Ruiny - Małgorzata Fugiel-Kuźmińska, Michał Kuźmiński - ebook + audiobook

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść kryminalna, której bohaterowie mierzą się z gwałtowną śmiercią i własną przeszłością.

To nie mogło być samobójstwo. Marzena była pełna życia, zwariowana, spełniała swoje marzenie o karierze aktorskiej. A przynajmniej tak ją zapamiętała Sylwia Nowak, gdy lata temu urwał im się kontakt. Doświadczona policjantka i agentka ABW, a dziś prywatna detektywka, nie wierzy w wersję prokuratury. Żeby odkryć prawdę o śmierci przyjaciółki z dzieciństwa, wyrusza na Dolny Śląsk, gdzie w ruinach poniemieckiego domostwa alternatywna grupa teatralna – w której grała Marzena – przygotowuje się do spektaklu. Zwłoki znaleziono w stawie nieopodal ruin. A śmierć Marzeny to nie jedyna tragedia związana z tym miejscem… Gdzie kończy się gra, a zaczyna rzeczywistość? Jak głęboko trzeba szukać, by zamiast maski zobaczyć prawdziwą twarz bliskiej osoby? Jak się nie zgubić, klucząc między faktami a fikcją, między brutalną prawdą a zwodniczą pamięcią? I kto to wszystko wyreżyserował?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 545

Oceny
3,9 (140 ocen)
45
54
26
12
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grubaska1969

Z braku laku…

Nie wiem dlaczego ta książka ma tak wysoką ocenę? Wg mnie powieść jest nudna, nie dotrwałam do końca . Jak dla mnie szkoda czasu, seria z Anną Serafin i Sebastianem Strzygoniem była o niebo lepsza.
40
kasiafoss

Dobrze spędzony czas

Dobra, ale etnokryminaly były znacznie lepsze
30
TygrysiaMorfeusz

Nie polecam

Niestety ogromne rozczarowanie. Uwielbiam ten Duet, ale tu jednak coś nie poszło…. Po prostu nudy, dłużyzny… nie przebrnęłam 😔
20
Frodo1968

Z braku laku…

Rozczarowany tą pozycją
10
PLIWWAL

Z braku laku…

Rozczarowanie
10

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki TO­MASZ MA­JEW­SKI
Ilu­stra­cja na okładceJohn Eve­rett Mil­lais „Ophe­lia”, Wi­ki­pe­dia, do­mena pu­bliczna, Tate, Lon­don, 2011
Cy­tat na okładceW. Szek­spir, Ham­let, akt IV, scena 5, przeł. S. Ba­rań­czak
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA, PA­TRYK MŁY­NEK
Re­dak­cjaSZTAM­BOOK – Ka­ro­lina Bo­ro­wiec-Pie­niak
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A., Mał­go­rzata Fu­giel-Kuź­miń­ska i Mi­chał Kuź­miń­ski MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
Tekst pio­senki „Where the Wild Ro­ses Grow” au­tor­stwa Nicka Cave’a w prze­kła­dzie Mi­chała Kuź­miń­skiego wy­ko­rzy­stano na za­sa­dzie cy­tatu uza­sad­nio­nego pra­wami ga­tunku twór­czo­ści.
ISBN 978-83-271-6695-1
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

I

Po­ciągi stąd do wiecz­no­ści omi­jają na­sze sta­cje.

Krzysz­tof „Gra­baż” Gra­bow­skiMię­dzy czar­nym i czer­wo­nym

Pro­log

Kra­ków, rok 1995

Żółta włóczka i czarne nitki plą­czą się po bla­cie po­zna­czo­nym bli­znami ini­cja­łów wy­cię­tych w paź­dzie­rzu. Świa­tło sieje się z okna przez po­sza­rzałą fi­rankę i rząd pa­pro­tek. Czas mija. Do dzwonka nie­spełna kwa­drans.

Do kulki z bi­buły, która ma już oczy z nie­bie­skich ce­ki­nów, dziew­czynka z blond ku­cy­kiem mo­cuje te­raz kłę­bek żół­tej włóczki. To będą włosy. Tylko nie chcą się przy­kleić, a do tego klosz bia­łej sukni z bi­buły, którą owi­nęła kor­pus z pa­tyka, za­czyna się le­pić do lśnią­cych od kleju pal­ców, prze­krzy­wiać, strzę­pić na brze­gach. Ręce i nogi ze sznurka cze­kają na za­mo­co­wa­nie. A miała być jesz­cze ko­lia z bran­so­letki na gumce, na sukni wzo­rek ze zło­tej nitki i pa­pie­rowa ko­rona po­ma­lo­wana na żółto fla­ma­strem. Nie uda się, za dużo chciała.

Dzie­się­cio­latka za­ci­ska usta, od­dy­cha co­raz szyb­ciej.

Druga dziew­czynka, drobna i czar­no­oka, pró­buje pro­ściej. Zro­biła ru­lon z brą­zo­wego pa­pieru, na­ma­lo­wała u góry twarz pi­sa­kiem: duże, czarne kropki oczu, kre­ska ust. Na czubku za­mo­co­wała zwi­tek czar­nego kor­donka, wy­rów­nała i przy­cięła cał­kiem udaną grzywkę. Na kor­pus na­cią­gnęła ubra­nie z czar­nej skar­petki, spryt­nie ze­brała je pa­skiem z gumki re­cep­turki, za który za­tknęła czer­woną pla­sti­kową wy­ka­łaczkę w kształ­cie sza­bli. Koń­czy te­raz mo­co­wać sznur­kowe koń­czyny, na któ­rych koń­cach ufor­mo­wała dło­nie z pla­ste­liny – żeby w sce­nach walki można było do nich przy­cze­pić broń. Wszystko za­raz przy­wiąże nit­kami do krzy­żaka z pa­ty­ków i go­towe. Aku­rat z ZPT sma­gła dziew­czynka jest do­bra. I jesz­cze z wu­efu. Lubi so­bie ra­dzić. Lubi też tę nową szkołę, biedną i udrę­czoną wy­żem de­mo­gra­ficz­nym, ale wresz­cie nie spe­cjalną. Dziew­czynka spo­gląda ką­tem oka na przy­ja­ciółkę i ba­ła­gan po jej stro­nie sto­lika – jak to do­brze, że wresz­cie i w szkole mogą być ra­zem.

Ty­dzień temu pani ka­zała wy­brać so­bie po­stać – z książki, z bajki, z do­bra­nocki, z ko­miksu – albo wy­my­ślić od sie­bie, z głowy. Po­wie­działa, że będą ro­bić ma­rio­netkę, którą będą po­tem oży­wiać, bio­rąc we wła­sne ręce. Tak tłu­ma­czyła dzie­ciom, za­ró­żo­wiona z em­fazy. Może na­wet przy­go­tują, stwo­rzą – pod­kre­ślała – spek­takl? Wy­star­czyło, że dziew­czynki wy­mie­niły spoj­rze­nia, a już wie­działy, co to będą za po­sta­cie: bo­ha­terki opo­wie­ści, które snuły so­bie szep­tem przed za­śnię­ciem, w ciem­no­ściach, gdy ich współ­lo­ka­torki z po­koju już spały. Hi­sto­rii peł­nych przy­gód, bi­tew i ba­lów, za­ko­cha­nych ry­ce­rzy, wy­zwań, po­świę­ceń i osta­tecz­nego zwy­cię­stwa. Opo­wie­ści, któ­rych bo­ha­ter­kami były księż­niczka o zło­tych wło­sach, przez wszyst­kich po­dzi­wiana, i czar­no­oka wo­jow­niczka-awan­tur­niczka, ktoś jak Kriss de Val­nor z ko­mik­sów o Thor­galu, bo prze­cież Cy­ganki nie zo­stają księż­nicz­kami.

Dziew­czynka z blond ku­cy­kiem ma­rzy o przed­sta­wie­niu dla ca­łej grupy, tej czar­no­okiej wy­star­czy­łoby, żeby było tylko dla nich dwóch. Obie ob­my­ślają swoje ma­rio­netki, zbie­rają ma­te­riały, dro­bia­zgi do ozdoby, się­gają do swo­ich skrzy­ne­czek ze skar­bami – mu­szel­kami, od­pu­sto­wymi pier­ścion­kami, sztucz­nymi kwiat­kami. Dziew­czynka z blond ku­cy­kiem wy­ciąga z pu­dełka po an­giel­skiej her­ba­cie błysz­czące ce­kiny, bran­so­letkę i złotą nić. Czar­no­oka, z nie­bie­skiej puszki po kre­mie Ni­vea – wy­ka­łaczkę w kształ­cie sza­bli, zna­le­zioną na chod­niku przed ja­kimś drink-ba­rem. Nie mogą się do­cze­kać, kiedy ich hi­sto­ria ożyje na sce­nie.

Ale te­raz, gdy czas do­biega końca, w ostat­nim rzę­dzie klasy, prze­zna­czo­nym dla dzieci z bi­dula, zgrzyta o pod­łogę krze­sło i roz­lega się szloch. Dziew­czynka z blond ku­cy­kiem ci­ska nie­do­koń­czoną lalkę na blat, usta wy­krzy­wia w pod­kówkę. Czar­no­oka, która wła­śnie wy­pró­bo­wy­wała swoją ma­rio­netkę – a ta cał­kiem zgrab­nie pod­no­siła rękę – od­kłada ją i po­chyla się ku przy­ja­ciółce. Prze­wią­zuje bez­ładny kłę­bek żół­tej włóczki przez śro­dek, żeby ła­twiej go było przy­kleić. Jesz­cze zdąża za­mo­co­wać sznur­kowe koń­czyny pod białą su­kienką, gdy pani woła do oceny.

Czar­no­oka dziew­czynka ostroż­nie bie­rze nie­do­koń­czoną ma­rio­netkę przy­ja­ciółki, któ­rej po­daje wła­sną. Dziew­czynka z blond ku­cy­kiem po­ciąga no­sem, ła­pie za wy­cią­gniętą sma­głą rękę, z wa­ha­niem ru­sza na ko­niec ko­lejki dzieci cze­ka­ją­cych przed pa­nią z dzien­ni­kiem.

Na­uczy­cielka unosi wzrok znad oku­la­rów na ko­ślawą fi­gurkę w po­kle­jo­nej su­kience z bi­buły, w prze­krzy­wio­nej żół­tej ko­ro­nie, którą po­daje jej śniada dzie­się­cio­latka, i na smu­kłą la­leczkę z sza­blą, za któ­rej sznurki po­ciąga blon­dynka o krą­głej twa­rzy.

– Ja stwo­rzy­łam ją, a ona mnie – od­po­wiada na py­ta­jący wzrok pani czar­no­oka wo­jow­niczka-awan­tur­niczka z krzywo przy­ciętą grzywką.

Zło­to­włosa księż­niczka w wy­tar­tych nie­miec­kich dżin­sach z da­rów moc­niej ści­ska jej dłoń.

Roz­dział 1

Czer­wiec 2023

– Bzdury!

Sześć­dzie­się­cio­la­tek prze­cze­sał kępkę si­wych wło­sów na czubku głowy i po­chy­lił się na krze­śle. Syl­wia po­czuła za­pach pa­pie­ro­sów, ta­niej wody po go­le­niu i sta­rego czło­wieka. Więk­szo­ści po­dob­nych jej lu­dzi tuż przed czter­dziestką woń ta przy­wo­ła­łaby wspo­mnie­nie dziadka. Ale nie Syl­wii, która od­ru­chowo się od­chy­liła. Męż­czy­zna spoj­rzał jej w oczy.

– Że­by­śmy się do­brze zro­zu­mieli, pani sza­nowna. Nie mam po­ję­cia, gdzie jest ten stary bo­ho­maz z ko­niem. Zresztą, co on mnie tam ob­cho­dzi. Ale nie ukra­dłem go.

– Pa­nie Sta­ni­sła­wie, nikt nie mówi o kra­dzieży! – Syl­wia przy­brała wy­stu­dio­wany uśmiech.

– Ja je­stem pro­sty czło­wiek, ale znam się na lu­dziach – mruk­nął tam­ten. – I całe ży­cie pra­cuję z tą, no, in­te­li­gen­cją, więc wiem, jak to jest, jak się nie mówi pro­sto z mo­stu, tylko tak bułkę przez bi­bułkę.

– Cho­dziło mi o to, że może scho­wał go pan gdzieś przy oka­zji ja­kichś ro­bót i na­wet pan nie pa­mięta – pró­bo­wała wró­cić do te­matu.

Męż­czy­zna pod­cią­gnął rę­kaw swe­tra i spoj­rzał na sta­ro­świecki ze­ga­rek.

– Gdzie tam. Ja na­wet nie wcho­dzi­łem do ga­bi­netu dy­rek­tora, bo i po co. A te­raz pani wy­ba­czy, ro­bota się sama nie zrobi.

Drzwi za­mknęły się za nim ze skrzyp­nię­ciem i Syl­wia ode­tchnęła. Prze­cią­gnęła się, chrup­nęły kręgi szyjne. Może to od tego nie­wy­god­nego krze­sła, a może po wczo­raj­szym tre­ningu krav magi, kiedy tre­ner rzu­cił nią o pod­łogę tak, że stra­ciła od­dech i zo­ba­czyła gwiazdy. Czuła, że pod bluzką jest cała mo­kra, miała na­dzieję, że nie czuć od niej potu. W salce nie dało się otwo­rzyć okna, a woń sta­rego pa­pieru uno­sząca się w ca­łym bu­dynku przy­pra­wiała Syl­wię o ból oczu.

Od­kre­śliła w no­tat­niku ko­lejną osobę – pana Sta­ni­sława, złotą rączkę. Mo­gła się za­ło­żyć, że to nie on. Od­po­wia­dał na py­ta­nia pew­nie, pro­sto i na te­mat. Jego re­ak­cje były spójne i prze­wi­dy­walne. Nie zła­pała go na kłam­stwie, sprzecz­no­ści, nie wy­kryła żad­nej po­dej­rza­nej luki ani ukry­tego re­sen­ty­mentu. Ot, ciężko pra­cu­jący star­szy pan, który co prawda na jej wi­dok za­czął kasz­leć, ale nie po­zwo­lił so­bie na ża­den ra­si­stow­ski czy sek­si­stow­ski ko­men­tarz.

Syl­wia wie­działa, jak lu­dzie na nią pa­trzą. Dla­tego w pracy sta­rała się wy­glą­dać mak­sy­mal­nie pro­fe­sjo­nal­nie. Szary ko­stium i biała bluzka, lśniąco czarne włosy ze­brane w kuc, mi­ni­malny ma­ki­jaż. Żad­nych zło­tych łań­cusz­ków, bran­so­le­tek, wi­szą­cych kol­czy­ków, ko­lo­ro­wych szali, fal­ba­nek i wzo­rzy­stych tka­nin. Za­zwy­czaj spodnie albo wą­ska spód­nica przed ko­lano. Uni­kała wszyst­kiego, co mo­głoby przy­po­mi­nać styl boho.

Się­gnęła po smart­fon, spraw­dziła pro­gnozę po­gody na na­stępny dzień. W my­ślach do­bie­rała od­po­wiedni te­le­obiek­tyw, gdy roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi.

– Dzień do­bry. – W szpa­rze po­ja­wiła się wy­stra­szona twarz ko­biety z wło­sami sple­cio­nymi w siwy war­kocz.

– Pro­szę. – Syl­wia wy­pro­sto­wała się i spoj­rzała w no­tatki. – Pani Ma­ria, tak?

Ko­bieta bez­sze­lest­nie prze­mknęła przez po­kój i usia­dła na­prze­ciwko Syl­wii, skła­da­jąc dło­nie na ko­la­nach. Ubrana była w długą spód­nicę, ko­szulę z krót­kim rę­ka­wem i włócz­kową ka­mi­zelkę.

– Za­miesz­kała przy alei Sło­wac­kiego pięt­na­ście... – za­częła re­cy­to­wać, sku­biąc brzeg ka­mi­zelki.

– Czy to nie ten dziwny bu­dy­nek na skrzy­żo­wa­niu z Łob­zow­ską? – prze­rwała jej Syl­wia, żeby roz­luź­nić at­mos­ferę. – Dom pro­fe­sor­ski? Gra­tu­luję, nie dość, że to świetna przed­wo­jenna ar­chi­tek­tura, to jesz­cze jaka miej­scówka!

– Miesz­kam z mamą. – Ko­bieta za­ró­żo­wiła się i od­wa­żyła po­pa­trzeć Syl­wii w oczy. – Mama jest eme­ry­to­wa­nym pro­fe­so­rem zwy­czaj­nym. Po­lo­ni­styki. Tata też był pro­fe­so­rem, ale od dawna nie żyje. Wy­koń­czyły go ko­muna i stan wo­jenny. Na­cho­dzili go, prze­słu­chi­wali. W końcu umarł na serce.

Syl­wia po­sta­no­wiła jej nie prze­ry­wać.

– Mamę też to dużo kosz­to­wało. A do tego ja za­czę­łam z ko­le­gami bie­gać po mie­ście i pi­sać po mu­rach „Te­le­wi­zja kła­mie” albo „Uwol­nić Fra­sy­niuka”... – Wes­tchnęła. – Jak za­czę­li­śmy się ga­niać z mi­li­cją i raz do­sta­łam pałą przez plecy, to mnie nie chciała z domu wy­pusz­czać. Tłu­ma­czy­łam jej, że jak się w coś wie­rzy, to trzeba mieć od­wagę o to wal­czyć. Ry­zy­ko­wać. Nie iść na ła­twi­znę. Tak się bała, naj­pierw o tatę, po­tem o mnie, że się od tego roz­cho­ro­wała. I mu­sia­łam się nią za­jąć.

– Ro­dzice pro­fe­so­ro­wie, po­lo­ni­styka. Już ro­zu­miem, dla­czego zde­cy­do­wała się pani wieść ży­cie wśród ksią­żek. – Syl­wia od­no­to­wała w pa­mięci na­pię­cie mię­dzy kom­ba­tanc­kimi wspo­mnie­niami pani Ma­rii a po­czu­ciem winy wo­bec ro­dzi­ców. – Kul­tura mu­siała być dla pani wielką war­to­ścią – spró­bo­wała na­kie­ro­wać roz­mowę z po­wro­tem na miej­sce pracy.

– Była. – Bi­blio­te­karka znowu wes­tchnęła. – Pa­mię­tam, jak przy­jeż­dżali do na­szej bi­blio­teki Mi­łosz, Szym­bor­ska, My­śliw­ski. I sala pę­kała w szwach. A te­raz... – Prych­nęła i brzydka zmarszczka prze­cięła jej czoło. – Niby da­lej za­pra­szają pi­sa­rzy, ale co to za pi­sa­rze? Je­den w blu­zie z kap­tu­rem, co cały czas prze­kli­nał, a mło­dzież była za­chwy­cona! Albo taka dziew­czyna, niby mówi do rze­czy, niby fajna, ale po co te ta­tu­aże? I co to ma być za kul­tura? I tylko ta­kich te­raz za­pra­szamy, od­kąd...

Urwała. Syl­wia zro­biła się czuj­niej­sza.

– Od­kąd...?

– Nie­ważne, po pro­stu świat scho­dzi na psy – ucięła pani Ma­ria i za­ci­snęła usta.

– Wie pani, dla­czego się dzi­siaj spo­ty­kamy. Coś nie­do­brego stało się w na­szej bi­blio­tece – pod­jęła po chwili Syl­wia. Po­ło­żyła dys­kretny ak­cent na słowo „na­szej”.

Ko­bieta po­ru­szyła się na krze­śle.

– Coś nie­do­brego to się w na­szej bi­blio­tece dzieje już od ja­kie­goś czasu. I ni­kogo to nie in­te­re­so­wało, póki nie zgi­nął Kos­sak.

– Co ma pani na my­śli? – Syl­wii udało się po­chwy­cić jej wzrok.

– Och, pro­szę! Ci po­żal się Boże pi­sa­rze! Bzdurne zdję­cia w in­ter­ne­cie, że to niby ko­goś za­chęci do czy­ta­nia ksią­żek! A ostat­nio ty­dzień ko­miksu! Czy my je­ste­śmy od­dzia­łem dla dzieci, ja się py­tam? I pie­nią­dze na to idą, pro­jekty z Unii, a czy­tel­ni­ków co­raz mniej! Stary dy­rek­tor, świeć Pa­nie nad jego du­szą, to się musi w gro­bie prze­wra­cać.

– Czyli że nowy dy­rek­tor...

– Nowy dy­rek­tor nie ma za grosz po­sza­no­wa­nia dla tra­dy­cji. Czy pani wie, że on tego Kos­saka chciał w ogóle zdjąć i scho­wać? Że to niby ja­kaś bo­go­oj­czyź­niana ra­mota, nie na na­sze czasy. To te­raz ma za swoje.

Za­ró­żo­wiła się od tego wy­bu­chu, ko­smyk wło­sów opadł jej na czoło. Od­dy­chała głę­boko.

– Ja po­wta­rza­łam, że tak bę­dzie, ostrze­ga­łam. Mó­wili, że mam świetne kwa­li­fi­ka­cje, tyle lat stażu pracy, od­da­nie bi­blio­tece, ale oni wo­le­liby ko­goś ze świe­żymi po­my­słami, fa­chowca od za­rzą­dza­nia. Że chcą me­na­dżera. Ko­goś młod­szego, o to im cho­dziło. I nikt mnie nie słu­chał. A te­raz pro­szę, o. Może wresz­cie ktoś tu kon­trolę przy­śle.

Syl­wia wsu­nęła koń­cówkę ołówka mię­dzy zęby. Słu­chała, mru­żąc oczy. Wresz­cie wy­cią­gnęła rękę i zła­pała ko­bietę za przed­ra­mię. Po­chy­liła się do niej tak, że ta mo­gła po­czuć jej od­dech.

Pani Ma­ria drgnęła, pró­bo­wała cof­nąć rękę, ale Syl­wia tylko ści­snęła ją moc­niej.

– Nie musi mi pani tłu­ma­czyć, wiem, jak się pani czuje – za­częła mó­wić z ża­rem w gło­sie. – Ile to miej­sce dla pani zna­czy. Tyle lat, tyle po­świę­ceń, tyle pracy. Dla pani, za­mknię­tej na co dzień z chorą matką w pro­fe­sor­skiej trum­nie, to był sens ży­cia. Coś, o co warto wal­czyć. A te­raz, po tych wszyst­kich la­tach, od­sta­wiają pa­nią do kąta jak starą rzecz. Przy­sy­łają gów­nia­rza w ró­żo­wej ma­ry­narce, który na biurku po­sta­wił fi­gurki Kajka i Ko­ko­sza.

Uśmiech­nęła się po­ro­zu­mie­waw­czo. Ko­bieta gwał­tow­nie wcią­gnęła po­wie­trze, ale w jej oczach Syl­wia zo­ba­czyła błysk po­ro­zu­mie­nia.

– Gów­nia­rza, który za nic ma praw­dziwą kul­turę, nie­słu­cha­ją­cego rad tych, któ­rzy na tej ro­bo­cie zje­dli zęby. To prawda, sam jest so­bie winny. Zu­peł­nie się pani nie dzi­wię, pew­nie na pani miej­scu po­stą­pi­ła­bym po­dob­nie.

Pani Ma­ria za­częła się krę­cić, splo­tła dło­nie. Już otwie­rała usta, żeby coś do­dać, ale Syl­wia jesz­cze moc­niej ści­snęła ją za rękę.

– Pro­szę mi nie prze­ry­wać. Chcę pod­kre­ślić, że to, co się stało, jest w pełni zro­zu­miałe. Że to mu­siało wy­ma­gać od­wagi i ja tę od­wagę po­dzi­wiam. Pod­jęła pani ry­zyko, żeby za­wal­czyć o to, w co pani wie­rzy. Po­ka­zała im pani. Ale te­raz jest już po wszyst­kim i może pani po­wie­dzieć, gdzie jest ob­raz.

– Wy­pra­szam so­bie, ja nie je­stem zło­dziejką! – za­pro­te­sto­wała ko­bieta. – W mo­jej ro­dzi­nie ni­gdy nikt...

– Ależ oczy­wi­ście, że nie jest pani zło­dziejką – prze­rwała jej Syl­wia i drugą dło­nią przy­kryła jej po­ru­sza­jące się nie­spo­koj­nie palce. – Prze­cież nie wzięła pani tego ob­razu dla sie­bie. Zro­biła to pani dla kul­tury. W grun­cie rze­czy nic się nie sta­nie, je­śli się okaże, że Kos­sak na parę dni opu­ścił ga­bi­net dy­rek­tora. Przej­dziemy nad tym do po­rządku dzien­nego, jak tylko wróci na swoje miej­sce.

– Ja na­prawdę...

Syl­wia do­strze­gła, że ko­bie­cie za­trząsł się pod­bró­dek. Ale ze­brała się w so­bie, wy­pro­sto­wała się.

– Nie mam po­ję­cia, o co pani cho­dzi. Od­ma­wiam skła­da­nia wy­ja­śnień, tak to się mó­wiło, prawda?

– Wie pani, co się te­raz sta­nie. – Syl­wia prze­stała się uśmie­chać, ale nie pu­ściła jej ręki, cho­ciaż bi­blio­te­karka sta­rała się od­su­nąć, wy­rwać spod przy­szpi­la­ją­cych ją do krze­sła czar­nych oczu. – Oni będą tego ob­razu szu­kać. Mi­li­cja, prze­pra­szam, po­li­cja przyj­dzie do pani domu. Do domu pani mamy. I będą szu­kać, prze­trzą­sać rze­czy po pani ta­cie, za­glą­dać w każdy kąt. Chce pani jej to zro­bić? Chce pani zro­bić to ma­mie? Na­ra­żać ją na taki stres?

Wi­działa, jak oczy ko­biety ro­bią się okrą­głe, jak za­czy­nają zbie­rać się w nich łzy.

– Poza tym po­zwoli mu pani wy­grać? Bo prze­cież ten ob­raz się znaj­dzie, za­łożę się na­wet, że jest tu, w tym bu­dynku.

Wy­czuła dreszcz pod pal­cami, usły­szała świst wcią­ga­nego po­wie­trza. Bingo.

– Więc to tylko kwe­stia czasu. A on wtedy pa­nią wy­rzuci z pracy, w nie­sła­wie, po­stawi pa­nią przed są­dem. I da­lej bę­dzie za­pra­szał po­żal się Boże pi­sa­rzy, a w miej­sce Kos­saka po­wiesi so­bie pla­kat z Wiedź­mi­nem. Mo­żemy to za­koń­czyć tu i te­raz. Pro­szę tylko po­wie­dzieć, gdzie jest ob­raz. Pro­szę.

Pan Sta­ni­sław za­nur­ko­wał za re­gał w naj­dal­szym ką­cie ma­ga­zynu, gdzie ku­rzyły się pro­duk­cyjne po­wie­ści z lat pięć­dzie­sią­tych, rocz­niki prasy ko­lo­ro­wej z okresu trans­for­ma­cji i dzieła wszyst­kie Jana Pawła II. Mo­co­wał się z czymś, klnąc pod no­sem, aż z gło­śnym „ha!” wy­tar­gał zza re­gału pa­ku­nek czule owi­nięty w ręcz­niki. Roz­su­nął ko­kon i od­wró­cił ob­raz w stronę po­zo­sta­łych.

– I co, zna­la­zła się cha­beta, pa­nie dy­rek­to­rze – po­wie­dział za­do­wo­lony.

– Dzwo­nię na po­li­cję – wy­sy­czał przez zęby młody czło­wiek, strze­pu­jąc pa­ję­czyny z man­kietu ró­żo­wej ma­ry­narki. – Za­płaci za to.

Syl­wia ścią­gnęła brwi. Jesz­cze w po­nie­dzia­łek dzwo­nił do niej, pra­wie pła­cząc do te­le­fonu, że po­kryje koszty z wła­snych pie­nię­dzy, tylko nikt nie może się do­wie­dzieć, że z jego ga­bi­netu znik­nął „Po­wsta­niec na ko­niu” Kos­saka, wielki skarb bi­blio­teki, bo ina­czej bę­dzie skoń­czony. Że, na Boga, wszystko jedno jak, ale ob­raz musi wró­cić na swoje miej­sce. Obie­cała, że tak się sta­nie. Je­śli da jej wolną rękę.

– Nie tak się uma­wia­li­śmy. – Po­krę­ciła głową.

– Po­peł­niła prze­stęp­stwo! – Już jej nie słu­chał, wy­bie­ra­jąc na smart­fo­nie nu­mer alar­mowy. – Pro­szę prze­słać fak­turę – rzu­cił do Syl­wii, od­wra­ca­jąc się do wyj­ścia.

W grun­cie rze­czy dy­rek­tor miał ra­cję. Po­zo­stało jej wy­słać fak­turę za usługę de­tek­ty­wi­styczną i przejść do na­stęp­nego za­da­nia. Ale wciąż tam stała, po­zwa­la­jąc, żeby kurz osia­dał na jej kru­czych wło­sach, sza­rym ko­stiu­mie i ele­ganc­kiej skó­rza­nej ak­tówce.

– Po­każę pani dru­gie wyj­ście. – Pan Sta­ni­sław do­su­nął re­gał do ściany i wy­tarł ręce w je­den z ręcz­ni­ków. – Żeby nie mu­siała jej pani spo­tkać.

Za­ci­snęła usta w wą­ską kre­skę i ru­szyła za pa­nem Sta­ni­sła­wem, który znał się na lu­dziach.

Magda spraw­dziła, czy nóż jest ostry. Syk­nęła, zli­zała z opuszki kro­plę krwi i za­ata­ko­wała mar­chewkę. Ju­tro obie­cała iść na cały dzień do sklepu matki, więc dzie­ciaki mu­szą mieć w domu przy­naj­mniej zupę, kiedy wrócą ze szkoły.

– ...a po­tem je zo­ba­czy­łam i po­my­śla­łam, no nie... I jesz­cze mi się głu­pio tłu­ma­czyła, że niby nie wie­działa, że też chcę z nimi iść, no weź...

Ka­sia wpa­ro­wała do kuchni ze słu­chaw­kami w uszach i skie­ro­wała się do lo­dówki. Biały ka­be­lek gi­nął w kie­szeni za du­żej bluzy, która się­gała dziew­czy­nie do ko­lan. Bez słowa prze­ci­snęła się koło Magdy i wy­jęła jo­gurt z gór­nej półki. Matka pró­bo­wała zło­wić jej spoj­rze­nie spod ufar­bo­wa­nej na ró­żowo grzywki, ale wzrok Kasi tylko prze­śli­zgnął się po niej, jakby była me­blem albo sprzę­tem ku­chen­nym. Cza­sami Magda się za­sta­na­wiała, czy wła­śnie tym jest dla wła­snych dzieci – ter­mo­mik­sem, pralką i ban­ko­ma­tem w jed­nym. Je­śli tak, to sama jest so­bie winna.

Naj­chęt­niej spa­li­łaby w piecu tę okropną bluzę, którą córka nosi czy słońce, czy deszcz, cho­ciaż wy­gląda w niej jak w worku na kar­to­fle, a prze­cież taka ładna z niej na­sto­latka. A po­tem uśmiech­nęła się, bo prze­cież to samo mu­siała czuć jej matka, kiedy pa­trzyła na jej czarne pod­ko­szulki z ja­ki­miś okrop­no­ściami, które Magda daw­niej za­ma­wiała z zi­nów ścią­ga­nych przez Tyma z Wro­cła­wia. Ru­szyła z no­żem na ziem­niaki, kiedy coś śli­skiego smyr­nęło ją po łydce. Drgnęła, o mało nie od­kra­wa­jąc so­bie palca.

– Karo, pie­sku... – szep­nęła, wi­dząc pro­szący wzrok gol­den re­trie­vera. – Pew­nie chcesz iść na spa­cer.

Pies za­skom­lał, jakby zro­zu­miał. Po tych wszyst­kich la­tach by­łaby w sta­nie przy­siąc, że sama też czyta w psich my­ślach.

Za­lała wa­rzywa wodą, do­rzu­ciła jesz­cze dwa skrzy­dełka i za­pa­liła pod zupą gaz. Po­czła­pała na pię­tro, wy­cie­ra­jąc dło­nie w ku­chenną ścierkę.

– ...nie, nie mó­wi­łam jesz­cze sta­rej – usły­szała przez drzwi i znie­ru­cho­miała z ręką na klamce. – Wiesz, pew­nie bę­dzie chciała ze mną ga­dać, py­tać, co się stało, jakby na­prawdę ją to ob­cho­dziło...

Wie­działa, co córka ma na my­śli, choć Ka­sia nie miała prawa wie­dzieć, że ona wie. Po­łowa na­uczy­cie­lek ze szkoły przy­cho­dziła do sklepu, a Magda od­kła­dała im co lep­sze ciu­chy. A po­tem od słowa do słowa po­tra­fiła wy­cią­gnąć z nich wszystko, czego nie było w Li­bru­sie.

Na zgrzyt za­wia­sów po­kry­tych taką ilo­ścią farby olej­nej, że le­dwo się ob­ra­cały, Ka­sia pod­sko­czyła na tap­cza­nie, da­lej za­plą­tana w bluzę i słu­chawki. Z gło­śniczka przy kom­pu­te­rze snuło się mdłe elek­tro­niczne plum­ka­nie. Magda dzi­wiła się, jak dzi­siej­sza mło­dzież może słu­chać ta­kiego bez­pł­cio­wego gra­nia, które ko­ja­rzyło jej się z mu­zyką do windy. Ale, z dru­giej strony, jej matka za­sła­niała so­bie uszy, kiedy wcho­dziła do jej po­koju ata­ko­wana przez, jak ma­wiała, pie­kielny ja­zgot.

– Z psem trzeba wyjść – rzu­ciła do córki.

– Roz­ma­wiam! – od­cięła się dziew­czyna.

– To jak skoń­czysz.

– A może ja nie wiem, kiedy skoń­czę?

– Bę­dziesz tak ga­dać do wie­czora?

– A może będę! Niech Robi idzie. W końcu mówi, że to jego pies.

Magda za­mknęła drzwi odro­binę za gło­śno i z gol­de­nem czła­pią­cym za nią krok w krok skie­ro­wała się do po­koju syna.

Robi sie­dział przy swoim sta­no­wi­sku do­wo­dze­nia, z wiel­kimi słu­chaw­kami na gło­wie, scho­wany za dwoma mo­ni­to­rami. Wy­glą­dałby jak pro­gra­mi­sta, gdyby nie krót­kie nóżki dyn­da­jące z fo­tela ga­min­go­wego. Ro­lety były spusz­czone, w po­koju pa­no­wał pół­mrok, tylko po­świata ekranu oświe­tlała okrą­głą twarz dzie­wię­cio­latka. Na­wet nie za­uwa­żył matki, kli­kał coś za­pa­mię­tale.

– Z psem trzeba wyjść.

– Co? – Od­su­nął od ucha muszlę słu­chawki.

– Z psem trzeba wyjść! – pod­nio­sła głos.

– Ale gram!

– To zrób so­bie prze­rwę.

– Nie mogę.

– Jak to nie mo­żesz? Wci­śnij pauzę, za­sej­wuj, co tam masz, i idź z psem.

– Mó­wi­łem ci prze­cież, że w to się gra przez in­ter­net! Wszyst­kie chło­paki tam są i bez mo­jego czołgu...

Za­mknęła drzwi, żeby za­raz nie po­wie­dzieć jed­nego czy dwóch słów za dużo. Żeby znowu nie pod­nieść głosu. Mo­głaby im przy­po­mnieć, jak jej nu­dzili, że chcą psa, że będą wy­cho­dzić, cze­sać, sprzą­tać, kar­mić... Zgo­dziła się na kun­delka ze schro­ni­ska, ale gdy po­je­chali z Tom­kiem do Wro­cła­wia, wró­cili z gol­den re­trie­ve­rem z ho­dowli. To­mek wy­dał oszczęd­no­ści prze­zna­czone na wa­ka­cje w Chor­wa­cji, ale za­pew­niali ją, że o ni­czym tak nie ma­rzyli. Pół roku póź­niej su­szyli jej głowę o to, dla­czego ni­g­dzie nie jadą, a od­bie­ra­niem prze­żu­tych kapci, szczot­ko­wa­niem wy­ła­żą­cego fu­tra i wy­bie­gi­wa­niem sza­lo­nego psa mu­siała za­jąć się sama.

Po­pa­trzyła w wy­cze­ku­jące za­łza­wione oczy, a po­tem na ze­ga­rek. Aku­rat zupa się ugo­tuje.

– Chodź, Karo, pój­dziemy sami.

Za­rzu­ciła na plecy lekką bluzę, cho­ciaż sto­jące ni­sko słońce jesz­cze nie po­wie­działo ostat­niego słowa. Wci­snęła w uszy słu­chawki i pie­kielny ja­zgot wy­peł­nił prze­strzeń mię­dzy jej skro­niami. Karo wy­rwał do przodu, do­brze znał jej trasę. Po­czuła, jak smycz się na­pięła. Wzdłuż muru, zza któ­rego wy­sta­wał sta­ro­drzew za­pusz­czo­nego parku, trzeba ob­wą­chać wszyst­kie ko­sze na śmieci, po­tem przed sta­wem w lewo, tu, obok przy­brzeż­nych za­ro­śli, pierw­sze si­ka­nie. I da­lej za drogą, wśród łąk i nie­użyt­ków, sze­ro­kim łu­kiem wo­kół klasz­toru, jak szło się do niej, do Ka­liny. Przy­spie­szyła kroku przed jej do­mem, dzi­siaj za­mknię­tym na głu­cho, z ob­ła­żą­cym tyn­kiem i za­ro­śnię­tym sa­mo­siejką po­dwór­kiem, osie­ro­co­nym, ka­le­kim. Ze sta­rego krzyża przed bramą zo­stał tylko że­la­zny ste­laż na po­stu­men­cie z za­tar­tym na­pi­sem szwa­ba­chą. Po­tem w prawo, w pola. Tu­taj spu­ściła Karo ze smy­czy; po­mknął ra­do­śnie przed sie­bie.

Słońce kle­iło się do ho­ry­zontu, od lasu cią­gnęło chło­dem. W słu­chaw­kach Lux Oc­culta, jak kie­dyś. Magda zmru­żyła oczy i mo­gła przez chwilę uda­wać, że to wszystko, co się wy­da­rzyło, nie miało miej­sca. Że znowu zmie­rza tam z bu­telką ta­niego wina w ple­caku, by spę­dzić wie­czór ze zna­jo­mymi, słu­chać, jak Tymo re­cy­tuje psalmy od tyłu, jak Mar­cin udaje opę­ta­nie, a Ka­lina śmieje się z niego do łez. Czuć smak po­da­wa­nej z rąk do rąk bu­telki prze­cie­ra­nej rę­ka­wem bluzy, za­wrót głowy, za­pach roz­grza­nego me­talu. Wiatr we wło­sach, kiedy tań­czyli wo­kół ognia roz­pa­lo­nego w sta­rej beczce po oleju, jakby wciąż mieli przed sobą przy­szłość, jakby cały świat na­le­żał do nich.

Karo za­trzy­mał się przy kę­pie brzó­zek, od­wró­cił i za­ma­chał ogo­nem. Po­de­szła i przy­sta­nęła. Wy­ło­niły się zza chasz­czy na tle ściany drzew. Ru­iny. Oświe­tlone po­ma­rań­czo­wym pło­mie­niem ogni­ska, oto­czone przez ko­lo­rowe grzyby na­mio­tów. Pa­trzyła z od­dali, nie śmiąc po­dejść. Głos bębna niósł się po po­lach, prze­ry­wany przez śmie­chy i okrzyki. Euoi! Euoi! Że też ze wszyst­kich opusz­czo­nych nie­ru­cho­mo­ści ta sza­lona cy­ga­ne­ria mu­siała wy­brać aku­rat tę. Nic tu po niej. Od­wró­ciła się i cmok­nęła na Karo. Pies po­go­nił w prze­ciw­nym kie­runku, wzdłuż kra­wę­dzi lasu, który cią­gnął się stąd da­leko na po­łu­dnie, aż po szosę Gry­fów – Je­le­nia. Za­wa­hała się. Ru­szyła za nim.

Nie od­wa­żyła się wejść na roz­kle­ko­tany, prze­gniły po­most, sta­nęła na brzegu. Mgła pła­tami za­le­gała nad spo­kojną ta­flą, znad stawu cią­gnął ziąb. Krwawe po­bla­ski tań­czyły na czer­nie­ją­cej toni. Że też tyle lat tu przy­cho­dziła i nie wie­działa. Że też wszystko mu­siało skoń­czyć się tak bli­sko miej­sca, gdzie wszystko się za­częło. Ich krót­kie do­lce vita, parę lat wy­kra­dzio­nych sza­ro­ści przez mło­dość, przy­jaźń, wiarę, na­dzieję i mi­łość, cho­ciaż a re­bo­urs, bo przy akom­pa­nia­men­cie dud­nią­cych gi­tar, ga­lo­pu­ją­cej per­ku­sji i wo­kalu wy­ją­cego o śmierci, sza­ta­nie i pie­kle.

Tyle lat jej szu­kała, a ona była tu, tak upior­nie bli­sko. Nie ucie­kła z chło­pa­kiem, jak mó­wili jedni, ani do sekty, śpie­wać „Hare Kriszna” na ja­kimś dworcu. Nie wsia­dła do po­ciągu byle ja­kiego, nie wy­je­chała kur­wić się za gra­nicę, jak chcie­liby inni. Magda za­wsze prze­czu­wała, że z Ka­liną mu­siało stać się coś bar­dzo złego. Kiedy sama ode­brała te­le­fon w ko­men­dzie, że w sta­wie koło Ruin zna­le­ziono ludz­kie szczątki, nie mu­siała cze­kać na opi­nię bie­głych, żeby wie­dzieć, że to ona. Cho­ciaż bar­dzo chcia­łaby się my­lić.

Staw cią­gnął się od skraju lasu w głąb gę­stwiny. Od­wró­ciła się, po­wio­dła wzro­kiem po ho­ry­zon­cie, gdzie na tle ciem­nie­ją­cego nieba za­pa­lały się pik­sele okien mia­steczka. I po bliż­szych, do­brze stąd wi­docz­nych za­bu­do­wa­niach nie­opo­dal ogród­ków dział­ko­wych. Cie­kawe, u Ty­mo­te­usza się nie świeci. Szkoda, bo mo­głaby do niego pójść, po­wspo­mi­nać albo po pro­stu po­być, na­pić się na­lewki, po­słu­chać mu­zyki, po­dzie­lić się bó­lem – może by ze­lżał.

Wie­działa, że z ja­kie­goś po­wodu to nie­moż­liwe. Po tym wszyst­kim po­od­da­lali się od sie­bie, od­sko­czyli jak bile roz­bite przez roz­gry­wa­jące za­gra­nie, pierw­sze ude­rze­nie do­ro­sło­ści, która prze­cież nie na tym miała po­le­gać.

Ile to już lat? I dla­czego wciąż boli? Co za de­mona wtedy obu­dzili, gdy plą­sali przy ogniu w Ru­inach, tak samo nie­win­nie, jak dzi­siaj te ko­lo­rowo ubrane dzie­ciaki z na­mio­tów? I czy już na za­wsze ten de­mon bę­dzie ją ści­gać, nie po­zwoli od­po­cząć, ko­chać, pa­trzeć w spo­koju, jak doj­rze­wają jej dzieci, jak sta­rzeje się jej mąż, jak ro­sną po­sa­dzone przez nią w ogro­dzie drzewa? Pod­dała się, sta­rała się za­po­mnieć. Ode­szła, jak ra­dził ko­men­dant, za­jęła się do­mem, dziećmi, skle­pem. Pró­bo­wała, na­prawdę, i na­wet nie­źle wy­cho­dziło jej uda­wa­nie, że jej się udało.

Ale kiedy przy­cho­dziła tu, a przy­cho­dziła tu za­wsze, wie­działa, że ten de­mon ni­gdy nie zo­stawi jej w spo­koju. I że jest z nim sama, a sama ni­gdy go nie po­kona.

Tań­czyli. Syl­wetki o roz­po­star­tych ra­mio­nach, roz­wia­nych wło­sach, wy­gię­tych w łuk grzbie­tach, chu­sty ni­czym skrzy­dła. Nagi tors, nę­cące bio­dra, prężne uda roz­wi­ro­wane na tle pło­mieni. Gir­landy iskier nio­sły się od ogni­ska ku ko­ro­nom drzew, wy­soko w noc. Rytm pul­so­wał, na­sady dłoni i opuszki pal­ców prze­bie­rały po mem­bra­nie dar­buki, przy­spie­sza­jąc, by na chwilę zwol­nić, na­bu­do­wać na­pię­cie i uwol­nić je na­głym zry­wem, w ruch, pęd, wir. Tań­czyli. Pot i od­dech, w oczach blask od żaru i en­dor­fin, ciało w ciało, co­raz bar­dziej jedno. Ogień, bębny i krąg. Tań­czyli. Hip­no­tyczny rytm, śpiew wy­darty z gar­dła, z piersi, z brzu­cha.

W dru­gim kręgu tań­czyły cie­nie, peł­zały po kru­sze­ją­cych mu­rach, ol­brzy­mie i ro­ze­dr­gane, mu­skały pęk­nię­cia i szcze­liny, li­zały od­sło­nięte ce­gły, ni­kły w zie­ją­cych czer­nią otwo­rach okien, wy­ska­ki­wały zza za­rwa­nych ścian. Od kle­pi­ska ku oka­pom dziu­ra­wego da­chu po rdza­wej po­nie­miec­kiej ce­gle wspi­nał się wi­no­bluszcz. Po­blask ognia kładł się na star­tych po­sadz­kach i spróch­nia­łych de­skach, wy­do­by­wał z mroku re­kwi­zyty, resztki sprzę­tów, po­ła­mane me­ble. Nik­nął wśród cieni.

Ogni­sko pło­nęło na po­dwó­rzu, przed po­tęż­nym do­mo­stwem ze schod­kami po­środku. Te, za­miast do drzwi, pro­wa­dziły ni­czym pro­sce­nium do wy­rwy po za­wa­lo­nym fron­to­nie, otwar­tej od fun­da­mentu po ostatni gzyms, ob­na­ża­ją­cej prze­krój pod­łóg. Po­za­pa­dany dach ury­wał się przy ko­mi­nie, od­sła­nia­jąc jego ster­czącą w nocne niebo kon­struk­cję. Po­dwó­rze ota­czały szczątki bu­dyn­ków go­spo­dar­czych: po le­wej do do­mo­stwa przy­le­gały po­zo­sta­ło­ści mu­ro­wa­nej sto­doły z łu­ko­wato zwień­czo­nym wjaz­dem za­mknię­tym resztką spróch­nia­łych wrót. Glina wy­kru­szyła się pra­wie cał­kiem z sza­chul­co­wego muru, spa­czone belki trzy­mały ca­łość jakby wy­sił­kiem na­pię­tej woli. Po pra­wej szczer­biły się ce­glane po­zo­sta­ło­ści obory i szopy. Więk­szość ce­gieł roz­kra­dziono na oko­liczne chle­wiki, w fun­da­ment wcze­piały się ko­rze­niami krzaki dzi­kich ma­lin i bzu. Gdzie­nie­gdzie mury przy­zie­mia się­gały na tyle wy­soko, by two­rzyć na­tu­ralne sie­dzi­ska, loże z pro­wa­dzą­cymi na nie scho­dami. Wraz z bel­kami i są­sie­kami sto­doły na­prze­ciw two­rzyły wo­kół po­dwó­rza coś na kształt au­dy­to­rium. Wi­dow­nia na mu­rach, trzeci krąg.

Śpiew pły­nął ja­snymi wo­ka­li­zami, gnany ener­gią dar­buki, do­łą­czały doń ba­sowe bur­dony, wy­so­kie okrzyki, rytm był już tak szybki, że nie­roz­róż­nialny. Chór po­łą­czył się w je­den głos, jedno wi­ru­jące ciało, dło­nie na mem­bra­nie wy­biły fi­nalny ak­cent, me­lo­dia się urwała i w tej sa­mej chwili naj­grub­szy pień strze­lił w ogni­sku bły­skiem iskier.

Euoi!

Krąg za­trzy­mał się i roz­padł. Twa­rze lu­dzi były ro­ze­śmiane, ich oczy błysz­czały od tańca. Ko­biety bez ma­ki­jażu, w sza­ra­wa­rach, spód­ni­cach, ku­sych to­pach lub, dla od­miany, wor­ko­wa­tych bluz­kach. Ko­lory, świa­dome ru­chy i per­li­ste śmie­chy. Wy­rzeź­bione ciało męż­czy­zny, lniane spodnie. Obok ły­sina, brzu­szek, chude że­bra i dredy. Po­sta­wione głosy, nie­dbała atrak­cyj­ność, stu­dium po­staci. In­ten­sywni i gło­śni albo za­du­mani i udu­cho­wieni. Bły­snęły za­pal­niczki, do woni ogni­ska do­łą­czyła nuta ty­to­niu i ma­ri­hu­any.

– Mi­strzu! Gdzie twoje elik­siry?! – rzu­cił ktoś w stronę wy­rwy zie­ją­cej w fa­sa­dzie do­mo­stwa.

Ze scho­dów pod­niósł się po­stawny męż­czy­zna koło czter­dziestki, ze szpa­ko­wa­cie­jącą brodą i szczu­płą twa­rzą o moc­nych ry­sach, ciem­nych oczach, oko­loną się­ga­ją­cymi za uszy wło­sami. Bły­snął zę­bami i z ma­ry­nar­skiego worka wy­jął cztery flaszki. Pod­szedł do ognia, gdzie oto­czyły go spo­cone ra­miona. Zna­la­zły się na­czy­nia, które na­tych­miast wy­peł­niły się pły­nem o moc­nej zio­ło­wej woni.

– Co to jest? – Chło­pak w dre­dach przy­su­nął do twa­rzy pla­sti­kowy ku­bek, spró­bo­wał, za­lśniły mu oczy.

– Jak­bym ci po­wie­dział, to mu­siał­bym cię po­tem za­bić. – Męż­czy­zna się uśmiech­nął. – Można po tym za­grać cały spek­takl jesz­cze raz. Tań­czyć do ju­tra. Albo pie­przyć się do rana sty­lem do­wol­nym – do­koń­czył do wtóru en­tu­zja­stycz­nych okrzy­ków, pró­bu­jąc nie dać so­bie wy­rwać bu­telki. Wresz­cie pod­dał się, flaszki po­szły w obieg, a on wró­cił na miej­sce.

W głębi, w mroku, na po­sła­niu z po­du­szek spo­czy­wała ko­bieta. Fałdy jej wzo­rzy­stej sukni spły­wały na po­sadzkę, ona zaś wspie­rała się na łok­ciu, ba­wiąc się pu­klem dłu­gich, czar­nych wło­sów, jakby wszyst­kiemu temu, co działo się u jej stóp, po­świę­cała tylko tyle uwagi, ile bo­gom wy­star­cza do pod­trzy­my­wa­nia pla­net w ru­chu. Twarz ko­biety nie zdra­dzała jej wieku, pełne usta i grecki nos nie da­wały się przy­po­rząd­ko­wać do żad­nego typu urody. W eg­zo­tycz­nych, pra­wie czar­nych oczach peł­gały po­bla­ski ognia.

Męż­czy­zna usiadł na stop­niu, wo­dząc wzro­kiem po ra­do­snym pan­de­mo­nium.

– Zioła! – za­krzyk­nęła dziew­czyna w ob­ci­słym bia­łym to­pie wcią­gnię­tym na gołe ciało. – Dla cie­bie mam kwiat czar­nuszki i or­lika. A dla cie­bie rutę, a ta ruta jest dla mnie. W nie­dzielę mo­żemy ją na­zy­wać zie­lem Bo­żej ła­ski. Tylko ty, pani, mu­sisz ją no­sić ina­czej niż ja[1]...

– Ależ ona to dzi­siaj za­grała! – rzu­cił ogo­lony na zero męż­czy­zna z brzusz­kiem.

– Grała jak nie ona! Jakby coś się w niej w końcu otwo­rzyło. – Dziew­czyna przy­ło­żyła dłoń do opię­tej to­pem piersi.

– Śliczna była, stała tu, na środku, mię­dzy wszyst­kimi, tam wi­dzo­wie, a ona jakby była zu­peł­nie sama – pod­jął ten z dre­dami.

– Och, na­sza gwiazda! – Dwie bru­netki w czerni, jedna z kub­kiem, druga z pa­pie­ro­sem, przy­sko­czyły do sie­bie i wy­bie­gły na śro­dek. – Po­wia­dają – wy­re­cy­to­wały, wzno­sząc spoj­rze­nia – że sowa była córką – zro­biły pauzę, trze­po­cąc syn­chro­nicz­nie rzę­sami – pie­ka­rza!

– Boże mój, wiemy, czym je­ste­śmy... – za­częła pierw­sza.

– ...ale nie wiemy, czym się mo­żemy stać! – do­koń­czyła druga, wień­cząc wy­stęp se­rią ukło­nów i roz­sy­ła­jąc ca­łusy wśród śmie­chu i wi­wa­tów.

– A ja na­prawdę uwa­żam, że ona była dzi­siaj nie­zwy­kła. – Dziew­czyna w to­pie nie da­wała za wy­graną. – Ja mia­łam ciary, a wy nie? Prze­cież to taki tekst, że można się to­tal­nie za­grać, a ona miała to tak prze­żyte! Jakby szła po gra­nicy, tak do sie­bie go grała... Dzi­siaj świę­tego jest Wa­len­tego...

Grupa przy­ci­chła. Ogień trza­skał.

...Słońce już stoi na nie­bie;

Ja drżącą ręką w twoje okienko

Stu­kam i cze­kam na cie­bie.

Wdział prędko szatki i drzwi do chatki

Roz­warł przed swoją je­dyną;

Dziew­czyna słodka we­szła do środka,

Ale nie wy­szła dziew­czyną.

Ko­bieta z wnę­trza domu po­chy­liła się, ob­ser­wu­jąc, jak męż­czy­zna sie­dzący u szczytu scho­dów na­wija na dłoń sznu­rek ma­ry­nar­skiego worka. Wy­ła­pała już u niego dziś wie­czór ten gest, do tego drgnie­nie, nie­od­gad­niony gry­mas. Przy tej sa­mej kwe­stii pod­czas spek­ta­klu.

– Tak do sie­bie i tak świeżo – upie­rała się tym­cza­sem dziew­czyna w to­pie. – Prawda, Lila? Przy­znaj! – zwró­ciła się ku wy­rwie w fa­sa­dzie.

Ko­bieta unio­sła się z po­du­szek i zstą­piła po scho­dach, a za nią su­nęła jej suk­nia. Tłu­mek wo­kół ogni­ska na­tych­miast ucichł.

– Świeżo. – Ko­bieta wy­ko­nała gest dło­nią w stronę dziew­czyny. – To do­bre słowo. Świeżo, mło­dzień­czo, nie­mal na­iw­nie, prawda?

Ro­zej­rzała się po za­czer­wie­nio­nych od żaru i de­sty­latu twa­rzach, po pół­otwar­tych ustach i ścią­gnię­tych brwiach.

– Ofiara sza­leń­stwa to nie jest dla ak­tora nic nie­zwy­kłego, pa­mię­taj­cie – po­wie­działa. Spoj­rzała na męż­czy­znę, ten wstał, za­rzu­cił wo­rek na ra­mię i pod­jął jej dłoń. – Chodź, Ty­mo­te­uszu. A wy chwal­cie Dio­ni­zosa, byle nie za bar­dzo, bo ju­tro za­czy­namy dzia­ła­nia twór­cze od po­czątku.

Ode­szła, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie chwilę ci­szy. W końcu chło­pak z dre­dami za­in­to­no­wał „Dzi­siaj świę­tego jest Wa­len­tego” na me­lo­dię „Wszystko, co na­sze, Pol­sce od­damy”. Inni ocho­czo pod­jęli pieśń.

– Hej – rzu­ciła jesz­cze dziew­czyna w to­pie, prze­krzy­ku­jąc śpiewy. – A gdzie ona w ogóle jest?

*
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Frag­menty sztuk Wil­liama Szek­spira po­da­jemy w prze­kła­dzie Sta­ni­sława Ba­rań­czaka.