Era - Piechura Kamil - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Era ebook i audiobook

Piechura Kamil

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

84 osoby interesują się tą książką

Opis

Napisany z rozmachem, pulsujący grozą thriller o najnowszej technologii i złu starym, jak ludzkość. Wyborna lektura!

ROBERT MAŁECKI

 

Dla Oliwiera Falka targi technologiczne w Hanowerze to wydarzenie, na które czekał całe życie. Wraz ze swoim zespołem chcą dowieść, że ich dzieło — tysiące linii komputerowego kodu — może równać się z ludzką kreatywnością.

Tuż przed pokazem idylliczny świat Falka przeradza się w początek koszmaru, gdy jeden z jego przyjaciół, a zarazem czołowy architekt systemu, ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Kiedy transmitowane na żywo na całą Polskę wideo wstrząsa opinią publiczną, w sprawę angażuje się enigmatyczny komisarz Samuel Blom.

CZY Era, CUDOWNE DZIECKO TECHNOLOGII, MOGŁA SIĘ ZWRÓCIĆ PRZECIWKO SWOJEMU OJCU?

JAKĄ CENĘ PRZYJDZIE ZAPŁACIĆ FALKOWI I JEGO PRACOWNIKOM ZA STWORZENIE BYTU NIEMALŻE LEPSZEGO OD NICH SAMYCH?

 

Era” to opowieść o marzeniu, którego realizacja pociąga za sobą traumy i ofiary.

Czy ktoś jest gotów podjąć się czynów makabrycznych, aby choć na moment odzyskać kontrolę nad tym, co niegdyś utracił?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 33 min

Lektor: Janusz Zadura

Oceny
4,3 (24 oceny)
12
8
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Po świetnie przyjętym "Letargu" Kamil Piechura powraca z nową powieścią zatytułowaną "Era". Nie od dziś wiadomo, że wielu korzysta z pomocy sztucznej inteligencji, czy to przy tworzeniu grafik, czy to leniwym bookstagramerom recenzję napisze, a chłopcy z Ansy opracowali tytułową Erę, która bez pomocy inżyniera, scenarzysty, reżysera oraz aktorów, produkuje swój własny serial, a docelowo w ciągu dwóch tygodni ma wydać na świat pełnometrażowy film. Gdy w scenariuszu pojawiają się, wydawać by się mogło absurdalne pomysły a w podejrzanych okolicznościach ginie jeden z jej głównych twórców, na scenę wkracza enigmatyczny komisarz Samuel Blom. Nie przepadam za motywem nowoczesnych technologii w literaturze, nie kręci mnie to, nie interesuje, nie znam się na tym. Dlatego też początkowo podchodziłam do tej historii nieufnie, a nawet z pewną niechęcią, czekając na przełomowy moment, czyli pojawienie się trupa. Choć muszę przyznać, że rozwój sytuacji śledziłam z mieszaniną fascynacji i zgrozy....
20
Vlip2021

Dobrze spędzony czas

najfajniejsze były dwie ostatnie strony 🙄
10
Kakhime

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna, zaskakująca, wciągająca, po prostu mega.
10
Logana

Dobrze spędzony czas

Polecam
00
AAJac

Dobrze spędzony czas

Polecam
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla tych, którzy czekali.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tworzone przez nas maszyny zaczynają przechodzić od zaskakiwania nas rezultatami do zaskakiwania metodami, jakich używają do osiągania tych rezultatów – a to ogromna różnica.

GARRI KASPAROW, Ostatni bastion umysłu

 

0

 

 

 

 

 

 

 

 

Areszt śledczy w Krakowie, Montelupich 7

 

Drogi tato,

wiem, że pewnie nie przeczytasz tego listu, ale…

 

Tato, musisz po mnie przyjechać. Musisz mnie stąd zabrać. Nie mogę tak dłużej, po prostu nie mogę nadal…

 

Wszystko Ci wytłumaczę, tylko mnie wysłuchaj. Czy naprawdę myślisz, że byłbym w stanie zrobić coś takiego? Nigdy, przenigdy…

 

Tato, proszę, przyjedź tu. Przeczytaj list. Musisz go przeczytać, wtedy uwierzysz, że nie miałem z tym nic wspólnego…

 

Tato, to ja. Alan.

Nawet sobie nie wyobrażasz, jak wiele razy zabierałem się do pisania. Bo nie wiedziałem, od czego zacząć. I chyba nadal nie wiem. Ale muszę próbować. Czy ten list dotrze do Ciebie? Mam nadzieję. Mam nadzieję, a jednocześnie boję się, że go nie odczytasz. Że podrzesz go w momencie, gdy zobaczysz nadawcę i adres. A może otworzysz z ciekawości, lecz po ujrzeniu mojego pisma nie będziesz w stanie zmusić oczu do błądzenia po literach? Nie wiem. Naprawdę nie mam pojęcia. Ale jeśli coś jeszcze znaczy dla Ciebie fakt, że jestem, a raczej byłem Twoim synem, przeczytaj go. Nie proszę o nic więcej. Jeśli gardzisz mną do tego stopnia, że moje imię nie potrafi wyjść z Twoich ust, potraktuj to jako przykry obowiązek przez wzgląd na fakt łączących nas więzów krwi.

Po aresztowaniu i przewiezieniu tutaj nikt mnie nie odwiedził. W ciągu jednego dnia moje życie dobiegło końca. Przestałem znaczyć dla kogokolwiek cokolwiek. Stałem się nikim. Zarówno dla was, jak i dla samego siebie. Za każdym razem, gdy spoglądam we własne odbicie w oknie, żołądek podchodzi mi do gardła. Duszę się. Czuję, jak wyrok, który na mnie zapadł, wyniszcza ciało i duszę, czyni spustoszenie w środku mnie jak ohydny, śmiercionośny pasożyt.

Kiedy przegram? Pewnie niedługo. Zapewne niewiele pozostało z człowieka, którym byłem niegdyś. Po prostu wiem, że już długo nie pociągnę. Bo każdego dnia jest mnie coraz mniej. Każdego dnia umieram. Po trosze, powolutku. Nie zabija mnie klaustrofobiczna cela ze stęchłym materacem i śmierdzącym pisuarem w kącie. Nie to, że już dwukrotnie napadnięto mnie, kiedy brałem prysznic. Nie to, co robią mi tu inni – ci, którzy usłyszeli o całej sprawie zza murów.

Zabija mnie świadomość, że nic nie zrobiłem. Że jestem niewinny. I że wszyscy, których kocham, wszyscy, na których mi zależało, odwrócili się, uznając mnie za potwora. Sama świadomość, że wierzycie w moją winę, odbiera mi dech w piersiach.

Ja tego nie zrobiłem, tato. Zabierz mnie stąd. Zabierz mnie stąd. Zabierz mnie stąd, tato, zabierz mnie stąd, błagam, proszę, zrobię wszystko, tylko…

Przyjedź po mnie, tatusiu…

 

Część I

 

Warstwa wejściowa

2 tygodnie do pokazu

––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––

Ludzki mózg oraz przekaźniki odpowiadające za wymianę w nim informacji (neurony) zainspirowały naukowców do opracowania ich zaprogramowanych odpowiedników – wielowarstwowych sieci, mających na celu symulację skomplikowanego tworu, jakim jest cerebrum. Pojęcie to w naukowej nomenklaturze kryje się pod nazwami sieci neuronowych, uczenia maszynowego oraz sztucznej inteligencji – tak zwanej SI.

Klasyczna sieć neuronowa składa się z trzech filarów: warstwy wejściowej, reprezentującej zmienne wejściowe (parametry, którymi dany model jest karmiony), warstwy lub kilkunastu warstw ukrytych oraz warstwy wyjściowej z reprezentacją wyników zmiennych przewidywanych.

Regułę Hebba stanowiącą podwaliny badań nad sieciami neuronowymi można ująć w następujący sposób: w momencie, gdy neuron X jest wystarczająco blisko, aby pobudzić neuron Y, i przez wiele iteracji bierze udział w jego aktywacji, zachodzi proces wzrostu w jednym lub w obu neuronach, tak że wydajność X jako jednego z neuronów biorącego udział w aktywacji neuronu Y jest zwiększona. Innymi słowy, siłą napędową uczenia Hebba jest wzajemne pobudzanie neuronów.

 

ERA

 

 

 

 

 

 

 

 

Wersja kompilacji: zero, dziewięć, jeden.

 

Akcja: rozrywka, kreatywność

Serwis interaktywny: twitch.tv

Widownia: 240

 

Czołówka sitcomu. Muzyka z saksofonu. Na ekranie pojawia się machająca Marry. Widownia klaszcze, wiwatuje. Do Marry dołącza Joe. Salutuje, kłania się, robi głupią minę. Widownia śmieje się, wiwatuje. Na ekranie pojawia się szczeniak rasy cocker spaniel. Merda ogonem, ciągnie nogawkę spodni Joego. Mężczyzna pochyla się, bierze go w ramiona i przytula.

Muzyka z saksofonu cichnie. Na ekran wjeżdża plansza z tytułem „Przygody Marry i Joego”.

Plansza obraca się i zmienia tytuł. „Muzyka: Era”.

Plansza obraca się i zmienia tytuł. „Dialogi: Era”.

Plansza obraca się i zmienia tytuł. „Scenariusz: Era”.

Plansza obraca się i zmienia tytuł. „Reżyseria: Era”.

Przejście.

Zalany słońcem salon mieszkania Marry i Joego. Na kuchennym stole stoi słój z wodą wypełniony pływającymi kijankami. Marry i Joe przyglądają się zjawisku, siedząc na krzesłach.

Szczeniak rasy cocker spaniel leży na kolanach Marry.

 

Marry

Dobrze cię widzieć, Joe. Ostatnio myślałam nad nowym hobby. I wpadłam na pewien pomysł!

 

Joe

Wspaniale to słyszeć, Marry! Czy to coś w rodzaju rysowania błotem na kartce papieru?

 

Widownia śmieje się, klaszcze.

 

Marry

Nie, Joe, nie trafiłeś. To nie ma nic wspólnego z rysowaniem błotem na kartce papieru.

 

Joe (macha ręką, jakby odganiał przykry zapach)

To dobrze, bo bałem się, że będzie tu śmierdzieć.

 

Marry krzywi się, widownia ponownie wybucha śmiechem.

 

Marry

Nie, Joe, nic nie będzie śmierdzieć. Po prostu zaczęłam hodować kijanki.

 

Marry wskazuje na słój z wodą.

 

Joe

Och, Marry. To interesujące. Będziemy mieć kolejne zwierzątko domowe?

 

Marry

Joe, naprawdę ci się podoba? Och, to wspaniale! To zawsze było moje marzenie, aby dzielić z tobą pasję!

 

Joe

Czyli będę mógł popatrzeć?

 

Marry (śmieje się)

Oczywiście. Może jeśli zasłużysz, pozwolę ci się nimi zajmować!

 

Joe

Dziękuję, Marry. Już mam nawet plan, w czym mogłyby mi pomóc!

 

Marry

Joe, nie za bardzo rozumiem. Do czego chcesz użyć kijanek?

 

Joe

Och, Marry, to byłby świetny dodatek do dania. Mógłbym otworzyć własną restaurację i podawać dania z kijanek!

 

Z widowni dobiega pomruk zainteresowania.

 

Marry

Joe, nie wiem, co o tym myśleć. Nie zapominaj, że Emalia potrzebuje stałej opieki.

 

Marry przytula do piersi szczeniaka, który niemrawo liże ją po twarzy. Joe zbliża się do nich, obejmuje Marry.

 

Joe

Obiecuję, będzie wspaniale.

 

1

 

 

 

 

 

 

 

 

– Jest taka śliczna, kiedy śpi, prawda?

Bruno skinął głową, błądząc bezwiednie palcem po szybie inkubatora. Tłusty ślad, jaki na niej zostawił, przypominał koślawy znak nieskończoności. Ścisnął mocniej dłoń Doroty, nie mogąc oderwać wzroku od rumianych policzków swojej córeczki. Zachłannie obserwował, jak klatka piersiowa malutkiej Diany unosi się i opada.

Góra, dół. Góra, dół.

Najczęściej ten ruch był płynny, jednostajny. Tak jak teraz. Ale czasami, tylko na ułamek sekundy, ustawał, a wtedy maszyna po prawej wydawała z siebie krótkie, przenikliwe piknięcie – wraz z nim żołądek Bruna przeszywał spazm paradoksalnej mieszanki gorąca i uszczypliwego chłodu. Chwilę później uczucie mijało, pozostawiając po sobie odór niepewności zatruwającej jego umysł przy każdym kolejnym wdechu wykonanym przez płuca. Do kolejnej salwy alarmów maszyny.

Góra.

Dół.

Czuł się źle. Kiedy wczoraj przyjechali na OIOM, nie zmrużył oka ani na sekundę, a poprzedniego dnia… cóż, udało mu się uciąć jedynie nędzną drzemkę na twardej kanapie w firmie. Zarywanie nocy w jego pracy było normą – zdarzało się, że brak snu doskwierał całemu zespołowi technicznemu przez równy tydzień, gdy zbliżał się szacowany termin ukończenia kolejnego etapu prac nad Erą. Taki okres przypadał właśnie teraz, dokładnie w chwili, gdy nad Brunem zawisły czarne chmury, które nie dawały się przepędzić nawet najbardziej błagalnym spojrzeniem. W jego głowie pojawiła się przytłaczająca myśl, że dzień, na który wyczekiwał z takim utęsknieniem, w paskudnie ironiczny sposób stał się koszmarem realniejszym niż te widywane po opadnięciu powiek – przepełnionym lękiem, oczekiwaniem na werdykt, na który nie miał wpływu. Siedzeniem na odłamkach szkła w napięciu, w paraliżującej obawie, że płuca jego małej córeczki zupełnie zapomną, w jaki sposób wykonywać swój obowiązek.

Powinien odpuścić pracę. Zadzwonić do Oliwiera, wychrypieć „nie dam dziś rady” i odłożyć słuchawkę, zanim tamten zdąży zaprotestować i wyrzucić mu, że ten dzień jest przecież wszystkim.

Przełomem.

Rewolucją.

Nową erą. Nie tylko dla firmy.

Dla cywilizacji.

Bruno potrząsnął głową, odganiając ponurą wizję tej rozmowy. Targi w Hanowerze, na których po raz pierwszy pokażą, co potrafi Era, były ważne również dla niego, to jasne jak słońce. Jednak trudno przestawić nastrój, będąc świadkiem wczorajszego dramatu – przeraźliwego płaczu swojej czteromiesięcznej córeczki, po którym nastąpiło nagłe zatrzymanie krążenia.

W jednym momencie zrobiła się sina na twarzy.

Przestała oddychać, a Bruno myślał, że…

Przetarł skroń nadgarstkiem tak mocno, jakby chciał zetrzeć skórę do kości.

Do cholery… czy to właśnie Oliwier nie powinien zrozumieć go jak nikt inny?

– Hej.

Poczuł przysuwające się ciepłe ciało Doroty. Z trudem oderwał wzrok od inkubatora i spojrzał na żonę.

– Wszystko będzie dobrze, kochanie. Najgorsze mamy za sobą.

– Tak… ja… wiem. Po prostu jestem zmęczony.

Machinalnie zbył łzy napływające do oczu i objął ją. Przez chwilę razem przyglądali się córeczce, rozkładając towarzyszący im niepokój na czynniki pierwsze, myśląc o tym, ile strachu najedli się przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. A Bruna uderzyła świadomość – nagła, piorunująca – jak niczego w życiu nie można być pewnym. Bo przecież z Wiktorem, ich piętnastoletnim synem, nie doświadczyli czegoś podobnego. Co prawda kilka godzin po jego urodzeniu lekarz oświadczył, że chłopiec może mieć problem z rośnięciem, nawet chorować na karłowatość ze względu na „nieproporcjonalną masę ciała”, ale już następnego dnia okazało się, że była to wina przemęczonej pielęgniarki, która pomyliła się podczas zapisywania wagi, wpisując przecinek o jedno miejsce za wcześnie. Zdarza się, jak później wyjaśnił to zdenerwowanemu Brunowi uśmiechający się dobrodusznie lekarz. Pomyłki są na porządku dziennym, drogi panie. Dorota musiała wbić paznokcie w dłoń męża, bo ten był na granicy umieszczenia jej na policzku tego uśmiechającego się palanta, pana „Zdarza Się”.

Ale później wszystko było dobrze. Wiktor rósł, a po latach historia o diagnozie karłowatości stała się powodem do śmiechów i ulubionych anegdot żony, gdy zapraszali gości na sobotnią kolację.

Jednak wypadek z wczoraj to było coś innego. Nigdy, nawet w najczarniejszych wizjach Bruno nie mógł sobie wyobrażać, że będzie świadkiem, jak jego mała córeczka się dusi.

I obawiał się, że ten potworny obraz zachowa się w jego pamięci na długo.

Monotonne piski aparatu podtrzymującego życie przerwał chłodny, kobiecy głos.

– Dzień dobry, Bruno. Kompilacja, jedenasta rano. Wersja zero, dziewięć, jeden. Kompilacja, dziesiąta rano. Wersja zero, dziewięć…

Bruno westchnął i sięgnął po smartfon, uciszając alarm i paplaninę Ery.

Znów zaczął nerwowo wodzić palcem po szybie inkubatora, jakby to miało dać mu pewność, że jego mała córeczka poradzi sobie bez niego. Że jej delikatne płuca nie zawiodą, a samo obserwowanie brzuszka – przez niego, Dorotę, krzątające się pielęgniarki – nie pozwoli im na poddanie się, choć na chwilę zawahania.

Tak bardzo chciał zostać. POWINIEN zostać.

– Jedź – szepnęła Dorota, ściskając mocniej jego dłoń. – To ważny dzień, potrzebują cię, jedź. Będę z nią cały czas. Gdyby coś było nie tak, od razu zadzwonię.

– Ale… kiedy będziesz musiała gdzieś iść… – zaprotestował.

– Niby gdzie?

– Do toalety, na przykład.

– Zawołam pielęgniarkę. Poza tym i tak cały czas ją obserwują.

Bruno spojrzał nieufnie na czarne oko kamery lewitujące jak satelita nad główką Diany.

– Urwę się wcześniej – obiecał, z oporem chwytając kurtkę. – A jeśli Oliwier będzie bucem i każe nam zostać do późna, powiem mu, żeby się wypchał, i złożę wypowiedzenie. W nosie mam odprawę.

– Twardziel. – Dorota uśmiechnęła się i cmoknęła męża w policzek. – Będziemy na ciebie czekać.

Kiwnął głową. Podszedł do córeczki i po raz ostatni spojrzał przez szybę, z utęsknieniem chłonąc wzrokiem spokojną, pulchną twarzyczkę. Powiódł palcem nad Dianą, wyobrażając sobie, że może ją utulić w ramionach, dotknąć drobnego ciałka w tych słodkich, niebieskich śpioszkach ze wzorem uśmiechniętych, szarych słoników.

– Kompilacja, jedenasta rano. Wersja zero…

– Leć. Będę dawać znać. – Żona stanęła obok. – Kocham cię.

– Też cię kocham. Kocham was obydwie.

Kiedy wychodził, nie usłyszał, jak silniki w obudowie kamery ożywają, a czarne oko kieruje się w jego stronę.

 

ERA

 

 

 

 

 

 

 

 

Noc. Słychać skrzypienie desek podłogi, ktoś się skrada. Joe wchodzi do kuchni, zbliża się do słoja z kijankami na stole. Widownia cicho chichocze, rozbawiona wyrazem twarzy bohatera.

 

Joe

Nie powinienem budzić Marry. Ale chciałem na nie popatrzeć tylko przez chwilę.

 

Joe nachyla się nad słojem, mruży oczy.

 

Joe

Czuję, że wykluje się z nich coś wielkiego. Może smok?

 

Wyciąga komórkę, fotografuje słój.

 

Joe

Prześlę to Paulowi. O, Paulowi i Garry’emu. Muszą je zobaczyć.

 

Na podłogę pada światło.

 

Marry (zaspana)

Joe, co ty tam robisz? Dlaczego nie śpisz?

 

Joe

Już idę, kładę się spać!

 

Joe rzuca ostatnie spojrzenie na słój. Emalia spogląda na niego ze swojego legowiska w rogu kuchni. Joe drapie psa za uchem, całuje w głowę. Wychodzi z kuchni.

 

2

 

 

 

 

 

 

 

 

Moja poranna rutyna jest nieustępliwym kołem samozaparcia. Od lat. Wierzę, że dbanie o ciało przynosi wymierny skutek. To w końcu świątynia, którą należy pielęgnować.

Z samego rana, gdy twarz jest lekko napuchnięta, nakładam kompres z lodem. Trzymam go na policzkach przez kilka minut – w tym czasie wykonuję szereg ćwiczeń, które pobudzą ciało na nadchodzący dzień. Nie jestem i nigdy nie byłem typem sportowca – nabuzowanego faceta przerzucającego żelastwo na siłowni czy smukłego biegacza zaliczającego kolejne kółko nad brzegiem Wisły. Chcę, aby moje ciało nie przeszkadzało umysłowi, nie wprowadzało zbędnego balastu, podczas gdy nadrzędny organ pracuje na najwyższych obrotach.

Zaczynam od serii pajacyków. Jeszcze parę miesięcy temu seria liczyła pięćdziesiąt powtórzeń. Obecnie ta liczba podwoiła się, co pozwala na bardziej efektywne rozgrzanie mięśni, dbanie o metabolizm, przyspieszenie wydolności krążeniowej. Sprawnie przechodzę do planka. Tu także ustanowiony cel uległ zmianie – mój organizm niegdyś wytrzymywał jedynie dwie serie po sto dwadzieścia sekund. Potem następowało pieczenie i drżenie ścięgien pod ciężarem ciała, agonia krztuszenia się i zaciskania zębów w nadziei na koniec. Obecnie jest inaczej. Pięć serii po cztery minuty – oto mój wynik. Przed samym sobą uznaję go za imponujący. Czasami pozwalam ostatnim trzem sekundom dłużyć się, robiąc intencjonalne przerwy w odliczaniu. Tak jak dzisiaj. Gdy seria dobiega końca, biorę głęboki oddech i ostrożnie przewracam się na bok. Podnoszę się po kilku minutach, które wystarczają na przywrócenie normalnej wentylacji płuc. Ściągam kompres z twarzy, opuszkami palców delikatnie masuję policzki. Dziesięć sekund, tyle właśnie im potrzeba. Następnie odkręcam butelkę wody, zalewam niemal do brzegu szklanki. Sięgam po pudełko z lodem i upuszczam kostki na dno naczynia. Dokładnie trzy. Na koniec wyciśnięta połówka cytryny, która dostarczy organizmowi elektrolity wydalone podczas nocy.

Podnoszę szklankę i upijam łyk. Odkładam na kuchenny blat zaraz obok na wpół pełnej butelki wody, pamiętając, aby nie dosuwać bezpośrednio do plastikowej ścianki. Zachowuję między nimi dystans po to, aby przy kolejnym sięgnięciu po butelkę nie potrącić szklanki.

Wchodzę do kabiny prysznicowej. Przekręcam prawy kurek z zimną wodą, lekko muskam ten odpowiedzialny za gorący strumień – dla minimalnego poczucia komfortu, choć bez przesady. Mam świadomość, że gorąca woda wysusza cebulki włosów i podrażnia skórę.

Sięgam na półkę z kosmetykami. Zaczynam od oczyszczającego żelu do pielęgnacji twarzy. Rozprowadzam go kolistymi ruchami, bardziej wyobrażając sobie niż czując zbawcze działanie dogłębnego oczyszczania starego naskórka i usuwania nadmiaru sebum.

Odkładam buteleczkę. Zaciskam dłoń na balsamie na bazie miodu rzepakowego z ekstraktem z czerwonych alg. Zaledwie dwa naciśnięcia na pompkę. Tyle wystarczy. Nie używam mydła – mydło bowiem wysusza skórę. Delikatnymi ruchami wcieram olejek z rumianku we włosy – naturalny, pozbawiony konserwantów, bez dodatku SLS.

Przybliżam się do strumienia wody, pozwalając, aby zmył pianę. Wychodzę z kabiny po upewnieniu się, że maska nawilżająca z dodatkiem naturalnego jedwabiu wchłonęła się w cebulki włosów.

Po wytarciu ostatnich kropel delikatnie masuję policzki oraz szyję rollerem, aby pobudzić krążenie limfy. Nakładam na twarz nawilżającą maseczkę na bazie glinki kambryjskiej – zostawiam ją do wyschnięcia na kwadrans, w tym czasie wcierając przeciwzmarszczkowy balsam pod oczy.

Opłukuję się strumieniem chłodnej, lecz nie zimnej wody. Wciągam spodnie, zakładam koszulę i marynarkę. Sięgam po buteleczkę perfum – ostatnio wróciłem do Diora po dość długim romansie z Jean-Paul Gaultierem i Loewe. Cztery spryskania. Jeden w okolicach szyi, tak aby obejmował kołnierz koszuli – w ten sposób utrwalam pierwszą fazę zapachu, zwaną głową. Ta po godzinie przejdzie w serce, aby pod koniec dnia osunąć się w miejsce bazy, przy której perfumy pozostaną intymne, wyczuwane głównie przez moje nozdrza. Dwie aplikacje na obie strony szyi. Ostatnie spryskanie na kark, aby perfumy pozostawiły po sobie ogon, gdy przejdę obok innych.

Staję w lustrze, z zadowoleniem przyglądając się odbiciu sylwetki. Sięgam po szklankę, jednym haustem opróżniam ją. Ściągam maseczkę.

Moja poranna rutyna jest nieustępliwym kołem samozaparcia. Od lat. Ale dziś znaczy więcej niż kiedykolwiek. Zaznacza bowiem etap, w którym cykl dyscypliny dociera do punktu zwrotnego, oddaje energię, którą wkładam w proces każdego dnia.

Nazywam się Oliwier Falk. Jestem założycielem Ansy. Przygotowuję się na wielką chwilę – dla mnie i mojej rodziny.

Dla technologii.

Dla Ery.

 

3

 

 

 

 

 

 

 

 

– Jak długo?

– Szefie, prawie ją wgraliśmy…

– Jak długo, pytam?

– Dosłownie parę minut do rozruchu i diagnostyki.

Przeklinam cicho pod nosem i odwracam się od Kamila. Kamil, tak chyba ma na imię. A może Kacper? Mniejsza z tym. Po prostu nie chcę widzieć go na oczy. Pojawił się w firmie jakieś pół roku temu, a Bruno poświadczył, że warto mieć go pod ręką, że chłopak da radę. Najwyraźniej się mylił.

Wyciągam e-papierosa. Nie wolno tu palić, ale nikt nie zwraca uwagi, jeśli robi się to dyskretnie. Siwa chmura formuje się nad moją głową, zawisa w powietrzu jak zły omen.

Od ponad godziny dwudziestometrowy ekran rozciągający się pod sufit auli co jakiś czas ożywa, a na jego powierzchni pojawiają się fioletowo-zielone plamy, rzucając jaskrawy blask na przechodzących. Te brzydkie kleksy usilnie próbują formułować się w zakrzywione linie, ale w momencie, gdy rzeczywiście znajdują odpowiednie miejsce, znikają. Ekran gaśnie, powoli przechodząc w coraz głębsze odcienie czerni, jak rozleniwiony potwór chowający się z powrotem pod łóżko. A choć teraz ten monumentalny ekran służący do wyświetlania najnowszych kinowych premier zasłania purpurowa kurtyna, już za niecałą godzinę zostanie z niej odarty, aby zbierający się w auli podekscytowany tłum mógł na własne oczy ujrzeć, jak Ansa zmienia świat.

Zmienia świat, do cholery. Mieli poznać, ba, doświadczyć Ery w pełnej okazałości, ujrzeć początek nowego wieku – a ten aktualnie przypomina nic więcej jak tylko nieudolny rysunek, na którym przedszkolak pozostawił kilka koślawych bazgrołów farbami akwarelowymi.

Jeśli technicy dadzą dupy i nie przygotują jej na czas…

Nie. To nie wchodzi w grę.

Słyszę tłum zbierający się w hanowerskiej auli. Przez ostatnie dwa miesiące walczyłem o slot czasowy dla Ansy, gryząc się z tymi, którzy już wiodą technologiczny prym – dziećmi łutu szczęścia z Doliny Krzemowej, szarymi nerdami lutującymi kabelki, aby następnie oddać przełomowy produkt w ręce rzeszy milionów równie szarych ludzi na całym świecie, a w końcu inwestorami z kieszeniami tak głębokimi, że wydanie fortuny na produkt o wdzięcznie brzmiącej nazwie stanowi równie spontaniczny gest jak wysmarkanie nosa w chusteczkę.

Ja musiałem walczyć. Dziesiątki wniosków, urywanych telefonów, nieprzeczytanych maili wreszcie jakimś cudem przyniosły rezultat – otrzymaliśmy zielone światło na pokazanie Ery w najbardziej prestiżowej sali na końcu Centrum Wystawowego Hanower dla rekinów biznesu węszących za obiecującą inwestycją informatyczną. Liczę, że to zielone światło nakłoni ich do kolejnego spontanicznego wydmuchania nosa podczas naszej prezentacji.

Jesteśmy tu, w Hanowerze. Na największych targach technologicznych w Europie. Jesteśmy tu z Erą. Jesteśmy tu wraz z największymi gigantami uprzejmie zdradzającymi światu, co takiego knują, aby wszystkim żyło się lepiej.

Dwa dni temu Apple. Prawdę mówiąc, gdybym miał oceniać ich w skali nowatorstwa, otrzymaliby koślawe zero za prezentację dema, na którym najnowszy iPhone wspaniałomyślnie mapował twarz użytkownika na ryjek zarumienionego prosiaka. Albo kanciasty łeb uśmiechającej się durnie krowy.

Kolejni byli sztywniacy z Microsoftu i ich inteligentny rysik do tabletu. Nie było w nim nic przełomowego oprócz ceny – prawie trzysta dolarów za technologię zmiany koloru pisania z pomocą komend głosowych. Jednak sposób, w jaki wygłosił swoją prezentację gość z Redmond, prawdopodobnie mógł nasunąć inwestorom wizję, że z pomocą tego cienkiego jak wacik do uszu długopisiku walka z głodem w Afryce wreszcie dobiegnie końca.

Byli też inni. Jakaś mało znana firma ze Szwecji z pierwszym monitorem, do którego można było podłączyć się zdalnie, oferującym prawie – to zostało przemilczane – bezstratną transmisję wideo i dźwięku. Francuzi z dziwnym, przypominającym śmietnik na kółkach robotem dostarczającym jedzenie i lekarstwa do domu. Cholera, nawet Samsung i ich pierwszy smartfon, który w prawym górnym rogu pokazywał znaczek 6G. Publiczność była pod wrażeniem, choć gdy jeden facet z marketingu udzielił wywiadu brytyjskiemu dziennikarzowi po pokazie, na pytanie, czy wraz z nadejściem nowej technologii pozbędziemy się nowotworów powodowanych przez promieniowanie ze stacji bazowych 5G, odpowiedział, że zarówno 5, jak i 6G są w pełni bezpieczne, a obawy o skutki zdrowotne to bzdury.

„To bzdury”, jak się później okazało, było niezbyt szczęśliwym sformułowaniem. Artykuły o pokazie Samsunga krążące od wczoraj w sieci ukazywały firmę jako bezwzględną korporację, a komentarze czytelników pokroju „Nie damy znowu zawładnąć naszymi głowami” i „Maszty 5G wysyłają sygnały belzebuba, aby otworzyć wrota czyśćca. Ludzie, spalmy to tałatajstwo!” znacznie przeważały nad opinią rzetelnych czytelników chwalących nową technologię firmy z Korei.

Był Amazon. Lenovo. Motorola.

A za niecałą godzinę świat miał zobaczyć, co do pokazania ma nikomu wcześniej nieznana, tajemnicza Ansa. Na ten moment – nierówną, fioletową zupę, która najwyżej mogła podbić rynek szybkim wywoływaniem epilepsji swoim nieustannym mruganiem.

Jasna cholera.

Staram się głęboko oddychać. Przygładzam koszulę. Mam wrażenie, jakby jej mankiet wpijał mi się w nadgarstek, odcinał dopływ krwi do rąk. Palce mam zimne, drżę. Odwracam się od gromadki techników pochylonych nad laptopem i ukradkiem chucham w dłonie. Następnie zajmuję się muchą. Czy nie przylega zbyt ciasno? Gmeram przy niej przez moment, bezmyślnie ciągnąc za zatrzask.

– Będziesz się wieszał czy co?

Ed pojawia się zza kurtyny w sportowej marynarce w kratę, przyciasnych spodniach, które upodabniają jego nogi do odnóży kurczaka, i z zawadiackim uśmiechem. Tak jakby już było po.

Jakby rewolucja, która zaraz ma się dokonać, stała się faktem godzinę temu.

– Może od razu poślę po szampana, żebyś już teraz mógł oblewać wielką wtopę – rzucam z goryczą.

– Uspokój się. – Podchodzi i pewnym ruchem wyrównuje mi muchę. – Chłopaki już ją podłączyli. Zaraz zacznie chodzić, puszczą kilka testów i…

– Mówisz o niej jak o starym passacie w stodole. Degradujesz naszą pracę do rutynowego klepania kodu przez pożal się Boże korporację. To coś więcej. To…

– Rewolucja – wchodzi mi w słowo, kiwając głową. – Nowa era. Ale musimy mieć pewność, że kiedy pokażemy ją światu, stanie na wysokości zadania. Ale rewolucja potrzebuje lidera, Oliwierze. Era może i jest przełomem, ale nikt tego nie dostrzeże, jeśli prezes firmy otworzy usta i zaniemówi przed blisko tysięczną publiką inwestorów i klientów.

Ma rację. Biorę głęboki wdech i wsuwam e-papierosa do kieszeni.

– Grzeczny chłopiec. Masz swoje przemówienie, tak?

– Tutaj. – Pukam się palcem w czoło. – Nie będę jak ci z Apple’a czytający z promptera.

– Ale pamiętaj, żeby zawsze rzucić na niego okiem, gdy język ci się poplącze. Są trzy. Jeden pod tobą, zaraz przed pierwszym rzędem, drugi po prawej, a trzeci…

– Obok gościa z kamerą po lewej. Wiem.

Gwar. Głuche tupoty obcasów wybrzmiewają jak stłumione strzały pistoletu, wprawiają zakończenia nerwowe mojego ciała w drżenie. Dziesiątki podekscytowanych głosów dobiegających zza kotary sprawiają, że znów rzucam rozgorączkowane spojrzenie na techników krzątających się przy laptopie. Obecność ludzi zajmujących miejsca na kolejnych piętrach auli przyciąga wzrok jak magnes. Przez ułamek sekundy w głowie rodzi mi się wizja, jakby to było być jednym z nich. Pozbawionym nerwów, wyluzowanym człowieczkiem, któremu ktoś za moment ma podłożyć pod nos talerz i zapytać, czy pachnie umiarkowanie zjadliwie.

Ale ta wizja opuszcza moje myśli tak szybko, jak się pojawiła. Ja i moja załoga jesteśmy lepsi. Zmieniamy świat. To nas zapamiętają pokolenia na długo po tym, jak truchła tych wyluzowanych szaraków pożrą robaki pięć metrów pod ziemią.

Nas.

I Erę.

Również tu, za kulisami, zaczyna kręcić się coraz więcej osób. Wystrojone w beżowe żakiety kobiety przyciskające nesesery do piersi. Technicy od oświetlenia w rozciągniętych podkoszulkach i wielkich słuchawkach na uszach, upodabniających ich głowy do szklanych kul z pływającymi rybkami. Jakieś szychy w garniturach skrojonych na miarę, z kieliszkami szampana w dłoniach przyglądające się tej całej zbieraninie z mieszaniną ciekawości i pobłażania.

Nagle ekran ożywa. Z czerni wyłania się subtelna, biała wstęga, powoli formując się w zgrabny kształt litery alfa. Logo Ansy, zaprojektowane wiele lat temu przez Bruna na kawałku kartonu z przesyłki DPD.

A później pojawia się ona.

– Mówiłem, że dadzą radę – szepcze Ed, również urzeczony tym obrazkiem.

Wstęga rozplata się, tworząc na czarnym tle zarys twarzy. W pewnym momencie pęka, rozdziela się na dwoje, zawisa nad pierwotną częścią i zakreśla kształt pierwszej powieki. Animacja trwa, aż wreszcie ustaje, gdy ostatnia linia dopasowuje się do pozostałych, zarysowując subtelny kształt delikatnych ust. A wtedy wszyscy za kurtyną przystają, słysząc chłodny, kobiecy głos sączący się z czterech masywnych głośników po bokach.

– Oto ja. Era.

Ed śmieje się, składając ręce do oklasków.

– Cholera jasna, na tym nagłośnieniu to robi wrażenie, co?

– Trudno się nie zgodzić – przyznaję.

Już mam zamiar podejść do stanowiska mojej załogi, poklepać ich po ramionach i rzucić „dobra robota”, gdy wtem usta Ery znów się otwierają. Lecz tym razem zamierają w jednej pozycji.

– Era. Era. Era… Oto ja. Era. To ja. Era, Era, Era…

– Co się dzieje? – pytam, omiatając szybkim spojrzeniem techników. Jeden z nich nerwowo stuka w jakiś przycisk, coraz mocniej i mocniej, jakby to miało skłonić Erę do zaprzestania swojego mechanicznego monologu.

– Oliwierze, pewnie potrzebuje dodatkowego resetu… – próbuje przekonać mnie Ed, jednak mijam go i wbijam palce w ramię Krystiana. Albo Kamila, jeden chuj. To teraz najmniej istotne.

– Powiesz mi, do kurwy nędzy, co tu się dzieje? – To przepełnione jadem zdanie wyrzucam z siebie jednym tchem.

Technik ociera pot z czoła, rzuca na mnie pełne obawy spojrzenie.

– Szefie, chyba… chyba wzięliśmy… – krzywi się, zmuszając się do wypowiedzenia reszty zdania – …wzięliśmy starą wersję. Z defektami podczas rozruchu.

Milczę. Reszta inżynierów wbija we mnie wzrok. Nie wiem, czy słyszą zgrzytanie moich zębów. Nie dbam o to.

Ed staje obok.

– Oliwierze, posłuchaj…

Ale ja odwracam się od niego. Od nich wszystkich. Wyciągam telefon i wybieram numer Bruna. Nie ma czasu.

To nasza jedyna i ostatnia szansa.

 

@@@

 

Bruno skręcił w prawy zjazd prowadzący na parking przed siedzibą Ansy. Ta ciemna, surowo ciosana bryła w południowo-zachodniej części Krakowa stanowiła całkiem imponujący kontrast wśród szarych, betonowych biurowców Nokii, Motoroli oraz Ericssona. Cały region znajdujący się przy pętli tramwajowej Czerwonych Maków mieszkańcy określali mianem Doliny Krzemowej dawnej stolicy Polski. Dla Bruna, który dobrze wiedział, jak diabelnie wysoki czynsz należało płacić każdego miesiąca za wynajmowanie górnego piętra wraz z podziemną serwerownią przy ulicy Bobrzyńskiego, przymiotnik „diamentowy” wydawał się bardziej odpowiedni.

Na parkingu stały tylko trzy samochody, wśród których rozpoznał białe mini Igi. Wyszedł z tesli, zostawiając nierówny ślad buta na rozpływającym się od czerwcowego słońca asfalcie, wszedł do chłodnej recepcji i odbijając identyfikator na bramce – będzie musiał zmienić to okropne zdjęcie, na którym wygląda jak wygłodniały wampir – wjechał windą na piąte piętro.

Zastał Igę – kierowniczkę działu HR – wraz z młodszym programistą Hugonem i starszym testerem oprogramowania Maksem w głównym lobby, rozciągniętych na pufach z kubkami kawy przed telewizorem. Odwrócili głowy w jego stronę, gdy wszedł.

– Zaczęło się? – rzucił, stawiając torbę z laptopem na podłodze i zmieniając buty na basenowe klapki.

– Jeszcze pół godziny. Puszczają reklamy na przemian z prezentacjami z poprzedniego dnia – odparła Iga, podnosząc się z pufy. – Fatalnie wyglądasz.

– Dzięki.

– Nie wydaje wam się, że te roboty od lekarstw, które pokazali wczoraj Francuzi, to wprost idealne rozwiązanie do… no wiecie… wejścia w nowy wiek dla czarnych interesów? – spytał Hugo. Miał na głowie urodzinową czapeczkę i wpatrywał się w plazmę jak urzeczony.

Maks pociągnął łyk ze swojego kubka, krzywiąc się.

– A co to dokładnie znaczy?

– No wiesz, wiele rzeczy. Dilerka, na przykład. Zamawiasz kilka gramów zielska, przyjeżdża robocik z terminalem, podstawiasz kartę, a później kręcisz blanty do zgona.

– Aha, jasne. A następnego miesiąca farma twoich mechanicznych robocików ma wyciek danych z podanym na tacy twoim nazwiskiem. Wziąłbyś się w końcu do roboty, zamiast bawić się w krzywego biznesmena z przepalonymi stykami. Słyszałeś te głupoty, Bruno?

Bruno zmusił się do uśmiechu, po czym szybko skierował kroki w stronę biurka. Nie był w nastroju do żartów, chciał sprawnie zrobić to, po co tu przyjechał, a następnie wrócić do szpitala. Do córeczki, która go teraz potrzebowała.

Zdążył zaledwie uchylić klapę laptopa, zanim zauważył Igę przyglądającą się bacznie znad ścianki boksu biurka.

– Wiem, że dziś powinniśmy tylko świętować i pić szampana, ale znasz mnie.

– Robota zawsze na pierwszym miejscu, co?

Przytaknęła.

– Mamy kandydata na stanowisko starszego inżyniera sieci. Przeszedł dwa wstępne etapy. To burak, ale wcześniej pracował w laboratorium Amazona, więc trudno się przyczepić.

– Okej.

– Znajdziesz godzinę w przyszłym tygodniu na rozmowę techniczną?

– Sądzę, że tak.

– Na to liczyłam. A tak poza tym wszystko gra?

Po raz drugi tego dnia kąciki warg Bruna uniosły się w górę w krzywym grymasie. Czuł się tak, jakby nie używał ich od wielu miesięcy. Jakby cały chaos, strach, niepewność ostatniej nocy sprawiły, że włókna mięśni twarzy pokryła lodowata skorupa.

– Jasne.

Iga zacmokała. Dopiero teraz uderzyło go, jak wystroiła się na dzisiejszą okazję. Zazwyczaj ubierała prosty, czarny golf, który ciasno opinał jej szczupłą szyję. Męska część załogi – czyli zdecydowana większość, gdyż w Ansie jedynymi reprezentantkami płci przeciwnej była Iga oraz Ola z rachunkowości – podejrzewała, że szefowa kadr poprzez swój surowy strój chce dystansować się od typowych atrybutów kobiecości, a tym samym – wtopić w zamknięte środowisko wymizerowanych inżynierów, w których żyłach płynie więcej kawy aniżeli krwi, a ulubionym tematem do rozmów są najnowsze zmiany w specyfikacji języków programowania.

Tego dnia golf zniknął, zastąpiony przez dopasowaną, granatową sukienkę podkreślającą sylwetkę Igi, a czerwony lakier na paznokciach, którymi stukała w blat biurka, błyszczał jakby dopiero co nałożony.

– Wciskasz kit, czuć na kilometr.

– Mam robotę…

– Nie będę naciskać, ale gdybyś czegoś potrzebował…

Bruno przestał grzebać w swojej torbie i westchnął.

– Iga, jest okej.

Jej twarz spoważniała.

– To przez to, prawda? – wyrzuciła z siebie na jednym tchu.

Czyli jednak chciała naciskać.

Uformowany na szczycie głowy Igi kok zachwiał się, gdy machnęła głową w stronę telewizora, na którym dziennikarka w szmaragdowym żakiecie i zbyt ciemnym podkładzie wskazywała na skąpaną w blasku reflektorów kurtynę. Czerwony pasek na ekranie krzyczał: „Mind of our times – CEO of Ansa Software reveals revolution in artificial intelligence research”.

– Nie boli cię to trochę?

– Niby co?

– Że siedzisz tutaj, a nie jesteś tam. Ja to trochę co innego, nie pracowałam nad nią od samego początku, ale ty, jako jeden z pierwszych…

– Naprawdę nie mam pojęcia, o czym…

– Masz żal do Oliwiera, że nie wziął cię ze sobą?

Bruno zamrugał.

– Nie bądź śmieszna. Jestem potrzebny tu, na miejscu. Nie na biznesowych bankietach cwaniaków z kieszeniami wypchanymi forsą.

To prawda. Po prostu nie należał do tego świata. Mało kto byłby gotów się nie zgodzić, że owszem, jest diabelnie dobrym inżynierem i potrafi wdrożyć w życie rozwiązania, które innym zajęłyby całe tygodnie, w ciągu jednego popołudnia. I tak, Iga miała rację – był i nadal jest cholernie istotnym trybikiem w procesie tworzenia i rozwoju Ery, ale cóż, tylko trybikiem, ukrytym pod grubym płaszczem marketingu i perswazji, która, wykorzystana przez spryt Oliwiera, doprowadziła całą załogę Ansy tak daleko.

– Hej, wy tam! – Hugo darł się z lobby. – Wracajcie do loży zwycięzców!

Był tu od samego początku. To on ze swoimi przyjaciółmi odszedł z poprzedniej firmy, aby zrealizować marzenie pierwszego, w pełni samoświadomego oprogramowania. Nie półśrodków, jakie krążyły na rynku od kilku lat, nie dziwacznych wtyczek instalowanych do samochodów, aby te posłusznie przewoziły pijanych właścicieli po imprezie do ciepłego łóżka, a w końcu nie tych sztywno zaprogramowanych, plastikowych lalek za krocie, służących jako sex-zabawki niespełnionym i skrzywionym nieudanymi podbojami miłosnymi facetom. Założyli Ansę z myślą o początku nowej epoki, jak mawiał Oliwier. A choć z początku Bruno podchodził do tej wizji z rezerwą, ślęcząc do rana nad kolejnymi liniami kodu, na ich oczach narodził się byt będący w stanie rzeczywiście wypełnić tę olbrzymią czarę oczekiwań Falka prawie w całości. Nie przeszkadzał mu fakt, że to Ed i Oliwier byli uważani za ojców Ery. Był geekiem, nie showmanem. Uwielbiał Gwiezdne wojny, niedzielne granie na konsoli i programowanie. Miał to wszystko pod ręką, nawet tu, w tej korporacyjnej atmosferze – kącik do relaksu był tuż za rogiem, a Darth Vader z plakatu przyczepionego do ścianki za biurkiem każdego dnia milcząco oceniał jakość klepanego przez Bruna kodu zza swojej ikonicznej maski. Znał swoje miejsce i to mu odpowiadało.

A poza tym, zważywszy na sytuację, w której był obecnie, nie mógł bardziej dziękować niebiosom za nieotrzymanie zaproszenia na targi technologiczne w Hanowerze.

– Mam sporo pracy – powiedział, uruchamiając system. – Chcę wyjść wcześniej, więc gdybyś była tak uprzejma…

Urwał, gdy Iga objęła jego dłoń.

– Jeśli czegoś potrzebujesz, daj znać.

Serce Bruna biło mocniej, gdy patrzył, jak odchodzi. Z marazmu wyrwał go wibrujący w kieszeni smartfon. Rzucił okiem na ekran.

„Twoje dziewczynki słodko śpią!”

Dorota wysłała mu zdjęcie, na którym z zamkniętymi oczami czuwa przy córeczce. Wcisnął kafelek „Zapisz w plikach…”, a następnie wystukał wiadomość „Tacy to mają dobrze!”, do której dołączył emotki trzech serc.

Wiadomość podniosła go na duchu. Przynajmniej na jakiś czas uwolni się od porażającej burzy niepokoju o stan Diany, która wyrastała w jego głowie co kilka sekund. Najlepszym lekarstwem na te rozmyślania było… to bardzo proste. Odwalić robotę i znaleźć się tam, gdzie sam będzie mógł opiekować się małą.

Zanim zdążył sięgnąć do klawiatury laptopa, smartfon znów ożył. Dzwonił Oliwier.

Bruno ciężko westchnął i odebrał.

– Tak, wszyscy harują jak farma wołów, nie, Hugo wcale nie chce schlać całego biura po twojej prezentacji…

– Posłuchaj mnie uważnie i nie przerywaj. Nie mam czasu. Musisz natychmiast przesłać do nas wersję wewnętrzną. Tę, którą dwa tygodnie temu pokazywaliśmy inwestorom.

Zamilkł. Czuł, że Falk jest zdenerwowany. I to bardzo.

– Co się dzieje?

– Najwyraźniej nasi technicy nie sprawdzili, co biorą na najważniejsze, kurwa, targi w całej branży.

– Najnowsza wersja nie działa? – spytał Bruno, błyskawicznie logując się do systemu. – To niemożliwe, jest testowana od pół roku, ten model właśnie w tym momencie uczy się najdłużej…

– Do cholery, to nie ma znaczenia, nie rozumiesz? – Oliwier wrzasnął histerycznie w słuchawkę tak, że głośnik telefonu zatrzeszczał. – Mamy pół godziny do prezentacji, a ona nie startuje, papla swoje powitanie i się wiesza…

– Daj mi techników do telefonu.

– Nie, Bruno. Nie ma czasu na sklejanie tego syfu taśmą izolacyjną. Nie rozumiesz, jak wiele zależy od tych targów? Co, jeśli załatasz błąd, który ma teraz, a w połowie prezentacji schrzani się coś innego? To będzie koniec, słyszysz? Koniec!

Bruno zacisnął zęby.

– Czego w takim razie ode mnie oczekujesz? – zapytał, siląc się na spokojny ton, mając nadzieję, że to nakłoni Falka do okiełznania temperamentu.

– Tego, o co przed chwilą poprosiłem. O wersję wewnętrzną.

– Ale… Oliwier… przecież ona jest z góry programowana! Wyłączyliśmy w niej samouczenie Ery, zastąpiliśmy je założonymi scenariuszami, a jej zachowanie to po prostu ciąg warunków i…

– Wyślij to.

– Chcesz pokazać światu sztywny model i zareklamować go jako samoświadomą inteligencję, do diabła! – Z wściekłości Bruno podniósł się z krzesła i zaczął krążyć. – To bezwstydne kłamstwo!

– Musisz się wreszcie nauczyć, że świat biznesu nie jest wybrukowany prawdą i uczciwością, tylko właśnie zawoalowanym, bezwstydnym kłamstwem. – Głos Oliwiera był zimny, dobitnie kontrastował z chaotycznym wybuchem sprzed kilku sekund. – A to bezwstydne kłamstwo trzeba ładnie sprzedać. Kiedy Jobs prezentował pierwszego iPhone’a, połowa funkcji była tylko kolorowymi kafelkami, a gdy dzwonił do swojego kolegi, pamiętasz, co musiał robić? Wciskać te cholerne kafelki w odpowiedniej kombinacji, bo inaczej ich przełomowy produkt poszedłby się chrzanić i zawiesił przed tysiącami podnieconych inwestorów. Więc bądź tak dobry, zwalcz przemożną chęć uzdrawiania świata, prześlij wersję wewnętrzną do nas w ciągu dziesięciu minut, a później pracuj nad tym, żebyśmy dowieźli Erę w takiej formie, o jakiej zawsze marzyłeś.

Falk rozłączył się, pozostawiając go z mieszaniną wściekłości i osłupienia. Bruno rzucił się z powrotem na fotel i przysunął do siebie laptop. Zaczął działać.

Nie zważał na dziennikarkę, która przytaczała historię Ansy, pokazując zdjęcia uśmiechniętego Oliwiera i Eda przed siedzibą firmy.

Był tak pochłonięty pracą, że gdy Era powiadomiła go o nowej wiadomości w skrzynce odbiorczej, zbył jej ponaglenie milczeniem.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Kamil Piechura, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2024

 

Projekt okładki: Jakub Magierowski / Brand Kingdom

 

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8357-502-5

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

 

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.