Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
ISTNIEJĄ RANY NIEZDOLNE DO ZABLIŹNIENIA.
Robert Ruso jest fotografem dobiegającym czterdziestki, który po rozwodzie przeniósł się z Krakowa do rodzinnej Limanowej.
Pewnego dnia otrzymuje enigmatyczny mail – zaproszenie do domku nad jeziorem od kolegi z licealnych lat. Nie zdaje sobie sprawy, że przyjmując zaproszenie, puszcza w ruch bieg wydarzeń, które przerodzą życie jego i najbliższych w koszmar…
Jeden mail. Jeden weekend.
Czwórka mężczyzn pozostawionych na odludziu. A wśród nich jedna dusza – przed laty złamana, opętana przez zło domagające się wyzwolenia. „Zło w nas” to opowieść o przeszłości, która nie wybacza, lecz powoli, dzień za dniem, rozbudza cierpienie zagnieżdżone lata temu.
CZŁOWIEK TO GATUNEK NAJOKRUTNIEJSZY ZE WSZYSTKICH ZWIERZĄT.
MROCZNA HISTORIA O NIEZABLIŹNIONYCH RANACH I KRZYWDZIE TŁOCZĄCEJ TRUCIZNĘ W ŻYŁY. O TYM, ŻE ZŁO JEST W KAŻDYM Z NAS.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla moich przyjaciół – aby słowa zapisane na kartach tej powieści nigdy nie wydarły się poza granice mojej – często niepokojącej – wyobraźni…
To właśnie skutkiem, klątwą złego czynu, że ze zła biorąc – w zło się rozkorzenia.
FRIEDRICH VON SCHILLER
1
Teraz
Życie każdego człowieka toczy się we wnętrzu jego własnego umysłu. Nie ma tam niczego innego – poza wszystkim. Nie ma nikogo innego. Nie ma tam „nas”. Nie ma „ich”.
Tylko ja.
Kiedy umiera dusza, świat kurczy się, drży w posadach, dogorywa w konwulsjach, a w końcu się rozpada – wraz z ostatnim tchem tłoczonym przez płuca ginie… wszystko.
Także cierpienie.
* * *
Czuję ból rozchodzący się po ciele jak trucizna – żrący kwas wstrzyknięty do krwiobiegu, pochłaniający wszystko, co napotka na swojej drodze. Jestem świadom jego obecności bardziej niż własnych myśli, pozlepianych w bezosobowy kłąb szarej papy, tłumionych pod grubym kocem cierpienia pulsującego gdzieś od środka ciała.
Boli. Tak bardzo boli…
Zdaje mi się, że słyszę skrzypienie powiek, niby nienaoliwionych zawiasów, gdy otwieram oczy. Jasne światło wpadające z okna po lewej stronie pokoju oślepia mnie, kąsa źrenice.
Zamykam oczy. Kręci mi się w głowie. Chcę wymiotować, ale zamiast tego tracę przytomność.
Chyba wrzeszczę, zanim umysł pochłania ciemność.
Spadam w czarną przepaść.
I
ZAPROSZENIE
2
Wtedy
Od mniej więcej pół roku każdy dzień rozpoczynam poranną przebieżką. Nigdy nie przykładałem większej wagi do formy, jednak lata lecą, a umówmy się – zwisający bęben nie jest powodem do dumy, szczególnie gdy facet jest tuż po trzydziestce. Nie żebym takowy posiadał albo kiedykolwiek miał tego typu predyspozycje, jednak lepiej się pilnować – wyrobić pewne nawyki wcześniej, by nie skończyć z ręką w nocniku, przykutym do wypierdzianego fotela naprzeciwko cienkiej plazmy, z wieczornym wydaniem wiadomości na tapecie.
O ósmej budzi mnie Jędza – to może trochę dziwne, ale tak nazywam biały stożek na stoliku nocnym. Zdaje się, że Smart Home jest odpowiednią nazwą dla tego ustrojstwa, które Maja podarowała mi na trzydzieste urodziny. Wytrzasnęła je z AliExpress – chińskie hieroglify na pudełku zapewne zachwalały możliwości oraz unikatowy wygląd tego cudu techniki (moim skromnym zdaniem do złudzenia przypominało odświeżacz powietrza), choć na niewiele zdały się przy próbie zmiany języka. Jędza bowiem informowała użytkownika o swoich działaniach w dialekcie, w którym napisano dołączoną doń instrukcję – takie przynajmniej odnoszę wrażenie, bo za cholerę nie zrozumiałem nic z jej mechanicznego bełkotu. Po kilku godzinach przekopywania się przez zagraniczne fora i wciskania najróżniejszych przycisków na panelu kontrolnym doszliśmy do połowicznego rozwiązania problemu – Jędza już nie paplała trzy po trzy, lecz buczała za każdym razem, gdy poczuła potrzebę poinformowania właściciela o wykonaniu jakiejś akcji. Od tej pory przynajmniej nie doprowadza do szału swoim paplaniem Chico. Wcześniej szczekał jak opętany.
Pudel gramoli mi się na głowę, kiedy Jędza buczy opętańczo, a na jej panelu kontrolnym miga pomarańczowa dioda, informując, że woda w bojlerze powinna nadawać się do porannej kąpieli już wkrótce. Chico radośnie wali mnie ogonem po czole.
– Jak się spało, stary? – rzucam, drapiąc go za uszami. Mruczy cicho, przymykając czekoladowe powieki.
Nie trwa długo, zanim jak szalony zeskakuje z łóżka, pędzi korytarzem, a po kilku sekundach zjawia się z piłką tenisową w paszczy. Bawię się z nim, dopóki Jędza nie zabuczy po raz kolejny, co sygnalizuje, że woda w bojlerze gotowa – proszę bardzo, piękny panie, ręcznik w dłoń i do kabiny.
Schodzę do kuchni nagi – dzielę z Chico łóżko już od pewnego czasu, nie mamy przed sobą tajemnic – i nastawiam ekspres na najmocniejsze espresso. Wystyga do idealnej temperatury, gdy wychodzę z porannej kąpieli owinięty ciasno ręcznikiem.
Przez długi czas – to jest kiedy jeszcze pracowałem dla kogoś lub pod kimś, zwał jak zwał – nie mogłem sobie wyobrazić bycia kierownikiem samego siebie. Wydawało mi się, że potrzebuję z góry narzuconej godziny, o której mam zjawiać się w pracy, wychodzić na lunch oraz opuszczać biuro. Ale wiele się zmieniło.
Zajmuję się fotografią. Jestem freelancerem – przyjmuję większe bądź mniejsze zlecenia od ludzi, którzy zgłaszają się do mnie z uwagi na reputację, którą po kilku latach zdążyłem sobie wyrobić. Biorę w zasadzie wszystko – od kręcenia i montażu filmów weselnych, po obróbkę zdjęć krajobrazów i portretów osób, które nie są zachwycone swoim podwójnym podbródkiem na fotografii do paszportu. Zarabiam całkiem nieźle – być może nie aż tyle, co moi znajomi porozrzucani po korporacjach, których nazw często nawet nie jestem w stanie prawidłowo odczytać, jednak jakoś sobie radzę. Lubię niezależność, a na wyścig szczurów, zdaje się, jestem już zbyt zaśniedziały. Być może brzmię jak stary pierdziel, ale za nic nie oddałbym tej… swobody. Kiedy boli mnie głowa i mam ochotę przedłużyć poranne leżakowanie, po prostu to robię, nie obawiając się, że lada moment zadzwoni szef z pretensjami o spóźnienie. Rutynowe wstawanie o wpół do ósmej, żeby zdążyć na czas na poranne spotkanie, prasowanie koszuli tak, aby nie pozostawić nawet najmniejszej zmarszczki na materiale, psioczenie na kolegów za ich plecami tylko po to, żeby przypodobać się kierownikowi – dziękuję, postoję.
Sączę poranne espresso, przyglądając się dyskusji w studiu politycznym. Ładna blondynka wpatruje się ze sztucznym uśmiechem przyklejonym na ustach grubemu facetowi, usilnie wyjaśniającemu jej i telewidzom, dlaczego sytuacja w obozie opozycji jest doprawdy katastrofalna. Blondynka przytakuje skwapliwie, zapisując coś w swoich notatkach. Przy krańcu stołu siedzi patykowaty mężczyzna z dłońmi złożonymi w dyplomatyczną piramidkę, wysłuchując z uwagą tego wciąż paplającego, grubego faceta. Co jakiś czas otwiera usta, chcąc mu przerwać, jednak gruby facet, zauważając to, marszczy czoło i podnosi głos, a blondynka kiwa głową z jeszcze większą energią. Nietrudno się domyślić, że ten siedzący przy krańcu stołu jest z opozycji. A odbiornik nadaje kanał publicznej telewizji.
– Cyrk na kółkach, piesku – wzdycham, a Chico szczeka radośnie i z entuzjazmem merda ogonem, jakby w ten sposób chciał przytaknąć. – Istny cyrk na kółkach.
Wyłączam telewizor w momencie, gdy patykowatemu mężczyźnie wreszcie udaje się wybulgotać coś na wzór „to był plan, który chcieliśmy wdrożyć przed rządami waszej partii…”, i zakładam dres. Sam nie wiem, czemu oglądam te wypociny. Chyba jest w nich pewien poziom smutnego absurdu bawiący skuteczniej niż śmieszne kompilacje wypadków kotów na YouTubie.
– Do nogi!
Nie zamykam drzwi na klucz – dom stoi na uboczu nieopodal małego lasu, a najbliższy sąsiad mieszkający przy głównej drodze to miły staruszek Ben, który ilekroć mnie widzi, zaprasza na herbatę z prądem i ciasteczka z czekoladą własnej roboty. W cieplejsze dni ogląda mecze piłki nożnej przed kineskopowym, przenośnym telewizorkiem, bujając się w fotelu na werandzie, klnąc pod nosem i zawzięcie strzygąc posiwiałymi wąsami, ilekroć reprezentanci tego pięknego kraju odwalą babola albo poślą piłkę Panu Bogu w okno. Ben za młodu sam grywał w futbol – uwielbia podkreślać ten fakt, szczególnie po kilku kolejkach swojej niewinnej herbatki, twierdząc, że gdyby w zamierzchłych czasach jego ojciec sprezentował mu lepsze buty, polska reprezentacja zdobyłaby mistrzostwo, a on nie siedziałby w tej dziurze, mając za towarzysza przewlekły artretyzm.
Dzień jest piękny, choć chłodny – październikowe powietrze pali policzki, kiedy przyspieszam i wbiegam na udeptaną ścieżkę w akompaniamencie wesołego poszczekiwania Chico. Ochoczo podskakuje, próbując złapać zębami spadające liście pożółkłego klonu – gdy ta sztuka mu wychodzi, zatrzymuje się i intensywnie obwąchuje znalezisko, po czym znów przyśpiesza, aby zrównać się ze mną.
– Tempo, Chico!
Dzieli nas jakieś piętnaście minut od asfaltowej dróżki ciągnącej się na półtora kilometra wzdłuż potoku. Zazwyczaj pokonujemy ją dwa razy – pierwszy zachowawczym, spokojnym tempem, drugie podejście jest stanowcze, dajemy z siebie wszystko. W porannych godzinach często mija się tu weteranów porannego joggingu, później dołączają do nich dzieci śmigające zawzięcie na małych hulajnogach, pary jeżdżące na kolarzówkach oraz rodziny ze smykami, pragnące zaznać odrobinę ruchu i świeżego powietrza.
Mieszkańcy nazywają tę drogę ścieżką zdrowia. Biegnie wzdłuż niedawno wybudowanej obwodnicy Limanowej, mojego rodzinnego miasteczka – znanego w Małopolsce, położonego około dwudziestu minut jazdy od Nowego Sącza, a półtorej godziny od Krakowa. Wróciłem tutaj na stałe po rozwodzie. Nigdy nie planowałem, ale życie potoczyło się inaczej.
Moje poszarzałe, stare adidasy są mokre od rosy, kiedy wreszcie wbiegamy z Chico na asfalt. Tym razem już w pierwszym okrążeniu narzucam większe tempo. Robię to z przyzwyczajenia, raz w tygodniu, przed spotkaniem z Mają.
Po rozwodzie została z matką w stolicy Małopolski. Nie, nie winię jej za ten wybór, i nie, nie doszukuję się tutaj głębszego dna – wiem, że moja córka mnie kocha, i rozumiem, że dla nastolatki w jej wieku perspektywa spędzenia jednego z najważniejszych okresów w życiu w dziurze o kryptonimie „Limanowa” nie jest… cóż – zbyt pociągająca. Zresztą, cholera. Mam trzydzieści cztery lata i nie potrafiłbym sam postawić się w jej sytuacji – bo oto dwójka najbliższych osób, po blisko szesnastu latach wspólnej egzystencji, postanawia pójść swoimi drogami. Kontynuować życie bez człowieka, u boku którego budziła się codziennie rano, z którym wspólnie gotowała, wyjeżdżała na wakacje, śmiała się i płakała, krótko – przeżywała największe wzloty i upadki. Nie chcę wychodzić tu na dramaturga. Rozwód to sprawa zawiła, bolesna, jednak po bezpośrednim doświadczeniu tego zabiegu nie mogę powiedzieć więcej niż… stało się. I tyle.
Ale to Maja ucierpiała najbardziej, nawet jeśli za wszelką cenę starała się to ukryć. Przeprowadzka, niezręczne wynoszenie rupieci, których prawowity właściciel nie jest do końca znany, świadomość, że już nigdy nie spędzi się razem słonecznego dnia na tyłach domu, w małym ogródku, smarując drugą osobę kremem z filtrem i grając w scrabble przy gramofonie z płytą z najlepszymi przebojami Queen. Jasne – kłamałbym, mówiąc, że to wszystko nie wywarło na mnie dużego wpływu. Wtedy i teraz. Bo mogę sobie wmawiać, że dbam o formę z powodów zdrowotnych, jednak prawda jest inna, równie trywialna. Wylewając dawkę potu na porannej przebieżce z Chico, pozbywam się frustracji i zawodu, które noszę od rozstania z żoną. Oczyszczam umysł. Nie jestem pewien, jak to opisać – nigdy nie byłem zwolennikiem bajdurzenia o odnawianiu swojej duszy czy kij wie czego innego po ciężkich doznaniach. Ale… ale wiem, że wstawanie rano i wysiłek fizyczny w pewien sposób pomagają umysłowi w powrocie do normalności. W ustatkowaniu. W wyjściu z dołka.
Decyzja o rozdzieleniu dróg z Agatą była zgodna. Bez zbędnych krzyków, płaczu, idiotycznych scen rodem z paradokumentów puszczanych w południe, które człowiek ogląda z rozleniwieniem, bo nic innego nie leci aktualnie w telewizji – zrobiliśmy to jak cywilizowani ludzie.
A jednak wiem swoje. Bo znam moją córkę. Być może była jedynie biernym obserwatorem przeciągania liny między rodzicami. Z perspektywy ojca dostrzegłem jej przemianę. To wydarzenie zahartowało Maję. Zawsze starałem się pokazać jej, że życie nie jest upstrzone fiołkami – nie przypomina zielonkawej łąki z pachnącymi stokrotkami i przyjaznymi niedźwiadkami tulącymi się do siebie. Czasami, a nawet stosunkowo często, po prostu daje w kość. Szkoda tylko, że Maja po raz pierwszy doświadczyła tego za sprawą rodziców, którzy pewnego smutnego dnia postanowili pomachać do siebie na pożegnanie.
Podpieram się zdyszany, obserwując, jak Chico podbiega z wywieszonym jęzorem. Domaga się pochwały za przebycie tego morderczego dystansu. Drapię go za uszami przez kilka minut, do momentu, aż z przeciwnej strony ścieżki wyłania się mały york trzymany na smyczy przez dziewczynę ze słuchawkami na uszach większymi od jej głowy. Pies natychmiast zauważa obecność Chico i zaczyna panicznie warczeć. Pudel posyła mu obojętne spojrzenie, odwraca łeb i patrzy na mnie z wyczekiwaniem. Jest gotowy na drugie okrążenie.
Pokonujemy je szybko, bez ociągania się. Po około dziesięciu minutach odpoczynku skręcamy na lewo od ścieżki, którą przybyliśmy, w kierunku mostu prowadzącego do centrum miasta. To miejsce również zyskało sobie miano wśród mieszkańców – nazywają je „Dzikim Mostem”, przez wzgląd na umowną szerokość konstrukcji, koleiny oraz rondo postawione bezpośrednio przed wjazdem, które jest na tyle małe, że większość kierowców po prostu przecina je na wskroś, nie martwiąc się objeżdżaniem.
Pierwsi, niezainteresowani dłuższą weekendową drzemką mieszkańcy Limanowej postanowili wyjechać na poranne zakupy. Sznur aut ciągnący się od rynku głównego do wylotu obwodnicy wije się powoli, w smugach mgły i czarnych spalin wydobywających się z rur wydechowych starych rzęchów. Przecinam skrzyżowanie szybkim krokiem z Chico truchtającym u boku.
Słońce wspina się na najwyższy punkt nieba, kiedy przechodzimy obok wyremontowanych kamienic do małego spożywczaka. Właścicielem jest pan Abram, na którego każdy mówi Tadziu – łysiejący facet po sześćdziesiątce, odziany w nieśmiertelny fartuch, który oddaje do pralni od święta. Jego sklep jest jednym z nielicznych reliktów przeszłości, gdzie to sprzedawca, a nie gadająca supermarketowa kasa samoobsługowa, waży i wycenia produkty.
– Czołem, Tadziu!
Staruszek zerka znad zmęczonego egzemplarza „100 krzyżówek dla ambitnych”, które rozwiązuje, gdy nie ma klientów, i uśmiecha się szeroko.
– Robert! Niech mnie licho, spodziewałem się was kilka minut później! Musieliście narzucić całkiem niezłe tempo!
– W taką pogodę nogi są lżejsze niż zazwyczaj.
– O tak, to prawda, jest pięknie! To pewnie ostatnie tak słoneczne dni w tym roku. Jak się masz, Chico? – pyta, klepiąc pudla po zadku. – Twój pan cię zamęcza, co? Męczy cię, prawda, stary? Nic się nie martw, mam tu dla ciebie standardowy zestaw.
Chico szczeka radośnie i jednym dziabnięciem wchłania kawałek szynki, który Tadziu podsuwa mu pod nos. Wpatruje się z wyczekiwaniem, kiedy stary krząta się za ladą w poszukiwaniu małego spodka, do którego nalewa karafkę wody.
– Źródlana siła z gór, żebyś miał moc na inne szaleństwa tego barbarzyńcy. Doprawdy, Robert, oszczędź go od czasu do czasu. Gonicie tak dzień w dzień jak napalone koty za myszą… z całym szacunkiem, Chico. Jestem pod wrażeniem… szczerze, kiedy zamykam sklep po szóstej, mam siłę jedynie uwalić się na fotelu z piwem i zasnąć, zapominając o całym bożym świecie…
– Nie te lata, Tadziu. A jemu nic nie będzie. I tak resztę dnia prawdopodobnie prześpi.
Przyglądam się, jak kładzie przed Chico miseczkę z wodą i prostuje plecy z wyraźnym wysiłkiem.
– Duży ruch?
– Ano, jest jak jest. Sobota, więc większy niż zazwyczaj. Sam wiesz, jak to wygląda w tej dziurze. Wszyscy dostają świerzbu tyłka i kupują co popadnie, jakby jutro świata miało nie być. Kto by pomyślał, że zakaz handlu w niedziele tak uderzy tym sknerom do głowy. To samo co zawsze? – rzuca, poprawiając wypłowiały fartuch i wchodząc za ladę.
– Tak, proszę. Czyli mówisz, że nie narzekasz…
Tadziu parska, pakując chałkę w papier.
– I tak, i nie, przyjacielu. Jestem już stary. Nie chcę gadać jak zaśniedziały piernik, ale ciągnę ten interes… ile to już będzie… trzydzieści pięć lat, a dwadzieścia, odkąd teść przepisał mi to wszystko na własność. Po takim czasie człowiek ma zwyczajnie dość. Nawet krzyżówki nie potrafią mnie rozruszać. Hasła powtarzają się w tym cholerstwie. Od niedawna oglądam taki teleturniej w telewizji… pal licho nazwę… ale uwierz mi, aż mną trzepie, jak widzę tych nieudaczników, którzy nie są w stanie znaleźć najprostszego synonimu do hasła „zwierz”. Gamonie jedne. Dostaję podobne w co dziesiątej krzyżówce i korci mnie, by zadzwonić na infolinię i się wydrzeć: „Bestia! Bestia, ty durniu!”.
Przechodzi mi przez myśl, aby zasugerować, że świat nie kończy się na krzyżówkach, bo przecież jest jeszcze na przykład sudoku i milion innych gier cieszących się większą popularnością, ale powstrzymuję się i jedynie kiwam głową.
Chcę już powoli wracać. Mam kilka rzeczy do ogarnięcia przed wyjazdem do Krakowa i spotkaniem z Mają. Lubię starego Tadzia, jednak nie przepadam za przeciągającymi się rozmowami o niczym.
– Co u Agaty i Mai?
Chrząkam. Czuję na sobie dobroduszne spojrzenie starego, jednak unikam go, przyglądając się, jak Chico energicznie chłepcze wodę z miski, trącając ją nosem i rozlewając sporą jej zawartość.
– Leci.
– Widujecie się od czasu do czasu? Tak dawno nie widziałem małej… która to już klasa? Czwarta? Piąta?
– Ósma – poprawiam go. – Teraz zaczęła ósmą.
– Ależ to leci. Nawet człowiek nie wie kiedy.
– Taaa…
Zapada cisza – jedna z gatunku tych najgorszych, kiedy nikt nie wie, w jaki sposób kontynuować rozmowę.
– Będziemy się zbierać, Tadziu. Tyle co zwykle?
– Jak dla ciebie, kolego.
Wręczam mu monetę pięciozłotową i przywołuję Chico cichym gwizdnięciem.
– Widzimy się.
– Oczywiście. Miłego weekendu, Robercie.
– Wzajemnie, i nie zapomnij ucałować Joli!
– O to się już nie martw!
Wyjście na zewnątrz przynosi mi ulgę. Oczywiście, Limanowa to małe miasteczko – a małe miasteczka mają do siebie to, że wieści rozchodzą się równie szybko jak pierd w dusznym pokoju. I oczywiście, stary Tadziu wypytywał już kilka razy o Maję. Czasami nawet posuwał się dalej, starając się wybadać, o co poszło między mną a Agatą. I jasne, niby to nie jego sprawa. Zbyt agresywne podejście nie jest przychylnie traktowane w tak hermetycznej społeczności, w której niemal każdy wie, co dzieje się u sąsiada pod kołdrą.
Dlatego pilnuję się. Może trochę spinam, nie przeczę. Są jednak pewne granice i nie chcę, aby ktokolwiek podglądał moje życie przez dziurkę od klucza.
– Wracamy, mały. Mamy jeszcze sporo do roboty.
Nie wiem, czy żółty sedan podążał za nami od chwili, gdy opuściliśmy spożywczak. Jestem jednak przekonany, że osoba siedząca w środku nie spuszczała nas z linii wzroku, kiedy wróciliśmy na ścieżkę prowadzącą do domu.
3
Teraz
– Panie Ruso?
Ktoś budzi mnie ze snu. Był dziwny, na swój pokrętny sposób niepokojący.
Obserwowałem w nim własne bezwładne ciało, rozciągnięte na topornym łóżku o metalowej ramie. Mój wzrok skupił się na kroplach spływających po szyi – prowadziły nieustanny wyścig, goniąc się nawzajem – jedna podążała za drugą, kolejne wyłaniały się spod szarawego bandaża, dołączając do pogoni. Bo tak, był tam bandaż – wielki ul, w którym uwięziono moją głowę.
Niektóre krople krzyżowały ścieżki, a wilgotny ślad na ciele pozostawiony po ich spływie formował się w szersze korytko. Nie jestem pewien, czy którakolwiek dotarła dalej niż do obojczyka, a jeśli nawet, to i tak wsiąkały w blade płótno, którym ciasno zabandażowano moją pierś.
Sny to dziwna sprawa.
Wyszedłem z siebie i stanąłem obok. Niedorzeczne.
Jednak dlaczego wrażenie realności tej wizji jest tak mocne?
– Panie Ruso? Proszę pana?
Czuję dotyk na ramieniu. Otwieram oczy.
Za oknem, po lewej stronie pokoju, kotłuje się masa czarno-purpurowych, ponurych chmur. Zbliża się noc, co oznacza, że odpłynąłem na kilkanaście godzin. Oczywiście, o ile wcześniejszy przebłysk świadomości był prawdziwy, a dzień nie zaliczył kolejnego cyklu.
Wciąż czuję pulsujący ból, jednak tym razem jest lżejszy, mogę go tolerować – postanowił ulokować się w okolicy skroni – tępy i przytłumiony pogłos z oddali, trzymany na smyczy przez kroplówkę i wenflon wbity w dłoń.
Wenflon.
Pikanie aparatury gdzieś po prawej stronie.
Białe prześcieradło.
Mdły, chemiczny odór.
Szpital.
Jestem w sali szpitalnej, a jasnowłosa, śniada na twarzy pielęgniarka pochyla się nade mną, obdarzając łagodnym, matczynym spojrzeniem.
– Co się dzieje?
Mój głos jest zachrypnięty i drżący, suchy, jakby przez struny głosowe przejechano papierem ściernym. Z trudem przełykam ślinę i oblizuję popękane wargi.
Kobieta uspokajająco się uśmiecha, chcąc dodać mi otuchy. Stara się i być może w innych okolicznościach faktycznie przyniosłoby to jakiś efekt. Ale nie teraz i nie tutaj. Nie, gdy nie potrafię sobie przypomnieć, co się stało i jak się tu znalazłem.
Jestem zdezorientowany.
Zdenerwowany.
– Wszystko w porządku. Proszę się nie nadwyrężać. Zaraz wszystko panu… nie, proszę pana, dopiero się obudził, proszę tutaj nie wchodzić! Proszę wyjść!
Dostrzegam jakieś zamieszanie przy rozsuwanych drzwiach. Słyszę podniesione głosy. Uśmiech znika z twarzy pielęgniarki tak szybko jak światło z przepalonej żarówki, gdy do sali wchodzi przysadzisty mężczyzna w towarzystwie umundurowanych policjantów. Wlepia we mnie ciemne oczy.
Czuję, jak robi mi się gorąco.
– Co tu się dzieje? – powtarzam.
Staram się utrzymać kontakt wzrokowy z facetem przez kilka sekund, choć przecież nie mam w tym żadnego interesu. Po chwili przegrywam.
Ból w skroni potężnieje.
Pielęgniarka zmierza w ich stronę.
– Lekceważy pan zalecenia moje i doktora Szumilasa. Proszę natychmiast stąd wyjść! Pacjent dopiero co odzyskał…
Mężczyzna patrzy na nią spode łba, a następnie mruczy coś do policjantów, na co ci kiwają głowami, a po chwili opuszczają zgodnie salę. Na odchodnym rzucają mi nieprzyjazne spojrzenia.
Władcze.
Nienawistne?
Nie, musi mi się zdawać…
Co oni tu właściwie robią? Wszystko dzieje się w takim tempie…
Szpital.
Policja.
Do cholery, jak ja tu trafiłem? Co się stało?
Spokój, Robert, szepcze głos w mojej głowie. Ochłoń… nie wyciągaj pochopnych wniosków.
Pielęgniarka po raz kolejny otwiera usta, ale mężczyzna unosi dłoń.
– Dziękuję, pani Firlej. Tak jak obiecałem, nie potrwa to długo. Dosłownie kilka minut. Chciałbym zadać panu Ruso parę pytań, to wszystko. Proszę mi wierzyć, wiem, jak wykonywać swoją pracę – dodaje, kiedy ta prycha ze złością. – Pani wykonała swoją wybitnie, o ile mogę ocenić. Ale teraz proszę zostawić coś dla mnie.
Kobieta nadal zdaje się nieprzekonana. Cieszę się z jej obecności. Czuję przy niej… to głupie, ale… bezpieczeństwo. A przynajmniej coś na jego kształt. Nie chcę, żeby wyszła. Oczywiście, nie powiem tego na głos, ale… obawiam się rozmowy z tym typem.
Bo nie wiem, o co chodzi. Próba odzyskania pamięci, przypomnienia sobie, jak tu trafiłem, jest równie niemożliwa, równie bezsensowna, jak czcze życzenie zatrzymania bicia mojego rozszalałego serca.
Nie potrafię.
NIE UMIEM.
– Pięć minut – oznajmia pielęgniarka sucho.
Mam wrażenie, że trzask zasuwanych drzwi, kiedy wychodzi, wibruje w powietrzu zdecydowanie zbyt długo. A może próbuję skupić uwagę na czymś innym niż na facecie, który powoli zbliża się do łóżka pokracznym krokiem kurczaka, wlepiając spojrzenie w moją twarz, jakby próbował określić, czy czasami nie jestem jego zaginionym bratem. Jego wzrok pali mi policzki.
Nie wiem, co się ze mną dzieje. Powinienem pytać go, co to wszystko ma znaczyć. Kim jest, dlaczego wchodzi tu tak po prostu w towarzystwie umundurowanych funkcjonariuszy policji. Ale tego nie robię.
Z jakiegoś powodu milczę.
DLACZEGO NIC NIE MÓWIĘ?
– Cieszę się, że wreszcie doszedł pan do świadomości. – Przysuwa sobie krzesło spod ściany bliżej łóżka. Chyba specjalnie nie kwapi się, aby je podnieść, pozwalając metalowym nogom nieprzyjemnie szurać po posadzce.
Ten odgłos sprawia, że ból w skroni wzmaga się. Prowokuje go do wibracji, które w każdej chwili gotowe są przemienić się w fizyczny, eksplodujący wulkan katuszy.
Pozbawić mnie świadomości.
Trzymam go na smyczy. Jeszcze.
– Jak się pan czuje?
Nie wyczuwam w jego głosie ani krzty troski. Ton jest pozbawiony emocji. Sugeruje, że mężczyzna chce szybko przebrnąć przez formalności, a robi to tylko po to, że tak wypada rozpocząć rozmowę.
– Bywało lepiej.
Cmoka z udawanym współczuciem. Chłodne światło jarzeniówki odbija się od jego wygolonej głowy, rzucając rozmyty blask. Nagle przychodzi mi dziwna myśl, aby zapytać go, czy stosuje jakiś preparat na polerowanie łysiny, ale szybko rezygnuję z tego głupiego pomysłu.
– Jednak wie pan, co się dzieje? Gdzie jest?
– Mniej więcej.
– To znaczy?
– Wiem, że w szpitalu. Nie wiem jednak czemu.
– Nie wie pan czemu…
Zapada cisza.
– Kim pan właściwie jest? – pytam. W moim głosie rozbrzmiewa agresywna nuta, która mnie zaskakuje. Nie planowałem tego. Jeszcze nie.
– Ma pan rację, tak. Trafił pan do szpitala. – Ignoruje moje pytanie. – Chociaż chyba nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić, prawda? Kroplówka, te pikające ustrojstwa obok łóżka, krzątające się wokoło pielęgniarki… taki standard ma chyba rzeczywiście jedno miejsce, nie zgodzi się pan?
Kpi ze mnie.
– Ja…
– I nic pan nie pamięta.
– Mówiłem już…
– Nazywa się pan Robert Ruso, zgadza się?
– Tak.
Uśmiecha się krzywo.
– Czyli jednak pan kłamie. Coś tam w głowie podzwania.
Zaciskam zęby.
– Chodziło mi o to, że nie pamiętam, jak się tu znalazłem. I… do cholery, wchodzi tu pan jakby nigdy nic, rzuca jakieś głupawe komentarze, szydzi ze mnie. Nie pozwolę sobie na to, jasne? Nie od typa, który nie ma nawet na tyle ogłady, aby otworzyć gębę i się przedstawić.
Mężczyzna prostuje się na krześle. Nie jest już rozluźniony. Z jego twarzy znika parszywy uśmiech.
– Podkomisarz Oliwier Dunaj. Fabian na drugie, choć nieszczególnie za nim przepadam. Moja mama twierdzi, że jest najpiękniejsze na świecie. Nawet nadała je swojemu jamnikowi, kiedy była mała. Na szczęście ojciec odwiódł ją od pomysłu, aby było pierwszym dla ich jedynego dziecka. Więc został Oliwier, a o drugim przypominam sobie najczęściej, kiedy podbijam prawo jazdy. Dla pana jednak zrobiłem wyjątek. – Oblizuje wargi i przypatruje się swoim paznokciom przez kilka sekund. – Mam nadzieję, że tyle na razie panu wystarczy, panie Ruso. Bo jeśli mówi pan prawdę i niczego nie pamięta, radzę szybko odkurzyć pamięć. Wtedy może dojść pan do wniosku, który z nas ma większe prawo do zadawania pytań drugiemu.
– Co to niby ma znaczyć?
– Tylko tyle, że prokuratura wydała nakaz tymczasowego aresztowania pana w sprawie morderstwa Alana Gadowskiego.
Twarz Dunaja staje się nieostra, wyblakła.
Słyszę krew buzującą w uszach.
Ból w skroni znajduje ujście do żył całego ciała. Rozlewa się w ułamku sekundy.
Świadomość spowija czarna kurtyna.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Kamil Piechura, 2023
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Andrei Cosma / Arcangel
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-879-8
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.