Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ostatnia rozmowa z Emilianem Kamińskim – aktorem, reżyserem, dyrektorem teatru, ale przede wszystkim człowiekiem wrażliwym na świat, konsekwentnie realizującym swoje marzenia. Szczerze opowiedział w niej o dzieciństwie, rodzinie, mistrzach, teatrze. Jedynym tematem, którego nie poruszył, była jego choroba.
Dla najbliższych Miluś, dla niektórych Diabluś. Życie nieraz pisało dla niego trudne scenariusze, mimo to reżyserował je według własnych zasad, zawsze z uśmiechem i pokorą. Ambitny, odważny, silny, lecz z wyczuwalną miękkością w sercu. Aktor Łomnickiego i Hanuszkiewicza, skromnie nazywający się „rzemieślnikiem”, piewca szacunku do pracy i widza, no i wreszcie – niedościgniony mistrz dowcipu.
Kamiński miał na koncie ponad setkę ról teatralnych, filmowych i dubbingowych. W stanie wojennym współtworzył Teatr Domowy, będący formą sprzeciwu wobec reżimu. Uwielbiany przez publiczność za rolę Jerzego w ekranizacji powieści „Szaleństwa panny Ewy” Kornela Makuszyńskiego, Wojciecha Marszałka w serialu „M jak miłość” i Pumby w kultowym „Królu Lwie”. Z miłości do teatru i Warszawy w 2009 roku w zrujnowanych piwnicznych pomieszczeniach stworzył Teatr Kamienica. Scenę, która w niedługim czasie stała się ważnym punktem na kulturalnej mapie stolicy, traktował jako dom i filozofię życia. O Emilianie Kamińskim opowiadają również jego rodzina, przyjaciele i towarzysze z aktorskiego szlaku, m.in. Justyna Sieńczyłło, Dorota Kamińska, Krystyna Janda, Wiktor Zborowski, Piotr Fronczewski, Magdalena Zawadzka, Katarzyna Cichopek.
Patrycja Pawlik – studiowała na Aberystwyth University w Walii, absolwentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Warszawskim oraz zarządzania kulturą i mediami na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ukończyła London School of Public Relations. Od blisko 15 lat związana z branżą PR i mediami. Ekspertka od komunikacji i budowania relacji, zwłaszcza tych opartych na ponadczasowych wartościach. Lubi pytać i słuchać, dlatego rozwija się również jako coach. Kocha teatr i podróże. Praktykująca miłośniczka języka włoskiego, tamtejszej kuchni i podejścia do życia. Szczęśliwa mama Marcelinki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 188
Copyright: Justyna Sieńczyłło, 2024
Okładka
Agnieszka Popek-Banach
Redakcja
Aneta Kanabrodzka
Korekta
Sylwia Kozak-Śmiech, Bożena Hulewicz
Fotoedycja
Robert Gołaszewski
Zdjęcie na okładce
Rafał Latoszek
Zdjęcia w książce
Rafał Latoszek, Teatr Kamienica, Archiwum prywatne, Krzysztof Wellman, Filmoteka Narodowa/Sumik Roman, Krzysztof Gierałtowski/Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Zygmunt Rytka / © Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Akademia Teatralna, Teatr Narodowy/Cezary Marek Langda, Andrzej Rybczyński/PAP, Darek Senkowski, POLFILM/EAST NEWS, Filip Błażejowski, Monika Pastuszak, Franciszek Mazur/Agencja Wyborcza, Maciej Zienkiewicz/Forum
Wydawca składa specjalne podziękowania
Rafałowi Latoszkowi, Patrycji Pawlik
i Agnieszce Popek-Banach.
Dziękujemy Justynie Sieńczyłło za zaufanie.
Teatr Kamienica w osobie Justyny Sieńczyłło
część dochodu ze sprzedaży książki
Emilian Kamiński. Reżyser marzeń przeznaczy na wsparcie osób
w kryzysie bezdomności.
ISBN 978–83–8352-746-8
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
WSTĘP
Jaki powinien być wstęp do książki o Emilianie Kamińskim? Można by było zacząć od żartu, ale to z góry będzie skazane na porażkę. On przecież rzucał tymi perłami jak nikt inny. Przydałoby się może kilka mądrych słów, bo sam dokładał wszelkich starań, by każda, nawet najzabawniejsza komedia wychodząca spod jego pióra niosła ze sobą przesłanie. Niemniej to, co w dalszej części ma do powiedzenia nasz bohater, nie potrzebuje oprawy. Dobrze byłoby, gdyby ten wstęp był chociaż przyjazny, bo właśnie takiego wszyscy go pamiętają.
W tym miejscu najchętniej oddałabym głos jemu samemu, aby choć jeden jedyny raz usłyszeć ponownie, jak z niekłamaną serdecznością mówi: „Witam w moim domu, czyli Teatrze Kamienica. A wita Państwa Emilian Kamiński”.
Zrobiłoby się tak przyjemnie…
Ta książka zawiera rozmowę, która w zamyśle miała być nagraniem do szuflady, pamiątką dla kolejnych pokoleń rodziny. Od pewnego czasu namawiała mnie na nią Justyna Sieńczyłło. Było to już w początkowym etapie skrywanej przed wszystkimi choroby Pana Emiliana. Przyznam, że choć rozmawiałam z nim dużo, często i niezwykle to lubiłam, to podskórnie nie chciałam przeprowadzać tej rozmowy. Gdzieś w środku czułam, że ma ona powstać z jakiegoś powodu. Powodu, z którym nie chciałam się pogodzić, bo tych historii, anegdot chcieliśmy przecież wszyscy jak najdłużej słuchać z ust samego autora. Kiedy jednak w czasie pandemii pracy w teatrze było mniej, skończyły się wymówki i poświęciliśmy dwa dni, aby szczerze ze sobą pogadać.
Mimo bliskiej relacji, z szacunku – i może jednak odrobinę przez zależność zawodową – na początek zapytałam, co pominąć. „Pytaj o wszystko, w najgorszym wypadku nie odpowiem”, odparł. Choć w pierwszych momentach nie było łatwo, bo nie lubił skupiać się na sobie, a pytania dotyczące uczuć czy dzieciństwa lekko go krępowały, to opowiedział mi o wszystkim. Było tyle samo śmiechu, co wzruszeń. Tyle samo historii o sile, co i o wrażliwości. Na koniec – i to zapamiętam na zawsze – bardzo długo siedzieliśmy w bezruchu i milczeniu. Raz na jakiś czas słyszałam tylko tłumione szlochy realizatorów, którzy dyskretnie nas nagrywali.
Materiał został odłożony na półkę. Kiedy w drugiej połowie 2022 roku dyrektor nie miał już na tyle sił, by podczas reżyserowania ostatniej sztuki ukrywać swoje problemy zdrowotne, a Pani Justyna wróciła z pomysłem książki, domyśliłam się, że jest źle. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że szkoda, aby tych historii nie usłyszał świat, bo zgodnie z przyjętą przez Pana Emiliana ideą artystyczną „nie odbierają chęci do życia”. Uwierzyliśmy nawet, że ten materiał pokazuje, iż można żyć w zgodzie ze sobą, kierując się w życiu pasją, która potrafi dodać skrzydeł; że warto doceniać najdrobniejsze rzeczy i chwile, a jednocześnie mierzyć wysoko w realizowaniu swoich marzeń. Pomyśleliśmy, że będzie miło, jeśli ta rozmowa skłoni do przemyśleń lub zainspiruje choćby jedną osobę, która ją przeczyta, może doda wiary. Tekst został autoryzowany przez szefa w ostatnich tygodniach jego życia.
Nie trzeba nikogo przekonywać, że gdyby przyznawano nagrody w kategorii „reżyser własnych marzeń”, to dyrektor Kamiński miałby ich „jak żaba mułu”. To jego powiedzonko najlepiej oddaje dystans, jaki miał do wszelkich instytucjonalnych dowodów uznania. Jak wielokrotnie podkreślał, kierując się dewizą, że należy „służyć ludziom”, nagrodą dla niego był drugi człowiek. Rodzina, zarówno ta najbliższa, jak i Teatru Kamienica, przyjaciele, widzowie, współpracownicy, znajomi i nieznajomi. Nic dziwnego, że tak wiele osób i tak pięknie mówiło o nim, gdy odszedł…
W tej książce wspomnieniami o Emilianie Kamińskim podzielili się: Katarzyna Cichopek, Ewa Dałkowska, Krystyna Janda, Dorota Kamińska, Jolanta Pachowska, Andżelika Piechowiak, Justyna Sieńczyłło, Milena Staszuk, Magdalena Zawadzka, Piotr Fronczewski, Kajetan Kamiński, Olaf Lubaszenko, Maciej Słowikowski, Rafał Stec oraz Wiktor Zborowski.
Serdecznie dziękuję za każdą rozmowę i z pełną pokorą zapraszam do lektury.
Patrycja Pawlik
Podczas rozmowy, na podstawie której powstała książka Emilian Kamiński. Reżyser marzeń.
Dzień dobry.
Cześć. To co, jedziemy!
A od czego zaczynamy?
Chyba od tego, gdzie jesteśmy, czyli od Kamienicy.
Panie Emilianie, najważniejszy jest człowiek, który tę Kamienicę stworzył, więc proponuję, abyśmy zaczęli od Pana. W mediach można przeczytać „człowiek sukcesu”, „człowiek orkiestra”, „mistrz”, „wybitny aktor”. Czy jest Pan spełnionym człowiekiem?
W jakimś sensie tak. Mam jednak wrażenie, że te wszystkie stwierdzenia – bardzo miłe – są o kimś innym. Przez całe życie doświadczam efektu obcości wobec siebie. To nie jest udawane, tak po prostu mam. Kiedy czytam bądź słyszę tego rodzaju słowa, wówczas zastanawiam się, czy to na pewno o mnie.
Niemal pięćdziesiąt lat pracy artystycznej, nagrody, ordery, których nie sposób pomieścić w gablotach…
Zdaję sobie z tego sprawę, ale – znów mam wrażenie, że te nagrody dostał ktoś inny. Dopiero po jakimś czasie tłumaczę sobie: „Przecież to ty, dziadu, za coś to dostałeś”. Mówię poważnie.
Z czego to wynika?
Sam tego nie rozumiem, pamiętam jednak chwile, kiedy byłem dzieckiem i w głowie fotografowałem samego siebie. To było coś na kształt „Masz sześć lat, jest Józefów, jesz gruszkę, zapamiętaj ten moment”. Takich zatrzymanych w moim wewnętrznym kadrze „fotografii”, które są ze mną przez całe życie, mam w głowie kilkadziesiąt. Może nie wyrażam się jasno, ale tak to czuję, jakbym ciągle był w tamtych miejscach i czasie. Dlatego gdy słyszę o człowieku, którego tak pięknie nazywają, to myślę sobie, że to przecież nie o mnie, bo ja ciągle jem tę gruszkę w Józefowie. A gruszka była kradziona z sadu proboszcza.
To już domyślam się, jakim był Pan dzieckiem!
Potwornie trudnym! Półdiablę – to dobre określenie. Mama mówiła do mnie „Miluś”, sąsiadki natomiast wołały „Diabluś”.
Komu przysparzał Pan najwięcej problemów – mamie, ojcu, siostrze, sobie?
Chyba jednak najwięcej sobie, bo niestety większość moich wybryków kończyła się wypadkami. Pamiętam, jak mając jakieś sześć lat, pokazywałem chłopakom pod spółdzielnią, jak komandosi wchodzą na drzewa po pasku. I wszedłem na takie wielkie krzywe drzewo, bo byłem zręczny jak małpa. Wszedłem i obwiązałem się tym paskiem, na co oni zapytali mnie: „A jak schodzą komandosi?”. Niewiele myśląc, odpiąłem pasek i spadłem z wysokości trzech metrów. Złamałem sobie wtedy rękę.
Był szacunek na dzielni?
Był szacunek, ale też dużo bójek. Często się biłem, stąd właśnie wzięło się to „półdiablę”. Wszystko przez to, że od dziecka byłem strasznie honorowy – jak ktoś mi powiedział, że coś jest nie tak, to od razu do niego startowałem, nie patrzyłem, czy jest starszy, czy to grupa. Nie wolno mnie było obrażać. Ani mnie, ani moich rodziców, ani siostry. Lałem każdego, kto to zrobił. Ale czasem też sam dostawałem.
Jak się miało tak ognisty temperament, to pewnie trzeba było szybko biegać.
Biegałem, a dodatkowo uczyłem się zapasów i boksu, żeby móc się obronić. W Józefowie było grzecznie, ale na Gocławku musiałem już walczyć o swoje. Tam prawdziwych chuliganów, takich co nie odpuszczali, było dużo. To był trudny czas. I właśnie teraz, gdy mówię o nim, już wyświetla mi się przed oczami kilka ujęć, tych moich zapisanych w pamięci „fotografii” – niełatwych do oglądania – o których wspomniałem wcześniej. Dzięki tym obrazom, przypominającym mi o najważniejszym, zachowuję psychiczną równowagę. Potrafię szybko wrócić do pierwotnych rzeczy i dlatego nie popadam w samozachwyt. Tadeusz Łomnicki powiedział mi kiedyś: „Emilian, pamiętaj, nie ciesz się sukcesem. Nie wolno ci się emocjonować samym sobą”.
Musiał Pan nad tym pracować?
Nie, ja go wtedy posłuchałem. Tak samo jak wziąłem sobie do serca, by nie przeżywać porażek. Tak się właśnie prowadzę – nie emocjonuję się jakoś szczególnie ani w czasie sukcesu, ani w trudniejszych momentach. Zależnie od okoliczności staram się trzymać fason albo zachować spokój.
Wracając do dzieciństwa – najbardziej spektakularny wybryk z tego okresu?
Ta scena jest jakby filmowa, bo choć realnie trwała chwilę, to w pamięci zapisała się jako bardzo długa. Jednocześnie jest historią o losie, postaram się ją zatem opowiedzieć.
Szedłem na zbiórkę harcerską, był chyba początek września. Ciepło, krótkie spodenki, mundurek, miałem piętnaście lat. W domu na Gocławku, gdzie mieszkaliśmy, była piwnica, a właściwie suterena na węgiel, którą przerobiłem na moją jaskinię i w której ćwiczyłem między innymi boks, rzucanie nożem, podciaganie na drążku. Podczas tej drogi na zbiórkę znienacka otoczyło mnie pięciu chuliganów, którym przewodził przerośnięty Betik. „Harcerzyku, chodź na noże”, usłyszałem. Miał duży scyzoryk, którym zaczepnie zadrapał mnie po twarzy. Prowokował, starał się mnie upokorzyć. Trzymałem się twardo, ale zaczął mi sikać na nogi. Wtedy nie wytrzymałem. W ciągu ułamka sekundy wyjąłem swoją finkę i zamierzyłem się, by zadać mu cios. Wiedziałem, jak uderzyć, a on ewidentnie nie przypuszczał, że byłem w tym tak wyćwiczony. W momencie zadawania ciosu poczułem jednak straszny ból w plecach. To był Rysiek, który widząc, że biorę zamach, uderzył mnie kijem w nerki. Moja finka poleciała w górę, przecinając twarz Betikowi. Jeszcze na mnie sikał, gdy po twarzy zaczęły mu spływać krople krwi. Krzyczał głośno: „Zabiłby mnie, kurwa, zabiłby mnie!”.
Tego dnia nie poszedłem na zbiórkę, byłem zbyt roztrzęsiony. Za to po tym zdarzeniu miałem na Gocławku absolutny spokój, nikt mnie nie tknął. „Patrzcie, to ten, co załatwił Betika”, słyszałem jeszcze długo.
Scena filmowa z gatunku kryminałów.
Przywołuję tę historię, bo to był moment, który mógł sprawić, że moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Te wszystkie przymiotniki wymienione na początku nie miałyby żadnego sensu. On miał mnie na muszce – i mógł zrobić wszystko, ja natomiast, gdyby nie uderzenie z tyłu, zadałbym ten cios fachowo. Z powodu własnego upokorzenia mogłem zabić człowieka. Zabić, mocno zranić, skrzywdzić… Mało brakowało, a chłopiec, który szedł na zbiórkę harcerską, przegrałby wtedy życie. Koniec tego filmu mógł być dużo gorszy.
Często uciekał Pan z domu.
Tak, zwiewałem wiele razy. Jak mnie ojciec zamykał w mieszkaniu, bywałem tak zdesperowany, że potrafiłem wyskoczyć z wysokości półtora piętra, żeby tylko być na wolności. Skakałem na szczęście na krzaki albo w piach. Potrzeba, by być wolnym i niezależnym, towarzyszy mi całe życie. Mieszkając w Józefowie, też uciekałem – i tu chciałbym przytoczyć kolejną niezwykłą dla mnie historię z wyjątkową puentą.
Miałem dwa i pół roku, moi rodzice prowadzili wówczas zakład krawiecki. Był sylwester, śniegu w bród i minus dwadzieścia stopni na termometrze. Mama i tata mieli sporo pracy, ubrali mnie więc bardzo ciepło i wystawili na dwór, żebym nie przeszkadzał. Przestrzeń była ogrodzona siatką, więc teoretycznie nie miałem prawa się oddalić. Mało tego, ponieważ od zawsze byłem sprawny, może nawet za bardzo, to na wszelki wypadek ojciec zadrutował to miejsce również od góry. Tak zabezpieczony zostałem sam na podwórku. Rodzice skupili się na pracy i nawet nie zorientowali się, kiedy zrobiłem w śniegu podkop pod siatką i uciekłem. Z opowieści wiem, że poszedłem na ugory, w miejsce, gdzie Wisła spotyka się ze Świdrem. Gdy już odkryli, że syna nie ma, zaczęli mnie szukać, ale poszli w przeciwnym kierunku. Poszukiwali mnie wszyscy – milicja, sąsiedzi – ale nie tam, gdzie trzeba. Znaleźli mnie przypadkowi ludzie – małżeństwo, które szło na zabawę sylwestrową z Nowej Wsi do Otwocka. Usłyszeli skowyt psów i – jak mówili – śmiech albo płacz dziecka. Rzecz jasna zainteresowali się tym zjawiskiem i nagle, gdzieś w śniegu, ich oczom ukazał się niecodzienny widok: mały człowiek „tańczący z psami”, takimi podwórkowymi burkami; one mnie grzały, żebym nie zamarzł. Podobno psów było kilkanaście. Problem pojawił się dopiero wtedy, gdy ci państwo chcieli mnie odebrać, bo psy zaczęły się agresywnie zachowywać, broniąc ludzkiego szczenięcia. Warczały, szczerzyły zęby, ale jakoś udało się mnie uwolnić spod tej dość nietypowej opieki.
Szliśmy później główną ulicą, przy której ludzie zaraz rozpoznali zaginione dziecko z sąsiedztwa i zawiadomili moich rodziców. Mama na mój widok zemdlała, a ja podobno zakomunikowałem dziarsko: „Idź pikiecialo, ja s panią jade do Walsawy”.
Puenta tej historii jest jednak dalej. Opowiedziałem kiedyś o tej przygodzie mojemu przyjacielowi, który jest weterynarzem. Jego tłumaczenie pozwoliło mi zrozumieć dusze i dobroć tych niesamowitych stworzeń. „Emilian, dzikie bezpańskie psy w zimę, przy tak niskiej temperaturze zebrały się w sforę, by coś upolować. Byłeś dla nich wyśmienitym kąskiem, fantastyczną kolacją, która pozwoliłaby im przetrwać”. To dość drastyczna teoria, a one przecież nie zrobiły mi krzywdy. Widząc człowiecze szczenię, całkowicie bezbronne, postanowiły mnie ogrzać i ocalić, skazując tym samym siebie na głód. To jest przejaw duszy na wyższym poziomie. Odwróćmy teraz tę sytuację, zamieńmy miejscami zdziczałe zwierzęta i ludzi. Jaki byłby jej koniec? Niech każdy sam sobie odpowie…
Mały Emilian w ogrodzie przy domu, w którym mieszkał z rodzicami i siostrą. Józefów, rok 1956
Miluś nazywany przez sąsiadki Diablusiem. Na zdjęciu ma siedem lat
Emilian jako pierwszoklasista. Uczęszczał do Szkoły Podstawowej nr 215 w Warszawie
Pierwsza profesjonalna sesja zdjęciowa.
Miał wtedy dziewięć lat
Z siostrą Dorotą w Józefowie. Emilian miał wtedy około ośmiu lat
Dokąd uciekał nastoletni Emilian?
Pewnie to niektórych zdziwi, ale do drzew, a konkretnie nad rzekę Świder. Miałem tam swoich kolegów czy koleżanki – płci wówczas nie rozróżniałem. Rozmawiałem z tymi drzewami i tak spędzałem czas. Przyjaźniliśmy się.
Przyjaźnił się Pan też z Romami.
Miałem osiem lat, gdy zamieszkaliśmy na Gocławku. To były czasy, kiedy Władysław Gomułka wydał rozporządzenie, że Cyganie nie mogą jeździć w taborach, muszą mieć stałe zameldowanie. Przy hucie szkła na Gocławku wybudowano dla nich osiedle domków. Prawda była jednak taka, że oni nadal mieszkali w wozach, a w tych domkach trzymali choćby kozy czy kury. Siła przyzwyczajenia całych pokoleń. Chodziłem do nich, a właściwie do swoich trzech kolegów – Koli, Dżordżika i Maszjo, dzięki którym poznałem ich kulturę. Chcieli mnie nawet wydać za swoją śliczną siostrę Katię, która miała wtedy czternaście lat i do tramwajowej pętli chodziła boso, by dopiero w tramwaju włożyć piękne czerwone szpilki. Nauczyli mnie śpiewać w ich języku, musiałem jednak przysiąc, że nigdy nie będę go nikomu tłumaczył. Język romski był wówczas swego rodzaju tabu. Szanowałem to. I właśnie z tego szacunku po latach, wraz z kolegą Krzysztofem Popowiczem, stworzyłem sztukę o Cyganach pod tytułem Truskawka, jedyną ich obronę w opowieści o linczu w Koninie.
Ciekawa historia wydarzyła się z Maszjo. Minęło niemal pięćdziesiąt lat od czasów moich gocławskich przyjaźni, gdy zjawiliśmy się z Januszem Józefowiczem i Buffo na festiwalu cygańskim w Gorzowie Wielkopolskim. Jest próba przed koncertem, śpiewam w amfiteatrze, a po drugiej stronie sceny siedzi łysy grubasek, który przyjechał z zespołem ze Szwecji. Przyglądamy się sobie przez dłuższy czas i w pewnym momencie krzyk: „Milek?!”, „Maszjo?!”. Tak… Tacy inni, a przecież wciąż tacy sami. To był on! Po prawie pięciu dekadach wielki uścisk, „niedźwiedź” ze starym przyjacielem. Wyobrażasz sobie coś tak niesamowitego?
Pozostając w klimacie, muszę zapytać o historię porwania pewnej Cyganki.
To było wiele lat później.
Śpię sobie w moim mieszkaniu na Belwederskiej, jest szósta rano, gdy budzi mnie pukanie do drzwi. Otwieram, a w progu widzę dwóch nieznajomych i Adama Andrasza, białego Cygana, założyciela Centrum Kultury Romów w Tarnowie. „Masz nóż sprężynowy?”, pada pytanie, dość nietypowe jak na szóstą rano… „No mam. Gazowy, może być?”, odpowiadam zdezorientowany. „To ubieraj się, jedziemy po żonę”. Dokładnie te słowa usłyszałem, stojąc w półśnie na progu mojego mieszkania. Adam znalazł mi żonę w Limanowej. Miałem ją tylko wsadzić do swojego golfa i ukrywać się z nią przez dwadzieścia cztery godziny. Zasada była taka, że jak nie znajdą nas przez dobę, jest moja. Strasznie długo musiałem poić ich herbatą i alkoholem, aby dali się przekonać, że żona to towarzyszka życia, a nie niewolnik do porwania.
Już jako dziecko podejmował się Pan różnych zajęć. Podobno za pierwsze zarobione pieniądze kupił Pan bilet tramwajowy i jeździł po Warszawie.
Miałem wtedy jakieś osiem lat. Było ciężko, zajmowałem się sprzedażą butelek, makulatury, robiłem lalki z lipowego drewna. Od zawsze miałem zdolności manualne, tworzyłem laleczki gitarzystów na sprężynach i sprzedawałem pod budką z piwem. Robiłem je po nocach godzinami. Za zarobione pieniądze podróżowałem do Śródmieścia, a z wiekiem na Pragę. Oglądałem to moje miasto. Z tych wycieczek pamiętam dość mocno pozostałe po okupacji takie dziwne puste ściany z wypalonymi dziurami po oknach.
Osiem lat to dość wczesny wiek na interesy.
Nosiłem w sobie przekonanie, że dla bezpieczeństwa muszę mieć swoją kasę. I miałem.
Zatem szybko stał się Pan mężczyzną.
Chyba za szybko. Mając czternaście lat, musiałem już poważnie myśleć o tym, kim będę, a nie miałem autorytetu, który mógłbym o cokolwiek zapytać. Będąc dwunastolatkiem, oglądałem w telewizji program z Krakowa, to była Piwnica pod Baranami. W tym programie usłyszałem trzy pytania, które zrobiły na mnie wówczas ogromne wrażenie i prowadzą mnie od tamtej pory aż po dziś dzień, a mianowicie: „Skąd przychodzimy?”, „Kim jesteśmy?” i „Dokąd idziemy?”. Trzy drogowskazy. Wydaje mi się, że już wtedy określiłem samego siebie, że osiągnąłem jakiś wewnętrzny spokój. W tamtym czasie też przysięgliśmy sobie coś z moim ówczesnym przyjacielem Krzysiem. Obaj na Gocławku dzień w dzień widzieliśmy wódkę i jej PRL-owskie żniwo. Krzysiek dodatkowo zmagał się z problemem alkoholizmu w rodzinie. Wszyscy wtedy pili, i było to takie ruskie picie na umór. Siłą rzeczy patrzyliśmy na to i wcale nam się to nie podobało. Przy dużej brzozie w Olszynce Grochowskiej przysięgliśmy sobie, że przez dziesięć najbliższych lat nie wypijemy ani kropli alkoholu i że nigdy nas ta wóda nie wciągnie. Mieliśmy wtedy po piętnaście lat.
Udało się wytrwać w przysiędze?
Tak, dotrzymałem słowa. Co więcej, nie tknąłem alkoholu o rok dłużej, dopóki lekarz nie zalecił mi kuracji spirytusowej na problemy żołądkowe. Z tym zresztą wiąże się pewna historia. Mieszkałem wtedy na Korotyńskiego na Ochocie – historia tego mieszkania też jest ciekawa, związana z pożarem Teatru na Woli, ale o tym za chwilę. Wracając do spirytusu, dostałem zalecenie picia mieszanki ze spirytusu, miodu i soku z cytryny. Lekarz mi wytłumaczył, jak mam ją przyrządzać i jak pić, ale z braku doświadczenia popełniłem błąd i wypiłem wszystko z wdechem. Było to niesamowicie mocne. Latałem po mieszkaniu i myślałem sobie: umrę, jak nic tu umrę! Zatkało mnie, nie mogłem złapać tchu. Podbiegłem do okna, by nabrać powietrza, ale nadal się dusiłem. Na szczęście robiłem wtedy pranie, które polegało na tym, że do wanny wrzucałem wszystko, co miałem, razem z dwoma proszkami E. Hasło reklamowe tego produktu brzmiało: „E sam pierze” – i jakoś się tego trzymałem. Później następował program płukania, który właśnie w tamtym momencie odbywał się w mojej wannie. Nie myśląc długo, przerażony wskoczyłem do wanny z zimną wodą i skarpetkami. Ulga, wspaniale mnie to wychłodziło. Jak wdać, E nawet spirytus potrafił wyprać.
Zaciekawił mnie Pan tym pożarem teatru.
To będzie dłuższa historia.
Miałem taką książeczkę, nazywało się to „mieszkanie młodych” lub jakoś podobnie; wpłacałem na nią wszystkie oszczędności.
Któregoś dnia przyszedłem do pracy, do Teatru na Woli, a tam powitał mnie swąd i unoszący się w powietrzu dym. Wpadłem pędem na portiernię, portier zdążył wykrzyczeć „Palimy się!” – i zemdlał. Nie myśląc długo, wskoczyłem do garderoby. Mieliśmy wtedy grać sztukę Gdyrozumśpi, ale chwyciłem mundur z Pierwszegodniawolności. Szybko go nałożyłem, żeby mieć lepszą osłonę, i pobiegłem na dół gasić pożar. Pamiętam jak dziś duże foyer i bileterki biegające po nim we wszystkie strony niczym kulki po stole bilardowym. Strażak, starszy człowiek, kręcił się w kółko, bo nie wiedział, gdzie jest hydrant, a dyrektorzy administracyjny i techniczny biegali pokurczeni, podskakując i krzycząc: „Pali się, pali się!”. To nieprawdopodobne, jakie może być zachowanie ludzi w ekstremalnej sytuacji. Pamiętam, że krzyknąłem wtedy coś niecenzuralnego i na koniec dodałem: „Dawać wiadra!”. Ustawiliśmy się w szpaler, by przyspieszyć akcję, ale to wszystko było całkowicie bez sensu, bo paliła się już cała widownia. Sam z mokrą szmatą w ustach, która miała chronić przed dymem, opróżniłem jedenaście gaśnic, próbując ratować, co się da. Ogień zbliżał się już do akumulatorowni i linowni, a to, jak się później okazało, groziło wybuchem i zawaleniem budynku. Przy kolejnej gaśnicy, nie mogąc złapać oddechu, niemalże połknąłem tę mokrą szmatę. Rozkojarzyło mnie to, zakręciłem się oszołomiony i poszedłem prosto w ogień. Uratował mnie wtedy maszynista Jurek, a potem posadził przy bufecie, na którym stało akurat trzy i pół litra zsiadłego mleka. Ono jest najlepszym środkiem na zatrucie dymem. Skąd się tam wtedy wzięło? Nie wiem, ale wypiłem wszystko duszkiem.
Co było później?
Zebrali się aktorzy, siedliśmy za kulisami. Mógłbym w tym momencie przytoczyć nazwiska kilku kolegów, którzy zachowali się wtedy, delikatnie mówiąc, niewłaściwie, ale spuśćmy na to zasłonę milczenia. A więc siedzimy – ja taki zaczadziały – a dyrektor Łomnicki przemawia: „Przeżyłem powstanie, obserwowałem młodych chłopców, ryzykantów, którzy mieli odwagę, hart ducha – recytuje piękny wstęp, po czym dodaje – i takim młodzieńcem jest Emilian, mój wychowanek”. To było piękne, pełne wdzięczności i miłe. Poczułem się… uhonorowany. Jeden z kolegów chyba nie mógł się z tym pogodzić, bo następnego dnia, jak tylko mnie zobaczył, krzyknął: „Strażak, może coś jeszcze sobie podpalisz?”. Zarobił prosto w ryj. Leciał długo.
Co wspólnego miał ten pożar z mieszkaniem?
Teatr był remontowany w zawrotnym tempie. Błyskawicznie stanęliśmy na nogi, tylko w powietrzu miesiącami utrzymywał się swąd spalenizny. Po jakimś czasie wezwał mnie dyrektor i oznajmił, że straż pożarna chciałaby mi wręczyć medal za odwagę. Nie bardzo wiedziałem, jak się do tego odnieść, i rzuciłem bez zastanowienia: „Niepotrzebny mi medal za odwagę, wolałbym mieć gdzie mieszkać”. Dyrektor lekko się zdziwił, ale stanął na głowie, by mi pomóc. Zadzwonił do prezydenta Warszawy i poprosił, by zamiast wręczać medal, przyspieszył mi przydział mieszkania. Prezydent wciągnął mnie do swojej puli i dostałem kawalerkę na Korotyńskiego, w której później robiłem te ciekawe prania.
W jednym z wywiadów powiedział Pan kiedyś, że w dzieciństwie bywał Pan głodny. Był to głód fizyczny czy bardziej głód życia?
Głód w moim przypadku dotyczy przede wszystkim życia, cały czas mam apetyt na więcej, ale bywało i tak, że kiedy uciekałem z domu, długo nic nie jadłem. Najdłużej bez jedzenia spędziłem pięćdziesiąt dwie godziny – to sporo dla młodego człowieka. Nakarmili mnie wtedy bezdomni na drewnianym wówczas Dworcu Centralnym. Innego razu po ucieczce z domu zasnąłem na ławce pod pomnikiem Chopina w Łazienkach. Było ciepłe lato, środek nocy, wybudziłem się ze snu i spostrzegłem trzy psy biegnące w moją stronę, a za nimi jeszcze dozorcę. Jak kocham zwierzęta, tak te były w ataku i wyraźnie mi zagrażały. Zacząłem uciekać. Pod wpływem adrenaliny przeskoczyłem przez ogromną żelazną bramę przy Belwederze. Kilka dni później poszedłem zobaczyć, jakim cudem mi się to udało. Do tej pory nie wiem. Fizycznie wydaje się to niemożliwe, ale na skutek lęku wyzwoliła się we mnie niesamowita siła. Takie treningi polecałbym olimpijczykom.
Jako nastolatek pracował Pan na budowach. Co Pan tam robił?
Wujek Antek, brat mamy, załatwił mi pracę w Wildze; musiałem tam dojeżdżać rowerem. Miałem wtedy szesnaście lat i pracowałem na budowach jako pomocnik murarza. W czasach, kiedy nie znano jeszcze betoniarek, była to naprawdę ciężka praca fizyczna. Zatrudniałem się też przy zbiorach owoców, żeby zarobić na rower, płyty i na gitarę. Za pierwsze poważne pieniądze kupiłem sobie taki żółty przeceniony zestaw płyt mojego ukochanego Fryderyka Chopina, z jego podpisem. No i pierwszą gitarę! Zdzierałem łapy do krwi, ucząc się na niej grać. Mój tata nie był tak muzykalny i obszedł się z nią niewłaściwie, bo został mi po niej ino gryf. To bolesne wspomnienie.
Patrząc na Pana dzisiaj, można by powiedzieć: ten człowiek sunie jak czołg. A czy w dzieciństwie czegoś się Pan wstydził, było coś, co Pana krępowało?
Tak, byłem bardzo zakompleksionym dzieckiem. Zupełnym przeciwieństwem tego „czołgu”. Czułem się gorszy, nieakceptowany, musiałem ciężko pracować nad sobą, nad siłą swojego charakteru. Jest to bardzo osobista rozmowa, więc chyba mogę się do tego przyznać…
Przeczytałem gdzieś, że mnisi i rycerze żyli w ascezie; że Władysław Jagiełło – swoją drogą, bardzo lubię tę postać – jeździł na Łysą Górę, by o chlebie i wodzie medytować, a przy tym się biczował. Spodobało mi się to do tego stopnia, że sam skonstruowałem sobie bicz z rzemieni, jakie mocowano w starych singerach – maszynach do szycia. Napisałem sobie kodeks: ile rzemieni należy się za konkretne przewinienia – kłamstwo, tchórzostwo, obżarstwo etcetera. Pięć za to, dziesięć za co innego – i tak aż do trzydziestu. Sam sobie dawałem baty na gołe plecy w mojej jaskini, to znaczy w pomieszczeniu na węgiel, tak jakby mi brakowało tych, które i tak dostawałem już od życia. Ten ból był jednak inny, bo nie mogłem przecież oszukiwać samego siebie. Był karą, z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że uczył i budował.
To nie było łatwe dzieciństwo.
Ono było bardzo trudne, chyba nawet za bardzo. Nie chcę się nad tym rozwodzić, ale przyznam, że był to najgorszy czas w moim życiu. Starałem się za wszelką cenę znajdować w nim pozytywy, ale generalnie to były łzy, cierpienie, niezrozumienie i samotność.
Czy można powiedzieć, że po tym burzliwym dzieciństwie odnalazł Pan spokój, stabilizację?
Ależ skąd! Ten sposób życia pozostaje na zawsze. I nie chodzi tu o jakieś ryzyko, lecz w pewnym sensie o ten wspomniany wcześniej głód. Trzeba działać, tworzyć, być w ruchu – tak właśnie funkcjonuję. Mam wiele pomysłów i choć czasy są teraz trudne, to żyć trzeba, a życie, w moim rozumieniu, to ciągły rozwój.
Z perspektywy czasu więcej Pan na swoim dzieciństwie stracił czy zyskał?
Zyskałem. Paradoksalnie poprzez trudne dzieciństwo stałem się o wiele silniejszym człowiekiem. Powiedzenie „Co cię nie zabije, to cię wzmocni” idealnie tu pasuje.
Będąc szesnastolatkiem, pracował na budowie w Wildze. Sześć lat później jako „doświadczony budowlaniec” wyjechał do pracy w Anglii. Na zdjęciu z kasztanowcem, o którym mowa w dalszej części książki
Podczas wyjazdu zarobkowego do Londynu, rok 1974
DOROTA KAMIŃSKA
Od zawsze kumplowaliśmy się, choć byłam od niego o trzy lata młodsza. Dzieliliśmy razem pokój, w którym po nocach opowiadaliśmy sobie bajki i wymyślaliśmy różne opowieści. Trochę żałował, że nie jestem chłopakiem, bo zawsze chciał mieć brata, dlatego bawiliśmy się bardziej po męsku. Uczył mnie rzucania bagnetem, graliśmy w pikuty, ale czasem też kłóciliśmy się, jak każde rodzeństwo. Pamiętam, jak kiedyś podczas pobytu u ciotki na wsi Emilian wbił mi grabie w rękę, a ja mu za to nóż w stopę. Bywało ostro, ale mimo wszystko bardzo się kochaliśmy i byliśmy za sobą.
Mamy takie piękne zdjęcie z dzieciństwa (mam na nim jakieś półtora roku): Miluś, bo tak go w domu nazywaliśmy, stoi za mną, trzyma mnie za ręce i uczy chodzić. Dokładnie tak jak na tej fotografii było przez całe życie, wiedziałam, że Emilian jest tuż za mną. Cokolwiek by się działo, on zawsze stawał w mojej obronie.
A w domu bywało różnie, ojciec miał trudny charakter, był dość gwałtowny. Nie dogadywali się z Emilianem, między nimi ciągle iskrzyło. Te konflikty powodowały, że brat często chował się w piwnicy, żeby nie być w domu, albo po prostu uciekał. Jeszcze większe napięcie wytworzyło się między nimi, gdy brat oznajmił, że chce zdawać do szkoły teatralnej. Ojciec był temu zdecydowanie przeciwny, chciał, żeby syn skończył technikum i jak najszybciej poszedł do pracy. Uważał, że aktorstwo to nie zajęcie dla mężczyzny. Na szczęście Emilian dopiął swego, ale było to okupione straszliwą walką.
Od najmłodszych lat nie miał łatwo, sam musiał borykać się z różnymi trudnościami, dzięki nim stał się jednak silny. W niedługim czasie zrozumiał, że ze wszystkim jest w stanie sobie poradzić, dzięki temu nie załamywał się nawet w najgorszych momentach.
Kiedy miałam siedemnaście lat, ojciec nagle nas opuścił i z dnia na dzień zostaliśmy bez pieniędzy. To był bardzo trudny czas. Emilian wziął na siebie odpowiedzialność za nasze wspólne życie i stał się głową rodziny. Uczył się i jednocześnie pracował na dom – udźwignął ten ciężar, choć nie było łatwo. Razem daliśmy sobie radę.
Szkoła teatralna to był dla niego bardzo ważny czas. Gdy się już do niej dostał, towarzyszyłam mu podczas różnych wydarzeń. Chodziłam z nim do teatru, na próby… Stąd też wybór mojej drogi zawodowej, choć muszę przyznać, że brat nie był zadowolony z tego pomysłu i nie chciał, bym została aktorką. Jego obiekcje były jednak zupełnie inne niż w przypadku naszego ojca. Zdaniem Emiliana byłam za wrażliwa do tego zawodu, często podkreślał, że w tej branży trzeba mieć twardą skorupę. Ostatecznie nie przygotowywał mnie do egzaminów, powiedział, że nie przyłoży do nich ręki.
Sam podczas studiów ciężko pracował – zresztą co tu dużo kryć – od zawsze miał kota na punkcie pracy. W tamtym czasie nawet niektórzy koledzy się z niego śmiali albo mieli mu za złe, że zamiast iść z nimi na bankiet do Dziekanki, wolał trenować w sali baletowej. Nigdy nie miał pustych przebiegów, ale te wyrzeczenia przynosiły owoce.
Pamiętam, jak po raz pierwszy zobaczyłam go na scenie w przedstawieniu Fircyk w zalotach w reżyserii Andrzeja Łapickiego. Miał wtedy taki haftowany żupan w kwiaty i wyglądał w nim pięknie. Siedziałam na widowni, patrzyłam, jak gra, i rozpierała mnie duma, że to mój brat. Byłam zachwycona, zresztą nie tylko ja. Trzeba tu przyznać, że Emilian miał wielkie powodzenie u kobiet. Do tego stopnia, że czasem musiał się od nich oganiać, niekiedy jednak z tego korzystał. Często zdarzało się, że przedstawiał mi dziewczyny do oceny. Dogadywaliśmy się w tej kwestii, liczył się z moim zdaniem, choć z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że jego wybory bywały różne, czasem zadziwiająco nietrafione.
A skoro już jesteśmy przy temacie kobiet, to przypomniała mi się pewna pani z Józefowa, którą Emilian wraz z naszą mamą opiekował się przez blisko dwadzieścia lat, a która była w nim ogromnie zakochana. Dała temu wyraz podczas spektaklu w ramach Teatru Domowego zorganizowanego w jej domu. Do tej pory mam przed oczami tę sytuację. Siedziała na środku pokoju z torebeczką, a wokół niej mnóstwo osób, w tym Gustaw Holoubek i jeszcze kilka innych dużych nazwisk. Spektakl się rozpoczął, był mocny, wstrząsający. Minęło pierwsze piętnaście minut, a gospodyni wstała i swoim charakterystycznym wysokim głosem krzyknęła: „Dosyć, dosyć, pan jest zmęczony, musi odpocząć. Proszę wyjść”. Oczywiście „panem” nazwała Emiliana. Wszyscy zdębieli, nie wiedzieli, co mają robić, ale na szczęście po krótkiej chwili udało nam się ją spacyfikować. Była nieprzytomnie zakochana w Emilianie. W zamian za dożywotnią opiekę zapisała mu ten dom.
W Józefowie czuł się bardzo dobrze, to było jego miejsce na ziemi. Samodzielnie potem przebudował dom, zaaranżował ogród. Nie miał zbyt wiele pieniędzy, więc wszystko robił własnymi rękami. Z konieczności zdobył mnóstwo umiejętności. Swego czasu wyjechał do Anglii, by pracować na budowie, dlatego jak rozpoczął tworzenie Kamienicy, to już masę rzeczy potrafił zrobić sam.
Od początku miał wizję, jak powinien wyglądać ten teatr. Należy podkreślić, że to on wynalazł te pomieszczenia, wymyślił projekt, dopiero później zostali zaangażowani architekci. Właśnie z tego powodu to miejsce było dla niego tak ważne – bo je stworzył, był podczas stawiania każdej cegły.
Nie sposób zapomnieć naszej pierwszej wizyty w tych starych, zapleśniałych piwnicach. Wiem, że ludziom trudno to teraz sobie wyobrazić, ale to był tragiczny widok. Prawda jest taka, że żadna z osób, które widziały te ruiny, nie wierzyła w powodzenie projektu. Emilian dopiął jednak swego, od zera stworzył przepiękny teatr, pomimo wszystkich problemów, które co rusz się pojawiały.
Kwestie techniczne to jedno, o tym można by napisać osobną książkę, ale przebrnięcie przez formalności to też był koszmar. Miesiącami negocjował różne sprawy z urzędnikami, a jak mu się wreszcie coś udało, to urzędnicy zmieniali się na stanowiskach i trzeba było od nowa chodzić, wymieniać, prosić, załatwiać. Miał w sobie nieprawdopodobny upór. Jestem przekonana, że wielu wizjonerów załamałoby się już na etapie zdobywania pieniędzy, których permanentnie brakowało. Pamiętam, jak strasznie imponował mi wtedy swoją determinacją, odkąd zresztą wziął się do tego projektu, ciągle mi czymś imponował i wielokrotnie byłam z niego dumna. Mam na myśli nie tylko kwestie artystyczne, spektakle, role, ale też działalność społeczną, bo brat jako jedyny dyrektor teatru organizował wigilie dla bezdomnych, jajeczka wielkanocne, festiwale dla osób z niepełnosprawnościami i sierot. Angażował się w to całym sercem, jednocześnie wypełniając wielowymiarową, wymyśloną przez siebie misję. Bez miłości to wszystko by się nie udało, on niesamowicie pokochał to miejsce, oddał mu całe swoje serce. Kamienica to bez dwóch zdań miłość jego życia.
Troskliwy Emilian prowadzi za rączki młodszą siostrę, która uczy się chodzić. Józefów, rok 1956
Zdjęcie do książki Rodzin aktorskich portret własny Krzysztofa Wellmana. Rodzeństwo zatytułowało je „Byli sobie dziad i baba”. Fotografia zrobiona w ogrodzie Emiliana, Józefów rok 1997
Nieraz mówił, że czuje tutaj wyjątkową energię, do tego stopnia, że gdy nikogo w teatrze nie było, rozkładał materac, leżał za sceną i medytował lub planował kolejne działania. Warto wspomnieć, że miał wobec tego miejsca ogromne poczucie odpowiedzialności. Chodzi tu nie tylko o warstwę artystyczną, lecz także – a może przede wszystkim – o ludzi. Podczas pandemii opowiadał mi, że za wszelką cenę musi zatrzymać pracowników, nie może nikogo zwolnić, bo są dla niego jak rodzina, a poza tym ten ma kredyt, ten dziecko. Bardzo się tym przejmował. Nigdy zresztą nie czuł się komfortowo, gdy dochodziło do zawodowych rozstań, strasznie przeżywał, kiedy musiał komuś podziękować, na przykład aktorowi, który się nie sprawdził. Nosił się z tym długo, myślał, stresował się, bał się, że sprawi przykrość. Prawda jest taka, że był piekielnie wrażliwym, delikatnym człowiekiem, choć sam sobie w dzieciństwie wpoił kodeks męskości, który miał go uczynić twardym. Całe życie wysoko stawiał sobie poprzeczkę, a przez stosunki z ojcem potrzebował docenienia. Był czuły na oceny innych. Wielokrotnie powtarzałam, że miał w sobie delikatność motyla i odporność słonia. W naturalny sposób był szarmancki wobec kobiet, z szacunkiem odnosił się do mamy, była dla niego synonimem kobiecości i to pewnie stąd ta jego cecha. Był szalenie pracowity, oboje zresztą mamy to po mamie.
Mało razem graliśmy, za to często pracowaliśmy literacko, kilkakrotnie też w relacji reżyser–aktorka. Lubił przerabiać scenariusze, czasem – bo tak chciał, a czasem z konieczności, jak to było z tekstem spektaklu W obronie jaskiniowca. Pamiętam, jak przywiózł ten tekst z Londynu. Tam widzowie przyjmowali go entuzjastycznie, tymczasem tutaj po pierwszym czytaniu z publicznością okazało się, że scenariusz jest mocno związany z angielską kulturą i u nas nie wywołuje reakcji. Nie było innej możliwości, jak tylko przerobić tekst i osadzić go w polskich realiach. Każde z nas coś wymyśliło, przynosiłam mu różne rozwiązania, kombinowaliśmy, dobrze nam się razem pracowało. Podobnie było przy takich tytułach jak Porwanie Sabinek, Don Kichot z Kamienicy, ZUS, czyli Zalotny Uśmiech Słonia i wielu innych. Emilian miał skłonność do pewnej szarży, a ja byłam osobą, która go troszkę powściągała. Czasami mnie opieprzał, ale to rzadko, najczęściej dobrze się uzupełnialiśmy.
Ostatnim spektaklem, przy którym razem pracowaliśmy, była Metoda na wnuczka. Mieliśmy dużą frajdę, też mnóstwo trudnych momentów. Emilianowi zbierała się woda w płucach i potwornie źle się czuł. Zaciskał zęby i odbywał próby, ale ja znałam go przecież całe życie i doskonale widziałam, że cierpi. Pamiętam, że pewnego razu przyjechał na próbę po pobycie w szpitalu, miał wtedy ściąganą wodę. To nie była zabawa, lecz poważny zabieg, a on po odebraniu wypisu ze szpitala na Banacha wsiadł w samochód i przyjechał do pracy. Nie odpuszczał sobie, nawet jak już był bardzo chory. Przed próbą obiecywał, że będzie się oszczędzał, a nie minęło pięć minut i już skakał po scenie. Już nie powiem, jak to wyglądało, kiedy był zdrowy – wtedy latał i po scenie, i po całej widowni.
O jego chorobie dowiedziałam się od kogoś postronnego, bo Emilian bał mi się przyznać. W samochodzie przed teatrem powiedziałam mu, że wiem, a on, początkowo zaskoczony, opowiedział o wszystkim. Przyznał, że lekarze dają mu od miesiąca do pół roku życia. Od tego momentu zaczęłam się o niego potwornie bać. Przez kilka kolejnych lat każdego dnia myślałam o tym, co będzie dalej.
Ostatnie półtora miesiąca było już nieustannym potwornym cierpieniem, zarówno jego, jak i moim, gdy patrzyłam na to, co się z nim dzieje. Jestem osobą, która zawsze szuka rozwiązań, stara się pokonywać wszelkie problemy. Cały czas nie dawałam zgody na tę chorobę i do samego końca wierzyłam, że coś się jeszcze uda zrobić, że kto jak kto, ale Emilian da radę.
Nigdy nie zapomnę ostatniego pobytu w szpitalu, kiedy przyszła do niego „lekarka”. Stanęła przy łóżku, on zagaił, że płuco już ponoć słabo pracuje, a ona z totalną arogancją wobec niego, bez żadnego wyczucia odpowiedziała: „No tak, to płuco to już panu wysiadło, to drugie zresztą też zaraz wysiądzie”. Zamarłam. Dostrzegłam minę brata, który starał się uśmiechać, wyjąkał jeszcze, że może nie będzie tak źle, ale widziałam, że strzeliło to w niego z nieprawdopodobną mocą. Ta kobieta odebrała mu wtedy nadzieję. A on miał przecież tak ogromną chęć życia. Jeszcze w szpitalu pokazywał mi różne nagrania, teledyski, które go inspirowały, rozmawialiśmy o nowych pomysłach i scenariuszach. Teraz, gdy słyszę te fragmenty piosenek, rozklejam się. Zresztą gdy jego głos rozpoczyna spektakle w Kamienicy, też jest mi trudno. Czasem z nim rozmawiam, bo czuję – a może chcę czuć – że jest blisko mnie. Całe życie był moją opoką, teraz nie pozostało mi nic innego, jak wierzyć, że są gdzieś razem z mamą i trzymają nade mną opiekuńczą rękę.
Przez ostatnie miesiące dużo ludzi mi współczuło, pisało do mnie, dzwoniło, na różne sposoby wyrażało żal, smutek i wsparcie. Pewnego razu usłyszałam od kogoś, że współczuje śmierci „takiego brata”, i to jedno słowo – „takiego” – wybrzmiało mi w głowie. Nie da się zwerbalizować tego, jaki był Emilian, choćbyśmy użyli wielkich słów. Mogę tylko zapewnić, że Miluś to nie był zwykły brat, i choć fizycznie go nie ma, to i tak będzie ze mną zawsze.
Emilian Kamiński ma jakieś wzory, autorytety?
Mam autorytety z przeszłości, moi mistrzowie już odeszli. Aleksander Bardini, Adam Hanuszkiewicz, Gustaw Holoubek, Tadeusz Łomnicki, Janusz Warmiński – ciągle siedzą mi na ramieniu i czasem do mnie mówią. Autorytetami są dla mnie również stare drzewa. Jeśli jednak chodzi o ludzi teraz… Przepraszam, że to powiem, ale we współczesnym świecie nie mam autorytetów. Przepraszam. Nie wynika to z jakiegoś mojego wygórowanego mniemania o sobie, ja po prostu mówię, co myślę.
Porozmawiajmy trochę o tych mistrzach. Aleksander Bardini – on traktował Pana wyjątkowo.
Tak, mówił do mnie „synek”, ale wielu moich majstrów tak ciepło się do mnie zwracało. Pan profesor był szczególnym człowiekiem. Nasza znajomość zaczęła się od egzaminu wstępnego do Akademii Teatralnej. Znalazłem się tam w sumie przez przypadek. W technikum ekonomicznym, do którego uczęszczałem, była jakaś uroczystość, którą prowadziło trzech studentów aktorstwa: Jerzy Radziwiłowicz, Maciej Szary i Andrzej Oksza-Łapicki. Koleżanki podeszły do nich i powiedziały, że mają takiego Emiliana, który ładnie gra na gitarze i śpiewa. Dziewczyny zorganizowały mi przesłuchanie w szkole, pod prysznicami. Po tym „castingu” chłopaki zaprosili mnie do swojej szkoły, do sali baletowej, już na takie poważne przesłuchanie wśród studentów. Była tam połowa drugiego roku, pamiętam chociażby Ewę Dałkowską. Coś tam zaprezentowałem, a oni na koniec powiedzieli, że im się podobało i że mogę zdawać do szkoły teatralnej, ale pod jednym warunkiem – miałem sam się przygotowywać.
Ten właściwy egzamin, przed komisją z Aleksandrem Bardinim na czele, był podobno rekordowo długi.
Tak, z założenia miał trwać półtorej, dwie minuty, a przeciągnął się do prawie dwudziestu minut. Komisja dawała mi dużo zadań, ja je wykonywałem. Pozwalałem sobie na jakieś figle, oni żartowali – było miło. Po wyjściu z sali egzaminacyjnej obstąpili mnie czekający kandydaci. Wszyscy pytali, dlaczego tak długo to trwało. W wielkich emocjach omawialiśmy sytuację, tymczasem z sali wyszedł profesor Bardini. Wszyscy się rozstąpili, aby mógł przejść do toalety. Ku naszemu zdziwieniu on jednak podszedł do mnie, objął, poklepał po plecach i powiedział: „No, synek!”, po czym wszedł z powrotem do sali.
Szkoła to był dla mnie piękny czas. Kiedy ją kończyłem, to tym razem ja podszedłem do mojego ukochanego profesora Bardiniego, by poprosić o jakąś sentencję na koniec. Popatrzył wtedy na mnie i odpowiedział: „Synek, jeżeli przyrównać szkołę teatralną do krowy, to wydoiłeś ją do końca, ale teatr to świnia, mój synku”. Profesor Bardini miał do mnie trochę żalu, i słusznie, bo kończąc szkołę, wybrałem pracę w Teatrze na Woli u Tadeusza Łomnickiego, a były dla mnie cztery inne propozycje z Warszawy – z Teatrów Współczesnego, Powszechnego, Narodowego i Ateneum. Nie mogłem jednak postąpić inaczej.
To Aleksander Bardini wybrał Panu miejsce na teatr.
Poniekąd tak, bo kierowałem się jego słowami. Kiedyś na spotkaniu w cukierni, do której chodziliśmy po szkole (to było w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku), powiedział mi: „Emilian, synku, jak kiedyś będziesz zakładał teatr, to pamiętaj, on ma być w centrum”. „Dlaczego, profesorze?”, zapytałem. „Bo jak ona mieszka na Woli, a pracuje na Pradze i wróci do domu, se umaluje i se ubierze, to ona nie chce jechać do teatru na Wolę, na Pragę, na Żoliborz ani na Mokotów – ona chce jechać do Centrum”. Profesor Bardini dał mi wiele takich nauk – swoją drogą, skąd wiedział, że będę chciał mieć kiedyś własny teatr?! Powiedział też, że jak już będę tworzył swoją scenę, to dobrze by było, gdybym miał brata, bo najlepsze teatry to te, którymi rządziło dwóch braci. Jeden od spraw artystycznych, a drugi od administracyjnych. Bracia zawsze się dogadują. I rzeczywiście, jak się popatrzy na historię Warner Brothers, to coś w tym jest. Ale ja brata nie mam, mam za to wspaniałą siostrę. Prawdą jest jednak, że przez całe życie chciałem mieć brata i szukałem go w wielu mężczyznach, którzy pojawiali się w moim życiu. Znalazłem ojców, synków, ale nie brata.
Aleksander Bardini nie był jedyny, inni nauczyciele też doceniali Pana w szkole.
Na drugim roku miałem egzamin u profesor Zofii Mrozowskiej. Zdałem. Następnego dnia spotkałem na korytarzu Zbigniewa Zapasiewicza. Stał sam przy parapecie, coś tam sobie spożywał – wiadomo co. Zawołał mnie i powiedział: „Emilian, byłem wczoraj na twoim egzaminie, widziałem tego twojego Jimmy’ego”. „I co, dobrze było?”, zapytałem zaciekawiony. „Idź już z tej szkoły, idź grać!”, usłyszałem. Zamurowało mnie. „Jak widzisz, trochę bankietowałem i dziś mówię prawdę, jutro ci tego nie powtórzę, więc idź z tej szkoły, idź już stąd!”, podsumował. Skierował też później do mnie inne słowa, bardziej męskie, ale może nie będę ich rozpowszechniał. Bardzo to było miłe, może trzeba go było wtedy posłuchać, tym bardziej że Adam Hanuszkiewicz, Teatr Narodowy, już się mną wówczas interesował. Ale ja lubiłem tę szkołę, nie chciałem jej stracić. Nawet jak pojawiały się takie propozycje, to odwlekałem decyzję, mówiłem: „Jeszcze nie, nie teraz”.
Szkoda było opuścić tę szkołę? Żal było atmosfery?
Wcale nie chodziło o atmosferę, zresztą bywało z nią różnie. Chodziło o to miejsce. Po tych wszystkich szkołach, w których się uczyłem, gdzie nic mnie nie interesowało i wiele robiłem z przymusu, wreszcie miałem coś, co mi sprawiało przyjemność. Naprawdę, ta szkoła była jedną wielką przyjemnością, mimo całego tego trudu i różnych niepokojów, bo nie ma co ukrywać, nie wszystko mi się w niej podobało. Potrafiłem zostawać w budynku na całe noce, uwielbiałem klimat tworzenia. Niby nie można było przebywać tam po zajęciach, ale dobrze żyłem z dozorczynią, panią Sołgałową z Legionowa. Lubiła mnie, bo przynosiłem jej książki o kowbojach, muszkieterach i Indianach, a ona w zamian za to przymykała oko na moje nocne eskapady.
Zdjęcie wykonane prawdopodobnie podczas wyjazdu do Londynu w 1974 roku
Młody Emilian przy pracy. Od najmłodszych lat do wszystkiego, do czego się brał, podchodził bardzo sumiennie i poważnie
Pewnego razu, kiedy ćwiczyłem coś potajemnie w sali baletowej, nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich rektor Tadeusz Łomnicki. Zapytał mnie, co robię, więc zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że ćwiczę. Poprosił, abym mu zaprezentował, nad czym pracuję. Ja pokazywałem, a on dawał swoje uwagi. Od tego momentu zaglądał do mnie i udzielał mi indywidualnych lekcji. Te moje nocne nauki mogę nazwać czasem „bogatej samotności”, bo podczas nich pokonywałem różne słabości. Włączałem muzykę z JesusChristSuperstar i boso, w czarnym obcisłym stroju, tańczyłem i wyciskałem z siebie ostatnie krople potu. Ćwiczyłem tak ciało, choć to pewnie przypominało małpie figle, taki taniec Świętego Wita.
Dużo wytrzymywało Pana ciało?
Bardzo dużo. Byłem zahartowany, miałem końskie zdrowie. Późną jesienią chodziłem w cienkich koszulkach, zimą trenowałem boso. Któregoś roku biegałem od wiosny do wiosny bez butów, wyrabiając formę nawet w najgorszy mróz. Potem niestety dentystka zaraziła mnie gronkowcem i odporność spadła, musiałem już na siebie uważać.
Zwracał Pan uwagę na fizis. Rywalizowaliście pod tym względem w szkole teatralnej?
Nie było to przyjemne. Bardzo lubiły mnie kobiety, a te na roku miałem piękne – Gabrysia Kownacka, Krysia Janda, Joasia Szczepkowska, Sławka Łozińska, Ewa Ziętek, Basia Winiarska. Któryś z kolegów, przez zazdrość, nieprzyjemnie się o mnie wyraził i puścił jakąś plotę, a potem jedna z koleżanek mi to powiedziała. Nie powtórzę, co wymyślił, bo było to okropne, że w ogóle zdobył się na coś takiego. Trudno było mi się powstrzymać i kiedy tylko nadarzyła się okazja… W kole naukowym na piętrze były wielkie szafy z kostiumami. Poprosiłem dwóch kolegów, żeby nam sekundowali, a autora plotki zapytałem, dlaczego coś takiego puścił w obieg. Nie odpowiedział, więc zanurkował głową w szafie i publicznie wszystko odszczekał. To brzmi strasznie, ale dostawałem małpiego rozumu, jak ktoś zachowywał się paskudnie. Godność to podstawa.
To prawda, że w szkole teatralnej był Pan raczej samotnikiem?
Uczyłem się po swojemu. Wiedziałem, że to są lata, które muszę poświęcić na szlifowanie rzemiosła, i rzeczywiście przykładałem się do tego. Ćwiczyłem bardzo dużo – dykcję, pantomimę, impostację głosu, ciało. Poświęcałem się temu godzinami. Czasami koledzy się ze mnie śmiali, bo nie uczestniczyłem w życiu towarzyskim, ale tak jak wspomniałem, byłem wtedy zaprzysiężony i nie dotykałem alkoholu. Było to trudne, bo na każde „Ja nie piję” pada modna wówczas odpowiedź „Nie pijesz – donosisz”. Mnie to się strasznie nie podobało, bo nie piłem z zupełnie innych powodów. Kilkakrotnie skarciłem kolegów za takie oszczerstwo.
Opłacało się to poświęcenie. W nagrodę za najlepsze wyniki w nauce wyjechał Pan do Budapesztu.
Oj, pamiętam! Wyróżniono wtedy mnie i Krysię Jandę, pojechaliśmy razem. Tak potwornie upalnie było w tym Budapeszcie, że większą część wyjazdu spędziłem w wannie. Ale coś tam pozwiedzałem. Mam taki zwyczaj, że jak gdzieś jadę, to dużo chodzę. Chicago przeszedłem wzdłuż i wszerz. Dziennie robiłem po sześćdziesiąt kilometrów. Londyn, Nowy Jork, Paryż – wszystko zwiedziłem pieszo.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI