Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzeci etnokryminał Małgorzaty i Michała Kuźmińskich.
W romskiej osadzie na Sądecczyźnie znaleziono martwego chłopczyka o jasnej karnacji i włosach koloru pszenicy. Wkrótce policja odkrywa, że mieszka tam blondwłosa dziewczynka… Między Romami a ich sąsiadami od lat zbiera się na burzę. Teraz napięcie sięga zenitu.
Anka Serafin na prośbę policji próbuje nawiązać kontakt z Romami. Mierzy się z murem milczenia i własnymi wyobrażeniami o roli antropologa. Tymczasem dziennikarz śledczy Sebastian Strzygoń jednym kamieniem porusza medialną lawinę. Narasta lęk, niezrozumienie i wrogość.
Jakie jeszcze tajemnice kryje społeczność tej z pozoru sielskiej krainy? Co jest faktem, a co uprzedzeniem? I czy kogoś obchodzi jeszcze prawda, gdy rozkręca się spirala nienawiści?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 654
Nasze książki kupisz na:WWW.PUBLICAT.PL
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
Publicat S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24
tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00
e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66
e-mail: [email protected]
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Nie przyszłam do was, byście jeść mi dali.
Przychodzę, byście chcieli mi uwierzyć.
Nie przyszłam do was po wasze pieniążki.
Przychodzę, byście rozdali je wszystkim.
(...)
W konfesjonale zadzwoniła komórka.
Wnętrze kościoła było puste. Zachód słońca kładł na posadzce kanciaste cienie. Za oknami beskidzka zieleń powoli zmieniała kolory, szarzejąc w mroku. Dzwonek telefonu tłukł się echem o betonowy strop świątyni.
Duchownemu udało się wreszcie wydostać komórkę z kieszeni sutanny. Przeczesał włosy nad zakolami i odebrał.
– Proszę księdza – mówił ktoś drżącym, łamiącym się, dopiero wchodzącym w mutację głosem. – Chciałbym... chciałbym przyjść dziś do księdza na noc.
Mężczyzna wstał i otworzył drzwiczki konfesjonału. Rozejrzał się.
– Przyjadę po ciebie – powiedział.
Ołowiany kłąb wstał nad lasem. Uniósł się gęstym słupem i rozsnuł nad Dunajcem, ponad szczytami drzew. Okrywał zbocza doliny niczym zakurzone prześcieradło, w którym grzęzła łuna i nikło światło księżyca. W zapach igliwia, trawy i mgły wdzierał się swąd palonego plastiku, ebonitu i gumy.
W samotnym domu z widokiem na dolinę zapaliło się światło. Trzasnęło zamykane okno.
Zdzisław Brzyna zakasłał ciężko, poprawiając spodnie od piżamy. Przysunął się do szyby i osłonił dłonią oczy od światła nocnej lampki, usiłując coś dostrzec w ciemnościach. Widział głównie swoje czerwone ze złości odbicie.
– Co się stało, Zdzisiu? – usłyszał senne pytanie żony.
– Znowu palą, skurwysyny! – syknął. – Teraz po nocach palą! Czujesz, jaki smród?
Rzeczywiście, śmierdziało. Aż gryzło w oczy. Kobieta mruknęła coś i przykryła głowę poduszką. Jej mąż, sześćdziesięciopięcioletni przedsiębiorca budowlany, przysiadł na skraju łóżka, trzymając się za serce.
– Już nawet spać przy otwartym oknie nie można – sapnął.
Nie tak miało być, myślał, wpatrując się w sufit. Ich wymarzona ostoja wśród lasów zmieniała się stopniowo w oblężoną twierdzę. Grzybodajna, śliwowicą płynąca kraina obfitości i świętego spokoju okazała się opanowana przez szarańczę. Gdyby dzisiaj dorwał człowieka, który sprzedał mu ten dom, toby mu nogi połamał. Ale sam jest sobie winny. Powinien był się zastanowić, skąd taka niska cena, zamiast zacierać ręce, że zrobił interes życia.
Szybko się okazało, że tutaj trzeba stale ryglować bramę, że strach zostawić pusty dom, a nawet żonę puścić samą przez dolinę do wsi. A świeże powietrze, z którego tak się cieszyli, co raz zamieniało się w toksyczną zupę. I nikt nie mógł nic z tym zrobić. Ani wójt z Łącka, ani urząd powiatowy w Sączu. Telewizja była, zapałała oburzeniem, odjechała. I nic.
Nie tak miało być, myślał, leżąc bezsennie przez kolejną godzinę.
Nagły hałas gdzieś z dołu poderwał go na równe nogi.
– Hołota pierdolona! – krzyknął i wypadł z sypialni na schody.
– Już mi stąd! – Maria Brzynowa usłyszała, jak jej mąż szarpie za rygle drzwi wejściowych. Takie nocne zrywy powtarzały się kilka razy w tygodniu, powoli stając się obsesją Zdzisława.
Na werandzie Brzyna, w kapciach i szlafroku, z siekierą Fiskarsa w garści, zatrzymał się raptownie. Stracił rezon. Za granicą żółtego światła lampy gęstniała ciemność. Pociągnął nosem. Swąd zelżał. Było zupełnie cicho.
Z blatu ogrodowego stolika podniósł paczkę papierosów. Zapalniczką skrzesał płomyk, zaciągnął się.
Znowu łoskot. W lesie, daleko w dole. Mocniej zacisnął dłoń na trzonku siekiery. Nie takie hałasy zdarzało im się tu słyszeć. Ale te...
Te były inne. Cofnął się z powrotem do drzwi. Nasłuchiwał.
Szelest. Kroki.
Cisza.
Mężczyzna nabrał powietrza, żeby rzucić bluzgiem w ciemność, a potem zgasić papierosa, zakląć pod nosem i iść spać, mając poczucie kolejnej wygranej potyczki.
Wtedy dolina pod nim rozbrzmiała przeciągłym, niezrozumiałym zawodzeniem. Krótkie, męskie warknięcie. Trzaśnięcie drzwi auta. Noc przeszył wysoki jęk. Brzyna się zakrztusił. Rzadkie włosy stanęły mu dęba. Wstrzymał oddech.
Znowu było cicho. Długo.
Potem chrupnięcie, jakby klamki samochodu. Zagrał silnik, zachrobotały opony na gruntowej drodze. Wszystko umilkło.
Brzyna odchrząknął i się wyprostował. Wszystko jasne, niepotrzebnie się obawiał. Już miał dzwonić na policję, a to tylko znowu nocne burdy. Ale nie daruje im. Kiedyś im pokaże. Łby porozwala.
– Hołota pierdolona – burknął, dusząc w popielniczce dawno zgasły niedopałek. W dolinie znów było całkiem cicho.
Zdzisław Brzyna wrócił do ciepłego łóżka. Zasnął snem sprawiedliwego, niczym już tej nocy nie niepokojony.
To mgła obudziła ją przed świtem. Mgła, która wsącza się przez szpary w oknie, wpełza pod szpitalną kołdrę z nadrukowanym w rogu numerem inwentarzowym, przedostaje się do jej piersi, do jej serca, do jej głowy. Kobieta skuliła się przy ścianie. Otworzyła szeroko oczy. Czekała. Mogła tylko czekać.
Do ściany przyklejone były taśmą obrazki. Kolorowe, narysowane kredkami. Trzy niezdarne postacie: podłużne korpusy, patykowate kończyny i uśmiechy. Dziecko jest najmniejsze, ale najbardziej okrągłe. Postacie stoją przed domem i trzymają się za ręce. Kolejny rysunek przedstawia tę samą scenę, ale jest więcej szczegółów i kolorów. Piękna mama, wysoki tata, pulchne dziecko, dom ma komin i firanki w oknach. Dalej wisiały portrety uśmiechniętej pyzatej twarzy. Na policzkach czerwone rumieńce, blond włosy zamaszyście namazane woskową kredką, ogromne niebieskie oczy.
Postacie z obrazków patrzyły teraz na nią. Sama je narysowała. Odmawiała leków, nieludzkich i fałszywych, bo trzeba ufać tylko prawdzie o nas samych, on tak zawsze mówił, ona tak zawsze mówiła. Więc zamiast tego prosili, żeby rysowała. A ona opowiadała im wszystko kolorami.
Odważyła się spojrzeć w okno. Mgła. We mgle zapełgało wyraźnie światełko, płomyk, błędny ognik. Migotał pomarańczowo, coraz bliżej. Wślizgnął się razem z mgłą do środka, nabierał konturów.
Stanęło w kącie, patrząc na nią wielkimi oczami w zapadniętej, szarej twarzyczce. Chude, kruche, słabe. Dziecko.
Krzyczała. Krzyczała aż do świtu.
Ulepiła jaskółka
pod moim oknem gniazdo,
jaskółka czarna
jak Cyganeczka.
Wskazywała nam dobre drogi.
Zamieszkała w stajniach i domach.
Zginęła w bagnach.
(Bronisława Wajs „Papusza”, Bajka cygańska
[Paramiśa romani], przeł. Jerzy Ficowski)
[...]