Ogrody na popiołach. Powieść o powojennym obozie, o którym milczała historia - Sabina Waszut - ebook

Ogrody na popiołach. Powieść o powojennym obozie, o którym milczała historia ebook

Sabina Waszut

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Styczeń 1945. Rodzina Karola Plocha z trwogą, ale i z nadzieją oczekuje wkroczenia do Katowic wojsk Armii Czerwonej. Nikt nie wie, jak wyzwoliciele potraktują wielokulturowe miasto, w którym splata się historia dwóch narodów. Tutaj polsko-niemieckie małżeństwa – takie jak Karola i Margot – są powszechne.

Miesiąc później, gdy wydaje się, że trudny wojenny czas już za nimi, do domu Plochów pukają mężczyźni z biało-czerwonymi opaskami na ramionach. Karol bez żadnego wyroku trafi a do Świętochłowic, gdzie na terenie dawnego niemieckiego obozu koncentracyjnego zgotowano ludziom piekło. Panem życia i śmierci jest tu znany z okrucieństwa komendant Salomon Morel.

"Ogrody na popiołach" to powieść o ludziach, których skazano na niewyobrażalne cierpienia z powodu narodowości, wyznania, języka, a najczęściej bez żadnego powodu. To opowieść o tuszowanej latami tragedii, która dotknęła Ślązaków, wzbudzając poczucie ogromnej niesprawiedliwości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 299

Oceny
4,7 (104 oceny)
79
18
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zasimek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Ta część historii nie była mi znana. Bardzo się cieszę, że trafiłam na tę pozycję.
10
Kasia105

Nie oderwiesz się od lektury

Historia którą trzeba znać.
10
zaba339

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka choć tematyka trudna,ale bardzo potrzebna.
10
MILAGREEN

Oceń książkę

Polecam wszystkim. Niesamowita, nieznana mi wcześniej historia.
10
Annaz1

Nie oderwiesz się od lektury

Trudne losy z trudnych czasów. Historia lubi się powtarzać.
10

Popularność




Za­pra­sza­my na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okład­kiANNA SLO­TORSZ/ART­NO­VO.PL
Fo­to­gra­fie na okład­ceDo­me­na pu­blicz­na © se­ma­_sri­no­ul­jan/Ado­be Stock © src­kom­krit/Ado­be Stock © wo­oster/Ado­be Stock © Vo­lo­dy­myr She­vchuk/Ado­be Stock © EJ­Ro­dri­qu­ez/Ado­be Stock © YARO­SLAV/Ado­be Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jek­tuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaEDY­TA MA­SE­ŁKO-ŁA­CIOK
Ko­rek­taCE­LI­NA RYM­SZA
Re­dak­cja tech­nicz­naLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Sa­bi­na Wa­szut, Pu­bli­cat S.A. MMXXII (wy­da­nie elek­tro­nicz­ne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgod­ne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­to­ra, w tym nie­le­gal­ne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nio­ne.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6283-0
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bo­wa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fi­ce@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wa­le 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­zni­ca@pu­bli­cat.pl

My­ślę, że zmar­li z Oświ­ęci­mia nie będą mie­li nic prze­ciw­ko temu, gdy uło­żę ich w pa­mi­ęci obok zma­rłych w Świ­ęto­chło­wi­cach.

Ger­hard Gru­sch­ka(w chwi­li osa­dze­nia w obo­zie w Świ­ęto­chło­wi­cach miał czter­na­ście lat)

Wpro­wa­dze­nie

Za­nim roz­pocz­ną Pa­ństwo lek­tu­rę trzy­ma­nej w ręku po­wie­ści, pra­gnę wy­ja­śnić, że wi­ęk­szo­ść opi­sy­wa­nych w niej wy­da­rzeń opar­ta jest na fak­tach. Oczy­wi­ście po­wie­ść rządzi się swo­imi pra­wa­mi, więc nie­któ­rzy bo­ha­te­ro­wie zo­sta­li prze­ze mnie wy­my­śle­ni bądź sta­no­wią zle­pek kil­ku au­ten­tycz­nych po­sta­ci.

Nie spo­sób jed­nak pi­sać o hi­sto­rii, nie umiesz­cza­jąc na kar­tach ksi­ążki jej na­ocz­nych świad­ków. Zde­cy­do­wa­łam się nie zmie­niać per­so­na­liów dwoj­ga wi­ęźniów obo­zu: pi­ęt­na­sto­let­nie­go Ho­len­dra – Eri­ca van Cal­ste­re­na i Ame­ry­kan­ki – Wan­dy La­gler. Praw­dzi­wa jest rów­nież po­stać ko­men­dan­ta Zgo­dy Sa­lo­mo­na Mo­re­la. Ta­kże le­karz obo­zo­wy Kurt Glom­bit­za, sta­ro­sta o na­zwi­sku Sku­te­la oraz dru­gi ko­men­dant obo­zu Alek­sy Krut są często wspo­mi­na­ni w ze­zna­niach wi­ęźniów i w ofi­cjal­nych do­ku­men­tach. Na ko­ńcu tomu od­naj­dzie­cie Pa­ństwo ich krót­kie ży­cio­ry­sy.

Umiesz­czo­ne mi­ędzy roz­dzia­ła­mi frag­men­ty li­stów po­cho­dzą ze zbio­rów In­sty­tu­tu Pa­mi­ęci Na­ro­do­wej i są ory­gi­nal­ne.

Od opi­sy­wa­nych prze­ze mnie wy­da­rzeń mi­nęło pra­wie osiem­dzie­si­ąt lat. Obóz na Zgo­dzie w Świ­ęto­chło­wi­cach stał się sym­bo­lem Tra­ge­dii Gór­no­śląskiej, o któ­rej, zda­niem wie­lu, wci­ąż le­piej jest mil­czeć, niż mó­wić zbyt gło­śno. Strach, któ­ry zo­stał wów­czas za­sia­ny, na­dal pa­nu­je i być może ni­g­dy nie uda się go wy­ci­szyć.

Zgo­da to dla Śląza­ków nie­za­bli­źnio­na rana.

Sa­bi­na Wa­szut

KA­TO­WI­CErok 1966

– Daj­cie mi „Try­bu­nę” dla mo­je­go chło­pa i ta­blet­ki z krzy­ży­kiem, bo od rana strasz­nie mnie gło­wa boli. Sama już nie wiem, czy to przez tę po­go­dę, czy przez sta­ro­ść! – He­le­na Zy­zi­ko­wa śmie­je się, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć war­kot prze­je­żdża­jące­go obok au­to­bu­su.

– A co też pani! – Obu­rza się uprzej­mie Ka­rol Ploch, si­ęga­jąc po le­żącą po jego pra­wej stro­nie ga­ze­tę, a po­tem wy­ma­cu­jąc wy­ło­żo­ne w ko­szycz­ku bli­stry ta­ble­tek. – Jaka sta­ro­ść?! Prze­cież pani wy­gląda kwit­nąco.

Zy­zi­ko­wa wci­ąż się śmie­je.

– Pan to za­wsze umie hu­mor po­pra­wić – od­po­wia­da, choć prze­cież wie, że Ka­rol ni­g­dy jej nie wi­dział, więc miłe sło­wa o wy­glądzie są tyl­ko grzecz­no­ścią. – A pana żona o któ­rej będzie? – kon­ty­nu­uje po­ga­węd­kę. Jak wi­dać, nie spie­szy się dziś do wnu­ków. – Chcia­ła­bym, żeby mi w so­bo­tę wło­sy uło­ży­ła – do­da­je nie­co ci­szej. – Naj­star­szy sy­nek cery[1] ma uro­dzi­ny. Idzie­my wie­czo­rem na fa­jer[2].

– To miła so­bo­ta się szy­ku­je. A Mar­got będzie jak zwy­kle po czter­na­stej i na pew­no się zgo­dzi pa­nią ucze­sać, to dla niej czy­sta przy­jem­no­ść – za­pew­nia Ploch i tym ra­zem jego sło­wa nie wy­ni­ka­ją wy­łącz­nie z uprzej­mo­ści.

Do­brze wie, że jego żona by­ła­by naj­szczęśliw­sza, mo­gąc znów sta­nąć za fry­zjer­skim fo­te­lem. To, że strzy­że i cze­sze sąsia­dów, jest za­le­d­wie na­miast­ką in­te­re­su pro­wa­dzo­ne­go przed woj­ną przez jej ro­dzi­nę. Za­trud­nia­jący kil­ku pra­cow­ni­ków za­kład fry­zjer­ski, miesz­czący się na­prze­ciw­ko ka­to­wic­kie­go dwor­ca, był dumą dziad­ka i ojca Mar­got, a ta­kże przy­no­szącym nie­złe do­cho­dy źró­dłem utrzy­ma­nia.

Za­kład Lan­ge­rów roz­wi­jał się wraz z roz­wo­jem mia­sta. Gdy w 1865 roku, kil­ka mie­si­ęcy po tym jak sam król Prus Wil­helm I Ho­hen­zol­lern nadał Ka­to­wi­com pra­wa miej­skie, dzia­dek Mar­got – Teo­dor Lan­ger przy­był tu aż z pod­nó­ża gór Harz, w nowo po­wsta­łym mie­ście ist­nia­ło już kil­ka za­kła­dów fry­zjer­skich, w tym cie­szący się naj­lep­szą opi­nią za­kład jego imien­ni­ka Teo­do­ra Mar­we­ga. Mimo spo­rej kon­ku­ren­cji Lan­ger po­sta­no­wił podążyć za ma­rze­nia­mi i za­sta­wia­jąc wszyst­ko, co ra­zem z żoną po­sia­da­li, otwo­rzył ma­le­ńki za­kład w po­dwór­ku jed­nej z ka­mie­nic. Kie­dy dzie­si­ęć lat pó­źniej uro­dził się oj­ciec Mar­got, za­kład wci­ąż znaj­do­wał się w po­dwó­rzu, ale od fron­tu miał już ozdob­ny szyld i za­trud­niał kil­ka pra­cow­nic. Po­wo­li ko­lej­ne po­ko­le­nie Lan­ge­rów przej­mo­wa­ło od Teo­do­ra brzy­twy, no­życz­ki oraz grze­bie­nie i dzień po dniu uczy­ło się trud­nej sztu­ki strzy­że­nia i go­le­nia.

Mat­ka no­si­ła Mar­got pod ser­cem, gdy w 1905 roku za­kład fry­zjer­ski „Lan­ger i syn” prze­pro­wa­dził się do pe­łne­go świa­tła lo­ka­lu po­ło­żo­ne­go od fron­tu bu­dyn­ku.

To były wspa­nia­łe lata, nie tyl­ko dla za­kła­du i ro­dzi­ny Lan­ge­rów, ale i dla ca­łe­go mia­sta, któ­re roz­wi­ja­ło się i pi­ęk­nia­ło z dnia na dzień. Dwo­rzec, jesz­cze nie­daw­no przy­po­mi­na­jący par­te­ro­wą wiej­ską cha­łu­pę, zo­stał prze­bu­do­wa­ny i stał się ele­ganc­kim se­ce­syj­nym bu­dyn­kiem, z po­cze­kal­nią i re­stau­ra­cją. Tuż obok za­kła­du Lan­ge­rów za­czął po­wsta­wać ho­tel, co nie­zmier­nie cie­szy­ło Teo­do­ra. Sta­ry Lan­ger, ze względu na wiek i cho­ry kręgo­słup, rzad­ko sta­wał już przy fry­zjer­skim fo­te­lu, co­dzien­nie wi­tał jed­nak w pro­gu swo­ich klien­tów, przy­pa­tru­jąc się jed­no­cze­śnie pra­com bu­dow­la­nym i wy­obra­ża­jąc so­bie za­cnych za­gra­nicz­nych go­ści, któ­rzy miesz­ka­jąc w ho­te­lu, być może będą chcie­li sko­rzy­stać z usług ro­dzin­ne­go za­kła­du fry­zjer­skie­go miesz­czące­go się tuż obok.

Mężczy­zna traf­nie prze­wi­dział przy­szło­ść, bo wkrót­ce ho­tel stał się miej­scem po­by­tu wie­lu zna­nych oso­bi­sto­ści. Miesz­kał w nim Char­les de Gaul­le, Ar­tur Ru­bin­ste­in, a swo­je we­se­le zor­ga­ni­zo­wał tu sam Jan Kie­pu­ra. Nie­ste­ty, Lan­ger już tego nie do­cze­kał. Zma­rł spo­koj­nie w swo­im łó­żku 28 stycz­nia 1914 roku, do­kład­nie w dzień czwar­tych uro­dzin wnucz­ki, za­le­d­wie o pół roku wy­prze­dza­jąc nad­ci­ąga­jącą woj­nę.

Gdy Mar­got opo­wia­da­ła Ka­ro­lo­wi hi­sto­rię swo­jej ro­dzi­ny, wie­lo­krot­nie wspo­mi­na­ła, że wraz ze śmier­cią dziad­ka ode­szły do­bre lata. Po­zor­nie nic się nie zmie­ni­ło, oj­ciec i mat­ka ci­ężko pra­co­wa­li, a ona spędza­ła czas mi­ędzy fry­zjer­ski­mi fo­te­la­mi, cze­sząc wło­sy swo­jej je­dy­nej lal­ce. Za­kład wci­ąż przy­no­sił do­cho­dy i na­dal miał gro­no sta­łych, wier­nych klien­tów. Woj­na obe­szła się z jej ro­dzi­ną i mia­stem ła­god­nie. Mimo to mała Mar­got, kie­ru­jąc się odzie­dzi­czo­nym po dziad­ku in­stynk­tem, czu­ła, że choć kry­zys nie ude­rzył w nich bez­po­śred­nio, sta­no­wił pew­ną gra­ni­cę i wstęp do no­wych, trud­nych cza­sów, któ­re na­de­szły szyb­ciej, niż dziew­czyn­ka mo­gła się tego spo­dzie­wać.

Naj­pierw, kil­ka prze­cznic od za­kła­du, po­ja­wi­li się nie­miec­cy bo­jów­ka­rze de­mo­lu­jący pol­skie skle­py, po­tem za­bi­li zna­ne­go w ca­łym mie­ście le­ka­rza An­drze­ja Mie­lęc­kie­go. Na­stęp­nie uli­ce Ka­to­wic zo­sta­ły za­sy­pa­ne ulot­ka­mi. Na ide­al­nie umy­tych oknach wi­try­ny ktoś przy­kle­ił pla­kat, na któ­rym gru­by Nie­miec w za­krwa­wio­nym far­tu­chu za­bi­jał cie­la­ka. „Kto jest głu­pi jak to cie­lę – głos na Niem­ca da w nie­dzie­lę”, wid­niał pod­pis pod ob­raz­kiem. Mar­got nie zdąży­ła go ze­drzeć, gdy na tym sa­mym miej­scu za­wi­sł ko­lej­ny afisz. „Nie od­daj zie­mi ob­cym – za­gło­suj za Niem­ca­mi”, ob­wiesz­czał na­pis pod ry­sun­kiem przed­sta­wia­jącym pole pe­łne do­rod­nych kło­sów żyta.

Dziew­czy­na nie ro­zu­mia­ła, dla­cze­go jej mia­sto jest roz­szar­py­wa­ne na ka­wa­łki. Wi­dzia­ła na­to­miast stra­pie­nie ojca, gdy nie­któ­rzy klien­ci za­częli omi­jać ich za­kład, a inni pa­ko­wa­li wa­liz­ki i po­że­gnaw­szy się z Lan­ge­ra­mi, wy­je­żdża­li do Nie­miec, bo Ka­to­wi­ce były te­raz pol­skim mia­stem, choć prze­cież na Pol­skę od­da­ło głos tyl­ko czter­na­ście pro­cent bio­rących udział w ple­bi­scy­cie miesz­ka­ńców.

Na­gle jej oj­czy­sty język za­czął być źle wi­dzia­ny. Na­wet w ce­chu fry­zje­rów, do któ­re­go dzia­dek Teo­dor przy­stąpił kil­ka­dzie­si­ąt lat wcze­śniej, za­ła­twie­nie ja­kiej­kol­wiek spra­wy bez zna­jo­mo­ści języ­ka pol­skie­go oka­zy­wa­ło się nie­mo­żli­we.

Ro­dzi­ce Mar­got pró­bo­wa­li przy­wyk­nąć do no­wej rze­czy­wi­sto­ści. Wci­ąż, dzień po dniu, otwie­ra­li za­kład i cze­ka­li na klien­tów. Mi­nęło kil­ka lat i w ko­ńcu dziew­czy­na sama wzi­ęła grze­bień i no­życz­ki w ręce. Ukła­da­nie wło­sów klient­kom spra­wia­ło jej ogrom­ną przy­jem­no­ść, jej spraw­ne pal­ce i świe­że po­my­sły za­częły po­now­nie przy­ci­ągać do za­kła­du pa­nie chcące po­znać naj­now­sze tren­dy. I gdy ro­dzi­na po­czu­ła na­dzie­ję, że naj­trud­niej­sze jest już za nią, kry­zys lat trzy­dzie­stych po­now­nie uszczu­plił przy­cho­dy.

Kie­dy w 1932 roku oj­ciec Mar­got zma­rł na atak ser­ca, a jej brat zna­la­zł pra­cę w Gli­wi­cach i zde­cy­do­wał się prze­nie­ść tam z żoną, dziew­czy­na jesz­cze przez kil­ka mie­si­ęcy pró­bo­wa­ła sama pro­wa­dzić za­kład. W ko­ńcu jed­nak wy­dat­ki za­częły prze­wy­ższać zy­ski. Żeby więc nie po­pa­ść w dłu­gi, po wie­lu bo­le­snych roz­mo­wach z mat­ką i Ka­ro­lem, z któ­rym była już wów­czas po sło­wie, po licz­nych bez­sen­nych no­cach i po­nu­rych dniach spędzo­nych nad ksi­ęga­mi ra­chun­ko­wy­mi Mar­got zde­cy­do­wa­ła się za­mknąć pro­wa­dzo­ny od pra­wie sie­dem­dzie­si­ęciu lat ro­dzin­ny in­te­res.

*

Ka­rol wzdy­cha ci­cho, wy­rwa­ny z chwi­lo­we­go za­my­śle­nia krzy­kiem Zy­zi­ko­wej. Że­gna się z klient­ką, któ­ra, zo­rien­to­waw­szy się, że wła­śnie pod­je­chał jej au­to­bus, pędzi już na po­bli­ski przy­sta­nek. Ploch jesz­cze przez mo­ment wsłu­chu­je się w sze­lest spód­ni­cy bie­gnącej ko­bie­ty, a po­tem ko­rzy­sta­jąc z chwi­lo­we­go bra­ku ku­pu­jących, za­czy­na ukła­dać to­war.

Po­rządek w kio­sku jest naj­wa­żniej­szy. Od­kąd dzie­si­ęć lat temu Ka­rol stra­cił wzrok, je­dy­nie ide­al­ny ład po­zwa­la mu nad wszyst­kim za­pa­no­wać. Dzi­ęki zbie­ra­ne­mu przez lata do­świad­cze­niu wie, że wy­star­czy odło­żyć w nie­wła­ści­we miej­sce jed­ną rzecz, aby po chwi­li nie móc od­na­le­źć już żad­nej.

Wzrok po­gar­szał się Plo­cho­wi stop­nio­wo, za­tem miał czas, aby przy­go­to­wać się na to, co nie­ubła­ga­nie nad­cho­dzi­ło. Do­stał od losu szan­sę, aby na­uczyć się kszta­łtów sprze­da­wa­nych to­wa­rów, po­znać ich fak­tu­rę i za­pach. Po­wo­li za­stąpić je­den zmy­sł in­ny­mi.

Wy­da­wa­ło mu się, że jest już go­to­wy, że po­go­dził się ze zbli­ża­jącą się śle­po­tą, a jed­nak tam­te­go pa­mi­ęt­ne­go ran­ka, sto­jąc przed lu­strem i przy­gląda­jąc się swo­jej twa­rzy, któ­ra z chwi­li na chwi­lę sta­wa­ła się co­raz bar­dziej roz­ma­za­na, po­czuł prze­ra­że­nie. Trud­no było mu z god­no­ścią przy­jąć fakt, że już nie zo­ba­czy uko­cha­nej żony i do­ra­sta­jące­go syna, że nie spoj­rzy wi­ęcej na Ka­to­wi­ce i nie uj­rzy, jak zmie­nia się jego mała oj­czy­zna. Mimo że w ostat­nich la­tach nie były to zmia­ny na lep­sze, a wszech­obec­na sza­ro­ść i by­le­ja­ko­ść bar­dzo Ka­ro­la przy­gnębia­ły, wci­ąż było to jego mia­sto. Dom, na któ­ry chciał pa­trzeć.

Oczy­wi­ście je­ździ­li do le­ka­rzy. Mar­got po raz ko­lej­ny pró­bo­wa­ła po­ru­szyć nie­bo i zie­mię, aby po­móc mężo­wi.

Na kar­cie wy­pi­su ze szpi­ta­la za przy­czy­nę utra­ty wzro­ku uzna­no za­nik ner­wów. Le­ka­rze roz­ło­ży­li ręce. Nie ist­niał ża­den lek, żad­na ope­ra­cja, któ­ra mo­gła­by spra­wić, że Ka­rol znów zo­ba­czy­łby świat. Mu­siał za­ak­cep­to­wać dia­gno­zę i na­uczyć się z nią żyć.

To, że znał praw­dę, nie mia­ło zna­cze­nia, zresz­tą cza­sem na­wet jemu sa­me­mu ta praw­da wy­da­wa­ła się je­dy­nie wy­two­rem wy­obra­źni. Nie po­wie­dział o ni­czym le­ka­rzom, na­wet Mar­got nie zdra­dził swo­je­go se­kre­tu, choć mu­sia­ła się do­my­ślać.

Nie na­le­ża­ło wra­cać do prze­szło­ści. Mie­li prze­cież gdzie miesz­kać, nie gło­do­wa­li, a na­wet, bio­rąc pod uwa­gę po­wo­jen­ną rze­czy­wi­sto­ść, po­wo­dzi­ło im się nie naj­go­rzej. Mo­żna było uznać, że los ob­sze­dł się z nimi ła­ska­wie. Nie war­to było ry­zy­ko­wać jed­nym nie­opatrz­nie wy­po­wie­dzia­nym sło­wem. Mó­głby prze­cież stra­cić znacz­nie wi­ęcej niż kiosk, któ­ry pro­wa­dzi­li z żoną od kil­ku lat.

Za­pa­rł się i szyb­ko na­uczył żyć z ka­lec­twem.

Po pra­wej – ga­ze­ty co­dzien­ne, po le­wej – ty­go­dni­ki. W ko­szycz­kach ta­blet­ki, ży­let­ki Rawa Lux i woda brzo­zo­wa. Na środ­ku, pod ręką, naj­częściej sprze­da­wa­ny to­war: pa­pie­ro­sy.

Ka­rol do­ty­ka przed­mio­tów, ob­ra­ca je w pal­cach, cza­sem uno­si do twa­rzy, aby po­wąchać, i już wie, gdzie któ­ry po­ło­żyć, aby po­tem bez kło­po­tu po­dać to, o co pro­si ku­pu­jący. Na­wet ro­dza­je pa­pie­ro­sów na­uczył się roz­po­zna­wać węchem. Ina­czej pach­ną de­li­kat­ne du­ka­ty, ina­czej moc­ne ma­zu­ry.

Ploch sły­szy, że zbli­ża się ko­lej­ny klient. Nim nad­cho­dzący czło­wiek zdąży się ode­zwać, Ka­rol wie, że to mężczy­zna w śred­nim wie­ku.

„Moc­ny cha­rak­ter” – my­śli, wsłu­chu­jąc się w pew­nie sta­wia­ne kro­ki, i już jest pe­wien, że będzie mu­siał si­ęgnąć po pa­pie­ro­sy. Tacy jak ten spo­ro palą.

– Car­me­ny i „Sport” – od­zy­wa się mężczy­zna. – Są wy­ni­ki! I zdjęcia z me­czu! Ruch wy­grał z Gór­ni­kiem Za­brze pięć do jed­ne­go! – pra­wie krzy­czy po krót­kiej chwi­li po­prze­dzo­nej sze­le­stem otrzy­ma­nej od Ka­ro­la ga­ze­ty. – By­łem tam! Wi­dzia­łem tę bram­kę! Lerch pi­ęk­nie strze­lił, Go­mo­la nie miał szans. Wy­ło­żył się jak dłu­gi na mu­ra­wie! – Eks­cy­tu­je się ki­bic.

Ka­rol przy­ta­ku­je i chce włączyć się do roz­mo­wy. On też lubi pi­łkę. Gdy jesz­cze wi­dział, często za­bie­rał Pio­tru­sia na me­cze. Te­raz słu­cha­ją ich w ra­dio i wrzesz­czą jak sza­le­ni, nie zwa­ża­jąc na gniew­ne uty­ski­wa­nia Mar­got...

Rap­tem coś dziw­ne­go za­czy­na się dziać z cia­łem Plo­cha. Obez­wład­nia go strach, za­ci­ska się wo­kół jego szyi ni­czym czy­jeś pal­ce chcące ode­brać mu ży­cie. Kio­skarz nie po­tra­fi po­jąć, co się dzie­je. Drżącą dło­nią ocie­ra z czo­ła kro­ple zim­ne­go potu i po­da­je klien­to­wi pa­pie­ro­sy, mo­dląc się w du­chu, aby mężczy­zna już ni­cze­go od nie­go nie chciał, żeby jak naj­szyb­ciej od­sze­dł.

– To grun­wal­dy – od­zy­wa się tam­ten. – Car­me­ny ma pan po pra­wej – pod­po­wia­da życz­li­wie.

Pew­nie już za­uwa­żył, że sprze­daw­ca nie wi­dzi.

Ka­rol na­pra­wia swój błąd. Przyj­mu­je za­pła­tę, słu­cha, jak kro­ki mężczy­zny się od­da­la­ją, a po­tem otwie­ra usta i łap­czy­wie wci­ąga po­wie­trze. Nie umie zła­pać od­de­chu, nie umie opa­no­wać wstrząsa­jących cia­łem dresz­czy. Przez dłu­żącą się w nie­sko­ńczo­no­ść chwi­lę jest pe­wien, że umie­ra, że jego ser­ce za­raz pęk­nie.

Ktoś na­chy­la się do okien­ka i pyta go o coś, ale Ploch tyl­ko kręci gło­wą i za­trza­sku­je szyb­kę. Nie jest w sta­nie zro­bić nic wi­ęcej, nie po­tra­fi ru­szyć się z miej­sca, aby za­mknąć kiosk i wró­cić do domu.

„Czy go po­znał?” – na­tręt­na myśl wci­ąż po­wra­ca. „Czy choć przez chwi­lę po­ja­wił się we wspo­mnie­niach tam­te­go mężczy­zny?”

Ka­rol nie ma już naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, kim był ki­bic o „moc­nym cha­rak­te­rze”. Wszędzie roz­po­zna­łby ten głos. Nie ma dnia, aby so­bie o nim nie przy­po­mniał.

Mar­got przy­cho­dzi po po­łud­niu. Jest ra­do­sna, opo­wia­da mężo­wi o prze­pi­sie na cia­sto zna­le­zio­nym w no­wym nu­me­rze „Ko­bie­ty i Ży­cia”. Ka­rol przy­ta­ku­je. Uśmie­cha się do żony, a po­tem bie­rze swo­ją la­skę i wy­cho­dzi z kio­sku. Do­brze, że miesz­ka­ją tak bli­sko. Dziś jest nie­uwa­żny, po­trąca prze­chod­niów i omal nie wpa­da pod prze­je­żdża­jący mo­to­cykl. Nie sły­szy co­dzien­ne­go gwa­ru mia­sta, któ­ry zwy­kle go pro­wa­dzi.

Ni­g­dy nie po­wie żo­nie, kogo dziś spo­tkał. Nie opo­wie jej o stra­chu, któ­ry znów do nie­go wró­cił. Ma wie­le ta­kich ta­jem­nic. Już daw­no po­sta­no­wił nie ob­ci­ążać Mar­got szcze­gó­ła­mi tego, co się wów­czas wy­da­rzy­ło. Na­wet ona w nie­któ­re hi­sto­rie nie umia­ła­by uwie­rzyć.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

Przy­pi­sy

[1] Cera – cór­ka (język śląski). Wszyst­kie przy­pi­sy po­cho­dzą od au­tor­ki.
[2] Fa­jer – im­pre­za, przy­jęcie (język śląski).