś uliczkę na obrze­żach. Wy­ma­wia­jąc się nie­zna­jo­mo­ścią to­po­lo­gii mia­sta, do któ­rego do­piero przy­je­chała z Kra­kowa, po­pro­siła o pod­pro­wa­dze­nie. Gdy zna­la­zły się na opu­sto­sza­łej ulicy, do­sko­czyło do nich dwóch męż­czyzn. Dziew­czynę ob­ra­bo­wano i bru­tal­nie po­bito. To pierw­sze zgło­sze­nie zo­stało zba­ga­te­li­zo­wane przez służby. Nikt się temu zresztą nie dzi­wił. Tu każdy mu­siał ra­dzić so­bie sam. Każdy był sze­ry­fem.

Ko­lejne ra­bunki z po­bi­ciem się po­wta­rzały. Ofia­rami pa­dali przy­byli do mia­sta Po­lacy, nie­mieccy miesz­kańcy, a na­wet Ży­dzi, któ­rzy, nie wie­dząc, co ze sobą po­cząć po wy­zwo­le­niu obozu w Gross-Ro­sen, dużą grupą zo­stali w mie­ście. Ataki te róż­niły się od co­dzien­nych burd i bi­ja­tyk wy­jąt­kową bru­tal­no­ścią spraw­ców i wła­śnie obec­no­ścią ko­biety z dziec­kiem, która była wa­bi­kiem. W końcu w jed­nej z uli­czek chłopcy idący do szkoły zna­leźli zwłoki sta­ruszki. Pchnięto ją no­żem i ob­ra­bo­wano. Do­piero wów­czas mi­li­cja za­częła się in­te­re­so­wać nie­bez­piecz­nymi in­cy­den­tami. Szybko poj­mano pierw­szego sprawcę. Na­stęp­nego dnia w lo­kal­nej ga­ze­cie po­dano, że od­po­wie­dzial­nym za na­pady oka­zał się Nie­miec. Co wię­cej, na jego ra­mie­niu wy­ta­tu­owana była grupa krwi, a wszy­scy wie­dzieli, że ta­kie ta­tu­aże no­sili człon­ko­wie SS.

Aryjki z wóz­kiem nie schwy­tano, na­to­miast za­mknięto w ce­lach kilku nie­miec­kich oby­wa­teli, oskar­ża­jąc ich o współ­udział. Mia­sto znów szu­miało od plo­tek. Jedni mó­wili, że w gó­rach co ja­kiś czas unosi się dym z ognisk. Byli pewni, że ma tam kry­jówkę od­po­wie­dzialna za ataki grupa zbrojna we­rwolfu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki