Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzy części serii ROZDROŻA w jednym tomie - nowe wydanie debiutanckiej sagi Sabiny Waszut.
Pełna nostalgii opowieść o rodzinie, w której życie wplotła się burzliwa historia Górnego Śląska
Rok 1934. Od kilkunastu lat Górny Śląsk podzielony jest między Polskę i Niemcy. Nowa rzeczywistość jest trudna dla mieszkańców, do wielu domów wkrada się bieda. Wszechobecny kryzys dotyka również rodzinę Trauter, która musi przenieść się do popadającego w ruinę domu.
Wchodząca w dorosłość Sophie Trauter powoli oswaja się z nowym miejscem. Jej jedyną odskocznią od obowiązków są spotkania z sąsiadem Władkiem Zaleskim – synem powstańca walczącego o polski Śląsk. Zakochani pobierają się w maju 1939, są pełni nadziei na lepsze i dostatniejsze życie. Pierwszy września rujnuje wszystkie ich plany. Sophie podejmuje pracę w niemieckim urzędzie w Pless, a Władek zostaje zmuszony do walki po obu stronach konfliktu. Oboje mierzą się z własną tożsamością.
Tak zaczyna się wielowątkowa saga rodzinna, inspirowana losami dziadków autorki.
Czy polsko-niemieckie małżeństwo ma szansę przetrwać?
Czy lata powojenne będą dla nich łatwiejsze?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 763
Mamie, opiekunce wspomnień
ROZDROŻA
Październik 2001
– Może jednak pójdę z tobą, mamo? – pyta Gosia, jednocześnie usiłując wjechać przednimi kołami na wysoki krawężnik.
– Poradzę sobie – odpowiadam stanowczo.
W kółko pyta mnie o to samo, a ja wszelkimi sposobami próbuję ukryć narastające zdenerwowanie. Przecież wie, że nie lubię dzielić się emocjami. Nauczyłam się tego dawno temu. Nie przetrwałabym bez tej umiejętności.
Otwieram drzwi, gdy tylko auto się zatrzymuje.
– Mamo, po co ci to? Tyle nerwów.
W głosie Gośki słyszę błaganie. Powinnam być zadowolona, że troszczy się o mnie. W jej wieku nie miałam w sobie tyle empatii.
– Wiesz, że robię to dla twojej ciotki.
Gosia wzdycha, bo tego argumentu nie przebije.
Kochała moją siostrę. Nie tylko za paczki, które Agnes przysyłała z Reichu przy okazji świąt i urodzin.
To dzięki niej szary komunizm stał się dla moich dzieci bardziej kolorowy. Słodycze, dobra herbata, kakao – tego nie brakowało w naszym domu.
Agnes nie miała dzieci. Poświęciła się rozpieszczaniu siostrzenic i siostrzeńców. Choć nigdy tego nie powiedziała, Gosia była jej ulubienicą. Dobrze wiem dlaczego. Moja córka jest bardziej podobna do swojej ciotki niż do mnie. Obie miały w oku ten sam błysk. Obie wybrały tę samą drogę – zostały nauczycielkami, belferkami z pasją.
Gdy Agnes zachorowała i ani prośbą, ani groźbą nie udało nam się jej ściągnąć do Polski, Gosia pojechała do Kolonii. Spędziła tam wiele miesięcy. Przechodziły razem przez kolejne chemioterapie, przez nadzieję i brak nadziei. Opiekowała się Agnes do ostatnich dni. To właśnie wtedy padła ta przedziwna prośba, jak się później okazało, spisana również w liście do nas. Aby jeszcze raz spróbować, aby w nowych czasach jeszcze raz zebrać siły i odzyskać domy. Naszą ojcowiznę.
Nie mogliśmy odmówić, choć nie przypominam sobie, żeby moja siostra była z tym miejscem jakoś szczególnie związana. A przecież pamiętam dobrze dzień, w którym przyszłyśmy tu po raz pierwszy, i ten, w którym po latach ostatni raz przechodziła przez bramę.
To Gosia załatwiła wszystkie dokumenty. Biegała po urzędach, przeszukiwała archiwa.
Ale ten ostatni ruch należy do mnie. I Gośka doskonale o tym wie.
Sięgam po leżącą na tylnym siedzeniu torebkę i dokumenty starannie zamknięte w papierowej teczce.
– Zadzwonię do ciebie, gdy się skończy – mówię.
– A masz naładowany telefon?
Boże, czy ona musi...
Nie chcę wyjść na zrzędzącą staruszkę, więc w odpowiedzi kiwam jedynie głową i uśmiecham się przyjaźnie.
Zatrzaskuję drzwi i czekam, aż czerwona škoda odjedzie. A potem liczę do trzech i odwracam się. Serce wali jak oszalałe. Choć mieszkam dwie dzielnice dalej, stoję tu po raz pierwszy od... Boże, od ponad pół wieku. Jak to możliwe, że przez cały ten czas tak skutecznie udawało mi się omijać tę ulicę.
Wiem, że Władek czasem tu przychodził. Wracał potem do mnie zmieniony, zamyślony. Czułam, że te miejsca wciąż są w nim.
Brakuje mi męża. W takich chwilach – najbardziej. Przed nim nie musiałam udawać. Wiedział, kiedy się bałam.
Czy teraz poparłby moją decyzję, czy byłby dumny, że się odważyłam?
Dosyć rozmyślań. Robię pierwszy krok. Ból pleców, który towarzyszy mi od tylu już lat, znika.
Robię drugi. Smród wszędobylskich spalin zamienia się w zapach biedy – zgniłych ziemniaków i koziego mleka.
Robię kolejny. Dotykam dłońmi wilgotnej ściany.
Styczeń 1934
Koła klinują się w szparach nieudolnie ułożonego bruku, grzęzną w pośniegowym błocie. Jestem zmęczona. Nie mam siły pchać wózka i jednocześnie bez przerwy poprawiać zgromadzonego na nim dobytku. Ciężka pierzyna i dwie puchowe poduszki – pozostałość z ausztojeru[1] matki, karbidka i zapakowana w szary papier figurka Matki Boskiej Piekarskiej.
Ojciec idzie przede mną. Niesie dwie walizki. Ktoś wyrwał z nich metalowe zamki, więc teraz zostały przewiązane sznurkiem i paskiem do spodni. Dziewięcioletnia Agnes biegnie obok. Matka, ciężko dysząc, wlecze się w tyle. Trzyma na rękach Helenkę – najmłodszą siostrę. Spod fałdów szerokiej spódnicy wystaje zaokrąglony brzuch. Znów będzie dziecko. Znów powiększy się dorobek życia naszej rodziny.
Rozglądam się uważnie. Wchodzimy w coraz smutniejsze ulice Królewskiej Huty[2]. Z jasnej i szerokiej, gdzie stał dom, w którym mieszkaliśmy, skręcamy w boczną. Ponure familoki rozświetla jedynie czerwień parapetów. Nie ma pięknie rzeźbionych fasad, strzelistej wieży kościoła i witryn sklepów, przed którymi można spędzać całe godziny, prawie czując smak kolorowych cukierków.
Nie wiem tylko, dlaczego ojciec idzie z tak dumnie uniesioną głową. Nie uwierzyłam w bajkę, którą opowiedział nam dziś rano, gdy opuszczaliśmy mieszkanie. Nie będę księżniczką w pięknym zamku.
A przecież miało być inaczej.
Pamiętam dzień, w którym „bogobojny” zapukał do nas po raz pierwszy.
Wszedł, nie zważając na to, że w wielkiej balii, osłoniętej jedynie prowizorycznym parawanem, mama właśnie myła mnie i siostry. Jak w każdy sobotni wieczór.
– Szczęść Boże, szczęść Boże – powtarzał pozdrowienie nieznajomy i z każdym krokiem coraz niżej pochylał przed ojcem plecy.
Ten przeraźliwie chudy mężczyzna o nienaturalnie cienkim głosie rozśmieszył mnie. Przypominał aktora z przedstawienia, na które kiedyś zabrano nas ze szkoły. Był tak samo nieprawdziwy. Zasłoniłam ręką usta, ale było już za późno. Mokra ścierka boleśnie przywołała mnie do porządku.
Nim ojciec rozlał przyniesioną przez gościa wódkę, nim wypili pierwszy kieliszek, matka już wypychała nas za drzwi.
– Pobawcie się na placu. Sophie, pilnuj sióstr, niech się nie wymaraszą[3].
Wiedziałam, że musi dziać się coś ważnego. Inaczej nigdy nie wypuściłaby nas z domu po sobotniej kąpieli.
Na niedzielnej mszy trzeba być czystym.
O tym, czego chciał mężczyzna, dowiedziałam się jeszcze tej samej nocy. Łóżko rodziców stało tuż obok naszego. Znałam wszystkie ich sekrety.
– Zobaczysz, w końcu skończy się ta bieda. Kupimy domek, będziesz miała ogródek.
Ojciec nawet nie próbował ściszać głosu.
– Nie ufam mu.
– To porządny człowiek. Wierzący. Przecież słyszałaś, odda.
– Tyle pieniędzy! Wszystkie oszczędności! Franc!
Szelest pościeli zagłuszył odpowiedź ojca. Zresztą znałam ją. To on podejmował decyzje. Matka mogła jęczeć, płakać, ale jak on coś postanowił, nigdy nie zmieniał zdania.
Nie wiem, jaką sumę ojciec pożyczył obcemu człowiekowi. Nie sądziłam, że można mieć jakieś oszczędności, skoro przy śniadaniu trzeba dzielić jedno jajko na pięć części.
Marzeniem ojca był własny domek. Za tą iluzją przyjechał na Śląsk z zapadłej niemieckiej wsi. Gonił to marzenie, gdy huta obcinała zarobki, a za drzwiami naszej izby hebama[4] pomagała przyjść na świat kolejnym wiecznie głodnym dzieciom.
Od tamtej soboty „bogobojnego” spotykaliśmy prawie codziennie. Nadal śmieszyło mnie jego dziwaczne zachowanie. Ukłony, ściąganie czapki, całowanie matki po rękach. Lubiłam jedynie cukierki, które znajdował dla nas w kieszeniach spodni.
A potem zniknął. Ucieszyłabym się nawet, gdyby nie niepokój, który rósł w oczach ojca. Płacz matki nie przerażał, przyzwyczaiłam się już do jej wiecznego załamywania rąk. Ale bałam się strachu człowieka, który był dla mnie niczym dąb, nie do przewrócenia.
Początkowo nieudolnie próbował ukryć nocne rozmowy, pełne wyrzutów i oskarżeń. Bawił się z nami, nosił na barana piszczącą z radości Helę. Raz zabrał mnie do jadłodajni na ciepłą kiełbaskę z musztardą. Musiał wiedzieć, że zawsze, gdy przechodziłam obok, marzyłam, aby stracił pracę. Bezrobotnym wydawano tam darmowe zupy.
W końcu przestał udawać. Przychodził z pracy. Siadał przy stole i nie tknąwszy obiadu, który podawała mu matka, wpatrywał się w pustą ścianę. Godzinami. Jakby ktoś wyssał z niego życie.
Z tamtych dni pamiętam ciszę. Nawet wieczny szczebiot dziewczynek gdzieś zniknął. Gdy nie spały, a pogoda była zbyt brzydka, aby wyjść na plac, bawiły się w „pociąg” różnokolorowymi guzikami. Bez śmiechów, płaczów, ciągłej bieganiny. Tak jakby rozumiały. Tylko co?
„Bogobojny” wrócił. Po prostu wszedł do naszego mieszkania pewnego grudniowego wieczoru. Nie poznałam go. W podartej koszuli, bez butów i kurtki, choć na dworze tego dnia było przeraźliwie zimno, stanął przed ojcem, trzęsąc się jak osika. Wcisnął mu do ręki pożółkłe papiery. Uklęknął, złożył ręce jak do modlitwy i zaczął o coś błagać. O podpis? Wybaczenie? Wstawienie się za nim?
Matka zamknęła nas w izbie, więc przez grube drewniane drzwi dobiegały nas jedynie strzępy rozmowy.
– Będziecie mieli swoje domy. Są warte więcej niż to, co miałem wam oddać.
– Nie chcę ich, oddaj pieniądze! – grzmiał ojciec, jakby nagle wróciły mu utracone siły.
– Nie mam, oszukali mnie – kajał się mężczyzna, dzięki któremu tak dosadnie poznałam słowo „nienawiść”. Tak, wówczas go nienawidziłam.
– Człowieku, znam tę ulicę.
– Tam jest prąd, tu siedzicie przy karbidce.
– Siedzimy, bo chcemy. Bo za rok mieliśmy być gdzie indziej.
– Będziecie właścicielami.
– Tam mieszkają tylko Polacy. Będę nikim.
Resztę zagłuszył płacz moich sióstr. Tego wieczoru nikt nie dał nam kolacji. Trudno ułożyć do snu głodne dzieci.
Teraz stoimy przed „spełnionym marzeniem” rodziców. Żadne z nas nie przekracza wejściowej bramy. Czujemy, że przejście przez nią będzie końcem świata, który choć pachniał taką samą biedą, był... nasz. Helenka pierwsza przełamuje niewidzialną granicę. Podbiega do grupki dzieci, które bawią się na placu. Idziemy za nią.
– Ale będziemy mieć światło. – Matka ukradkiem wyciera oczy w skrawek chusty.
Luty 1934
Nasze nowe mieszkanie to duża kuchnia i izba na piętrze „przedniego” domu. Okna wychodzą na podwórko, dlatego mało tu światła. Chyba właśnie słońca brakuje mi najbardziej. Tam, gdzie mieszkaliśmy wcześniej, wdzierało się przez powieszone w oknach zazdrostki już wczesnym popołudniem i zostawało do wieczora. Lubiłam przyglądać się drobinkom kurzu, które tańczyły w jego smugach. Lusterkiem puszczałam zajączki na ścianie. Dziewczynki biegały za nimi jak małe kotki. Tu wszystko wydaje się jednokolorowe – szare.
– Sophie, rusz się. Trzeba skuć lód przed wejściem, jeszcze ktoś nogę złamie i dopiero będzie. A potem pójdziesz do Zającowej. Już miesiąc spóźnia się z czynszem.
Gwałtownie chowam wspomnienia tam, gdzie ich miejsce. Odwracam się od okna, przechodzę przez kuchnię i uchylam drzwi do izby. Matka leży okryta kołdrą. Obok, w drewnianej kołysce, kwili małe zawiniątko. Już dwa tygodnie minęły od narodzin Antka, a ona nadal jest za słaba, aby podnieść się z łóżka. Dziecko długo nie chciało przyjść na świat, w sumie wcale się mu nie dziwię. Mimo to jestem zła na to stworzonko, przez nie cała robota spadła na mnie. Nie mogę chodzić do szkoły, bo przecież ktoś musi zająć się Helenką. Trzeba ugotować obiad, przebrać noworodka, zaprowadzić Agnes na lekcje. Zaspy na ulicach są zbyt duże, aby mogła iść sama. Teraz do szkoły mamy naprawdę daleko. Większość szkół niemieckich zlikwidowano zaraz po plebiscycie. Zostało zaledwie kilka – nasza o pół godziny marszu stąd. Trzeba też zająć się domami. Ojciec nie chce płacić dozorcy, więc szorowanie schodów i porządki na placu są obowiązkiem moim i matki. Teraz tylko moim. Zarzucam na plecy szal. Na gołe stopy wsuwam ciężkie trepy. Są dziurawe, więc i tak zaraz miałabym mokre pończochy. Biorę łopatę i wychodzę do sieni. Natychmiast uderza we mnie zimne powietrze. Wieje przez nieszczelne okna. Zbiegam po schodach. Przez chwilę stoję na ostatnim stopniu. Nie mam odwagi wyjść. Wiem, że zmarznę. Obojętnie jak szybko będę pracowała, palce zaraz i tak skostnieją.
Z ciężkim westchnieniem chwytam za klamkę, popycham drzwi i omal nie robię fikołka na zmrożonych pomyjach.
Nie ma sensu zastanawiać się, czy któryś z lokatorów celowo wylał je przed drzwiami. Bez względu na to, jaką uzyskałabym odpowiedź, robota nie stanie się przez to lżejsza.
Uderzam łopatą. Odgarniam. Znów uderzam. Odgarniam. Uderzam.
Na podwórku jest zupełnie cicho, słyszę jedynie odgłos kruszonego lodu i własny ciężki oddech. Muszę chwilę odsapnąć. Próbuję wyprostować palce. Bolą.
– Daj, pomogę ci z tym.
Aż podskakuję na dźwięk niespodziewanego głosu. Odwracam się.
Znam go. Jest jednym z naszych lokatorów. Zajmuje wraz z matką izbę w „tylnym” domu. Dokładnie okno w okno z naszym mieszkaniem.
– Nie, nie trzeba – mówię speszona i jednocześnie przyciskam sztyl łopaty do piersi, jak gdybym bała się, że wyrwie mi ten skarb.
A on właśnie to robi.
– Oddaj, matka będzie zła.
– Przecież nie widzi.
– Oddaj!
Macha ręką, na znak, że zupełnie nie zwraca uwagi na moje sprzeciwy. Doskonale wie, że nie będę się z nim szarpała.
Przyglądam się, jak w kilka minut robi to, co mnie zajęłoby pół godziny. Ile może mieć lat? Pewnie ze dwadzieścia. Wiem, że pracuje w drukarni. Jego matka chwaliła się kiedyś kobietom w kolejce po chleb. Jak ma na imię? Waldek? Nie, nie tak... chyba... Władek... Tak o nim mówiła. Władek Zaleski.
– Gotowe!
Władek wbija łopatę w śnieg tuż obok miejsca, w którym stoję.
– A teraz uciekaj do domu, bo się w bałwana zamienisz.
Na szczęście, mróz zdążył już pomalować moje policzki, więc Władek nie dojrzał rumieńców.
Patrzę, jak odchodzi, pogwizdując jedną z tych okropnych powstańczych melodii. Otrzepuje ze śniegu nogawki spodni, potem znika za drzwiami domu.
Biegnę po schodach. Wiem, że powinnam się pospieszyć. Hela i matka czekają na miskę gorącej kartoflanki, która nawet nie zaczęła się gotować, a dziecko pewnie ma już mokro.
Helenka bawi się szmacianką, która kiedyś należała do mnie, potem do Agnes, a teraz jest towarzyszką zabaw kolejnej Trauterówny. Przez uchylone drzwi zerkam do izby. Antek i matka śpią. Już mam się cofnąć do kuchni i zająć obiadem, gdy mój wzrok pada na nieduże lusterko, które stoi na komodzie. Podchodzę na palcach, biorę je i wracam do kuchni.
Siadam przy stole. Niepewnie unoszę zwierciadełko na wysokość oczu. Kiedy patrzyłam w nie ostatnio? Jeszcze w starym mieszkaniu, gdy bolał mnie ząb. Chciałam zobaczyć, jak bardzo spuchłam, bo śmiały się ze mnie koleżanki.
Nigdy nie przyglądałam się sobie tak jak teraz.
Matka zawsze powtarza, że kto podziwia swój wygląd, zamiast własnego odbicia może zobaczyć oblicze diabła. Ona nigdy się nie maluje, nie upina włosów w misterne loczki. Długie spódnice i fartuch szczelnie zasłaniają figurę. Nie wiem, czy jest ładna.
Nieśmiało muskam skórę opuszkami palców.
Mam szczupłą twarz. Niebieskie oczy wydają się nieproporcjonalnie duże, a nos zbyt zadarty. Dwa mysie warkocze śmiesznie sterczą po bokach głowy.
A gdyby tak...
Zerkam na Helenkę. Na szczęście nie interesuje się tym, co robię.
Szybko rozplatam włosy. Zaskakuje mnie burza blond loków. Nadymam lekko zapadłe policzki. Przygryzam wargi, aby nabrały odrobiny koloru. Patrzę przez chwilę na swoje odbicie. Czy choć trochę przypominam wytworne damy spacerujące z oficerami po miejskim parku? Czy moje usta mają teraz podobną barwę? Nerwowym gestem odkładam lusterko na stół.
Głupia.
Marzec 1934
Kiedyś w szkole czytaliśmy wiersz o wiośnie. Nauczycielka przypięła do tablicy obrazek. Przedstawiał dziewczynę w długiej zielonej sukience. Szła polną drogą. Wokół panowała sroga zima, ale tam, gdzie stanęła, natychmiast rozkwitały mlecze.
Wiosna. Myślę, że ma dar roztapiania lodów nie tylko na ścieżkach, którymi idzie.
To pierwszy naprawdę dobry dzień, od kiedy się tu przenieśliśmy. Siedzę na schodku przed drzwiami domu. Wokół panuje niezwykłe ożywienie. Jak gdyby, dosłownie przed chwilą, wszyscy mieszkańcy naszego domu obudzili się z zimowego snu.
Moje siostry wraz z innymi dziećmi wyprowadziły z chlewika kozy i teraz biegają za nimi, próbując karmić je zeszłorocznym zielskiem. Matka, która zupełnie już wydobrzała, z Antkiem w hacce[5] stoi na środku podwórka, otoczona wianuszkiem kobiet. Wszystkie, jedna przez drugą, doradzają, nakazują, zakazują i zachwycają się urodą chłopczyka. Maleńkie dzieci potrafią zażegnywać konflikty. Również te polsko-niemieckie.
Nawet babka Zającowa w końcu otworzyła okno swojej izdebki i teraz, podparta na poduszce, przygląda się całemu zamieszaniu.
Byłoby idealnie, gdyby nie na pół oskubana kura, która leży na moich kolanach.
Ojciec przyniósł ją wczoraj wieczorem z huty. Dostał od kolegi w zamian za wykucie ozdobnej klamki do furtki. Oczywiście po godzinach.
Jutro będzie „świąteczny” obiad.
Ale robota jakoś nie pali mi się w rękach. Przerywam co chwila. Wycieram w fartuch oblepione pierzem palce, zamykam oczy i łapię pierwsze promienie słońca.
– A ty dokąd znów idziesz, jednej soboty nie możesz posiedzieć w domu?
Z półsnu wyrywa mnie podniesiony kobiecy głos. Bezbłędnie odgaduję, z którego okna dobiega ten lament.
– Jest sobota. Na zalyty[6] idę.
– Na zalyty! Co tydzień do innej. Zobaczysz, baby mnie obgadają, jak syna wychowałam.
– Nie obgadają, jeśli nie będzie matka tak krzyczeć.
Trzask zamykanego okna miesza się ze śmiechem kobiet. W sekundę zrzucam z kolan kurę. Obciągam spódnicę, prostuję plecy. Tylko po co?
Nieruchomo wpatruję się w otwarte na oścież drzwi „tylnego” domu. Nie czekam długo. Widzę, jak zbiega po schodach i z półcienia sieni pewnym krokiem wchodzi na muśnięte słońcem podwórze. W lekkiej kurtce, kaszkiecie nieco na bakier i z miną, która mówi, że nic nie zepsuje mu pierwszego dnia wiosny.
Próbuję odwrócić wzrok, nie widzieć, jak podchodzi do grupki dzieci, głaszcze jedną z kóz, a potem, śmiejąc się, grozi palcem maluchom, które od dłuższej chwili próbują zawiązać na szyi zwierzaka kawałek szmatki. Pewnie ma zastąpić wstążeczkę.
Ale w chwili, gdy przechodzi obok, cała udawana obojętność pryska i niby zupełnym przypadkiem obdarowuję go jednym krótkim spojrzeniem.
A on... puszcza do mnie oko i znika w bramie.
Jak żech chodził do szkoły,
Uczyli mnie rechtory
Piwo pić, w karty grać
I z dziołchami tańcować!
Niesie się za nim przyśpiewka, za którą w szkole leją nas trzcinką po rękach.
Czerwiec 1935
Jestem dorosła. Taka myśl towarzyszy mi od dzisiejszego rana. A dokładnie od chwili, w której otrzymałam świadectwo ukończenia szkoły podstawowej. Wracam do domu główną ulicą miasta wypełnioną codziennym gwarem. Co chwila zerkam na cenzurkę i sunę palcem po pięknie wykaligrafowanych ocenach.
Może nie są najlepsze, ale to, jak się uczyłam, nigdy nie miało znaczenia. Dla rodziców ważne było jedynie, abym przechodziła z klasy do klasy i jak najszybciej skończyła obowiązkową naukę.
Za tydzień idę na służbę do Frau Linder. Szkoły są dla dzieci. Już nie dla mnie.
Skręcam w naszą ulicę. Wchodząc do bramy, zwijam świadectwo i wkładam je do szkolnego fartuszka. Wiem, że nikt mi nie pogratuluje skończenia nauki, nie zapyta o oceny.
Ojciec klęczy na dachu. W nocy znów zalało strych.
– Pomogę! – wołam.
Na dźwięk mojego głosu zsuwa się na krawędź, a potem siada i opiera nogi na szczeblach przystawionej do ściany drabiny. Widzę, że jest zmartwiony. Znów musiał kupić papę i lepik, pewnie z pieniędzy, które miał wydać na lekarstwo dla Agnes.
Moja młodsza siostra zemdlała w szkole kilka tygodni temu. Lekarz orzekł niedożywienie. Wezwali ojca. Słuchałam, jak po powrocie długo rozmawiał z matką. Ponoć dyrektor nie rozumiał, dlaczego właściciele domów nie mają pieniędzy na jedzenie. Powiedział, że to niedopuszczalne, bo Niemcy zawsze na pierwszym miejscu stawiają dobro swoich dzieci. Ojciec musiał obiecać, że będzie więcej chleba i masła oraz mięso w każdą niedzielę, a dla Agnes lekarstwa, które ją wzmocnią. Teraz nie potrafi dotrzymać słowa. Widzę, jak się tym gryzie.
– Już ósmy raz naprawiam to miejsce, a cały czas przecieka.
– Może to gdzieś obok – próbuję doradzić, choć oczywiście zupełnie się nie znam na łataniu dziurawych dachów.
Ojciec milczy. Wie, że domy, które dostaliśmy od „bogobojnego”, pochłaniają więcej pieniędzy, niż przynoszą zysków. Lokatorzy płacą nieregularnie albo nie płacą w ogóle, a przecież cieknący dach trzeba zakleić, urwany gelynder[7] naprawić. Oczywiście można eksmitować. Można wyrzucić na bruk rodzinę z parteru. Odkąd ich ojciec po „wielkim strajku” stracił robotę w kopalni, żadne z pięciorga dzieci nie chodzi do szkoły, bo pospadały im z nóg sklejane buty. A babcia Zającowa, której syn zginął w powstaniu? Jak pozbawić ją okna, z którego od tylu lat obserwuje mijające życie? Więc czekamy. Choć i tak tej wiosny ojciec musiał wypowiedzieć lokal rodzinie Smolorzy. Zwlekał całą zimę, ale gdy śnieg stopniał, a Smolorz, zamiast chodzić pod kopalnię w nadziei na zatrudnienie, zaczął przepijać ostatnie pieniądze z zasiłku, nie miał wyboru. Wynieśli się na hałdy. Czuję wstyd, gdy patrzę na strużki dymu z żelaznych piecyków, które unoszą się nad wykopanymi tam norami.
Ale odczuwam też głód i wiem, jak to jest, gdy w pustym brzuchu bulgoce wypita woda, która ma go choć na chwilę napełnić.
– Idź się przebrać – mówi ojciec. – A potem przynieś dwa wiadra wody.
Posłusznie wykonuję polecenie. W domu wyciągam świadectwo, składam na pół i wsuwam między karty Biblii. Będzie leżeć obok aktów narodzin i świadectw chrztu.
Gdzieś w duchu liczę, że matka, która akurat karmi mojego najmłodszego brata, zapyta, jak spędziłam ostatni dzień szkoły, ale ona jest zbyt zajęta, aby pamiętać.
Nie mija dziesięć minut – i już wiążę do sznura pierwsze wiadro.
– A teraz biegnij na gora[8] i patrz, gdzie cieknie.
Nie lubię wchodzić do tego budynku. Zawsze gdy matka każe mi zamieść schody lub przypomnieć któremuś z lokatorów o zapłacie czynszu, czuję dziwną pustkę w głowie i zdenerwowanie.
Skradam się po czerwonych schodach, najmniejszym hałasem próbuję nie zdradzić swojej obecności.
Drzwi strychu są uchylone. Źle, bo przez niedbalstwo lokatorów wślizgują się do środka koty. Brudzą pranie, a czasem zrzucają słoiki z przetworami.
Wchodzę. Wciągam nosem zapach wilgoci, kurzu i szarego mydła – wyprano nim rozwieszone na sznurach płachty prześcieradeł.
Idę do miejsca, w którym ojciec wylał wodę. Nic nie kapie. Przyklękam. Trociny na podłodze są lekko wilgotne, ale to pewnie pozostałość po nocnej ulewie. Chyba w końcu się udało.
Zadowolona podchodzę do okienka, aby krzyknąć dobrą nowinę. Schylam się, chcę je otworzyć, i wtedy słyszę szelest, gdzieś między wiszącym praniem.
Kot. Jeśli go nie wygonię, narobi szkód.
Rozglądam się za czymś, co pomoże mi przepłoszyć intruza. Na szczęście tuż obok suszą się pęki brzozowych gałęzi, z których Masłowski robi miotły. Biorę jeden i cicho jak tylko potrafię podchodzę do miejsca, skąd dobiegł mnie hałas. Podnoszę do góry rękę. Nie chcę uderzyć. Postraszę tylko, aby miał nauczkę i nie wchodził tu więcej. Gwałtownie pociągam za prześcieradło i...
– Chcesz nas zabić!?
Władek łapie mnie za nadgarstek. Dziewczyna stojąca obok niego odskakuje, a potem parska śmiechem.
Nie wiem, co się dzieje. Dlaczego on i ona? Dlaczego się tu ukryli?
Stoję jak wryta z dłonią zamkniętą w uścisku Władka i dopiero po dłuższej chwili dociera do mnie, co tak faktycznie się stało.
Wyrywam się i wybiegam.
Przez resztę dnia mechanicznie wykonuję zlecane mi obowiązki. Nie potrafię wymazać z pamięci iskier w jego oczach i jej pąsowych policzków. Moje też płoną.
Wieczorem, gdy w końcu mogłabym odpocząć, kręcę się po izbie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. W końcu, wymawiając się bólem brzucha, wychodzę na plac. Siadam na ławeczce. W skroniach czuję, jak szybko bije mi serce, a bólu brzucha już nie muszę udawać. Mimo to czekam.
– Coś taka smutna?
Głos Władka tym razem nie zaskakuje. Przecież zeszłam właśnie po to, aby go usłyszeć. Wzruszam ramionami.
– Masz.
Podnoszę głowę i widzę przed sobą otwartą dłoń, a na niej kilka kolorowych landrynek.
– Zjedz sobie, dzieciaku.
Nie ruszam się, więc jeden po drugim upuszcza bombony[9] na moje kolana. Chwytam wszystkie i robiąc zamach, wyrzucam na środek placu.
Chce mi się płakać ze złości. Jak on mógł tak mnie upokorzyć! Nie jestem już małą dziewczynką!
Wstaję, obracam się na pięcie i z zaciśniętymi pięściami znikam w drzwiach domu. Za sobą słyszę głośny śmiech.
Boże, jak ja go nienawidzę!
Czerwiec 1937
Wychodzę. Opieram się o ścianę budynku i ocieram chusteczką spocone czoło. Mam wyglądać naturalnie, tak jakbym chciała po prostu odsapnąć, ochłodzić się po godzinach spędzonych przy kotle z wrzącą wodą.
Helenka i Antek pojawiają się obok. Wiem, że co najmniej od dwudziestu minut czekali, aż wyjdę, schowani w bramie po przeciwnej stronie ulicy.
Cała operacja zajmuje dosłownie sekundę. Wyciągam z fartucha skrawki kiełbasy, wrzucam je do rozwartych kieszeni i już tylko patrzę, jak nóżki mojego rodzeństwa pędzą, zgrabnie wymijając przechodniów. Niebywałe, jak te maluchy potrafią szybko biegać.
Biorę głęboki oddech i wracam do środka. Pełna lęku, że tym razem szefowa zauważyła, że każe mi zdjąć biały czepek i wyjść bez pensji za ostatni miesiąc.
Na szczęście, kobieta siedzi tyłem i na wielkiej czarnej tablicy zapisuje aktualne ceny:
Gotowana kiełbasa, bułka i musztarda 1,30 zł
Żur 60 gr
Szałot[10]50 gr
Szynkowa 70 gr / kg
Salami 1 zł / kg
Mortadela 50 gr / kg
Staję za ladą. Trudi nalewa z dzbanka herbatę i podaje kolejnej klientce.
– Wszystko w porządku? – pytam.
Kiwa głową.
– Nawet na ciebie nie spojrzała. Liczy i liczy. Pewnie znów pończochy jej w szwach puściły i musi kupić nowe.
Trudi unosi lekko spódnicę i pokazuje zgrabną nogę. Śmieje się, a ja z trudem ukrywam zmieszanie.
Zaczynam układać drobiowe galaretki leżące na talerzykach wewnątrz gablotki.
Znam Trudi od trzech lat. Razem służyłyśmy u Frau Linder, a po roku obie znalazłyśmy pracę w jadłodajni. Cudem, bo teraz nie chcą zatrudniać Niemców. Lubię ją, ale czasem zachowuje się zbyt swobodnie. Zazdroszczę jej łatwości, z jaką rozmawia z mężczyznami. Potrafi śmiać się nawet ze zbereźnych żartów. Mnie natychmiast oblewa rumieniec.
– Podobno cyrk ma do nas przyjechać. Może pójdziemy?
Patrzę na Trudę jak na wariatkę. Do cyrku? Nigdy nie byłam w cyrku. Poza tym, co powiedziałaby matka na takie wyjście?
– Nie mogę.
– Jak zwykle. – Truda wzdycha. – Ty tylko do pracy i do kościoła. Gdzie masz zamiar męża złapać?
Wzruszam ramionami. Nawet o tym nie myślę.
Głośne chrząknięcie szefowej natychmiast nas ucisza.
W sobotnie wieczory mamy roboty po łokcie. Pary wracają ze spacerów, mężczyźni z turniejów szkata[11], grupki młodzieży po zajęciach amatorskich teatrów.
Wszyscy głodni.
Trudno o wolny stolik, większość musi się zadowolić jedzeniem na stojąco. Nie odstrasza to jednak miłośników najlepszej kiełbasy w mieście. Kolejka sięga aż za drzwi.
– A z nim byś poszła?
Truda szturcha mnie w bok. Podnoszę głowę znad deski do krojenia wędlin.
Tuż za drzwiami stoi Władek. Rozmawia z kimś, ale gdy tylko na niego zerkam, odwraca się w moim kierunku.
– Często tu przychodzi.
– Widocznie ma po drodze.
Próbuję ignorować dwuznaczne stwierdzenie Trudy.
– Przystojny.
Nie daje za wygraną. Cieszę się, że wewnątrz lokalu panuje teraz taki hałas, że nikt nie słyszy naszych szeptów.
– Nie lubię go.
Truda patrzy na mnie zdziwiona.
– Chyba żartujesz!
Na szczęście kolejny klient kończy naszą rozmowę.
Kolejka przesuwa się szybko, a ja jestem coraz bardziej zdenerwowana. To prawda, ostatnio Władek jest tu nieomal codziennym gościem. Nie kupuje wiele, czasem tylko herbatę. Zawsze uprzejmie się wita, zamienia kilka słów ze mną albo z Trudą, płaci i wychodzi. Dziś też tak będzie, a mimo to nóż, którym kroję w plasterki salami, drży. Ledwie mogę go utrzymać.
W końcu Władek staje przede mną. Próbuję ominąć jego spojrzenie. Czekam, aż coś zamówi.
Odruchowo robię krok w tył, gdy niespodziewanie przechyla się przez ladę.
– Kończysz o dwudziestej? – pyta cicho. Nie aż tak, aby Truda nie słyszała. Kątem oka dostrzegam, jak jej ręka, którą właśnie nakłada do miseczki porcję sałatki, nieruchomieje.
Nie wiem, co odpowiedzieć. Nie chcę robić zamieszania. I tak pewnie już wszyscy patrzą.
– Tak – mówię szybko.
– To poczekam na ciebie, nie będziesz wracać sama.
Odwraca się i wychodzi, nie dając mi szansy na odpowiedź.
Próbuję wykonywać obowiązki. Kroję. Pakuję. Uśmiecham się. Wszystko chaotycznie. Wszystko niezdarnie. Myśli stale gdzieś uciekają, nie potrafię ich złapać. Nóż upada na posadzkę, herbata wylewa się z kubka. Mylę ceny. Gdyby nie Trudi, która próbuje zakamuflować moje roztargnienie, pewnie byłby to dla mnie ostatni dzień pracy tutaj.
– I twierdzisz, że go nie lubisz? – Moja przyjaciółka bezlitośnie wykorzystuje każdą wolniejszą chwilę, aby wciągać mnie w rozmowę.
– Bo nie lubię.
– Dlaczego?
– Nie słyszałaś? – Z oburzenia podnoszę głos.
– Czego?
– Traktuje mnie jak dziecko. Zawsze tak jest.
Truda wybucha śmiechem. Nie mam pojęcia, dlaczego jej tak wesoło.
Minuty mijają wyjątkowo szybko. Im bliżej dwudziestej, tym bardziej jestem zdenerwowana. Zaczynam układać dialog. Wymyślam słowa, którymi dam do zrozumienia, że nie chcę wracać do domu w towarzystwie zarozumiałego Polaczka.
A może w ogóle nie przyjdzie, może znów ze mnie zażartował.
Nadzieja rozpływa się, gdy kilka minut po dwudziestej podchodzę do drzwi, aby zamknąć sklep. Stoi po przeciwnej stronie ulicy. Nonszalancko oparty o latarnię, z papierosem w ustach, śledzi wzrokiem przejeżdżający samochód.
Odskakuję gwałtownie i omal nie przewracam jednego ze stolików.
Może mnie nie zauważył.
Wchodzę na zaplecze, chwytam za wiadro, wkładam je do zlewu i odkręcam kran.
– Co robisz?
Trudi siedzi na taborecie i rozmasowuje bolące stopy. Jej pantofle leżą w nieładzie na środku podłogi.
– Przecież widzisz! – odpowiadam rozdrażniona.
– Zostaw to.
Udając, że nie słyszę, stawiam wiadro na ziemi i zanurzam w nim szmatę.
– Sophie!
– Co?!
– Przecież on czeka. Idź.
– Nie skończyłam pracy.
Próbuję jeszcze się bronić, ale Truda stoi już obok i trzyma w rękach mój płaszcz i torebkę.
– Idź – powtarza. – Sama tu dziś dokończę.
Prawie wypycha mnie przed drzwi jadłodajni. Słyszę za sobą zgrzyt zamka. Naprawdę boi się, że zawrócę?
Stoję oszołomiona. Czekam, aż przejedzie tramwaj. Ostatnia granica dzieląca mnie od spotkania, którego nie chcę. Muszę wyglądać żałośnie, gdy tak sterczę na środku chodnika, potrącana przez przechodniów. Właśnie taką mnie za chwilę zobaczy.
Nie wiem, jak się zachować. Co powiedzieć. Z dialogu, który sobie ułożyłam, uleciały słowa. Serce wali jak oszalałe. Nie pozwala skupić się na wymyśleniu nowych.
I nagle wszystko przyspiesza. W jednej chwili, nerwowo skubiąc uchwyt torebki, odpowiadam na jego przywitanie. W kolejnej – idziemy w dół ulicy. Rozmawiamy.
Władek opowiada o spotkaniu Reduty Śląskiej, z którego wracał. O nowym przedstawieniu, które jest przygotowywane przez jego grupę teatralną. Nie znam autora ani tytułu sztuki. Nie przyznaję się do tego. Słucham. A przy okazji próbuję zrozumieć, dlaczego całe zdenerwowanie gdzieś zniknęło.
Jest koniec czerwca. Słońce chowa się za dachy budynków i spływa po lśniących czystością oknach. Mijają nas ludzie. Rozgadani albo zamyśleni, zajęci swoimi sprawami. Zastanawiam się, czy ta pełna gwaru ulica zawsze była tak ładna?
– Tutaj pracuję. – Władek wskazuje ręką na narożny budynek przy końcu równoległej ulicy.
– Wiem, jesteś drukarzem.
Przytakuje, a potem przez dłuższą chwilę milczy. Robi się dziwnie ciężko.
– Wiesz – mówi, zatrzymując się. – Ta awantura z „Gazetą Parafialną”. Uważam, że powinniśmy drukować też po niemiecku.
Uśmiecham się. Faktycznie ostatnio cały nasz kościół żyje buntem niemieckiej części wiernych, którzy domagają się wydawania gazety również w naszym języku. Nawet mój ojciec, dla którego kwestie narodowościowe nie są istotne, jeśli nie dotyczą bezpośrednio rodziny, był na zebraniu, które odbyło się właśnie w drukarni. Pewnie Władek go widział i dlatego myśli, że w jakiś sposób obchodzi mnie to zamieszanie.
– Nieważne – mówię szczerze – i tak jej nie czytam.
Natychmiast się rozwesela.
– Chcesz iść do parku?
– Nie mogę, matka będzie się denerwowała.
Nie nalega, a mnie zaskakuje uczucie zawodu. Nie potrafię go zagłuszyć. Skręcamy w naszą ulicę i mimo że idziemy coraz wolniej, w końcu wchodzimy w bramę wypełnioną znajomymi zapachami.
– Mogę jutro po ciebie przyjść? – pyta, gdy stajemy przed drzwiami sieni.
Kiwam głową zaskoczona tym, jak łatwo przełamuję nieśmiałość.
Władek się uśmiecha. W otaczającym nas półmroku jego oczy wydają się iskrzyć jak wrzucone do pieca węgle.
– Dobranoc – mówi i odwraca się z widocznym ociąganiem.
Popycham drzwi i nagle przypominam sobie, że...
– Jutro pracujemy tylko do osiemnastej – krzyczę przez podwórko.
– Wiem. – Unosi w górę rękę. – Śpij dobrze, Zosiu.
Wchodząc po schodach, myślę, ile jeszcze rzeczy będę musiała zrobić, zanim spełni się to, czego mi życzył. Zanim mi się przyśni.