Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Styczeń 1945. Rodzina Karola Plocha z trwogą, ale i z nadzieją oczekuje wkroczenia do Katowic wojsk Armii Czerwonej. Nikt nie wie, jak wyzwoliciele potraktują wielokulturowe miasto, w którym splata się historia dwóch narodów. Tutaj polsko-niemieckie małżeństwa – takie jak Karola i Margot – są powszechne.
Miesiąc później, gdy wydaje się, że trudny wojenny czas już za nimi, do domu Plochów pukają mężczyźni z biało-czerwonymi opaskami na ramionach. Karol bez żadnego wyroku trafi a do Świętochłowic, gdzie na terenie dawnego niemieckiego obozu koncentracyjnego zgotowano ludziom piekło. Panem życia i śmierci jest tu znany z okrucieństwa komendant Salomon Morel.
"Ogrody na popiołach" to powieść o ludziach, których skazano na niewyobrażalne cierpienia z powodu narodowości, wyznania, języka, a najczęściej bez żadnego powodu. To opowieść o tuszowanej latami tragedii, która dotknęła Ślązaków, wzbudzając poczucie ogromnej niesprawiedliwości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Myślę, że zmarli z Oświęcimia nie będą mieli nic przeciwko temu, gdy ułożę ich w pamięci obok zmarłych w Świętochłowicach.
Gerhard Gruschka(w chwili osadzenia w obozie w Świętochłowicach miał czternaście lat)
Wprowadzenie
Zanim rozpoczną Państwo lekturę trzymanej w ręku powieści, pragnę wyjaśnić, że większość opisywanych w niej wydarzeń oparta jest na faktach. Oczywiście powieść rządzi się swoimi prawami, więc niektórzy bohaterowie zostali przeze mnie wymyśleni bądź stanowią zlepek kilku autentycznych postaci.
Nie sposób jednak pisać o historii, nie umieszczając na kartach książki jej naocznych świadków. Zdecydowałam się nie zmieniać personaliów dwojga więźniów obozu: piętnastoletniego Holendra – Erica van Calsterena i Amerykanki – Wandy Lagler. Prawdziwa jest również postać komendanta Zgody Salomona Morela. Także lekarz obozowy Kurt Glombitza, starosta o nazwisku Skutela oraz drugi komendant obozu Aleksy Krut są często wspominani w zeznaniach więźniów i w oficjalnych dokumentach. Na końcu tomu odnajdziecie Państwo ich krótkie życiorysy.
Umieszczone między rozdziałami fragmenty listów pochodzą ze zbiorów Instytutu Pamięci Narodowej i są oryginalne.
Od opisywanych przeze mnie wydarzeń minęło prawie osiemdziesiąt lat. Obóz na Zgodzie w Świętochłowicach stał się symbolem Tragedii Górnośląskiej, o której, zdaniem wielu, wciąż lepiej jest milczeć, niż mówić zbyt głośno. Strach, który został wówczas zasiany, nadal panuje i być może nigdy nie uda się go wyciszyć.
Zgoda to dla Ślązaków niezabliźniona rana.
Sabina Waszut
KATOWICErok 1966
– Dajcie mi „Trybunę” dla mojego chłopa i tabletki z krzyżykiem, bo od rana strasznie mnie głowa boli. Sama już nie wiem, czy to przez tę pogodę, czy przez starość! – Helena Zyzikowa śmieje się, próbując przekrzyczeć warkot przejeżdżającego obok autobusu.
– A co też pani! – Oburza się uprzejmie Karol Ploch, sięgając po leżącą po jego prawej stronie gazetę, a potem wymacując wyłożone w koszyczku blistry tabletek. – Jaka starość?! Przecież pani wygląda kwitnąco.
Zyzikowa wciąż się śmieje.
– Pan to zawsze umie humor poprawić – odpowiada, choć przecież wie, że Karol nigdy jej nie widział, więc miłe słowa o wyglądzie są tylko grzecznością. – A pana żona o której będzie? – kontynuuje pogawędkę. Jak widać, nie spieszy się dziś do wnuków. – Chciałabym, żeby mi w sobotę włosy ułożyła – dodaje nieco ciszej. – Najstarszy synek cery[1] ma urodziny. Idziemy wieczorem na fajer[2].
– To miła sobota się szykuje. A Margot będzie jak zwykle po czternastej i na pewno się zgodzi panią uczesać, to dla niej czysta przyjemność – zapewnia Ploch i tym razem jego słowa nie wynikają wyłącznie z uprzejmości.
Dobrze wie, że jego żona byłaby najszczęśliwsza, mogąc znów stanąć za fryzjerskim fotelem. To, że strzyże i czesze sąsiadów, jest zaledwie namiastką interesu prowadzonego przed wojną przez jej rodzinę. Zatrudniający kilku pracowników zakład fryzjerski, mieszczący się naprzeciwko katowickiego dworca, był dumą dziadka i ojca Margot, a także przynoszącym niezłe dochody źródłem utrzymania.
Zakład Langerów rozwijał się wraz z rozwojem miasta. Gdy w 1865 roku, kilka miesięcy po tym jak sam król Prus Wilhelm I Hohenzollern nadał Katowicom prawa miejskie, dziadek Margot – Teodor Langer przybył tu aż z podnóża gór Harz, w nowo powstałym mieście istniało już kilka zakładów fryzjerskich, w tym cieszący się najlepszą opinią zakład jego imiennika Teodora Marwega. Mimo sporej konkurencji Langer postanowił podążyć za marzeniami i zastawiając wszystko, co razem z żoną posiadali, otworzył maleńki zakład w podwórku jednej z kamienic. Kiedy dziesięć lat później urodził się ojciec Margot, zakład wciąż znajdował się w podwórzu, ale od frontu miał już ozdobny szyld i zatrudniał kilka pracownic. Powoli kolejne pokolenie Langerów przejmowało od Teodora brzytwy, nożyczki oraz grzebienie i dzień po dniu uczyło się trudnej sztuki strzyżenia i golenia.
Matka nosiła Margot pod sercem, gdy w 1905 roku zakład fryzjerski „Langer i syn” przeprowadził się do pełnego światła lokalu położonego od frontu budynku.
To były wspaniałe lata, nie tylko dla zakładu i rodziny Langerów, ale i dla całego miasta, które rozwijało się i piękniało z dnia na dzień. Dworzec, jeszcze niedawno przypominający parterową wiejską chałupę, został przebudowany i stał się eleganckim secesyjnym budynkiem, z poczekalnią i restauracją. Tuż obok zakładu Langerów zaczął powstawać hotel, co niezmiernie cieszyło Teodora. Stary Langer, ze względu na wiek i chory kręgosłup, rzadko stawał już przy fryzjerskim fotelu, codziennie witał jednak w progu swoich klientów, przypatrując się jednocześnie pracom budowlanym i wyobrażając sobie zacnych zagranicznych gości, którzy mieszkając w hotelu, być może będą chcieli skorzystać z usług rodzinnego zakładu fryzjerskiego mieszczącego się tuż obok.
Mężczyzna trafnie przewidział przyszłość, bo wkrótce hotel stał się miejscem pobytu wielu znanych osobistości. Mieszkał w nim Charles de Gaulle, Artur Rubinstein, a swoje wesele zorganizował tu sam Jan Kiepura. Niestety, Langer już tego nie doczekał. Zmarł spokojnie w swoim łóżku 28 stycznia 1914 roku, dokładnie w dzień czwartych urodzin wnuczki, zaledwie o pół roku wyprzedzając nadciągającą wojnę.
Gdy Margot opowiadała Karolowi historię swojej rodziny, wielokrotnie wspominała, że wraz ze śmiercią dziadka odeszły dobre lata. Pozornie nic się nie zmieniło, ojciec i matka ciężko pracowali, a ona spędzała czas między fryzjerskimi fotelami, czesząc włosy swojej jedynej lalce. Zakład wciąż przynosił dochody i nadal miał grono stałych, wiernych klientów. Wojna obeszła się z jej rodziną i miastem łagodnie. Mimo to mała Margot, kierując się odziedziczonym po dziadku instynktem, czuła, że choć kryzys nie uderzył w nich bezpośrednio, stanowił pewną granicę i wstęp do nowych, trudnych czasów, które nadeszły szybciej, niż dziewczynka mogła się tego spodziewać.
Najpierw, kilka przecznic od zakładu, pojawili się niemieccy bojówkarze demolujący polskie sklepy, potem zabili znanego w całym mieście lekarza Andrzeja Mielęckiego. Następnie ulice Katowic zostały zasypane ulotkami. Na idealnie umytych oknach witryny ktoś przykleił plakat, na którym gruby Niemiec w zakrwawionym fartuchu zabijał cielaka. „Kto jest głupi jak to cielę – głos na Niemca da w niedzielę”, widniał podpis pod obrazkiem. Margot nie zdążyła go zedrzeć, gdy na tym samym miejscu zawisł kolejny afisz. „Nie oddaj ziemi obcym – zagłosuj za Niemcami”, obwieszczał napis pod rysunkiem przedstawiającym pole pełne dorodnych kłosów żyta.
Dziewczyna nie rozumiała, dlaczego jej miasto jest rozszarpywane na kawałki. Widziała natomiast strapienie ojca, gdy niektórzy klienci zaczęli omijać ich zakład, a inni pakowali walizki i pożegnawszy się z Langerami, wyjeżdżali do Niemiec, bo Katowice były teraz polskim miastem, choć przecież na Polskę oddało głos tylko czternaście procent biorących udział w plebiscycie mieszkańców.
Nagle jej ojczysty język zaczął być źle widziany. Nawet w cechu fryzjerów, do którego dziadek Teodor przystąpił kilkadziesiąt lat wcześniej, załatwienie jakiejkolwiek sprawy bez znajomości języka polskiego okazywało się niemożliwe.
Rodzice Margot próbowali przywyknąć do nowej rzeczywistości. Wciąż, dzień po dniu, otwierali zakład i czekali na klientów. Minęło kilka lat i w końcu dziewczyna sama wzięła grzebień i nożyczki w ręce. Układanie włosów klientkom sprawiało jej ogromną przyjemność, jej sprawne palce i świeże pomysły zaczęły ponownie przyciągać do zakładu panie chcące poznać najnowsze trendy. I gdy rodzina poczuła nadzieję, że najtrudniejsze jest już za nią, kryzys lat trzydziestych ponownie uszczuplił przychody.
Kiedy w 1932 roku ojciec Margot zmarł na atak serca, a jej brat znalazł pracę w Gliwicach i zdecydował się przenieść tam z żoną, dziewczyna jeszcze przez kilka miesięcy próbowała sama prowadzić zakład. W końcu jednak wydatki zaczęły przewyższać zyski. Żeby więc nie popaść w długi, po wielu bolesnych rozmowach z matką i Karolem, z którym była już wówczas po słowie, po licznych bezsennych nocach i ponurych dniach spędzonych nad księgami rachunkowymi Margot zdecydowała się zamknąć prowadzony od prawie siedemdziesięciu lat rodzinny interes.
Karol wzdycha cicho, wyrwany z chwilowego zamyślenia krzykiem Zyzikowej. Żegna się z klientką, która, zorientowawszy się, że właśnie podjechał jej autobus, pędzi już na pobliski przystanek. Ploch jeszcze przez moment wsłuchuje się w szelest spódnicy biegnącej kobiety, a potem korzystając z chwilowego braku kupujących, zaczyna układać towar.
Porządek w kiosku jest najważniejszy. Odkąd dziesięć lat temu Karol stracił wzrok, jedynie idealny ład pozwala mu nad wszystkim zapanować. Dzięki zbieranemu przez lata doświadczeniu wie, że wystarczy odłożyć w niewłaściwe miejsce jedną rzecz, aby po chwili nie móc odnaleźć już żadnej.
Wzrok pogarszał się Plochowi stopniowo, zatem miał czas, aby przygotować się na to, co nieubłaganie nadchodziło. Dostał od losu szansę, aby nauczyć się kształtów sprzedawanych towarów, poznać ich fakturę i zapach. Powoli zastąpić jeden zmysł innymi.
Wydawało mu się, że jest już gotowy, że pogodził się ze zbliżającą się ślepotą, a jednak tamtego pamiętnego ranka, stojąc przed lustrem i przyglądając się swojej twarzy, która z chwili na chwilę stawała się coraz bardziej rozmazana, poczuł przerażenie. Trudno było mu z godnością przyjąć fakt, że już nie zobaczy ukochanej żony i dorastającego syna, że nie spojrzy więcej na Katowice i nie ujrzy, jak zmienia się jego mała ojczyzna. Mimo że w ostatnich latach nie były to zmiany na lepsze, a wszechobecna szarość i bylejakość bardzo Karola przygnębiały, wciąż było to jego miasto. Dom, na który chciał patrzeć.
Oczywiście jeździli do lekarzy. Margot po raz kolejny próbowała poruszyć niebo i ziemię, aby pomóc mężowi.
Na karcie wypisu ze szpitala za przyczynę utraty wzroku uznano zanik nerwów. Lekarze rozłożyli ręce. Nie istniał żaden lek, żadna operacja, która mogłaby sprawić, że Karol znów zobaczyłby świat. Musiał zaakceptować diagnozę i nauczyć się z nią żyć.
To, że znał prawdę, nie miało znaczenia, zresztą czasem nawet jemu samemu ta prawda wydawała się jedynie wytworem wyobraźni. Nie powiedział o niczym lekarzom, nawet Margot nie zdradził swojego sekretu, choć musiała się domyślać.
Nie należało wracać do przeszłości. Mieli przecież gdzie mieszkać, nie głodowali, a nawet, biorąc pod uwagę powojenną rzeczywistość, powodziło im się nie najgorzej. Można było uznać, że los obszedł się z nimi łaskawie. Nie warto było ryzykować jednym nieopatrznie wypowiedzianym słowem. Mógłby przecież stracić znacznie więcej niż kiosk, który prowadzili z żoną od kilku lat.
Zaparł się i szybko nauczył żyć z kalectwem.
Po prawej – gazety codzienne, po lewej – tygodniki. W koszyczkach tabletki, żyletki Rawa Lux i woda brzozowa. Na środku, pod ręką, najczęściej sprzedawany towar: papierosy.
Karol dotyka przedmiotów, obraca je w palcach, czasem unosi do twarzy, aby powąchać, i już wie, gdzie który położyć, aby potem bez kłopotu podać to, o co prosi kupujący. Nawet rodzaje papierosów nauczył się rozpoznawać węchem. Inaczej pachną delikatne dukaty, inaczej mocne mazury.
Ploch słyszy, że zbliża się kolejny klient. Nim nadchodzący człowiek zdąży się odezwać, Karol wie, że to mężczyzna w średnim wieku.
„Mocny charakter” – myśli, wsłuchując się w pewnie stawiane kroki, i już jest pewien, że będzie musiał sięgnąć po papierosy. Tacy jak ten sporo palą.
– Carmeny i „Sport” – odzywa się mężczyzna. – Są wyniki! I zdjęcia z meczu! Ruch wygrał z Górnikiem Zabrze pięć do jednego! – prawie krzyczy po krótkiej chwili poprzedzonej szelestem otrzymanej od Karola gazety. – Byłem tam! Widziałem tę bramkę! Lerch pięknie strzelił, Gomola nie miał szans. Wyłożył się jak długi na murawie! – Ekscytuje się kibic.
Karol przytakuje i chce włączyć się do rozmowy. On też lubi piłkę. Gdy jeszcze widział, często zabierał Piotrusia na mecze. Teraz słuchają ich w radio i wrzeszczą jak szaleni, nie zważając na gniewne utyskiwania Margot...
Raptem coś dziwnego zaczyna się dziać z ciałem Plocha. Obezwładnia go strach, zaciska się wokół jego szyi niczym czyjeś palce chcące odebrać mu życie. Kioskarz nie potrafi pojąć, co się dzieje. Drżącą dłonią ociera z czoła krople zimnego potu i podaje klientowi papierosy, modląc się w duchu, aby mężczyzna już niczego od niego nie chciał, żeby jak najszybciej odszedł.
– To grunwaldy – odzywa się tamten. – Carmeny ma pan po prawej – podpowiada życzliwie.
Pewnie już zauważył, że sprzedawca nie widzi.
Karol naprawia swój błąd. Przyjmuje zapłatę, słucha, jak kroki mężczyzny się oddalają, a potem otwiera usta i łapczywie wciąga powietrze. Nie umie złapać oddechu, nie umie opanować wstrząsających ciałem dreszczy. Przez dłużącą się w nieskończoność chwilę jest pewien, że umiera, że jego serce zaraz pęknie.
Ktoś nachyla się do okienka i pyta go o coś, ale Ploch tylko kręci głową i zatrzaskuje szybkę. Nie jest w stanie zrobić nic więcej, nie potrafi ruszyć się z miejsca, aby zamknąć kiosk i wrócić do domu.
„Czy go poznał?” – natrętna myśl wciąż powraca. „Czy choć przez chwilę pojawił się we wspomnieniach tamtego mężczyzny?”
Karol nie ma już najmniejszych wątpliwości, kim był kibic o „mocnym charakterze”. Wszędzie rozpoznałby ten głos. Nie ma dnia, aby sobie o nim nie przypomniał.
Margot przychodzi po południu. Jest radosna, opowiada mężowi o przepisie na ciasto znalezionym w nowym numerze „Kobiety i Życia”. Karol przytakuje. Uśmiecha się do żony, a potem bierze swoją laskę i wychodzi z kiosku. Dobrze, że mieszkają tak blisko. Dziś jest nieuważny, potrąca przechodniów i omal nie wpada pod przejeżdżający motocykl. Nie słyszy codziennego gwaru miasta, który zwykle go prowadzi.
Nigdy nie powie żonie, kogo dziś spotkał. Nie opowie jej o strachu, który znów do niego wrócił. Ma wiele takich tajemnic. Już dawno postanowił nie obciążać Margot szczegółami tego, co się wówczas wydarzyło. Nawet ona w niektóre historie nie umiałaby uwierzyć.
Przypisy