Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Pachnąca włoską kuchnią, pełna pasji opowieść o miłości, buncie i sile marzeń
Lombardia, okolice jeziora Como, przełom XIX i XX wieku. W czasach gdy pochodzenie społeczne i konwenanse liczą się bardziej niż uczucia, a aranżowane małżeństwa uważa się za najtrwalsze, młody Francesco Consonni, dziedzic fortuny handlarzy jedwabiem, zakochuje się w Erneście, dziewczynie mieszkającej w kolonii robotniczej.
Choć obie rodziny sprzeciwiają się temu związkowi, młodzi postanawiają walczyć o swoje szczęście. Pobierają się i otwierają maleńką piekarnię, w której zapach świeżego chleba miesza się z nadzieją na lepsze jutro.
Historia Francesca i Ernesty splata się z burzliwymi losami Włoch. Krwawo tłumione robotnicze strajki i walka socjalistów o władzę kontrastują z malowniczymi krajobrazami prowincji, przepychem mediolańskich ulic oraz smakiem najlepszych włoskich potraw.
Noc pachnie chlebem to pierwszy tom sagi opartej na prawdziwej historii rodziny Consonni – słynnych włoskich piekarzy, których los połączył z Polską.
To niezwykle aromatyczna historia, która pachnie ciepłym chlebem, włoskimi wypiekami i nutą rodzinnych tajemnic. Jeśli lubisz powieści, w których bohaterowie muszą wybierać między głosem serca a społecznymi konwenansami, ta książka jest dla Ciebie!
NATALIA MIŚKOWIEC, @prostymislowami
Zachwycająca! Pełna namiętności i pasji opowieść prosto z Italii! Literacka podróż rozbudzająca zmysły. Kto wie, czy lektura tej książki nie skończy się... włoskim urlopem!
Justyna z klubu książki ONA CZYTA
Cudownie klimatyczna, pełna aromatów i emocji powieść, która zabierze Cię w fascynującą wyprawę do Włoch. To historia, która rozgrzewa serca! Jestem oczarowana!
JOANNA WOLF, @nienaczytana
Sabina Waszut z niezwykłą wrażliwością oddaje nie tylko ducha dawnych Włoch, ale też pokazuje burzliwe losy całego rodu Consonnich. Jednocześnie przypomina nam, jak ważne jest smakowanie życia i odkrywanie zarówno jego gorzkich, jak i najsłodszych stron. Tę powieść czyta się wszystkimi zmysłami.
PATRONAT BEATA SKRZYPCZAK, @opowiem_ci
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 317
Wojtkowi,najlepszemu szefowi naszej domowej kuchni
La seta è il miglior tessuto su cui lasciare
scivolare mani e desideri[1].
Fabrizio Caramagna
FRANCESCO
Lipiec, 1892
Niewiasta odziana w przepasaną fartuchem suknię trzyma na dłoni larwę jedwabnika. Przygląda się jej uważnie, oceniając, jak długa i mocna będzie nić, która za jakiś czas powstanie z kokonu owada. Kobieta otoczona jest przez podobne sobie robotnice, pochłonięte wykonywaniem powierzonych im zadań. Wszystkie wiedzą, że ich los zależy od robala – budzącego jednocześnie niesmak i zachwyt. Pracują w skupieniu, a w ich gestach i spojrzeniach z łatwością można dostrzec delikatność przypominającą tę matczyną, wynikającą z instynktu i miłości.
Rozwieszają na sznurach białe prześcieradła, trzepoczące na wietrze niczym pieluszki niemowląt, rozrzucają na podestach pocięte liście morwy, przenoszą na gałązki dojrzałe osobniki, gotowe do tworzenia oprzędu, czyli kokonu, chłodzą, gdy jest za gorąco, ogrzewają, gdy robi się zimniej, przemawiają z czułością.
Francesco Consonni, który od dłuższej chwili przyglądał się wiszącej na ścianie rycinie, ściągnął czarne niczym smoła brwi i zaczął toczyć walkę z samym sobą, choć dobrze wiedział, że nie jest w stanie jej wygrać.
Od dziecka nienawidził rycin Giovanniego Stradana, które ukazywały kolejne etapy tworzenia jedwabnej nici, a jednak zawsze, wszedłszy do pokoju stanowiącego miejsce pracy Angela Consonniego, musiał na nie spojrzeć. Ten przymus wypływający z jego wnętrza był silniejszy od irracjonalnej odrazy i strachu. Powoli, z niechęcią malującą się na twarzy o wciąż nieco dziecięcych rysach, przesunął wzrok i spojrzał na drugi z obrazów umieszczonych nad potężnym biurkiem ojca.
W pomieszczeniu przedstawionym na rycinie musiało być bardzo gorąco. Świadczyły o tym wyczerpane twarze pracujących kobiet oraz prawie nagie niemowlę trzymane na ręku przez jedną z nich.
Francesco poczuł, że i jemu robi się duszno, choć okiennice w gabinecie były pozamykane, a wewnątrz panował przyjemny chłód. Chwycił za węzeł krawata i rozluźnił go nieco, a potem odetchnął głęboko, ni to z ulgi, ni bezsilności wobec ogarniającej go niemocy.
Żar bijący z dzieła artysty nie był spowodowany przez palące włoskie słońce. Gorąc pochodził od znajdującego się w centralnej części obrazu pieca. To on podgrzewał wlaną do rynien wodę, w której zanurzane były kokony. Wrzątek rozpuszczał salicyle – sklejający kokony składnik śliny jedwabników. Parząca woda zabijała też poczwarki, którym odebrano prawo do przeistoczenia się w motyla nocnego. Gdyby pracujące w manufakturze kobiety zawahały się choć na chwilę, gdyby instynkt kazał im uchronić stworzenia, którymi się opiekowały, ćmy rozerwałyby oprzęd i zniszczyły go bezpowrotnie.
Francesco skrzywił się z odrazą i spuścił wzrok. Białe larwy napawały go wstrętem, ale śmierć poczwarek, dla których schronienie okazało się pułapką, przepełniała niezrozumiałym smutkiem. Odkąd pamiętał, próbował walczyć z tymi uczuciami. Przecież on nie mógł brzydzić się jedwabników, nie mógł też ich żałować. Francesco Consonni od chwili narodzin żył wśród jedwabiu i żył z jedwabiu. Takie było jego dziedzictwo i jego przeznaczenie. Handel tym cennym włóknem stanowił dla jego dziadka i ojca nie tylko źródło utrzymania. Jedwab był pasją domu Consonnich, był jego dumą i przyszłością. Od trzech pokoleń rodzina handlowała najlepszymi nićmi. To z nich w mediolańskich fabrykach tkano atłasy i przeplatane srebrem brokaty, które następnie trafiały do szaf i kufrów największych europejskich dostojników.
W chwili gdy Francesco po raz kolejny próbował zwalczyć w sobie odrazę, ojciec i brat wizytowali leżącą w prowincji Como fabrykę jedwabiu, w której rodzina miała swoje udziały. Francesco też powinien pojechać. Ojcu przestało wystarczać to, że młodszy syn zajmował się buchalterią należącej do nich maleńkiej farbiarni, i coraz częściej zmuszał go do większego zaangażowania w handel i produkcję jedwabiu, wokół którego toczyło się życie Consonnich.
– Kiedyś mnie zabraknie – mówił, opierając łokcie na biurku. – Kiedyś to wszystko będzie wasze, ale aby czymś dobrze zarządzać, musisz znać się nie tylko na prowadzeniu ksiąg. Nie kupisz najlepszego towaru, jeśli go nie rozpoznasz, nie sprzedasz jedwabiu po dobrej cenie, jeśli nie będziesz znał jego jakości. Ci, z którymi robimy interesy, wyczują twoją niepewność. I, do licha, żaden z tych wystrojonych w piórka arystokratów, z którymi poznaje cię matka, nie pomoże ci, gdy w sakiewce widać będzie dno.
Syn wiedział, że ojciec ma rację. Zdawał sobie sprawę, że tak jak jego starszy o dwa lata brat Antonio, winien był regularnie odwiedzać fabrykę Ignazia De Luki, z którym od lat współpracowali. Powinien przyglądać się pełzającym po dłoni larwom, jednym spojrzeniem oceniać jakość nici w oprzędzie, zanurzać twarz w gorącej parze, która uśmiercała poczwarki i pozwalała rozwinąć kokon, a potem patrzeć, jak sprawne dłonie pracownic zwijają nić w motki, te z kolei w warkocze – łatwiejsze do transportu.
Wiedział to, a jednak za każdym razem, gdy ojciec zalecał mu wizytę w fabryce, robił wszystko, aby uchylić się od tego obowiązku. Nie zawsze mu się to udawało, zawsze jednak doprowadzał tym ojca do wściekłości.
– Spójrz na Antonia! – grzmiał gniewnie Angelo Consonni. – On potrafi wybrać najlepsze osobniki, które dadzą doskonałej jakości jedwab, i wie, czym jest ciężka praca. Jesteś handlarzem jedwabiem, a to więcej niż słupki i cyferki w księgach. Do prowadzenia rachunków mogę znaleźć setkę dobrych księgowych, zarządców farbiarni również, ale o osobę, która bezbłędnie odróżni najlepszy jedwab od marnej jakości szmatki, niezwykle trudno. Aby właściwie ocenić jedwabną nić, trzeba zakasać rękawy, pobrudzić się i posiąść wiedzę. Jak mam ci ją przekazać, jeśli ty wciąż zamykasz oczy?
Francesco zagryzał wargi, spuszczał głowę, ale nie odpowiadał. Pozwalał ojcu nazywać się lekkoduchem, a nawet – w przypływie jego większej wściekłości – dandysem, choć akurat to określenie w wielu kręgach lepiej urodzonych bynajmniej nie było obraźliwe. Sam Angelo, mimo że – jak twierdził – był człowiekiem pracy, również nosił się na angielską modłę, nie pokazując się w Mediolanie bez melonika.
Młodszy z braci Consonnich nie miał jednak nic na swoje usprawiedliwienie. Nie ulegało wątpliwości, że korzystał z każdej okazji, aby wykręcić się od wizyt w fabryce i uczestnictwa w transakcjach handlowych. Za to zawsze chętnie towarzyszył matce w podróżach do Monzy lub Mediolanu. Odwiedzali wówczas La Scalę, bo signora była ogromną miłośniczką opery, uczestniczyli w wieczorkach literackich i przyjęciach. Oczywiście Francesco wyjeżdżał również bez towarzystwa mamminy, jak obaj bracia od najmłodszych lat nazywali Rachele. Spotykał się wówczas z przyjaciółmi, poznawał młode panny, coraz odważniej zrzucające gorset konserwatywnego wychowania, bawił się, dyskutował o wydarzeniach światowych, a także o niespokojnych czasach, w których żyli. Od momentu zjednoczenia w Italii wciąż wrzało: gdy jeden konflikt udawało się zakończyć, natychmiast wybuchało kilka kolejnych. Risorgimento wydawało się nikomu nie służyć.
Francesco Consonni był – wbrew opinii ojca – żądny wiedzy. Znał się na kulturze i ekonomii. Miał wszechstronne wykształcenie i z całą pewnością mógłby śmiało konkurować z Antoniem, a po śmierci ojca wraz z nim poprowadzić rodzinny interes.
Mógłby, gdyby jego rodzina zajmowała się czymkolwiek innym. Wiele razy wyobrażał sobie, jak wyglądałoby jego życie, gdyby Consonni handlowali zamorskimi przyprawami, ryżem albo zajmowali się uprawą winorośli. Wówczas ojciec z całą pewnością byłby dumny z jego zaangażowania, nie wypominałby mu lenistwa, a on przez prawie dwadzieścia lat nie musiałby żyć ze świadomością ułomności, jaka go dotknęła.
Francesco doskonale pamiętał tamten wyjątkowo chłodny jak na Lombardię majowy dzień roku 1875, w którym obchodził piąte urodziny. Choć w domu Consonnich zawsze zatrudniano kucharkę, mammina sama upiekła uwielbiane przez małego Francesca ciambellone[2], puszyste i miękkie ciasto, którego słodycz przełamywała kwaskowatość cytrynowej skórki. Signora Rachele nazywała ten wypiek „dole delle folle”[3] i zawsze, gdy go jedli, opowiadała historię o tym, jak przed wielu laty jej matka piekła to ciasto na śniadanie, bo było tanie i sycące. Po podwieczorku ojciec zabrał rozemocjonowanego własnym świętem syna na długą przejażdżkę ich jednokonnym faetonem.
Od tamtych wydarzeń minęło już tyle lat, a Francesco nadal pamiętał chrzęst piasku pod kołami i zapach trawy, niespalonej jeszcze słońcem. Po trwającej ponad godzinę podróży wjechali między rzędy niewysokich budynków. Niektóre z nich były zniszczone, inne nowe i bogato zdobione. Wokół krzątali się ludzie. Mężczyźni wyładowywali kosze z wozów, a kobiety i dzieci, siedzące na taboretach lub stopniach schodów, oskubywały liście z piętrzących się wokół gałązek jakiejś rośliny. Słychać było gwar prowadzonych rozmów.
Ojciec zatrzymał powóz przed jednym z budynków. Pracujący oderwali się od swoich zajęć, unieśli głowy, a potem pochylili je ponownie, by skłonić się przybyłym.
– Dobry wieczór, signor Consonni – witali przybyszów z wyraźnym szacunkiem.
Francesco, idąc obok ojca, po raz pierwszy w życiu poczuł dumę z nazwiska, które nosił. W ustach tych ludzi brzmiało dostojnie, niemalże królewsko.
Weszli przez otwarte na oścież dwuskrzydłowe drzwi. W pomieszczeniu panował półmrok, było też zupełnie cicho, choć wewnątrz znajdowało się kilkanaście kobiet. Większość z nich doglądała czegoś na ustawionych przy ścianach podestach, na których rozrzucone były liście. Francesco widział je już przed wejściem. Ojciec i syn podeszli do jednej ze ścian.
– Wystaw dłoń – rzucił Angelo, a chłopak bez chwili wahania wykonał polecenie.
Bezgranicznie ufał ojcu i był zaciekawiony miejscem, które nie przypominało niczego, co dotychczas widział.
Mężczyzna chwycił w garść liście zebrane z podestu i położył je na dłoni syna.
– To morwa – wyjaśnił. – Tylko tą rośliną żywią się nasze jedwabniki.
Francesco uniósł dłoń do oczu, aby w ciemnym pomieszczeniu lepiej dojrzeć to, o czym mówił ojciec.
I wtedy je zauważył. Wiły się między pokruszonymi listkami. Wyginały swoje tłuste, obłe ciała. Było ich kilkanaście, a może więcej.
– Z kokonu tych larw powstanie najlepszy jedwab. Tylko takim handlujemy – tłumaczył nadal senior rodu, lekko pochyliwszy się nad chłopcem.
Był tak przejęty chwilą, w której po raz pierwszy mógł wyjaśnić młodszemu synowi, czym jest dziedzictwo jego domu, że nie zauważył bladości, która nagle pojawiła się na twarzy malca, ani mieniących się niczym rosa kropli potu na jego czole.
– Papa – zdołał wyjąkać przerażony Francesco, a potem rzucił liśćmi z żerującymi na nich larwami jedwabników wprost na kamizelkę ojca i sekundę później zwymiotował na buty zaskoczonego mężczyzny.
Odtąd jedwabniki stały się dla dziecka, a później dorastającego chłopca nocnym koszmarem i choć próbował wielokrotnie przezwyciężyć strach, każda jego wizyta w fabryce kończyła się mdłościami i słabością odczuwaną w całym ciele. Z czasem młodzieniec zaczął czuć odrazę nie tylko do samych larw, ale i do wszystkiego, co z nich pochodziło. Piękno jedwabnych tkanin przysłaniały mu pełzające owady, a im bardziej ojciec na niego naciskał, tym bardziej Francesco się wycofywał i buntował. Na szczęście to Antonio był pierworodnym synem, więc to on miał obowiązek przejęcia rodzinnego interesu. Francesco musiał wymyślić sobie inny sposób na życie, choć z góry wiedział, że żaden nie będzie przez ojca zaakceptowany. Błądził więc między obowiązkiem wobec rodziny a własnym strachem. Dom Consonnich – tak jak kokon – chronił i więził jednocześnie.
Dorosły Francesco, stojąc pośrodku ojcowskiego gabinetu, wciąż czuł tamten strach i upokorzenie, którego doświadczył jako pięciolatek. Młody mężczyzna otrząsnął się z przykrych wspomnień. Położył na biurku listy do dłużników, które na polecenie i zgodnie ze wskazówkami ojca napisał rano, i wyszedł pośpiesznie, nie spoglądając już ani na dwie ryciny, ani na zamknięty w biblioteczce potężny księgozbiór, gdzie oprócz klasyków literatury włoskiej i światowej swoje miejsce znalazły również książki opisujące historię jedwabiu oraz liczne poradniki i podręczniki dotyczące hodowli jedwabników.
Francesco zbiegł po kamiennych schodach na parter domu. Szybkim krokiem minął jasny salon, aby przeszklonymi drzwiami wejść do ogrodu. Chciał dołączyć do matki, która już od jakiegoś czasu odpoczywała w drewnianej altance, pochłonięta lekturą powieści Gabriela d’Annunzia. Korzystając z nieobecności męża, sięgnęła po lekturę autora, którego Angelo Consonni zwykł wyśmiewać. D’Annunzio pisał o uniesieniach serca, o wielkich zmysłowych porywach. Matka podczas czytania rumieniła się, a czasem nawet chichotała zawstydzona, zakrywając usta dłonią. Ojciec zbyt twardo stąpał po ziemi, aby rozumieć to, co kobiety z wyższych sfer widziały „w tych miłostkach”, jak nazywał pogardliwie dzieła zyskującego na popularności pisarza.
Signora Marchetti, bo takie nazwisko po swoim ojcu nosiła Rachele, wolała zatem nie drażnić męża i powieści d’Annunzia czytywała po kryjomu, co – jak przypuszczał Francesco – było dla niej jeszcze bardziej ekscytujące. Mimo słabości do romansów Rachele była dość pragmatyczną kobietą, w której żyłach płynęło nadal sporo krwi prostych i rozsądnych femine z rodzin zarabiających na chleb fizyczną pracą. Niestety wraz ze wzrostem zamożności męża coraz mocniej pragnęła dołączyć do miejscowej elity. Bardzo chciała bywać w najlepszych salonach Mediolanu, robić zakupy w najwytworniejszych sklepach i jadać to, co stawiano nawet na królewskim stole. Zaczęła zatem dostosowywać zainteresowania i wygląd do wszystkiego, co akurat modne stawało się wśród arystokracji.
Ale Francesco pamiętał jeszcze poranki, gdy jego matka z błyszczącymi radością oczami, ocierając pot z czoła, mieszała w postawionych na piecu garnkach, doprawiała potrawy, smakowała je, aby bez względu na rezultat próby dorzucić jeszcze więcej aromatycznych ziół.
Gli uomini si prendono per la gola[4] – zwykła była mawiać, kiedy kucharka Teresa starała się ją przekonać, że miejsce pani domu nie jest już wśród garnków. Z biegiem lat Rachele wyrzekła się więc tych przyjemności – wyłącznie po to, aby nie odstawać od kobiet, którym pragnęła dorównać.
Ojciec natomiast, ku ubolewaniu matki Francesca, zupełnie nie interesował się tym, jak widzieli go inni. Bardzo niechętnie towarzyszył żonie we wszelkich spotkaniach i fatalnie przyjmował konieczność organizowania przyjęć w ich domu na obrzeżach La Santy. Teatr go nudził, opera drażniła. Czytał jedynie takie książki, które mogły mu pomóc lepiej prowadzić interesy.
Przez pewien czas Francesco pragnął wierzyć, że uwaga ojca potrafi krążyć jedynie wokół zarabiania pieniędzy. To przynosiło pewną ulgę, ale na dłuższą metę nie miało sensu takie okłamywanie samego siebie. Jedwab nie był dla ojca jedynie źródłem dochodu, nie był sposobem pięcia się po szczeblach społecznej drabiny. Handel i hodowla jedwabników stanowiły całe życie mężczyzny. Signor Consonni było opętany jedwabiem i nie rozumiał tych, którzy czuli inaczej.
Taki syn jak Francesco musiał być zatem dla Angela bolesnym chichotem losu. Porażką w dziedzinie, w której najbardziej liczy się na sukces.
Niechciane myśli znów wypełniły głowę młodego mężczyzny. Przystanął obok rozłożystego krzewu magnolii i przez chwilę przyglądał się skórzastym liściom o nasyconej zielonej barwie. Teraz, gdy krzewy nie były już ubrane w swoje bladoróżowe kwietne suknie, magnolia wyglądała bardzo pospolicie, a jednak kochano ją, pielęgnowano i czekano, aż na powrót rozkwitnie. Z jakiegoś powodu ta myśl jeszcze bardziej przygnębiła Consonniego. Czy ojciec też czeka? Czy liczy, że syn stanie się w końcu godny swojego pochodzenia? Francesco miał już dwadzieścia dwa lata i nic nie wskazywało na to, że sprosta oczekiwaniom najbliższych.
Coraz częściej myślał o opuszczeniu domu. Tylko co mógłby robić? Nie umiał przebić się przez jedwabny kokon, nie umiał znaleźć czegoś, co mogłoby przynieść mu satysfakcję, w czym byłby naprawdę dobry.
Zagryzł wargi, a potem odwrócił się i wszedł z powrotem do salonu, a stamtąd ruszył do kuchni.
– Il mio giovanotto![5] – wykrzyknęła na jego widok Teresa, pulchna kobieta o wiecznie rumianej twarzy. – Z jakiego powodu pan do mnie zagląda, signor Francesco? – zapytała, ledwie zauważalnie się uśmiechając. – Czy może jest pan głodny?
Francesco nie odpowiedział, oparł się o framugę drzwi i przymknąwszy oczy, wciągnął głęboko powietrze wraz z całym bukietem wypełniających kuchnię zapachów.
Zły nastrój rozpłynął się wśród nich.
– Teraz, gdy tu wszedłem, rzeczywiście poczułem, że chętnie coś bym przekąsił – przyznał, odwzajemniając uśmiech. – Choć planowałem wyłącznie dotrzymać ci towarzystwa, moja droga Tereso.
Kucharka chwyciła się pod boki i pokiwała głową.
– A bo ja to mam teraz czas na pogaduszki z moim giovanotto – prychnęła, udając, że jest niezadowolona. – Kolacja jeszcze niegotowa, a pana ojciec i brat lada chwila wrócą i pewnie będą chcieli zaraz zasiąść za stołem.
– Pomogę ci – zaproponował Francesco.
Podszedł do długiego drewnianego blatu i sięgnął po marchewkę, która miała niebawem trafić do przyrządzanej przez kucharkę zupy minestrone. Potem odsunął się i przycupnął na niskim zydelku, na którym Teresa zwykła przysiadać podczas rozpalania w piecu. Francesco wiedział, że kobieta nigdy nie pozwoliłaby na żadną pomoc, ale zawsze się cieszyła, gdy jej giovanotto, jak nazywała chłopca od najmłodszych lat, zaglądał do kuchni, aby z nią pożartować.
Teresa Pezolli została zatrudniona w domu Consonnich rok przed przyjściem na świat Francesca, a kilka miesięcy po przeprowadzce rodziny do tej położonej na prowincji willi. Rachele początkowo patrzyła na kobietę niezbyt przychylnym okiem, bo choć sama wymogła na mężu zatrudnienie pomocy, wydawała się później żałować swojej decyzji i jeszcze przez kilka lat próbowała osobiście zarządzać przygotowywaniem posiłków. Siłą rzeczy, między kobietami doszło do pewnej rywalizacji.
Z jakiegoś powodu Francesco, gdy tylko nabył zdolności samodzielnego przemieszczania się po domu, zaczął zaglądać do kuchni. Uwielbiał przyglądać się pracy obu kobiet, ich palcom zanurzającym się w miękkim cieście i dłoniom siekającym warzywa tak szybko, że ledwie mógł nadążyć wzrokiem. Z wypiekami na twarzy słuchał opowieści o tym, jak istotny jest każdy składnik dania, jak ważne są proporcje, ale najważniejsze jest serce, które oddaje się potrawom.
Z biegiem czasu matka zaczęła pojawiać się w kuchni coraz rzadziej, ale Francesco już w niej pozostał. To tu uciekał przed gniewem ojca, to tu zmierzał, kiedy czuł się tak jak dziś przygnębiony albo odwrotnie – szczęśliwy i podekscytowany. Również w kuchni najchętniej odrabiał zadawane mu przez nauczyciela prace domowe. Stawiał pierwsze niezgrabne litery, czytał głośno podsuwane mu lektury.
Teresa Pezolli nigdy go nie wyganiała. Częstowała swojego giovanotto aromatycznymi wypiekami, podtykała najsmaczniejsze mięsne kąski i opowiadała mu o jedzeniu jak o najwspanialszych dziełach sztuki wystawianych w muzeach, w których sama nigdy nie była. Niejako przy okazji, jako jedyna spośród pracującej u Consonnich służby, nauczyła się też przy dziecku pisać i czytać.
– Dziś będą też mondeghili. Pana ojciec przepada za nimi tak samo jak mój świętej pamięci ślubny – odezwała się, czym wyrwała Francesca z zamyślenia. – On zawsze mi powtarzał, że to Hiszpanie nauczyli Włochów robić te pulpety, gdy tu panowali w dawnych wiekach. Ja tam nie wiem. Mnie nauczyła robić te delicje mojej świętej pamięci matka. – Odłożyła do miski spory kawałek parmezanu, który właśnie tarła, aby posypać nim minestrone, a potem poczyniła na piersi znak krzyża i spojrzała na Francesca. – Na zmartwienia najlepszy gorący posiłek – orzekła z pewnością tak wielką, że mężczyźnie wydało się, iż czyta w jego myślach. – Odchyl brytfankę i wyciągnij sobie, co tylko chcesz. Mięso już pewnie miękkie, długo się dusi. W koszyku leży focaccia, jeszcze ciepła.
Przypisy