Rodzina Consonni. Noc pachnie chlebem - Sabina Waszut - ebook

Rodzina Consonni. Noc pachnie chlebem ebook

Sabina Waszut

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pachnąca włoską kuchnią, pełna pasji opowieść o miłości, buncie i sile marzeń

Lombardia, okolice jeziora Como, przełom XIX i XX wieku. W czasach gdy pochodzenie społeczne i konwenanse liczą się bardziej niż uczucia, a aranżowane małżeństwa uważa się za najtrwalsze, młody Francesco Consonni, dziedzic fortuny handlarzy jedwabiem, zakochuje się w Erneście, dziewczynie mieszkającej w kolonii robotniczej.

Choć obie rodziny sprzeciwiają się temu związkowi, młodzi postanawiają walczyć o swoje szczęście. Pobierają się i otwierają maleńką piekarnię, w której zapach świeżego chleba miesza się z nadzieją na lepsze jutro.

Historia Francesca i Ernesty splata się z burzliwymi losami Włoch. Krwawo tłumione robotnicze strajki i walka socjalistów o władzę kontrastują z malowniczymi krajobrazami prowincji, przepychem mediolańskich ulic oraz smakiem najlepszych włoskich potraw.

Noc pachnie chlebem to pierwszy tom sagi opartej na prawdziwej historii rodziny Consonni – słynnych włoskich piekarzy, których los połączył z Polską.

To niezwykle aromatyczna historia, która pachnie ciepłym chlebem, włoskimi wypiekami i nutą rodzinnych tajemnic. Jeśli lubisz powieści, w których bohaterowie muszą wybierać między głosem serca a społecznymi konwenansami, ta książka jest dla Ciebie!

NATALIA MIŚKOWIEC, @prostymislowami

Zachwycająca! Pełna namiętności i pasji opowieść prosto z Italii! Literacka podróż rozbudzająca zmysły. Kto wie, czy lektura tej książki nie skończy się... włoskim urlopem!

Justyna z klubu książki ONA CZYTA

Cudownie klimatyczna, pełna aromatów i emocji powieść, która zabierze Cię w fascynującą wyprawę do Włoch. To historia, która rozgrzewa serca! Jestem oczarowana!

JOANNA WOLF, @nienaczytana

Sabina Waszut z niezwykłą wrażliwością oddaje nie tylko ducha dawnych Włoch, ale też pokazuje burzliwe losy całego rodu Consonnich. Jednocześnie przypomina nam, jak ważne jest smakowanie życia i odkrywanie zarówno jego gorzkich, jak i najsłodszych stron. Tę powieść czyta się wszystkimi zmysłami.

PATRONAT BEATA SKRZYPCZAK, @opowiem_ci

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 317

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Fo­to­gra­fie na okładce © eric/Adobe Stock © raw­de­sign/Adobe Stock © gro­nal­ba­sva­ran3/Fre­epik
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaCE­LINA RYM­SZA
Ko­rektaANNA KU­RZYCA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Sa­bina Wa­szut, Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6873-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Wojt­kowi,naj­lep­szemu sze­fowi na­szej do­mo­wej kuchni

La seta è il mi­glior tes­suto su cui la­sciare

sci­vo­lare mani e de­si­deri[1].

Fa­bri­zio Ca­ra­ma­gna

FRAN­CE­SCO

Li­piec, 1892

Nie­wia­sta odziana w prze­pa­saną far­tu­chem suk­nię trzyma na dłoni larwę je­dwab­nika. Przy­gląda się jej uważ­nie, oce­nia­jąc, jak długa i mocna bę­dzie nić, która za ja­kiś czas po­wsta­nie z ko­konu owada. Ko­bieta oto­czona jest przez po­dobne so­bie ro­bot­nice, po­chło­nięte wy­ko­ny­wa­niem po­wie­rzo­nych im za­dań. Wszyst­kie wie­dzą, że ich los za­leży od ro­bala – bu­dzą­cego jed­no­cze­śnie nie­smak i za­chwyt. Pra­cują w sku­pie­niu, a w ich ge­stach i spoj­rze­niach z ła­two­ścią można do­strzec de­li­kat­ność przy­po­mi­na­jącą tę mat­czyną, wy­ni­ka­jącą z in­stynktu i mi­ło­ści.

Roz­wie­szają na sznu­rach białe prze­ście­ra­dła, trze­po­czące na wie­trze ni­czym pie­luszki nie­mow­ląt, roz­rzu­cają na po­de­stach po­cięte li­ście morwy, prze­no­szą na ga­łązki doj­rzałe osob­niki, go­towe do two­rze­nia oprzędu, czyli ko­konu, chło­dzą, gdy jest za go­rąco, ogrze­wają, gdy robi się zim­niej, prze­ma­wiają z czu­ło­ścią.

Fran­ce­sco Con­sonni, który od dłuż­szej chwili przy­glą­dał się wi­szą­cej na ścia­nie ry­ci­nie, ścią­gnął czarne ni­czym smoła brwi i za­czął to­czyć walkę z sa­mym sobą, choć do­brze wie­dział, że nie jest w sta­nie jej wy­grać.

Od dziecka nie­na­wi­dził ry­cin Gio­van­niego Stra­dana, które uka­zy­wały ko­lejne etapy two­rze­nia je­dwab­nej nici, a jed­nak za­wsze, wszedł­szy do po­koju sta­no­wią­cego miej­sce pracy An­gela Con­son­niego, mu­siał na nie spoj­rzeć. Ten przy­mus wy­pły­wa­jący z jego wnę­trza był sil­niej­szy od ir­ra­cjo­nal­nej od­razy i stra­chu. Po­woli, z nie­chę­cią ma­lu­jącą się na twa­rzy o wciąż nieco dzie­cię­cych ry­sach, prze­su­nął wzrok i spoj­rzał na drugi z ob­ra­zów umiesz­czo­nych nad po­tęż­nym biur­kiem ojca.

W po­miesz­cze­niu przed­sta­wio­nym na ry­ci­nie mu­siało być bar­dzo go­rąco. Świad­czyły o tym wy­czer­pane twa­rze pra­cu­ją­cych ko­biet oraz pra­wie na­gie nie­mowlę trzy­mane na ręku przez jedną z nich.

Fran­ce­sco po­czuł, że i jemu robi się duszno, choć okien­nice w ga­bi­ne­cie były po­za­my­kane, a we­wnątrz pa­no­wał przy­jemny chłód. Chwy­cił za wę­zeł kra­wata i roz­luź­nił go nieco, a po­tem ode­tchnął głę­boko, ni to z ulgi, ni bez­sil­no­ści wo­bec ogar­nia­ją­cej go nie­mocy.

Żar bi­jący z dzieła ar­ty­sty nie był spo­wo­do­wany przez pa­lące wło­skie słońce. Go­rąc po­cho­dził od znaj­du­ją­cego się w cen­tral­nej czę­ści ob­razu pieca. To on pod­grze­wał wlaną do ry­nien wodę, w któ­rej za­nu­rzane były ko­kony. Wrzą­tek roz­pusz­czał sa­li­cyle – skle­ja­jący ko­kony skład­nik śliny je­dwab­ni­ków. Pa­rząca woda za­bi­jała też po­czwarki, któ­rym ode­brano prawo do prze­isto­cze­nia się w mo­tyla noc­nego. Gdyby pra­cu­jące w ma­nu­fak­tu­rze ko­biety za­wa­hały się choć na chwilę, gdyby in­stynkt ka­zał im uchro­nić stwo­rze­nia, któ­rymi się opie­ko­wały, ćmy ro­ze­rwa­łyby oprzęd i znisz­czyły go bez­pow­rot­nie.

Fran­ce­sco skrzy­wił się z od­razą i spu­ścił wzrok. Białe larwy na­pa­wały go wstrę­tem, ale śmierć po­czwa­rek, dla któ­rych schro­nie­nie oka­zało się pu­łapką, prze­peł­niała nie­zro­zu­mia­łym smut­kiem. Od­kąd pa­mię­tał, pró­bo­wał wal­czyć z tymi uczu­ciami. Prze­cież on nie mógł brzy­dzić się je­dwab­ni­ków, nie mógł też ich ża­ło­wać. Fran­ce­sco Con­sonni od chwili na­ro­dzin żył wśród je­dwa­biu i żył z je­dwa­biu. Ta­kie było jego dzie­dzic­two i jego prze­zna­cze­nie. Han­del tym cen­nym włók­nem sta­no­wił dla jego dziadka i ojca nie tylko źró­dło utrzy­ma­nia. Je­dwab był pa­sją domu Con­son­nich, był jego dumą i przy­szło­ścią. Od trzech po­ko­leń ro­dzina han­dlo­wała naj­lep­szymi nićmi. To z nich w me­dio­lań­skich fa­bry­kach tkano atłasy i prze­pla­tane sre­brem bro­katy, które na­stęp­nie tra­fiały do szaf i ku­frów naj­więk­szych eu­ro­pej­skich do­stoj­ni­ków.

W chwili gdy Fran­ce­sco po raz ko­lejny pró­bo­wał zwal­czyć w so­bie od­razę, oj­ciec i brat wi­zy­to­wali le­żącą w pro­win­cji Como fa­brykę je­dwa­biu, w któ­rej ro­dzina miała swoje udziały. Fran­ce­sco też po­wi­nien po­je­chać. Ojcu prze­stało wy­star­czać to, że młod­szy syn zaj­mo­wał się bu­chal­te­rią na­le­żą­cej do nich ma­leń­kiej far­biarni, i co­raz czę­ściej zmu­szał go do więk­szego za­an­ga­żo­wa­nia w han­del i pro­duk­cję je­dwa­biu, wo­kół któ­rego to­czyło się ży­cie Con­son­nich.

– Kie­dyś mnie za­brak­nie – mó­wił, opie­ra­jąc łok­cie na biurku. – Kie­dyś to wszystko bę­dzie wa­sze, ale aby czymś do­brze za­rzą­dzać, mu­sisz znać się nie tylko na pro­wa­dze­niu ksiąg. Nie ku­pisz naj­lep­szego to­waru, je­śli go nie roz­po­znasz, nie sprze­dasz je­dwa­biu po do­brej ce­nie, je­śli nie bę­dziesz znał jego ja­ko­ści. Ci, z któ­rymi ro­bimy in­te­resy, wy­czują twoją nie­pew­ność. I, do li­cha, ża­den z tych wy­stro­jo­nych w piórka ary­sto­kra­tów, z któ­rymi po­znaje cię matka, nie po­może ci, gdy w sa­kiewce wi­dać bę­dzie dno.

Syn wie­dział, że oj­ciec ma ra­cję. Zda­wał so­bie sprawę, że tak jak jego star­szy o dwa lata brat An­to­nio, wi­nien był re­gu­lar­nie od­wie­dzać fa­brykę Igna­zia De Luki, z któ­rym od lat współ­pra­co­wali. Po­wi­nien przy­glą­dać się peł­za­ją­cym po dłoni lar­wom, jed­nym spoj­rze­niem oce­niać ja­kość nici w oprzę­dzie, za­nu­rzać twarz w go­rą­cej pa­rze, która uśmier­cała po­czwarki i po­zwa­lała roz­wi­nąć ko­kon, a po­tem pa­trzeć, jak sprawne dło­nie pra­cow­nic zwi­jają nić w motki, te z ko­lei w war­ko­cze – ła­twiej­sze do trans­portu.

Wie­dział to, a jed­nak za każ­dym ra­zem, gdy oj­ciec za­le­cał mu wi­zytę w fa­bryce, ro­bił wszystko, aby uchy­lić się od tego obo­wiązku. Nie za­wsze mu się to uda­wało, za­wsze jed­nak do­pro­wa­dzał tym ojca do wście­kło­ści.

– Spójrz na An­to­nia! – grzmiał gniew­nie An­gelo Con­sonni. – On po­trafi wy­brać naj­lep­sze osob­niki, które da­dzą do­sko­na­łej ja­ko­ści je­dwab, i wie, czym jest ciężka praca. Je­steś han­dla­rzem je­dwa­biem, a to wię­cej niż słupki i cy­ferki w księ­gach. Do pro­wa­dze­nia ra­chun­ków mogę zna­leźć setkę do­brych księ­go­wych, za­rząd­ców far­biarni rów­nież, ale o osobę, która bez­błęd­nie od­różni naj­lep­szy je­dwab od mar­nej ja­ko­ści szmatki, nie­zwy­kle trudno. Aby wła­ści­wie oce­nić je­dwabną nić, trzeba za­ka­sać rę­kawy, po­bru­dzić się i po­siąść wie­dzę. Jak mam ci ją prze­ka­zać, je­śli ty wciąż za­my­kasz oczy?

Fran­ce­sco za­gry­zał wargi, spusz­czał głowę, ale nie od­po­wia­dał. Po­zwa­lał ojcu na­zy­wać się lek­ko­du­chem, a na­wet – w przy­pły­wie jego więk­szej wście­kło­ści – dan­dy­sem, choć aku­rat to okre­śle­nie w wielu krę­gach le­piej uro­dzo­nych by­naj­mniej nie było ob­raź­liwe. Sam An­gelo, mimo że – jak twier­dził – był czło­wie­kiem pracy, rów­nież no­sił się na an­giel­ską mo­dłę, nie po­ka­zu­jąc się w Me­dio­la­nie bez me­lo­nika.

Młod­szy z braci Con­son­nich nie miał jed­nak nic na swoje uspra­wie­dli­wie­nie. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że ko­rzy­stał z każ­dej oka­zji, aby wy­krę­cić się od wi­zyt w fa­bryce i uczest­nic­twa w trans­ak­cjach han­dlo­wych. Za to za­wsze chęt­nie to­wa­rzy­szył matce w po­dró­żach do Monzy lub Me­dio­lanu. Od­wie­dzali wów­czas La Scalę, bo si­gnora była ogromną mi­ło­śniczką opery, uczest­ni­czyli w wie­czor­kach li­te­rac­kich i przy­ję­ciach. Oczy­wi­ście Fran­ce­sco wy­jeż­dżał rów­nież bez to­wa­rzy­stwa mam­miny, jak obaj bra­cia od naj­młod­szych lat na­zy­wali Ra­chele. Spo­ty­kał się wów­czas z przy­ja­ciółmi, po­zna­wał młode panny, co­raz od­waż­niej zrzu­ca­jące gor­set kon­ser­wa­tyw­nego wy­cho­wa­nia, ba­wił się, dys­ku­to­wał o wy­da­rze­niach świa­to­wych, a także o nie­spo­koj­nych cza­sach, w któ­rych żyli. Od mo­mentu zjed­no­cze­nia w Ita­lii wciąż wrzało: gdy je­den kon­flikt uda­wało się za­koń­czyć, na­tych­miast wy­bu­chało kilka ko­lej­nych. Ri­sor­gi­mento wy­da­wało się ni­komu nie słu­żyć.

Fran­ce­sco Con­sonni był – wbrew opi­nii ojca – żądny wie­dzy. Znał się na kul­tu­rze i eko­no­mii. Miał wszech­stronne wy­kształ­ce­nie i z całą pew­no­ścią mógłby śmiało kon­ku­ro­wać z An­to­niem, a po śmierci ojca wraz z nim po­pro­wa­dzić ro­dzinny in­te­res.

Mógłby, gdyby jego ro­dzina zaj­mo­wała się czym­kol­wiek in­nym. Wiele razy wy­obra­żał so­bie, jak wy­glą­da­łoby jego ży­cie, gdyby Con­sonni han­dlo­wali za­mor­skimi przy­pra­wami, ry­żem albo zaj­mo­wali się uprawą wi­no­ro­śli. Wów­czas oj­ciec z całą pew­no­ścią byłby dumny z jego za­an­ga­żo­wa­nia, nie wy­po­mi­nałby mu le­ni­stwa, a on przez pra­wie dwa­dzie­ścia lat nie mu­siałby żyć ze świa­do­mo­ścią ułom­no­ści, jaka go do­tknęła.

Fran­ce­sco do­sko­nale pa­mię­tał tam­ten wy­jąt­kowo chłodny jak na Lom­bar­dię ma­jowy dzień roku 1875, w któ­rym ob­cho­dził piąte uro­dziny. Choć w domu Con­son­nich za­wsze za­trud­niano ku­charkę, mam­mina sama upie­kła uwiel­biane przez ma­łego Fran­ce­sca ciam­bel­lone[2], pu­szy­ste i mięk­kie cia­sto, któ­rego sło­dycz prze­ła­my­wała kwa­sko­wa­tość cy­try­no­wej skórki. Si­gnora Ra­chele na­zy­wała ten wy­piek „dole delle folle”[3] i za­wsze, gdy go je­dli, opo­wia­dała hi­sto­rię o tym, jak przed wielu laty jej matka pie­kła to cia­sto na śnia­da­nie, bo było ta­nie i sy­cące. Po pod­wie­czorku oj­ciec za­brał roz­e­mo­cjo­no­wa­nego wła­snym świę­tem syna na długą prze­jażdżkę ich jed­no­kon­nym fa­eto­nem.

Od tam­tych wy­da­rzeń mi­nęło już tyle lat, a Fran­ce­sco na­dal pa­mię­tał chrzęst pia­sku pod ko­łami i za­pach trawy, nie­spa­lo­nej jesz­cze słoń­cem. Po trwa­ją­cej po­nad go­dzinę po­dróży wje­chali mię­dzy rzędy nie­wy­so­kich bu­dyn­ków. Nie­które z nich były znisz­czone, inne nowe i bo­gato zdo­bione. Wo­kół krzą­tali się lu­dzie. Męż­czyźni wy­ła­do­wy­wali ko­sze z wo­zów, a ko­biety i dzieci, sie­dzące na ta­bo­re­tach lub stop­niach scho­dów, osku­by­wały li­ście z pię­trzą­cych się wo­kół ga­łą­zek ja­kiejś ro­śliny. Sły­chać było gwar pro­wa­dzo­nych roz­mów.

Oj­ciec za­trzy­mał po­wóz przed jed­nym z bu­dyn­ków. Pra­cu­jący ode­rwali się od swo­ich za­jęć, unie­śli głowy, a po­tem po­chy­lili je po­now­nie, by skło­nić się przy­by­łym.

– Do­bry wie­czór, si­gnor Con­sonni – wi­tali przy­by­szów z wy­raź­nym sza­cun­kiem.

Fran­ce­sco, idąc obok ojca, po raz pierw­szy w ży­ciu po­czuł dumę z na­zwi­ska, które no­sił. W ustach tych lu­dzi brzmiało do­stoj­nie, nie­malże kró­lew­sko.

We­szli przez otwarte na oścież dwu­skrzy­dłowe drzwi. W po­miesz­cze­niu pa­no­wał pół­mrok, było też zu­peł­nie ci­cho, choć we­wnątrz znaj­do­wało się kil­ka­na­ście ko­biet. Więk­szość z nich do­glą­dała cze­goś na usta­wio­nych przy ścia­nach po­de­stach, na któ­rych roz­rzu­cone były li­ście. Fran­ce­sco wi­dział je już przed wej­ściem. Oj­ciec i syn po­de­szli do jed­nej ze ścian.

– Wy­staw dłoń – rzu­cił An­gelo, a chło­pak bez chwili wa­ha­nia wy­ko­nał po­le­ce­nie.

Bez­gra­nicz­nie ufał ojcu i był za­cie­ka­wiony miej­scem, które nie przy­po­mi­nało ni­czego, co do­tych­czas wi­dział.

Męż­czy­zna chwy­cił w garść li­ście ze­brane z po­de­stu i po­ło­żył je na dłoni syna.

– To morwa – wy­ja­śnił. – Tylko tą ro­śliną ży­wią się na­sze je­dwab­niki.

Fran­ce­sco uniósł dłoń do oczu, aby w ciem­nym po­miesz­cze­niu le­piej doj­rzeć to, o czym mó­wił oj­ciec.

I wtedy je za­uwa­żył. Wiły się mię­dzy po­kru­szo­nymi list­kami. Wy­gi­nały swoje tłu­ste, obłe ciała. Było ich kil­ka­na­ście, a może wię­cej.

– Z ko­konu tych larw po­wsta­nie naj­lep­szy je­dwab. Tylko ta­kim han­dlu­jemy – tłu­ma­czył na­dal se­nior rodu, lekko po­chy­liw­szy się nad chłop­cem.

Był tak prze­jęty chwilą, w któ­rej po raz pierw­szy mógł wy­ja­śnić młod­szemu sy­nowi, czym jest dzie­dzic­two jego domu, że nie za­uwa­żył bla­do­ści, która na­gle po­ja­wiła się na twa­rzy malca, ani mie­nią­cych się ni­czym rosa kro­pli potu na jego czole.

– Papa – zdo­łał wy­ją­kać prze­ra­żony Fran­ce­sco, a po­tem rzu­cił li­śćmi z że­ru­ją­cymi na nich lar­wami je­dwab­ni­ków wprost na ka­mi­zelkę ojca i se­kundę póź­niej zwy­mio­to­wał na buty za­sko­czo­nego męż­czy­zny.

Od­tąd je­dwab­niki stały się dla dziecka, a póź­niej do­ra­sta­ją­cego chłopca noc­nym kosz­ma­rem i choć pró­bo­wał wie­lo­krot­nie prze­zwy­cię­żyć strach, każda jego wi­zyta w fa­bryce koń­czyła się mdło­ściami i sła­bo­ścią od­czu­waną w ca­łym ciele. Z cza­sem mło­dzie­niec za­czął czuć od­razę nie tylko do sa­mych larw, ale i do wszyst­kiego, co z nich po­cho­dziło. Piękno je­dwab­nych tka­nin przy­sła­niały mu peł­za­jące owady, a im bar­dziej oj­ciec na niego na­ci­skał, tym bar­dziej Fran­ce­sco się wy­co­fy­wał i bun­to­wał. Na szczę­ście to An­to­nio był pier­wo­rod­nym sy­nem, więc to on miał obo­wią­zek prze­ję­cia ro­dzin­nego in­te­resu. Fran­ce­sco mu­siał wy­my­ślić so­bie inny spo­sób na ży­cie, choć z góry wie­dział, że ża­den nie bę­dzie przez ojca za­ak­cep­to­wany. Błą­dził więc mię­dzy obo­wiąz­kiem wo­bec ro­dziny a wła­snym stra­chem. Dom Con­son­nich – tak jak ko­kon – chro­nił i wię­ził jed­no­cze­śnie.

Do­ro­sły Fran­ce­sco, sto­jąc po­środku oj­cow­skiego ga­bi­netu, wciąż czuł tam­ten strach i upo­ko­rze­nie, któ­rego do­świad­czył jako pię­cio­la­tek. Młody męż­czy­zna otrzą­snął się z przy­krych wspo­mnień. Po­ło­żył na biurku li­sty do dłuż­ni­ków, które na po­le­ce­nie i zgod­nie ze wska­zów­kami ojca na­pi­sał rano, i wy­szedł po­śpiesz­nie, nie spo­glą­da­jąc już ani na dwie ry­ciny, ani na za­mknięty w bi­blio­teczce po­tężny księ­go­zbiór, gdzie oprócz kla­sy­ków li­te­ra­tury wło­skiej i świa­to­wej swoje miej­sce zna­la­zły rów­nież książki opi­su­jące hi­sto­rię je­dwa­biu oraz liczne po­rad­niki i pod­ręcz­niki do­ty­czące ho­dowli je­dwab­ni­ków.

Fran­ce­sco zbiegł po ka­mien­nych scho­dach na par­ter domu. Szyb­kim kro­kiem mi­nął ja­sny sa­lon, aby prze­szklo­nymi drzwiami wejść do ogrodu. Chciał do­łą­czyć do matki, która już od ja­kie­goś czasu od­po­czy­wała w drew­nia­nej al­tance, po­chło­nięta lek­turą po­wie­ści Ga­briela d’An­nun­zia. Ko­rzy­sta­jąc z nie­obec­no­ści męża, się­gnęła po lek­turę au­tora, któ­rego An­gelo Con­sonni zwykł wy­śmie­wać. D’An­nun­zio pi­sał o unie­sie­niach serca, o wiel­kich zmy­sło­wych po­ry­wach. Matka pod­czas czy­ta­nia ru­mie­niła się, a cza­sem na­wet chi­cho­tała za­wsty­dzona, za­kry­wa­jąc usta dło­nią. Oj­ciec zbyt twardo stą­pał po ziemi, aby ro­zu­mieć to, co ko­biety z wyż­szych sfer wi­działy „w tych mi­łost­kach”, jak na­zy­wał po­gar­dli­wie dzieła zy­sku­ją­cego na po­pu­lar­no­ści pi­sa­rza.

Si­gnora Mar­chetti, bo ta­kie na­zwi­sko po swoim ojcu no­siła Ra­chele, wo­lała za­tem nie draż­nić męża i po­wie­ści d’An­nun­zia czy­ty­wała po kry­jomu, co – jak przy­pusz­czał Fran­ce­sco – było dla niej jesz­cze bar­dziej eks­cy­tu­jące. Mimo sła­bo­ści do ro­man­sów Ra­chele była dość prag­ma­tyczną ko­bietą, w któ­rej ży­łach pły­nęło na­dal sporo krwi pro­stych i roz­sąd­nych fe­mine z ro­dzin za­ra­bia­ją­cych na chleb fi­zyczną pracą. Nie­stety wraz ze wzro­stem za­moż­no­ści męża co­raz moc­niej pra­gnęła do­łą­czyć do miej­sco­wej elity. Bar­dzo chciała by­wać w naj­lep­szych sa­lo­nach Me­dio­lanu, ro­bić za­kupy w naj­wy­twor­niej­szych skle­pach i ja­dać to, co sta­wiano na­wet na kró­lew­skim stole. Za­częła za­tem do­sto­so­wy­wać za­in­te­re­so­wa­nia i wy­gląd do wszyst­kiego, co aku­rat modne sta­wało się wśród ary­sto­kra­cji.

Ale Fran­ce­sco pa­mię­tał jesz­cze po­ranki, gdy jego matka z błysz­czą­cymi ra­do­ścią oczami, ocie­ra­jąc pot z czoła, mie­szała w po­sta­wio­nych na piecu garn­kach, do­pra­wiała po­trawy, sma­ko­wała je, aby bez względu na re­zul­tat próby do­rzu­cić jesz­cze wię­cej aro­ma­tycz­nych ziół.

Gli uomini si pren­dono per la gola[4] – zwy­kła była ma­wiać, kiedy ku­charka Te­resa sta­rała się ją prze­ko­nać, że miej­sce pani domu nie jest już wśród garn­ków. Z bie­giem lat Ra­chele wy­rze­kła się więc tych przy­jem­no­ści – wy­łącz­nie po to, aby nie od­sta­wać od ko­biet, któ­rym pra­gnęła do­rów­nać.

Oj­ciec na­to­miast, ku ubo­le­wa­niu matki Fran­ce­sca, zu­peł­nie nie in­te­re­so­wał się tym, jak wi­dzieli go inni. Bar­dzo nie­chęt­nie to­wa­rzy­szył żo­nie we wszel­kich spo­tka­niach i fa­tal­nie przyj­mo­wał ko­niecz­ność or­ga­ni­zo­wa­nia przy­jęć w ich domu na obrze­żach La Santy. Te­atr go nu­dził, opera draż­niła. Czy­tał je­dy­nie ta­kie książki, które mo­gły mu po­móc le­piej pro­wa­dzić in­te­resy.

Przez pe­wien czas Fran­ce­sco pra­gnął wie­rzyć, że uwaga ojca po­trafi krą­żyć je­dy­nie wo­kół za­ra­bia­nia pie­nię­dzy. To przy­no­siło pewną ulgę, ale na dłuż­szą metę nie miało sensu ta­kie okła­my­wa­nie sa­mego sie­bie. Je­dwab nie był dla ojca je­dy­nie źró­dłem do­chodu, nie był spo­so­bem pię­cia się po szcze­blach spo­łecz­nej dra­biny. Han­del i ho­dowla je­dwab­ni­ków sta­no­wiły całe ży­cie męż­czy­zny. Si­gnor Con­sonni było opę­tany je­dwa­biem i nie ro­zu­miał tych, któ­rzy czuli ina­czej.

Taki syn jak Fran­ce­sco mu­siał być za­tem dla An­gela bo­le­snym chi­cho­tem losu. Po­rażką w dzie­dzi­nie, w któ­rej naj­bar­dziej li­czy się na suk­ces.

Nie­chciane my­śli znów wy­peł­niły głowę mło­dego męż­czy­zny. Przy­sta­nął obok roz­ło­ży­stego krzewu ma­gno­lii i przez chwilę przy­glą­dał się skó­rza­stym li­ściom o na­sy­co­nej zie­lo­nej bar­wie. Te­raz, gdy krzewy nie były już ubrane w swoje bla­do­ró­żowe kwietne suk­nie, ma­gno­lia wy­glą­dała bar­dzo po­spo­li­cie, a jed­nak ko­chano ją, pie­lę­gno­wano i cze­kano, aż na po­wrót roz­kwit­nie. Z ja­kie­goś po­wodu ta myśl jesz­cze bar­dziej przy­gnę­biła Con­son­niego. Czy oj­ciec też czeka? Czy li­czy, że syn sta­nie się w końcu godny swo­jego po­cho­dze­nia? Fran­ce­sco miał już dwa­dzie­ścia dwa lata i nic nie wska­zy­wało na to, że spro­sta ocze­ki­wa­niom naj­bliż­szych.

Co­raz czę­ściej my­ślał o opusz­cze­niu domu. Tylko co mógłby ro­bić? Nie umiał prze­bić się przez je­dwabny ko­kon, nie umiał zna­leźć cze­goś, co mo­głoby przy­nieść mu sa­tys­fak­cję, w czym byłby na­prawdę do­bry.

Za­gryzł wargi, a po­tem od­wró­cił się i wszedł z po­wro­tem do sa­lonu, a stam­tąd ru­szył do kuchni.

– Il mio gio­va­notto![5] – wy­krzyk­nęła na jego wi­dok Te­resa, pulchna ko­bieta o wiecz­nie ru­mia­nej twa­rzy. – Z ja­kiego po­wodu pan do mnie za­gląda, si­gnor Fran­ce­sco? – za­py­tała, le­d­wie za­uwa­żal­nie się uśmie­cha­jąc. – Czy może jest pan głodny?

Fran­ce­sco nie od­po­wie­dział, oparł się o fra­mugę drzwi i przy­mknąw­szy oczy, wcią­gnął głę­boko po­wie­trze wraz z ca­łym bu­kie­tem wy­peł­nia­ją­cych kuch­nię za­pa­chów.

Zły na­strój roz­pły­nął się wśród nich.

– Te­raz, gdy tu wsze­dłem, rze­czy­wi­ście po­czu­łem, że chęt­nie coś bym prze­ką­sił – przy­znał, od­wza­jem­nia­jąc uśmiech. – Choć pla­no­wa­łem wy­łącz­nie do­trzy­mać ci to­wa­rzy­stwa, moja droga Te­reso.

Ku­charka chwy­ciła się pod boki i po­ki­wała głową.

– A bo ja to mam te­raz czas na po­ga­duszki z moim gio­va­notto – prych­nęła, uda­jąc, że jest nie­za­do­wo­lona. – Ko­la­cja jesz­cze nie­go­towa, a pana oj­ciec i brat lada chwila wrócą i pew­nie będą chcieli za­raz za­siąść za sto­łem.

– Po­mogę ci – za­pro­po­no­wał Fran­ce­sco.

Pod­szedł do dłu­giego drew­nia­nego blatu i się­gnął po mar­chewkę, która miała nie­ba­wem tra­fić do przy­rzą­dza­nej przez ku­charkę zupy mi­ne­strone. Po­tem od­su­nął się i przy­cup­nął na ni­skim zy­delku, na któ­rym Te­resa zwy­kła przy­sia­dać pod­czas roz­pa­la­nia w piecu. Fran­ce­sco wie­dział, że ko­bieta ni­gdy nie po­zwo­li­łaby na żadną po­moc, ale za­wsze się cie­szyła, gdy jej gio­va­notto, jak na­zy­wała chłopca od naj­młod­szych lat, za­glą­dał do kuchni, aby z nią po­żar­to­wać.

Te­resa Pe­zolli zo­stała za­trud­niona w domu Con­son­nich rok przed przyj­ściem na świat Fran­ce­sca, a kilka mie­sięcy po prze­pro­wadzce ro­dziny do tej po­ło­żo­nej na pro­win­cji willi. Ra­chele po­cząt­kowo pa­trzyła na ko­bietę nie­zbyt przy­chyl­nym okiem, bo choć sama wy­mo­gła na mężu za­trud­nie­nie po­mocy, wy­da­wała się póź­niej ża­ło­wać swo­jej de­cy­zji i jesz­cze przez kilka lat pró­bo­wała oso­bi­ście za­rzą­dzać przy­go­to­wy­wa­niem po­sił­ków. Siłą rze­czy, mię­dzy ko­bie­tami do­szło do pew­nej ry­wa­li­za­cji.

Z ja­kie­goś po­wodu Fran­ce­sco, gdy tylko na­był zdol­no­ści sa­mo­dziel­nego prze­miesz­cza­nia się po domu, za­czął za­glą­dać do kuchni. Uwiel­biał przy­glą­dać się pracy obu ko­biet, ich pal­com za­nu­rza­ją­cym się w mięk­kim cie­ście i dło­niom sie­ka­ją­cym wa­rzywa tak szybko, że le­d­wie mógł na­dą­żyć wzro­kiem. Z wy­pie­kami na twa­rzy słu­chał opo­wie­ści o tym, jak istotny jest każdy skład­nik da­nia, jak ważne są pro­por­cje, ale naj­waż­niej­sze jest serce, które od­daje się po­tra­wom.

Z bie­giem czasu matka za­częła po­ja­wiać się w kuchni co­raz rza­dziej, ale Fran­ce­sco już w niej po­zo­stał. To tu ucie­kał przed gnie­wem ojca, to tu zmie­rzał, kiedy czuł się tak jak dziś przy­gnę­biony albo od­wrot­nie – szczę­śliwy i pod­eks­cy­to­wany. Rów­nież w kuchni naj­chęt­niej od­ra­biał za­da­wane mu przez na­uczy­ciela prace do­mowe. Sta­wiał pierw­sze nie­zgrabne li­tery, czy­tał gło­śno pod­su­wane mu lek­tury.

Te­resa Pe­zolli ni­gdy go nie wy­ga­niała. Czę­sto­wała swo­jego gio­va­notto aro­ma­tycz­nymi wy­pie­kami, pod­ty­kała naj­smacz­niej­sze mię­sne ką­ski i opo­wia­dała mu o je­dze­niu jak o naj­wspa­nial­szych dzie­łach sztuki wy­sta­wia­nych w mu­ze­ach, w któ­rych sama ni­gdy nie była. Nie­jako przy oka­zji, jako je­dyna spo­śród pra­cu­ją­cej u Con­son­nich służby, na­uczyła się też przy dziecku pi­sać i czy­tać.

– Dziś będą też mon­de­ghili. Pana oj­ciec prze­pada za nimi tak samo jak mój świę­tej pa­mięci ślubny – ode­zwała się, czym wy­rwała Fran­ce­sca z za­my­śle­nia. – On za­wsze mi po­wta­rzał, że to Hisz­pa­nie na­uczyli Wło­chów ro­bić te pul­pety, gdy tu pa­no­wali w daw­nych wie­kach. Ja tam nie wiem. Mnie na­uczyła ro­bić te de­li­cje mo­jej świę­tej pa­mięci matka. – Odło­żyła do mi­ski spory ka­wa­łek par­me­zanu, który wła­śnie tarła, aby po­sy­pać nim mi­ne­strone, a po­tem po­czy­niła na piersi znak krzyża i spoj­rzała na Fran­ce­sca. – Na zmar­twie­nia naj­lep­szy go­rący po­si­łek – orze­kła z pew­no­ścią tak wielką, że męż­czyź­nie wy­dało się, iż czyta w jego my­ślach. – Od­chyl bryt­fankę i wy­cią­gnij so­bie, co tylko chcesz. Mięso już pew­nie mięk­kie, długo się dusi. W ko­szyku leży fo­cac­cia, jesz­cze cie­pła.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1]Je­dwab to naj­lep­sza tka­nina, po­zwól su­nąć po niej swoim dło­niom i pra­gnie­niom (tłu­ma­cze­nie wła­sne au­torki).
[2] Na końcu książki zo­stały za­miesz­czone prze­pisy wy­bra­nych po­traw.
[3] Dole delle folle (wł.) – cia­sto tłu­mów.
[4]Gli uomini si pren­dono per la gola – wło­skie przy­sło­wie ozna­cza­jące to samo co pol­skie „Przez żo­łą­dek do serca”, w wol­nym tłu­ma­cze­niu: „Męż­czyzn chwyta się za gar­dło”.
[5]Il mio gio­va­notto (wł.) – mój młody czło­wieku.