Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy wszystko, co kochasz, jest zagrożone.
Gdy wszystko, co było Ci znane, budzi Twoje przerażenie.
Gdy wszystkie reguły i normy obracają się w proch.
W Sztokholmie rozprzestrzenia się niebezpieczny wirus wywołujący u ludzi nagłą i niepohamowaną furię. Zarażeni chcą zabić każdego, kto pojawi się w ich pobliżu. Linie telefoniczne są przeciążone, a służby państwowe nie radzą sobie z groźną sytuacją. Stolicę Szwecji ogarnia chaos, nad którym nikt nie jest w stanie zapanować.
W tym całym zamieszaniu policjant Erik za wszelką cenę próbuje skontaktować się ze swoją rodziną. Musi dopilnować, by jego żona i córka – dwie najważniejsze dla niego osoby – dotarły w bezpieczne miejsce. By przetrwały zło, które niesie ze sobą epidemia.
Lecz nie tylko życie Erika przemienia się w najgorszy koszmar. Pontusa, odnoszącego sukcesy zawodnika MMA, czeka świetlana przyszłość. Lecz gdy miasto pogrąża się w coraz większej anarchii, on również porzuca własne plany oraz marzenia. Dla mężczyzny rozpoczyna się najtrudniejsza walka – walka o przetrwanie.
„Furia” to trzymający w napięciu thriller, który zadowoli nawet najbardziej wymagających czytelników. Andreas Ek snuje opowieść o bezradności człowieka w obliczu tajemniczego i niespodziewanego zagrożenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 49 min
Tytuł oryginału: Raseri
Przekład z języka szwedzkiego: Maciej Muszalski
Copyright © Andreas Ek, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Niklas Lindblad
Redakcja: Witold Kowalczyk
Korekta: Aneta Iwan
ISBN 978-91-8054-251-7
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Dla Kerstin
– brakuje mi ciebie
FURIA [ˈfurʲja], -rii, -rię – ...gdy ktoś jest napędzany przez gwałtowne uczucia, przez co działa na ślepo, bezmyślnie, nierozważnie, w dzikim pragnieniu zniszczenia itp.; a. o stanie umysłu, który popycha do takiego zachowania; daw. bardziej ogólnie: dziki szał z dopuszczaniem się okrutnych aktów przemocy...
ze Słownika Akademii Szwedzkiej
Mona Gentzell wiedziała, że ma mało czasu. Nic nie mówiła. O niczym nie myślała. Na razie koncentrowała się na jednym.
Na wkładaniu kombinezonu.
Rozerwała opakowanie zawierające hermetyczny kombinezon ochronny. Najpierw włożyła jedną nogę. Chcąc włożyć drugą, trafiła piętą w krok. Spróbowała ponownie, ale kiedy podniosła nogę, zachwiała się i znowu trafiła w krok.
Głośno zaklęła.
Trzecia próba była udana. Mona podciągnęła kombinezon do talii.
Jej puls galopował.
Wsunęła ręce i naciągnęła na głowę izolowany kaptur z przezroczystego tworzywa sztucznego. Tworzywo marszczyło się w rytmie jej szybkiego oddechu. Podciągnęła zamek błyskawiczny znajdujący się na boku. Szybkim krokiem ruszyła przed siebie, jednocześnie wkładając rękawice ochronne z dwuwarstwowej gumy.
Przy wodoszczelnej śluzie przeciągnęła kartę wstępu i szybko wpisała siedmiocyfrowy kod. Światełko przy panelu z przyciskami zamrugało na czerwono, a ona aż krzyknęła, zirytowana własną niezdarnością. Podjęła nową próbę, a kiedy kolor zmienił się na zielony, szarpnęła stalowe drzwi, weszła i zamknęła je za sobą. Stała przed drugimi drzwiami. Prowadziły do komory zabezpieczającej.
Chwyciła żółty wąż, który zwisał z sufitu. Przypominał gigantyczny kabel telefonu. Podłączyła go do kombinezonu. Dostarczała w ten sposób powietrze pozwalające wytworzyć niezbędne nadciśnienie. W komorze panowało bowiem podciśnienie w wysokości stu czterdziestu paskali. Stojąc przed drzwiami, Mona nie odrywała wzroku od czerwonego światełka na górze.
No, dalej!
Kiedy zmieniło się na zielone, otworzyła drzwi i wbiegła do środka. Odczepiła wąż, pozwalając, by został automatycznie wciągnięty z powrotem, a tymczasem podłączyła nowy. Kombinezon ponownie wypełnił się powietrzem. Pobiegła z powrotem do drzwi i je zamknęła.
Zdecydowanym krokiem przeszła do ściany i podniosła plastikową pokrywę skrywającą przycisk alarmowy, który jeszcze nigdy nie został użyty.
Zawahała się.
Zamknęła oczy.
Jan.
Otworzyła je z powrotem i uderzyła w przycisk spodem zaciśniętej pięści.
Rozległ się donośny szum wentylatorów, połowa świateł w laboratorium zgasła, a lampka u sufitu zaczęła mrugać na czerwono. Rozległ się alarm, głośne wycie z krótkimi przerwami.
Mona się odwróciła i oparła o ścianę. Pustym wzrokiem ogarnęła laboratorium. Drżały jej dłonie i przygryzła wargę, żeby się nie rozpłakać.
Kiedy alarm ustał, a wentylatory się zatrzymały, zapadła absolutna cisza. Mona słyszała tylko swój oddech.
To wszystko zaczęło się kilka godzin temu, pomyślała. Co mam teraz zrobić?
Osunęła się na posadzkę i wybuchnęła płaczem.
W sali panowała cisza. Przebywał tu trzeci dzień z rzędu i zaczynał tracić nadzieję. Uważał, że tak naprawdę nie powinien tu siedzieć – i nie był w tym osamotniony. Bywał już wcześniej w podobnych salach, ale w innym kontekście.
Wiedział doskonale, jak do tego wszystkiego doszło, i aż gotował się w środku.
Ściany były pomalowane na biało, a podłogę wyłożono czymś w rodzaju sztucznego parkietu. Powietrze było suche, więc uznał, że wentylacja nie działa jak należy. Kolejny dowód na kiepską technikę budowlaną. Jakiś szef chciał zaoszczędzić i wybrał najtańszą, a więc najgorszą firmę. Na ścianach wisiały brzydkie obrazy. Dwa z nich krzywo – działało mu to na nerwy.
Wystrój powinien być surowy i elegancki. Nauczył się tego w wojsku. „Tam, gdzie chłopcy stają się mężczyznami”, jak określił to jego tata, gdy nadszedł czas poboru. Ojciec był skoczkiem spadochronowym i on również miał nim zostać. Dla ojca stanowił powód do dumy.
Miał świeżo ogoloną głowę – wstępując do wojska, pozbył się bujnej czupryny. Od tamtego czasu nigdy nie pozwolił, by włosy urosły mu bardziej niż o dwa milimetry. Zarost golił równie dokładnie. Głównie dlatego, że kiepsko rosła mu broda, więc nie musiał tego robić częściej niż dwa razy w tygodniu.
Był ubrany w garnitur i niebieską koszulę z dobranym kolorystycznie krawatem. Zazwyczaj nosił garnitur tylko przy szczególnych okazjach, jak śluby i pogrzeby. Tu z każdą chwilą czuł się bardziej jak na pogrzebie.
Własnym pogrzebie.
– Panie Eriku – powiedział prokurator, odchylając się z powrotem na oparcie krzesła. – Czy zrozumiał pan pytanie?
Erik wpatrywał się w niego bez słowa.
Już wcześniej miał okazję poznać tego prokuratora i wiedział, że facet jest gotów iść po trupach, byle tylko doprowadzić do skazania policjantów. Takich jak on. Z tymi swoimi przylizanymi do tyłu włosami sprawiał wrażenie, jakby rozkoszował się całą sytuacją. Po prawej stronie Erika siedział skład sędziowski z przewodniczącą w środku, a obok ławnicy z nadania politycznego. Jeden z nich walczył ze zmęczeniem i nawet w pewnym momencie przysnął. Obudził się, gdy przewodnicząca dyskretnie szturchnęła go łokciem. Erik próbował nawiązać kontakt wzrokowy z tym zmęczonym, siwowłosym mężczyzną o pobrużdżonej twarzy. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, tamten wyprostował plecy.
Cały ten sąd był jednym wielkim żartem.
Wiedzieli o tym prawie wszyscy zawodowo zajmujący się prawem. Przewodnicząca, wykształcona prawniczka z wieloletnim doświadczeniem zawodowym, miała decydować o jego losie wraz z trzema ławnikami, którzy ukończyli jednodniowy kurs prawa. To, że ich głosy mimo to były równie ważne jak głos przewodniczącej, stanowiło jedną z gigantycznych porażek szwedzkiego systemu prawnego. Gdyby więc przewodnicząca i jeden ławnik zagłosowali podczas narady za wyrokiem skazującym, a dwóch pozostałych za uniewinnieniem, wyrok byłby uniewinniający. Głos przewodniczącej nie miałby większej wagi, ponieważ obowiązywała tendencja, by raczej uniewinniać niż skazywać. Dobra jako taka, ale gdy się wzięło pod uwagę kompetencje ławników, można było tylko się roześmiać.
Na szczęście istniała możliwość odwołania się do sądu apelacyjnego.
Naprzeciwko Erika siedział tylko prokurator. Powoda nie było. Leżał dwa metry pod ziemią na cmentarzu w Hässelby.
Prokurator westchnął głośno i utkwił spojrzenie w Eriku.
– Co pan zrobił po zabiciu Stefana?
Kiedy Erik szedł korytarzem, nieobecność kolegów, którzy wzięli wolny weekend, aż biła po oczach. Mijane gabinety były nieoświetlone i oszczędnie umeblowane. Nudne. Erik otworzył drzwi swojego pokoju, nie większego od celi w areszcie. Westchnął na widok stosu akt pełnego wydrukowanych przesłuchań i zgłoszeń. Nie tylko nadmiar spraw wywołał to westchnienie. Erik nie wiedział, czy sąd przychyli się do wersji prokuratora, czy też do zapewnień oskarżonego, że tylko się bronił. Z sądami nigdy nic nie wiadomo. Mogło się skończyć tak albo inaczej.
Cholerna loteria.
Usiadł na krześle przy biurku i zalogował się do wewnętrznej sieci policji. Nie przyszły żadne nowe maile, więc wyłączył komputer i został na miejscu.
Wrócił myślami do styczniowego wieczoru sprzed pół roku. Wieczoru, który właśnie niszczył mu życie. Od tamtego czasu zrobił się bardziej drażliwy i byle drobnostka potrafiła wyprowadzić go z równowagi. Często był niemiły dla Lotty i zbywał ją, kiedy go o coś prosiła. Wiedział, że źle postępuje, ale czasami nie umiał inaczej. Rzadko się rozczulał i pozwalał, by nieprzyjemne zdarzenia po nim spływały, ale to ze stycznia naprawdę odcisnęło na nim swoje piętno.
Mocne piętno.
W ciągu czternastu lat pracy w sztokholmskiej policji Erik widział praktycznie wszystko. Poważne wypadki drogowe, biedę i rozmaite problemy społeczne, przypadkowe postrzały i umyślne ugodzenia nożem. Poniewierane żony. Maltretowane dzieci. Zabójstwa rodziców. Lata pracy w stołecznej policji go zahartowały. Był bity na służbie, rzucano w niego kostką brukową, atakowano gazem pieprzowym i do niego strzelano. Tę wyliczankę można było ciągnąć długo i z całą pewnością nie wszyscy policjanci przeżyli tyle, ile on. Z jakiegoś powodu takie gówniane sytuacje przyciągały go jak narkotyki ćpuna. Przeżył niejedno, ale tamten styczniowy wieczór był chyba najgorszy. Nie tylko ze względu na następstwa, z którymi właśnie się mierzył, ale też z uwagi na to, co mogło się stać. Często uczestniczył w wydarzeniach, które mogły mieć tragiczny finał. Nie lubił frazy: „Gdyby nie to, że…”. Uważał, że nie należy rozważać, co by było gdyby, tylko skupiać się na tym, co rzeczywiście się stało. Jest, jak jest, i już.
To był 18 stycznia. Erik i jego kolega Micke patrolowali zachodni Sztokholm w starym wiernym 33-9220 ze stu dwudziestoma tysiącami przejechanych służbowo kilometrów na liczniku, co dla radiowozu było pokaźnym wynikiem. Erik i Micke dostali z centrali rutynowe zadanie. Wykonywali podobne setki razy. Chodziło o to, by sprawdzić człowieka, który spał na ławce w parku w Vällingby.
– Pijak – zawyrokował Micke, a Erik się z nim nie sprzeczał. Jeśli tak, to odwiozą go do izby wytrzeźwień szpitala Sankt Görans, pod warunkiem że będzie umiał się zachować. W przeciwnym wypadku skończy w areszcie w Solnie.
Erik prowadził radiowóz wyludnionymi uliczkami parkowymi w Vällingby, kierując się w stronę miejsca podanego w zgłoszeniu. Był późny wieczór, zrobiło się ciemno, a do tego panował chłód. Znaleźli go praktycznie od razu, siedział na ławce. Erik zaparkował na wprost, żeby oświetlały go reflektory. Dźwignię sterującą skrzynią biegów ustawił w pozycji parkowania i wysiadł z wozu, nie przypuszczając, że już godzinę później znajdzie się w szpitalu Karolinska.
I to jako pacjent.
Pontus Lindquist siedział pogrążony w myślach, na głowie miał ręcznik. W szatni śmierdziało potem i maścią przeciwbólową. Co jakiś czas otwierały się drzwi i było słychać głosy, ale Pontus nie zwracał na nic uwagi.
Siedział na ławce, pochylony do przodu, palcami u nóg dotykał podłogi i poruszał nogami, żeby nie zesztywniały mu mięśnie. Dłonie trzymał splecione na kolanach. Miał zamknięte oczy i zapadał się coraz głębiej w siebie.
Kiedy koncentrował się przed wejściem na ring, nic nie mogło mu przeszkodzić. Był zdyscyplinowany i w każdą walkę, a nawet trening wchodził na sto procent.
Codziennie ciężko trenował. Prawidłowo się odżywiał i dobrze sypiał. Surowo przestrzegał zasad i niczego nie pozostawiał przypadkowi. Na dziewczyny nie miał czasu. Przeszkadzały w skupieniu. Czasami szedł z jakąś do łóżka, ale prawie zawsze były to jednorazowe numerki bez znaczenia, na które zazwyczaj pozwalał sobie po walce. Wtedy rzeczywiście świętował, co przeważnie wiązało się ze spożywaniem zdecydowanie nadmiernych ilości alkoholu. Ale od narkotyków trzymał się z daleka. „Narkotyki zażywają tylko przegrani” – powiedział kiedyś, gdy jakiś chłopak mu je zaproponował. Tamten naprawdę się wkurzył, uderzył go w ramię i zaczął wyzywać. Pontus mu nie oddał. Bił się tylko na treningach i podczas walk.
Kiedy jednak chłopak wymierzył mu lewy sierpowy, sytuacja uległa całkowitej zmianie.
Pontus natychmiast spostrzegł nadchodzący cios, pewnie jeszcze zanim chłopak sam sobie uzmysłowił, że właśnie go wyprowadził. Pontus mógł uniknąć uderzenia, po prostu obniżając pozycję poprzez lekkie zgięcie nóg w kolanach i rotację ciała w prawo. Chłopak uderzyłby powietrze tuż nad jego głową i odsłonił lewą stronę swojej twarzy. Pontus miałby okazję go znokautować mocnym prawym sierpowym na szczękę.
Ale tego nie zrobił.
Przyłożył prawą dłoń do głowy i z wprawą przyjął cios, który okazał się słabszy od tych zadawanych podczas lekkich sparingów. Chłopak nie skręcił bioder i dlatego nie skumulował energii, która nadałaby siłę uderzeniu. Poza tym nie stanął nawet w rozkroku, więc łatwo było go przewrócić. Pontus wykonał energiczny krok przed siebie. Jednocześnie postawił lewą stopę za cofniętą nogą chłopaka i odepchnął jego klatkę piersiową. Chłopak stracił równowagę i zanim zrozumiał, co się dzieje, już leżał na posadzce i wył.
Strażnicy pojawili się natychmiast, bezceremonialnie go podnieśli i wyprowadzili, a on krzyczał coś, czego Pontus nie zdążył usłyszeć.
Dwa dni po walce Pontus znów wrócił do swoich zwyczajów. Treningi. Jedzenie. Spanie. Trenował sporty walki od ósmego roku życia – miał dobre podstawy, bo jego o sześć lat starszy brat uprawiał karate i chętnie na nim ćwiczył. Pontus nigdy się nie poddawał, mimo że był znacznie lżejszy i słabszy od ówczesnego przeciwnika. Nigdy z tego nie zrezygnował, a kiedy wszedł w wiek nastoletni, brat był bez szans.
W drugiej profesjonalnej walce w formule MMA miał znaczną przewagę. W ostatniej rundzie rozprężył się i jedenaście sekund przed końcem pojedynku rywal założył mu balachę – chwycił go za lewą rękę i zablokowawszy jego staw łokciowy przy pomocy własnych ramion i ciężaru ciała, naciskał w przeciwną stronę, doprowadzając do tego, że łokieć Pontusa wygiął się w niewłaściwą stronę.
Ból był nie do opisania. Wielu innych zawodników, którym założono by tak ciasno dźwignię łokciową, odklepałoby, poddając się. Ale nie Pontus. Wiedząc, że wygrywał na punkty, a do końca pojedynku zostało tak niewiele czasu, postanowił nie odklepać. Został uratowany przez gong i tym samym wygrał. Strachu, że ręka w każdej chwili może się złamać, w ogóle nie odczuwał. Był nieugięty. Gdyby do końca pojedynku pozostało dwanaście sekund lub więcej, kilka tygodni chodziłby z ręką w gipsie.
Drzwi do szatni otworzyły się i Pontus wstał. Nadszedł czas na rozgrzewkę.
Mężczyzna siedział na ławce i spał. Ręce zwisały mu luźno, głowa była przekrzywiona. Miał na sobie pikowaną kurtkę, czapkę i bufiaste spodnie dresowe. Do tego sfatygowane i źle zawiązane buty. Był umięśniony, co nie było częste u okolicznych alkoholików i narkomanów.
– Halo – powiedział Micke i próbował tchnąć w mężczyznę trochę życia. W odpowiedzi usłyszał tylko chrząknięcie. – Całkiem odpłynął – stwierdził.
– Chcesz pojechać do Sankt Görana i trochę wytrzeźwieć? – zapytał Erik.
Nie było odpowiedzi.
Potrząsnął mężczyzną. Ten w dalszym ciągu spał.
– Przynajmniej wiadomo, że żyje.
– Kawał chłopa – stwierdził Micke. – Obyśmy nie musieli go ciągnąć, nie chcę jeszcze bardziej rozpieprzyć sobie kręgosłupa.
– Nie, to byłoby głupie – odparł Erik. – Lecimy z dziewiętnastką i ładujemy go do samochodu. Pojedziemy chyba do szpitala Sankt Göran?
– Pewnie.
– Chss d szszppiala Sa Gööan – wymamrotał mężczyzna.
– Co powiedziałeś? – spytał Erik i ponownie nim potrząsnął. – Halo?
– Chss d szszppiala Sa Gööan – powtórzył, a jego głowa się zakołysała.
– Chcesz do szpitala Sankt Göran? – powtórzył Micke. – Dobrze zrozumiałem?
Mężczyzna pokiwał głową.
– To dobrze – odparł Micke. – Tak poza tym wszystko z tobą w porządku? Już prawie możesz mówić i w ogóle – dodał, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Nie było odpowiedzi.
– Zaczynamy – zarządził Erik.
Przeprowadzili rewizję mieszczącą się w ramach paragrafu dziewiętnastego ustawy o policji. Erik zaczął przeszukiwać lewą kieszeń.
– Igła – oznajmił i odwrócił się do Mickego, żeby pokazać mu znalezisko.
Micke w odpowiedzi pokiwał głową i uniósł plastikową kartę.
– Mam tu jego dowód osobisty, zapytam przez radio, co to za ananas.
Podszedł do samochodu i nawiązał kontakt z centralą. W uzasadnieniu podał, że na dworze jest zimno, a mężczyzna to zwykły pijak. Erikowi przemknęło przez głowę, że Micke powinien zostać przy nim, ale najwyraźniej ciepło było ważniejsze od bezpieczeństwa.
Micke zaczął odczytywać operatorowi numer osobisty. Kiedy rozmawiał przez radio, Erik kontynuował rewizję. Miał za sobą setki podobnych, podczas których znajdował wszystko od pistoletów po prezerwatywy. Sprawdził kieszenie kurtki i chciał przejść do spodni. Zaczął przeszukiwać prawą kieszeń na nodze i wtedy mężczyzna chwycił go i odepchnął rękę sięgającą do jego kieszeni.
– Co robisz? – spytał Erik, łapiąc go za prawe ramię.
Mężczyzna nagle wstał i uderzył lewą pięścią, trafiając policjanta w prawe przedramię. Erik nie był przygotowany na cios i na chwilę stracił równowagę. Mężczyzna stał i w tej samej chwili Erik spostrzegł, że w jego dłoni coś błysnęło. Napastnik zaczął gwałtowne wymachiwać ręką w jego kierunku, wrzeszcząc przy tym na całe gardło.
Nóż! – pomyślał Erik i odruchowo sięgnął po służbowy pistolet. Nie myślał, po prostu to zrobił. – Jeśli spotykasz się z nożem, wyciągnij pistolet – mówił jego nauczyciel w szkole policyjnej. Podczas każdych ćwiczeń i zawsze, gdy sprawca miał w rękach jakieś narzędzie, Erik sięgał po pistolet. Jeśli znajdował się w bezpiecznej odległości, oddawał strzał ostrzegawczy, a jeśli sprawca skracał dystans, strzelał mu w nogę.
Teraz odległość nie zapewniała bezpieczeństwa.
Kiedy Erik wykonał ruch ręką w kierunku pistoletu, był już zdecydowany. Strzeli wysoko, w klatkę piersiową.
Wystrzeli, by zabić.
Stali nieco ponad pół metra od siebie. W chwili gdy Erik zrozumiał, że przedmiotem jest nóż, zorientował się, że oberwał w prawe ramię. Wiedział, że został ugodzony, ale prawie tego nie poczuł. Jego organizm pracował na wysokich obrotach, a adrenalina rozlewała się w jego żyłach z siłą tsunami. Erik nie zdołał wyciągnąć pistoletu. Kiedy padł cios, próbował własnymi rękami zatrzymać atak.
Mężczyzna, który nagle jakby zupełnie wytrzeźwiał, zachwiał się na nogach i przez to o włos minął tułów policjanta. Erik chwycił go lewą ręką za ramię i trzymał z całej siły. Skupił się na zagrożeniu.
Na nożu.
Tym, którego ostrze było teraz wymierzone w napastnika.
Wolną ręką Erik chwycił dłoń mężczyzny i zaczął napierać ze wszystkich sił.
Nóż zagłębił się w szyi mężczyzny, wchodząc ukośnie od dołu.
To był nóż Mora, standardowy model. Wszedł tak głęboko, że ostrza nie było widać i z szyi wystawał tylko czerwony drewniany trzonek.
Mężczyzna wydał dźwięk, który od tamtego czasu śnił się Erikowi po nocach. Tak jakby krzyczał na całego, ale nie było słychać nic poza stłumionym kwikiem. Znaleźli się tak blisko siebie, że Erik poczuł jego alkoholowy oddech. Ich spojrzenia się spotkały i można było odnieść wrażenie, że minęły wieki.
Panowała absolutna cisza.
Chwilę później Erik wyciągnął nóż.
Krew zaczęła bryzgać jak piwo z potrząśniętej i otwartej puszki.
W innej sytuacji Erik zacząłby panikować, że zarazi się wirusowym zapaleniem wątroby typu C albo wirusem HIV. Ale nie w tym wypadku. Teraz nie było na to czasu. Mężczyzna upadł na ziemię, trzymając się za szyję. Krzyczał z bólu, a z ust tryskała mu krew.
Micke nie zdążył nawet zareagować, zanim było po wszystkim. Usłyszał krzyk, a kiedy wyskoczył z samochodu, zobaczył Erika wyciągającego nóż z szyi mężczyzny. Kiedy do nich podszedł, mężczyzna już leżał na ziemi.
Krew, w szaleńczym tempie pompowana z tętnicy szyjnej, barwiła śnieg na kolor jasnoczerwony. Mężczyzna oddychał gwałtownie, z każdym oddechem słychać było bulgotanie, a krew wypływała z kącików ust. Patrzył błagalnie na policjantów, a w jego oczach widać było panikę.
Erik zrozumiał, co się dzieje.
Odruchowo wcisnął dwa palce w ranę. Krew nadal bryzgała, a on kręcił palcami w środku, z narastającą rezygnacją próbując ucisnąć właściwe miejsce. Mężczyzna wymachiwał rękami i nogami, desperacko próbując uciec przed bólem, który zadawał mu Erik. Kaszlał krwią, gromadzącą się w ustach i w gardle. Erik poczuł przyspieszone bicie serca. Nacisnął mocniej w nadziei, że krwotok ustanie.
Poskutkowało.
Krew już nie bryzgała, lecz delikatnie spływała po dłoni Erika i szyi mężczyzny. Było jej jednak dużo.
Za dużo.
Micke usiadł okrakiem na mężczyźnie i udało mu się zablokować jego ramiona nogami. Tamten w dalszym ciągu desperacko kopał, próbując dokonać tego, co każdy czujący zbliżającą się śmierć. Przeżyć. Był w szoku i nie myślał o tym, że utrudnia akcję ratunkową.
– Nie ruszaj się! – krzyknął Erik.
Wiedział, że człowiek ma w ciele tyle krwi, ile wynosi sześć procent masy ciała. A zatem dorosły człowiek ważący dziewięćdziesiąt kilogramów ma około pięciu i pół litra krwi. Strata nieco ponad dwóch litrów najprawdopodobniej spowoduje śmierć, jeśli nie nadejdzie pomoc.
Erik rozejrzał się i doszedł do wniosku, że z szyi mężczyzny wypłynęło znacznie więcej niż dwa litry krwi.
Zadzwonił pod numer alarmowy i wezwał na miejsce karetkę oraz kilka radiowozów. Był tak spięty, że musiał powtórzyć, bo operator za pierwszym razem go nie zrozumiał.
Kopanie ustało, a Micke zwolnił uścisk. Erik klęczał przy mężczyźnie i trzymał palce w jego ranie. Krew wypływała miarowym, powolnym strumieniem i skapywała na śnieg. Micke zdjął rękawiczki i przyłożył do szyi rannego palce wskazujący i środkowy.
– Nie czuję pulsu!
– Reanimacja! – krzyknął Erik. – Zaczynaj reanimację!
Micke położył dłonie jedna na drugiej i zaczął masaż serca.
– Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć… – odliczał cicho w tym samym rytmie. Kiedy doszedł do trzydziestu, zaczął od nowa. – Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć…
Kiedy Micke wykonywał reanimację, Erik nadal uciskał ranę. W kieszeni spodni miał zestaw pierwszej pomocy. Chciał go wyciągnąć wolną ręką, ale nie był w stanie nią poruszyć.
Stracił w niej czucie.
Erik zmarszczył czoło. Rękaw jego munduru był poszarpany i miał nieco ciemniejszy kolor niż reszta materiału. Erik chciał podwinąć rękaw i zobaczyć, jak źle to wygląda, ale nie mógł. Nie miał odwagi zwolnić ucisku, który udało mu się stworzyć palcami.
Rozejrzał się. Park był pusty, a jedyne źródło światła stanowiły reflektory radiowozu.
Erik poczuł, że kręci mu się w głowie.
Pozbawione życia ciało mężczyzny podrygiwało w rytmie uciśnięć.
Rozległy się syreny.
Jak tylko zjawili się sanitariusze, zastąpili Erika przy reanimacji. Koledzy policjanci zaopiekowali się nim i wtedy odkryli, że ma rozciętą rękę. Został zabrany do karetki i pojechał do szpitala. Pierwsza karetka zdążyła już odjechać z nożownikiem.
W szpitalu założono Erikowi ponad dwadzieścia szwów po zewnętrznej stronie ramienia. Na szczęście żadne nerwy nie zostały przecięte. Gdyby nóż trafił w tętnicę, prawdopodobnie Erika spotkałby ten sam los co pijanego napastnika.
Prokurator oskarżył policjanta o nieumyślne spowodowanie śmierci, w uzasadnieniu podając, że czyn był zbyt brutalny i bezwzględny. Sprawa miała konsekwencje. Erik w oczekiwaniu na proces i wyrok został przeniesiony do służb wewnętrznych. Musiał siedzieć w biurze i analizować dokumenty dotyczące pospolitych przestępstw, takich jak kradzieże czy awantury pod wpływem alkoholu. To było gorsze niż śmierć.
Tytuł na pierwszej stronie jednej z gazet krzyczał:
Policjant poderżnął gardło pijanemu
Do pewnego stopnia była to prawda. Erik rzeczywiście poderżnął temu mężczyźnie gardło, tyle że zrobił to nie bez przyczyny. Tymczasem artykuł napisany pod tezę o przyczynie nie wspomniał. Podczas procesu Erik wyjaśniał, że wszystko trwało zaledwie sekundy. Nie zdążył nawet pomyśleć i działał w obronie własnej. W żadnym wypadku nie życzył sobie takiego finału. To się po prostu stało.
Z czasem jednak pojawił się drugi zarzut. To z jego powodu Erik był tak wściekły, gdyż mógł on przedwcześnie zakończyć jego karierę w policji.
W tym wypadku z całą pewnością nie chodziło o obronę własną.
Erik wstał od biurka i poszedł na strzelnicę. Inni w ramach swoistej terapii sprzątali, zmywali albo wykonywali prace ogrodowe. Erik strzelał. Zwykle starał się trenować co najmniej kilka razy w tygodniu. Strzelanie było mu potrzebne na co dzień, a jednocześnie stanowiło polisę ubezpieczeniową. Uważał, że dobry strzelec ma większe szanse na przeżycie. Był w tym lepszy niż wielu innych funkcjonariuszy, a jako certyfikowany instruktor miał też przewagę w postaci nieograniczonego dostępu do amunicji.
Stanął na czerwonej linii oznaczającej odległość dziewięciu metrów od kartonowych tarcz. Jarzeniówki świeciły ostro, a brzęczenie wentylatora działało na niego uspokajająco. Wziął głęboki oddech. Gdy ruchoma tarcza imitująca przestępcę pojawiła się w zasięgu wzroku, Erik wyciągnął z kabury pistolet służbowy marki Sig Sauer P226. Oddał dwa szybkie strzały w środek tarczy i jeszcze jeden w jej górną część. Tę, która przedstawiała głowę przestępcy. Centymetrowe otwory widniały tam, gdzie powinny – w prawdziwej sytuacji odniosłyby pożądany skutek.
Erik powtórzył czynność kilka razy, a potem zmienił ćwiczenie na trzy szybkie strzały w głowę fikcyjnego przestępcy. Po kilkunastu udanych seriach uznał, że już wystarczy, i ruszył do domu.
W wagonie metra znów pogrążył się w myślach. Krążyły wokół dziennikarza, który mógł zakończyć jego karierę. Tego, który nie dawał mu spokoju po zdarzeniu z Vällingby. Doszło do tego, że dziennikarz zadzwonił do drzwi jego mieszkania, żeby uzyskać komentarz i zrobić zdjęcie. Czekał nawet pod pracą Lotty i zaczął ją wypytywać, kiedy szła do samochodu.
Przekroczył granicę, kiedy przyczepił się do Alexandry. Dziewczynka bawiła się przed domem. Nagle Erik zobaczył przez okno, że dziennikarz pojawia się nie wiadomo skąd i kuca przed nią.
Nie mógł opanować nerwów. Cała wściekłość i wszelki ból, które w sobie nosił, eksplodowały jak bomba. Zaczął krzyczeć na dziennikarza, a tamten wstał. Erik szarpnął go, uderzył w twarz i kazał trzymać się od nich z daleka. Potem wszedł z Alexandrą do domu i zamknął drzwi na klucz.
Z powodu tego zdarzenia prokurator oskarżył go również o pobicie. Twierdził, że Erik nie potrafi właściwie ocenić sytuacji i przejawia skłonność do brutalnych zachowań. Przedstawiał go jako zbyt agresywnego. Pytanie brzmiało, czy sąd da się nabrać na tę argumentację.
Jeśli tak, Erikowi groziło nawet więzienie.
Po rozgrzewce, na którą składały się rozmaite kombinacje ciosów rękami i kopnięć, a także podskoków i wymachów rękami, Pontus usiadł z powrotem na ławce z ręcznikiem na głowie.
Wkrótce potem poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
– It’s time.
Stał przed nim jego trener Mike. Ten brytyjski czołg splótł dłonie i wydawał się bardziej nakręcony od Pontusa. Mike walczył w wadze ciężkiej i miał za sobą siedem pojedynków w UFC, największej i najbardziej prestiżowej organizacji MMA. Bilans Mike’a to pięć zwycięstw i dwie porażki. Cztery zwycięstwa odniesione przez nokaut. Jedno przez nokaut techniczny.
Trzy dni przed swoim ósmym pojedynkiem miał wypadek motocyklowy i złamał nadgarstek tak niefortunnie, że – jak się okazało – nie był już w stanie walczyć na profesjonalnym poziomie. Wtedy też rozpoczął karierę trenerską.
Pontus wstał, wciąż z ręcznikiem na głowie.
– Bij mocno, bij szybko, bij mądrze – mamrotał Mike raz za razem. Jego głowa huśtała się tam i z powrotem, a ręce wykonywały rytmiczne serie różnych ciosów. Zdjął Pontusowi ręcznik i zaczął uderzać go niedźwiedziowatymi łapami w twarz.
– Roznieś go – rzucił Mike i uderzył Pontusa w policzek.
Wyszli z szatni i ruszyli korytarzem na arenę, której wejście zasłonięte było czarną kurtyną.
Spiker wkrótce miał wykrzyczeć informację o dwóch pierwszych tego wieczoru pojedynkach o tytuł.
Adrenalina krążyła mu w żyłach. Był zdenerwowany. Jak zawsze przed walką. Jednak gdy tylko się zaczynała, zmęczenie ustępowało jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Niedawno się ogolił, dzięki czemu wyglądał o pięć lat młodziej. Nie zawsze był z tego zadowolony, ale golenie stało się jego rytuałem. Odkąd zaczął to robić, nie przegrał ani razu, więc wolał nie zmieniać zwycięskiej koncepcji. Miał niewiele tkanki tłuszczowej, a mimo wyraźnie zaznaczonych mięśni klatki piersiowej i brzucha wyglądał szczupło. Mierzył sto dziewięćdziesiąt jeden centymetrów i przed walką musiał zrzucić siedem kilogramów. Spinanie włosów z tyłu było oczywistą koniecznością. Nie mógłby walczyć, gdyby opadały mu na oczy.
Podskakiwał w miejscu, wpatrując się w matę, i cicho powtarzał:
– Rozniosę go, facet nie ma szans. Bij mocno, bij szybko, bij mądrze.
Z głośników dudniła muzyka – One step closer Linkin Park.
– Jeszcze jedna walka – mruknął Pontus. – Jedna walka i tam będę.
Wagon metra się zatrząsł i Erik wrócił do teraźniejszości. Naprzeciwko niego siedział starszy mężczyzna w garniturze, a pasażerowie w połowie pustego wagonu byli wpatrzeni w ekrany swoich telefonów.
Staruszek zakaszlał i zakrył usta. Wyciągnął czerwoną chusteczkę i odkrztusił w nią flegmę. Spojrzał na Erika, przeprosił i schował chusteczkę z powrotem do kieszeni spodni.
Erik nie mógł się już doczekać emerytury. Jeszcze dwadzieścia siedem dni i będę wolny, pomyślał. Wielu z jego znajomych wcale nie czekało z utęsknieniem na emeryturę, nastawiali się wręcz na to, że jeszcze przybędzie im roboty. Ale nie Erik, on miał plany. Zamierzał zwiedzić świat razem z Lottą. Odbyć podróż do Stanów, o której od kilku lat rozmawiali. Odprężyłby się, pograłby sobie w golfa i po prostu miło spędził czas.
Zero stresu.
Najbliżsi przyjaciele Erika byli inżynierami. Znał ich z czasów swoich dwuletnich studiów w Królewskim Instytucie Technologicznym w Sztokholmie. Dobrze się tam czuł, ale w życiu brakowało mu dreszczu ekscytacji, więc głównie z ciekawości złożył papiery do wyższej szkoły policyjnej. Nigdy nie żałował tego wyboru.
Kochał swoją pracę, ale raz na jakiś czas zastanawiał się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby zrobił dyplom inżyniera. Miał na myśli głównie aspekt finansowy. W policji zarabiał kiepsko, ale mimo wszystko znośnie w porównaniu z kolegami, ponieważ był oficerem. Lotta pracowała jako szefowa marketingu w Peak Performance i z ich dwojga zarabiała znacznie lepiej.
Cztery lata wcześniej urodziła się Alexandra i był to najszczęśliwszy dzień w jego życiu. Przypomniał sobie, jak to było, kiedy wrócili do domu z oddziału noworodkowego. Dziwne uczucie. Nagle byli we troje. Co mieli robić? Lotta trzymała Alexandrę w ramionach i zapytała, czy napiją się kawy. Położyła ją na kanapie, a Alexandra po prostu patrzyła swoimi wielkimi oczami. Wypili kawę i stwierdzili, że są najszczęśliwszą rodziną na świecie.
Erik wysiadł przy Fridhemsplan i ruszył w stronę ruchomych schodów. Minęła go grupka chłopaków rozmawiających o jakiejś imprezie, na którą się wybierali. Jeden po przyjacielsku trącił kolegę w ramię, a pozostali skwitowali to salwą śmiechu.
Erik stanął na ruchomych schodach, powoli wiozących go na górę. Stała przed nim kobieta w wieku nieco powyżej dwudziestu lat. Miała na sobie uroczą letnią sukienkę do kolan. Na bose stopy włożyła białe buty. Włosy miała ułożone w szczególny kok, którego upięcie wydawało się skomplikowane. Zeszli ze schodów, ona skręciła w lewo, a Erik poszedł dalej do metra zielonej linii.
Wkrótce potem był na Dannemoragatan. Kupili to mieszkanie, kiedy Lotta zaszła w ciążę. Było duże, czteropokojowe, z werandą wychodzącą na dziedziniec. Erik sam je wyremontował. Położył ciemny dębowy parkiet, wygładził ściany i pomalował je na biało. Wymienił listwy podłogowe i też pomalował na biało. Kupił nowe szklanki do kuchni i sprzęt AGD ze stali szczotkowanej, wyburzył ścianę, żeby uzyskać otwartą przestrzeń między kuchnią a salonem. Drzwiczki szafek i blaty w kuchni były białe i błyszczące. Łazienkę niewiele wcześniej odnowiono, więc z nią nie trzeba było już nic robić. I tak nie byłoby ich stać.
Dokładnie w momencie, gdy Erik stanął na peronie, wjechał pociąg. W wagonie było luźno.
Wyjątkowo luźno jak na piątkowy wieczór.
Pontus wszedł do klatki z pewnością siebie, która nie miała sobie równych. Był uważany za najlepszego w Europie w swojej kategorii wagowej, statystyki mówiły same za siebie. Osiem zwycięstw z rzędu. Praktycznie zyskał potwierdzenie, że jeśli wygra walkę – o pas mistrzowski w wadze półśredniej – dostanie szansę w UFC.
Marzył o tym.
Po drugiej stronie oktagonu stała już tylko jedna przeszkoda. Należało ją natychmiast usunąć. Przeciwnikiem był umięśniony fighter z nastroszonymi włosami. Stał i szczerzył się do Pontusa, gdy przedstawiano ich niecierpliwej publiczności w hali Solna.
Szczerz się do woli, pomyślał.
Pontus wiedział, że musi zdominować tę walkę. Jeśli będzie zbytnio wyrównana, zwycięstwo prawdopodobnie przypadnie obecnemu mistrzowi. Tak to po prostu wyglądało – odebranie pasa mistrzowskiego nie powinno być łatwe.
Rozpoczął w szaleńczym tempie, zadając jedną serię ciosów po drugiej. Mistrzowi udało się wejść w klincz po otwarciu, które powinno przejść do historii szwedzkich sportów walki. Było zagadką, w jaki sposób dał radę utrzymać się na nogach. W pewnym momencie skontrował i zadał cios, ale kiedy Pontus wymierzył mu w twarz mocny prawy sierpowy, wszyscy pomyśleli, że jest już po wszystkim. Jednak mistrz ponownie klinczował i wydawało się, że za nic w świecie uchwytu nie puści.
Kiedy rozbrzmiał gong, mistrz był tak skołowany, że poszedł do narożnika Pontusa i siedzący przy ringu sekundant musiał go przywoływać.
Na macie, której granice wyznaczały czarne kraty klatki, widać było ślady bezwzględnej wymiany ciosów z początku starcia. Krew szybko wytarto. Publiczność euforycznie skandowała imię Pontusa. Dla nich już był zwycięzcą.
Pontus wreszcie poczuł, że żyje. Jednocześnie był rozczarowany. Chciał stoczyć zaciętą walkę z przeciwnikiem stawiającym zdecydowany opór, ale to wydawało się jak wyrwanie słodyczy z rąk małego dziecka. Kiedy wspomniał o tym trenerowi, Mike wymierzył mu siarczysty policzek.
– Zamknij się! – wrzasnął po angielsku w cockneyowskim dialekcie. – Skoro jesteś taki zajebisty, dlaczego nie wykończyłeś go w pierwszej rundzie? Ty cholerny idioto, nie lekceważ tego chłopaka!
Nie było sensu, by Pontus cokolwiek mówił. W przerwach mówił Mike, nie on. Trener wcześnie dał mu to do zrozumienia. Jeśli życzył sobie, by Pontus coś powiedział, informował go o tym.
– Masz go w garści, ale teraz odpoczywa, a jego lewy sierpowy jest bardzo silny, więc uważaj! – ostrzegł Mike, wlepiając wzrok w podopiecznego. – Rozumiesz?
Pontus skinął głową, pijąc wodę przez rurkę włożoną do butelki.
– Złamałeś mu lewy łuk brwiowy. Uderz tam znowu, zdefasonuj mu twarz i spadamy!
Zabrzmiał gong i Pontus zerwał się z taboretu. Mistrz zrobił to samo. Skąd on miał na to siłę? – zastanawiał się Pontus.
Mistrz rozpoczął swoją ulubioną kombinacją. Prosty, prosty, sierpowy. Świadomie opuścił gardę lewą ręką, żeby przeciwnik pomyślał, że ma okazję uderzyć. Wymierzył prawy prosty, a wtedy Pontus zadał cios. Mistrz ledwo zdążył z unikiem i postawił wszystko na lewy sierpowy.
Pontus wiedział, że musi uważać i kiedy spostrzegł, że przeciwnik opuścił gardę, poczuł, że zaraz nadejdzie odpowiedni moment. Sparował cios i wyprowadził prawy prosty, a mistrz zablokował go bez trudu. Następnie padł lewy sierpowy.
Całkowicie zgodnie z planem.
Pontus uniknął ciosu, w ostatniej chwili cofając głowę i wtedy dostrzegł szansę. Zaproszenie, które zdarza się raz na sto.
Mistrz uderzył z całej siły i chybił. Jednocześnie prawą ręką opuścił gardę i odsłonił całą twarz. Pontus wymierzył ostry prawy sierpowy, a zaraz po nim podbródkowy prawą ręką. Mistrz stracił równowagę i padł na plecy.
Leżał nieruchomo.
Pontus doskoczył do swojego rywala jak wąż do bezbronnej myszy, ale sędzia rzucił się na deski i zaczął wymachiwać rękami, jednocześnie próbując odepchnąć Pontusa nogami.
Pontus wstał i wzniósł zaciśnięte pięści.
Wydał ryk ze szczęścia.
Erik wszedł do domu i rzucił kurtkę na podłogę. Robił tak, kiedy był sam w domu, ale zawsze pilnował, by ją powiesić, zanim wróci Lotta. Wyjął komórkę i wybrał jej numer.
– Cześć – odezwała się.
– Cześć, kochanie – powiedział Erik. – Co tam u was?
– Wszystko dobrze. Alexandra z dziadkiem wybrali się na wieczorne wędkowanie, a ja trochę ogarniam kuchnię.
– Łowi ryby? Fajnie.
– Tak, naprawdę dobrze się czuje na świeżym powietrzu. A jak poszło dzisiaj?
– Nie wiem – przyznał Erik i wziął głęboki oddech. Potem westchnął i kontynuował na wydechu: – Dziennikarz mówił, że ma prawo wykonywać swoją pracę i tak dalej.
– Co za pajac – prychnęła Lotta. – Ale chyba powiedzieliście, że kiedy go uderzyłeś, byłeś w złym stanie, przeżywałeś całą sytuację i tak dalej?
– Tak, powiedzieliśmy. Mam nadzieję, że wzbudziłem tam choć trochę sympatii.
– Właśnie, musimy na to liczyć. Uderzenie go nie było zbyt mądrym pomysłem. Jakkolwiek by na to zasługiwał. Nawet gdyby uznali, że w Vällingby doszło do działania w granicach obrony koniecznej, jeśli zostaniesz skazany za pobicie, stracisz pracę.
Erik mocno zacisnął powieki i zaczął masować nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym. – Przestań to wałkować. Nie mam siły. W każdym razie dzisiaj.
– Dobrze, dobrze – powiedziała Lotta i westchnęła. – W takim razie musimy trzymać kciuki.
– Dobrze, będziemy – odparł Erik, chcąc zmienić temat. Jak tylko zaczynali rozmawiać o tym zdarzeniu, czuł, że się w nim gotuje. Sprawy nie ułatwiało to, że Lotta truła mu o czymś, czego nie dało się cofnąć. – A jak tam twój tata?
– Nieźle, ale boli go głowa. Od godziny. Trochę też kaszlał, ale to pewnie przez te paskudne papierosy.
– Pewnie tak.
– Ale cieszy się, że tu jesteśmy, a Alexandra uwielbia spędzać z nim czas, więc ogólnie jest super.
– To dobrze.
Rozmowa ucichła, a Erik podniósł wzrok na sufit.
– Słyszę, że nie chcesz już rozmawiać – powiedziała Lotta.
– Zgadza się. Dobrze mnie znasz.
– No to pa, do zobaczenia jutro. Wypij whisky i zalegnij przed telewizorem czy coś w tym stylu.
– Taki właśnie miałem plan. Do zobaczenia jutro.
Erik zakończył połączenie i zaklął w duchu z powodu odwiecznego zrzędzenia Lotty. Co się stało, to się nie odstanie. Ile jeszcze będzie o tym ględziła?
Położył telefon na stosie papierów na wyspie kuchennej. Były to rachunki do opłacenia. Połowa wypłaty, która zniknie w cyberprzestrzeni po kilku kliknięciach myszką. Telefon zaczął się ślizgać i pociągnął za sobą kilka papierów. Wszystko z hukiem spadło na podłogę.
– Kurwa! – wrzasnął Erik.
Podniósł telefon i go odwrócił. Ekran był pęknięty. Zwalczył impuls podpowiadający, by cisnąć telefonem o ścianę, i położył go na wyspie kuchennej.
Po otwarciu lodówki zobaczył pudełko z kiełbasianym strogonowem, który zostawiła mu Lotta. Wstawił je do mikrofalówki i po dwóch minutach wyjął. Danie było gorące. Pogrzebał w nim widelcem i spróbował. Pokręcił głową, bo poczuł w ustach zimny kawałek kiełbasy. Nie miał już siły dłużej podgrzewać posiłku i wsunął go w kuchni na stojąco.
Przez chwilę rozważał, czy trochę nie pobiegać. Dobrze by mu to zrobiło, w końcu przez ostatnie lata źle traktował swoje ciało. Małe dziecko i starzenie mocno odbiły się na jego organizmie i przypominał sobie o tym za każdym razem, gdy patrzył w lustro. Zaczął mu wystawać brzuch, a mięśnie klatki piersiowej zanikały. W młodszym wieku przez całe lata pływał, co zapewniło mu szerokie ramiona. Zawsze był wysportowany, ale po zdarzeniu z Vällingby odwiesił na kołek noworoczne postanowienie, że zacznie trenować.
Erik pokręcił głową i podszedł do barku. Wyjął szklaneczkę do whisky, wypełnił ją po brzegi laphroaig quarter cask i opróżnił połowę jednym haustem. Ostry smak dymu i alkoholu rozszedł się płomieniem po jego wnętrzu. Erik zwilżył usta językiem. Usiadł w fotelu i zaczął skakać po kanałach, aż jego uwagę przykuł film o policjancie, którego dzieci porwała mafia.
Policjant kosił niezliczone zastępy złoczyńców, a ich ciała latały na wszystkie strony. Gdyby tak choć raz zrobili film policyjny odpowiadający rzeczywistości – pomyślał i westchnął. Strzał w nogę rzadko odnosił skutek, gdy przestępca był zdeterminowany. Erik znał sprawę, w której napastnik dostał sześć razy w nogę i raz w brzuch, a i tak kontynuował atak przez ponad trzydzieści sekund. W takim czasie można wyrządzić wiele szkód. Zwłaszcza jeśli ma się nóż.
Opróżnił szklankę, wyłączył telewizor i postanowił pójść do łóżka.
Mona Gentzell wdychała aromat krwistoczerwonego trunku. Nie spieszyła się, a siedząca naprzeciwko Lilian była cicha jak myszka. Do nozdrzy wpadał korzenny zapach z nutami wiśni i wanilii. Mona poprawiła palcem wskazującym kwadratowe okulary i uniosła kieliszek. Lekko go przechyliła, rozprowadzając wino na ściankach.
– Na krawędzi nie jest mocno brązowe – stwierdziła, ustawiając kieliszek w pierwotnej pozycji. – Inaczej mówiąc, jest względnie młode – dodała i uśmiechnęła się, gdy reszta wina powoli osunęła się na dno. To wskazywało na coś mocniejszego, może młode amarone.
– Jak ci się wydaje? – zapytała Lilian, nachylając się. – Musisz też podać nazwę producenta. Nie wystarczy region i szczep. – Dawna koleżanka Mony, która studiowała z nią na roku medycynę, uśmiechnęła się szeroko.
Odkąd spotkały się po raz pierwszy w auli, minęło dwadzieścia jeden lat. Teraz widziały się po pięcioletniej przerwie, ale szybko wróciły do starych zwyczajów i czuły się tak, jakby miały ze sobą stały kontakt.
– Nie jest łatwo – odparła Mona, unosząc kieliszek do ust. Kubki smakowe pracowały pełną parą, gdy obracała wino w ustach niczym pranie w pralce. Wypluła smaczny trunek do szklanki z wodą i z kwaśną miną podała kieliszek koleżance.
– Kiepsko, że masz jutro dyżur – oznajmiła Lilian.
– Ktoś musi – odparła Mona, wzruszając ramionami. – Porządną degustację zostawimy sobie na jesień.
– W porządku – zgodziła się Lilian i uniosła kieliszek, jakby chciała wznieść toast. – No więc co to jest?
– Już kiedy powąchałam, wiedziałam, że amarone – oznajmiła z uśmiechem Mona. – W takim razie istnieje tylko jeden region i jest nim Valpolicella. A jaki producent? Niełatwo stwierdzić.
Lilian skinęła głową. Pozwoliła Monie kontynuować.
– Smakowało wiśniami i może lekko truskawkami, więc najbardziej prawdopodobne, że to Brigaldara Classico.
– Zgadza się w stu procentach – odpowiedziała Lilian i upiła łyk.
Mona wzruszyła ramionami.
– Nie było takie trudne. W końcu podałaś je na swoim ślubie.
Lilian szeroko otworzyła usta.
– Jakim cudem to pamiętasz?
– Dobre wina zapamiętuję na zawsze – wyjaśniła Mona, częstując się kawałkiem flambirowanej brzoskwini z karmelowym kremem bawarskim.
– Jestem pod wrażeniem – oznajmiła Lilian.
– To była fajna impreza.
– Oj tak – zgodziła się Lilian i wybuchnęła śmiechem. – Ty i Klas tańczyliście jak szaleni.
Mona odpowiedziała uśmiechem.
– To prawda – przyznała i utkwiła wzrok w blacie stołu.
Lilian nachyliła się i pogładziła ją po ramieniu.
– Tęsknisz za nim? – spytała.
– Codziennie – przyznała Mona i westchnęła. – Nie wiem, co się ze mną dzieje. Minęło pięć lat, a to nadal jest trudne.
– Pewnie, że tak – odparła Lilian, zdając sobie sprawę, że ostatni raz widziała się z Moną na pogrzebie Klasa. Obiecała sobie wtedy, że będzie do niej dzwonić częściej.
Do stolika podszedł gładko ogolony młody kelner.
– Czy życzą sobie panie coś jeszcze? – zapytał, a Mona pomyślała, że jego wyczucie czasu nie mogłoby być lepsze. Spojrzała mu w oczy.
– Nie, dziękujemy – odparła.
Lilian lekko pokręciła głową i posłała mu uśmiech. Kiedy odwrócił się do nich plecami, rozdzwonił się telefon Mony.
– Co tam znowu? – zirytowała się kobieta i zaczęła szperać w torebce. Kiedy zobaczyła numer na wyświetlaczu, zmarszczyła czoło i odebrała. Dzwoniono ze szpitala Karolinska.
– Mona Gentzell, mikrobiolożka kliniczna, w czym mogę pomóc?
Trzydzieści sekund później zakończyła rozmowę.
– Muszę jechać – oznajmiła z westchnieniem. – Będziemy mieli mnóstwo próbek do pilnej analizy.
– Coś poważnego? – spytała Lilian.
– Chyba nic groźnego, jak zwykle chcą dmuchać na zimne.
Mona spojrzała na telefon, by się dowiedzieć, że dwie minuty temu minęła dwudziesta trzecia. Już tęskniła za łóżkiem.
Jak na wieczór po zwycięstwie Pontus wcześnie zjawił się w domu. W jego kawalerce przy Kruthusbacken w Solnie panował bałagan, ale nie było w tym nic dziwnego. Przed walką nie miał czasu sprzątać.
Opadł na kanapę i włączył telewizor. Pokazywano powtórkę gali UFC z Londynu. Wrócił myślami do ostatnich godzin obfitujących w różne zdarzenia. Najpierw pas. A potem to.
To, co miało zmienić jego życie.
Po walce Pontus, Mike i Martin wrócili do przebieralni. Martin trenował z Pontusem zapasy. Spóźnił się na walkę, bo miał w domu jakiś kryzys z chorą żoną. Pontus po walce czuł taki przypływ szczęścia, że nie obchodziły go powody spóźnienia. Martin pojawił się tuż przed rozpoczęciem pojedynku i to było najważniejsze. Widział, jak Pontus zdobywa tytuł.
Nalali po sześćdziesiątce absolutu do plastikowych kieliszków. Do szatni weszli koledzy Pontusa i każdy dostał od Mike’a dodatkowego szota. Wszyscy krzyczeli i wznosili toasty.
W ruch poszły aparaty w telefonach komórkowych. Pontus pozował z pewnym siebie wyrazem twarzy, założywszy pas mistrzowski. W pewnym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Po walce zwykle przychodziły nastolatki liczące na spotkanie z nim. Zawsze kazał komuś je odprawić. Nie chciał się spotykać z żadnymi dziewczynami. Chciał tylko odprężyć się z ekipą i kumplami i trochę z nimi poimprezować. Zazwyczaj wychodzili na kolację do jakiejś restauracji. Najczęściej kończyło się na Stureplan, a impreza trwała do rana. Dwa dni później zawsze czekał go trening i nowe cele.
Jednak tym razem to nie dziewczyna pukała do drzwi.
– Tak, pewnie – powiedział Martin łamaną angielszczyzną ze skańskim akcentem. – Wejdź, stary.
– Kto to? – zapytał jeden z kolegów Pontusa.
– Pontus, to pan Jones – odparł Martin. – Reprezentuje UFC. – Martin pozwolił mężczyźnie się wyminąć, wykonał za jego plecami zwycięski gest i wyszczerzył zęby.
Szybko poszło, pomyślał, zadowolony z siebie.
– Witaj – odparł i uścisnęli sobie dłonie.
– Co za walka! – wykrzyknął Jones. – Zmiażdżyłeś tego skurczybyka! – Mężczyzna przeciągał słowa i wyglądał, jakby za młodu nie robił nic innego, tylko surfował i jarał zioło. Jego jasne włosy były spięte w długą kitkę sięgającą dolnych partii pleców. Mówił powoli i wydłużał samogłoski w niektórych słowach. Miał naszyjnik ze sztucznych pereł, który wyglądał jak coś, co jego córka zrobiła w przedszkolu. Był ubrany w dżinsy i obcisły T-shirt. Kalafiorowate uszy świadczyły o tym, że sam kiedyś intensywnie uprawiał sporty walki. Żylaste ramiona pozwalały się domyślać, że nadal jest w niezłej formie.
Pan Jones zakaszlał i odchrząknął.
– Z przykrością stwierdzam, że nie jestem przyzwyczajony do takiego chłodnego klimatu. Chyba się przeziębiłem. Poza tym napieprza mnie głowa – oznajmił, przepraszająco machając rękami. – W każdym razie pan White chce się z panem spotkać jak najszybciej, by porozmawiać o pańskiej przyszłości w UFC.
– Nie wiem, co powiedzieć – odparł Pontus. – Dziękuję, że dajecie mi tę szansę. Nie zawiodę was.
– Wiem, że nas nie zawiedziesz – odparł Jones z szerokim uśmiechem. – Pan White też to wie.
Jones zadzwonił do Dany White’a, najważniejszej szychy w UFC, i opowiedział, że Pontus dosłownie rozniósł mistrza. Przyjechał do Szwecji tylko po to, by obejrzeć walkę pretendenta i powiadomić zwycięzcę, że otrzymał szansę na dołączenie do UFC.
Wymienili informacje kontaktowe i w następnym tygodniu mieli umówić spotkanie. Jones się streszczał, bo musiał jechać dalej.
Po wyjściu spod prysznica Pontus został w szatni sam. Pozostali poszli rozmawiać z dziennikarzami i resztą. Przedstawiciele ważniejszych tytułów prasowych jednak się nie pojawili. MMA nie zdobyło jeszcze dużej popularności w Szwecji, ale było na fali wznoszącej, ponieważ Alexander Gustafsson i inni Szwedzi dobrze sobie radzili w UFC. Powoli, lecz stopniowo dyscyplina rosła w tym kraju w siłę. Kluczowe było, by społeczeństwo uznało ją za sport. Pontus jednak wcale się tym nie przejmował. W Stanach ta dyscyplina bardzo się liczyła.
A właśnie tam chciał się znaleźć.
Wyciągnął telefon i spośród wszystkich kontaktów wybrał mamę. Wiedział, że nie pochwalała jego ścieżki kariery. Widziała w nim ekonomistę albo inżyniera. To zupełnie nie był jego świat. Chciał spędzać czas tam, gdzie coś się dzieje, czuć adrenalinę i niebezpieczeństwo. Utrzymywać się ze sportu – i był na dobrej drodze ku temu. Ważne walki toczono w UFC. Najlepiej opłacany zawodnik w dwa tysiące piętnastym roku zarobił w sumie prawie dwanaście milionów koron. A były to tylko pieniądze z nagród. Pontus mówił to mamie, ale ona nie chciała słuchać. „Pieniądze to nie wszystko” – powtarzała i dopytywała, dlaczego nie wymyśli sobie innej pracy. Odbyli tę dyskusję już wiele razy. Ostatnio dali sobie spokój, bo donikąd nie prowadziła. On wiedział, co ona myśli, i odwrotnie. Tak było dobrze.
Pontus nie zadzwonił do matki. Nie chciał, by jej udawana radość zepsuła mu chwile szczęścia.
***
Półleżąc na sofie, Pontus wyciągnął telefon i odszukał numer dziewczyny, którą poznał wieczorem.
Mikaela. Ciemnowłosy anioł o intensywnych brązowych oczach, których spojrzenie przeszywało go na wylot. Najlepsze, że poza tym była bystra. Dało się z nią porozmawiać. Czasem sprowadzał do domu jakąś dziewczynę i zaczynali się migdalić. Jednak Mikaela była inna. Wyjątkowa.
Pracowała jako pielęgniarka w szpitalu Karolinska i spotkali się wieczorem w barze. Już godzinę później Pontus odprowadził ją do domu. Nie mógł wejść, bo miała zacząć pracę wcześnie rano. Po raz pierwszy poprosił dziewczynę o numer telefonu i postanowili, że spotkają się znowu w tym samym tygodniu.
W chwili słabości Pontus pomyślał, że do niej zadzwoni, ale się powstrzymał. Nie rób z siebie desperata, pacanie, pomyślał. Zaczął przeglądać wszystkie wiadomości, których tego wieczoru nie zdążył przeczytać, i spostrzegł, że jeden z esemesów jest od mamy.
Gratulacje z powodu zwycięstwa, kochanie. Jestem z ciebie bardzo dumna!
Uściski. Mama
Nigdy wcześniej nie dostał od niej takiej wiadomości. Oczy zaszły mu łzami. Wziął się w garść i do niej zadzwonił. Nie było sygnału. Został natychmiast połączony z pocztą głosową. Pewnie śpi – pomyślał i zasnął przy odgłosach walki dwóch zawodników tłukących się do krwi.
Dobiegający od strony dziedzińca krzyk kobiety przebił się przez ściany. Obudzony Erik usiadł na łóżku i próbował zlokalizować źródło dźwięku. Nie dało się zrozumieć słów, ale nie ulegało wątpliwości, że kobieta jest przerażona.
Erik zrzucił kołdrę, położył się na podłodze i sięgnął pod łóżko. Po kilku sekundach szukania na ślepo chwycił metalową rurkę, która leżała tam kilka lat, zbierając kurz. Lotta mówiła mu, że ma spaczenie zawodowe, ale nic sobie z tego nie robił. Wiedział, że coś może się wydarzyć, a wtedy będzie przygotowany.
Z rurką w garści pobiegł do przedpokoju.
Krzyk ucichł i Erik usłyszał słaby dźwięk syren. W okolicach Norrtull nie należało to do rzadkości. W samych slipach otworzył drzwi. Mimo późnej nocy czy też wczesnego poranka na dworze było przyjemnie.
Dokąd ona poszła? – zastanawiał się.
Był przekonany, że tak mocny krzyk musiał dobiegać od strony dziedzińca. Usłyszał kolejne syreny. Potem ryk silników. Pośród hałasu rozpoznał straż pożarną.
Obszedł dziedziniec z metalową rurką w ręce. Trzymał ją przy nodze, żeby sąsiedzi nie pomyśleli, że oszalał, albo nie wzięli go za włamywacza. Syreny ucichły.
Blok miał siedem pięter i tworzył kwadrat z dziedzińcem pośrodku. Mury stanowiły barierę, która praktycznie nie przepuszczała dźwięku. Między innymi dlatego on i Lotta kupili tu mieszkanie. Możliwość życia w mieście, a jednocześnie brak odgłosów ruchu ulicznego, które przenikały je na wskroś – to był warunek konieczny. Jednak syreny radiowozów, pojazdów straży pożarnej i karetek zawsze dawały radę się przebić. To był duży minus, ale dało się z nim żyć. Pośrodku dziedzińca znajdowała się kolista rabata. Otaczały ją kamienne płytki tworzące większy okrąg wokół zasadzonych kwiatów. Wzdłuż budynków ciągnęły się różne krzewy. Naprzeciwko werandy Erika i Lotty stał rząd drewnianych ławek, na których sąsiedzi siadali i cieszyli się spokojem.
Erik nagle usłyszał, że ktoś pociąga nosem. Odwrócił się i uniósł rurkę.
– Halo – odezwał się, szukając źródła dźwięku. – Ktoś tam jest? – zapytał i zauważył, że w krzakach za jedną z ławek coś się porusza.
Nie było odpowiedzi.
Podszedł bliżej i zobaczył kobietę w wieku około dwudziestu pięciu lat, kucającą i zakrywającą rękami twarz.
– Jak się pani czuje? – zapytał.
Kobieta podniosła wzrok.
– Wszystko w porządku, może pan odejść – odparła, uciekając wzrokiem. – Dam sobie radę.
– To pani przed chwilą krzyczała?
Zareagowała wyraźnym wahaniem.
– Tak, to byłam ja. Ale spokojnie, mój chłopak po prostu trochę za mocno sobie popił.
– Gdzie on teraz jest?
– Usłyszał syreny i uciekł. – Kobieta skrzyżowała ręce i wybuchnęła śmiechem. – Cholerny tchórz.
Jej makijaż spłynął, tworząc czarne pasy sięgające aż do policzków. W przekrwionych oczach wciąż stały łzy. Krótko ostrzyżone, kruczoczarne włosy sprawiały, że przypominała Erikowi dziewczynę, z którą się spotykał w czasach licealnych.
Przykucnął przy niej.
– Mieszka pani tutaj? – zapytał.
Kobieta podniosła wzrok i wskazała głową okno.
– Tak, na czwartym piętrze. A pan?
– A jak pani myśli? – odparł, omiatając się spojrzeniem. – Slipy chyba właśnie o tym świadczą?
Kobieta uśmiechnęła się i zerknęła na niego.
– Może pan być ekshibicjonistą.
– Otóż to – odparł Erik. – Zakradam się ludziom do ogrodów i zabawiam się ze sobą. Kręci mnie to.
Zaczęła się śmiać.
– To całe szczęście, że pan mnie spotkał – powiedziała, przygryzając wargę.
– To prawda. Ale poważnie… wszystko w porządku?
– Tak, czuję się dobrze. Nic mi nie zrobił – powiedziała i pogładziła się po czole. – Ale wróciła mi migrena. Cholernie ciężka sprawa.
– Jestem policjantem – oznajmił Erik, wskazując swoją werandę. – Mieszkam tam. Kiedy będzie pani czegoś potrzebować, wystarczy zapukać.
Mówiąc, zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, ale nie zauważył niczego szczególnego. Żadnych siniaków czy zaczerwienień. Jej ubrania były czyste i całe. Niewiele więcej mógł zrobić, skoro nie chciała mówić, to nie. Nie zamierzał niczego z niej wyciągać siłą. W każdym razie o czwartej rano.
– Dziękuję, ale wszystko w porządku – odpowiedziała, wstając. – Teraz pójdę do domu i położę się spać.
Erik wstał w tym samym czasie, a ona zrobiła krok w jego stronę. Uniosła głowę i przygryzła wargę.
– Nie wpadłby pan na chwilę? – zapytała.
Odchrząknął i lekko się cofnął.
– Nie, dziękuję – odparł, uniósł lewą dłoń i pokazał serdeczny palec.
Kobieta uniosła prawą brew.
– No i co z tego? Nic nikomu nie powiem.
Erik poczerwieniał.
– Dziękuję, żona mi wystarczy.
Kobieta zwiesiła głowę.
– Ale gdybym był singlem, nie odmówiłbym.
Spojrzała na niego i się uśmiechnęła.
– Czyli jest pan jednym z tych porządnych. To dobrze.
Mijając go, poklepała go po klatce piersiowej.
– Do zobaczenia – powiedziała.
– Może i tak – odparł Erik i patrzył za nią, dopóki nie zniknęła mu z oczu na schodach.
Przez chwilę nie ruszał się z miejsca. Z nowo zdobytą pewnością siebie podrzucił metalową rurkę, ale nie udało mu się złapać jej z powrotem. Po podwórku rozniósł się pusty dźwięk. Erik szybko podniósł swą broń i się rozejrzał.
Znów usłyszał syreny i pomyślał, że to wyjątkowo dużo interwencji jak na tak krótki czas.
Słońce zaczęło rozjaśniać dziedziniec, a cisza dookoła mówiła sama za siebie. Ludzie spali. Dziwne, gdyby było inaczej. Najwyraźniej nikogo nie obudził hałas, którego chwilę wcześniej narobił.
Był rozbudzony i poczuł nagłą ochotę na papierosa. Kilka lat wcześniej rzucił palenie, ale po wydarzeniu z Vällingby popalał od czasu do czasu. Lotta o tym nie wiedziała i tak miało pozostać. Palił tylko kiedy wiedział, że jest bezpieczny. Postanowił wrócić do domu, by się ubrać, a potem pójść do 7-Eleven na Odenplan i kupić paczkę papierosów. Może przy okazji będzie mógł zobaczyć, co przyciągnęło aż tyle radiowozów.
Włożył spodnie dresowe, czarną koszulkę i bluzę z kapturem, którą dostał od Lotty. Telefon wraz z kartą debetową schował do futerału, a klucze i legitymację służbową do kieszeni. Wyszedł z domu.
Na ulicy było pusto. Ruszył w kierunku Odenplan i znów usłyszał syreny. Były coraz bliżej, odwrócił się.
Radiowóz nadjechał od strony Norrtull i skręcił w Dannemoragatan. Jechał szybko.
Naprawdę szybko.
Cholera jasna, pomyślał Erik, marszcząc czoło.
Koledzy po fachu minęli go z prawej strony i zniknęli mu z oczu.
Szedł dalej i nagle zwrócił uwagę na jakiegoś mężczyznę. Widząc przed sobą pięćdziesięciometrowy basen w Eriksdalshallen, oszacował, że tamten stoi o jedną długość dalej.
Mężczyzna rozglądał się wokół, jednak sposób, w jaki to robił, dał Erikowi do myślenia. Gwałtownie obracał głowę we wszystkie strony. W górę. W dół. W lewo. W prawo. Wyglądał, jakby czegoś szukał, miał drgawki.
Nagle dostrzegł Erika i wrzasnął. Zaczął biec ile sił w nogach.
W jego stronę.
Pontus obudził się od dźwięku syren. Mieszkał przy uczęszczanej trasie do Frösundy, więc przywykł do ciągłych interwencji policji. Wiedział, że wściekłe trąbienie zdenerwowanych kierowców w godzinach szczytu nie jest czymś, za czym będzie tęsknił przy wyprowadzce. Sytuacja była na tyle trudna, że już prawie nie siadywał na balkonie.
Tym razem jednak dźwięki brzmiały inaczej. Słyszał syreny i krzyki. Poza tym o tej porze nie mógłby go obudzić ruch uliczny.
Zaspany wstał z sofy i zachwiał się na nogach. Brak snu, a do tego wypity alkohol zrobiły swoje. Potrząsnął głową. Telewizor był włączony, ale emisja programu dobiegła końca. Wyłączył go i podszedł do drzwi balkonowych z szybą zasłoniętą przez żaluzje.
Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze, a Pontus je od kogoś wynajmował. Miał w nim mieszkać pół roku, potem będzie się musiał wyprowadzić. Znowu. W dużym pokoju na prowizorycznym sznurku wciąż wisiało pranie. Kilka dni wcześniej przepalił się bezpiecznik suszarki w pralni, a ponieważ budynek miał przejść gruntowny remont, gospodarz nie spieszył się z naprawą usterki. Pontus nie miał stolika, bo na niecałych osiemnastu metrach kwadratowych nie było na niego miejsca. Na podłodze leżała sterta gazet i filmów na płytach DVD. Odsunął stopą te, które tarasowały mu drogę.
Kiedy sięgał do klamki drzwi balkonowych, usłyszał na zewnątrz kolejne krzyki. Kilka osób krzyczało jedna przez drugą, ale nie dało się zrozumieć, o co im chodzi. Było słychać syreny i rozpoznał w nich policję. Potarł oczy, otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz, gotów krzyknąć do wszystkich, którzy mu przeszkadzali, że mają być cicho. Zobaczył zamieszanie, jakiego nie widział nigdy przedtem, tym bardziej o czwartej nad ranem.
Wszędzie byli policjanci.
Wszędzie byli ludzie.
Biegali i krzyczeli. Niektórzy wzburzeni i wściekli, inni przestraszeni. Wyjące syrenami i migające niebieskimi światłami radiowozy stały pod najróżniejszymi kątami na skrzyżowaniu Frösundaleden i Solnavägen. Policjant w mundurze ciągnął kolegę, którego noga krwawiła. Drugi uderzył pałką jakiegoś mężczyznę. Tamten upadł na ziemię, ale policjant nie przestawał bić. Kawałek dalej stali inni policjanci i celowali z pistoletów w plac budowy, gdzie wcześniej mieścił się stadion piłkarski.
Pontus nie widział, co było ich celem, bo zasłaniała mu ściana budynku.
Nagle rozległo się kilka głośnych huków.
Pontus rzucił się na betonową posadzkę balkonu, szukając ochrony za blaszaną poręczą. Usłyszał kolejne huki. Fasady budynków potęgowały dźwięk. Pontus zakrył dłońmi uszy i zaczął krzyczeć.
Wczołgał się do mieszkania i zamknął drzwi balkonowe. Pobiegł do kuchni, skąd miał widok na plac budowy. Wyjrzał przez okno.
Nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Na ziemi leżało nieruchomo kilkunastu ludzi.
Byli martwi.
Spojrzał w lewo, żeby sprawdzić, czy zobaczy policjantów na skrzyżowaniu, ale nie był to dobry punkt obserwacyjny. Popatrzył w prawo, żeby widzieć większy fragment ulicy, i spostrzegł biegnącego człowieka. Ktoś inny podążał za nim. Z tak dużej odległości Pontus nie widział szczegółów, ale byli to kobieta i mężczyzna. Początkowo wydawało się, że przed czymś uciekają, ale kiedy znaleźli się bliżej, Pontus zrozumiał.
Kobieta uciekała przed mężczyzną.
On wyglądał, jakby oszalał. Jakby się wściekł. Wymachiwał rękami i już prawie ją doganiał.
Obydwoje skręcili w ulicę po prawej i Pontus stracił ich z oczu. Odległość między nimi nie mogła być większa niż dziesięć metrów.
Pontus się nie wahał.
Pobiegł do przedpokoju i włożył buty. Na szczęście zasnął w dżinsach i koszulce, ale gdyby spał nago, i tak by wybiegł. Sytuacja była poważna, miał mało czasu.
Kobieta tym bardziej.
Wypadł na ulicę, zapomniawszy o strzelaninie, którą niedawno słyszał. Myślał tylko o jednym: uratować tę kobietę. Widział zakrwawione martwe ciała leżące na ziemi. Nie przestawał biec. Przeskoczył nad kobietą, która leżała zakrwawiona. Nieruchoma. Kątem oka spostrzegł, że ktoś się czołga, ale nie mógł pomóc wszystkim. Biegł dalej. Uciekająca była dla niego najważniejsza. Słyszał za sobą krzyki i wycie.
Znów rozpętała się strzelanina.
Pontus był śmiertelnie przerażony. Biegł ile sił w nogach, minął radiowóz stojący z włączonym kogutem po zderzeniu z latarnią, która wygięła się pod wpływem uderzenia. Przód pojazdu był wgnieciony i zawinął się na słupie sterczącym pośrodku, przypominającym po kolizji maszt żaglówki. Poduszki powietrzne były zakrwawione i zwieszały się jak przebite balony.
Kątem oka Pontus zauważył, że policjantka w radiowozie żyje. Kręciła się na siedzeniu, próbując się uwolnić. Przebiegł obok, starając się nie myśleć o tym, co właśnie zobaczył. Nie był już chyba daleko od szaleńca i jego ofiary.
Nagle usłyszał paniczny krzyk kobiety i skręcił w wąską parkową dróżkę.
Wtedy go zobaczył.
Mężczyzna był coraz bliżej. Erik szybko przeanalizował sytuację i przeskanował najbliższe otoczenie. Szukał rozwiązań. Żadnego jednak nie znalazł. Nie widział niczego, co mógłby wykorzystać jako broń. Ani miejsc, w których mógłby się schronić. Po prawej stronie znajdował się parterowy budynek z garażem. Łączył się z nim składzik na rowery.
Za garażem było niewielkie zbocze, zbyt strome, aby się na nie wspiąć. Po przeciwnej stronie drogi stały bloki mieszkalne.
Nie miał dokąd zbiec.
Ucieczka nie leżała w jego naturze, ale w sytuacji zagrożenia znalezienie drogi odwrotu to podstawa. Po szybkiej analizie stwierdził, że nie zdąży wbiec do domu. Będzie musiał otworzyć drzwi kluczem, bo klawiatura z szyfrem wyłączała się na noc. Brał też pod uwagę, że w stresie zdolności motoryczne znacznie się pogarszają.
Mężczyzna był już niedaleko. Erik zobaczył go wyraźniej i zdumiał go ten widok. Twarz nabiegła krwią. Zaciśnięte zęby. Zmarszczone brwi. Zaciśnięte pięści. Był wysoki i wyglądał na postawnego. Do reszty nie pasowało jedynie to, że miał na sobie garnitur. Jego zachowanie żadną miarą nie zgadzało się z ubiorem. Biała koszula miała na sobie plamy krwi, a marynarka była rozpięta i powiewała na wietrze podczas biegu.
Prawa noga Erika zaczęła drżeć. Wiedział, że to nie ze strachu. Powodem była adrenalina. Organizm wciąż przygotowywał się na to, co miało nastąpić.
Będę walczył o życie, powiedział sobie Erik.
Podświadomie wyłączył wszystko, co go otaczało, i nie słyszał nic z tego, co się działo na peryferiach. Skupił się na zagrożeniu znajdującym się zaledwie dziesięć metrów od niego i nadciągającym z szaloną prędkością.
Nie słyszał za sobą syren radiowozu. Ani klaksonu. Pojazd z piskiem opon przejechał obok i skręcił przed nim. Minął go o włos. Erik wystraszył się i odruchowo odskoczył. Radiowóz odbił się od krawężnika i wjechał prosto w mężczyznę w garniturze.
Ten wpadł na maskę, odbił się plecami od przedniej szyby i został wyrzucony w powietrze. Samochód jechał dalej i gwałtownie uderzył w fasadę domu. Odgłos tłuczonego szkła i metalu zgniatanego przez beton jeszcze jakiś czas dźwięczały Erikowi w uszach. Mężczyzna wzleciał na wysokość kilku metrów, obrócił się w powietrzu jak szmaciana lalka i wylądował na dachu zatrzymanego samochodu.
Erik nie wierzył własnym oczom.
Silnik nadal pracował i radiowóz wciskał się w ścianę domu. Mężczyzna leżał na plecach, a jedno jego ramię zwisało na wysokości tylnej szyby. Głowa była przekrzywiona i oparta na kogucie. Światła nadal się obracały i z krótkimi przerwami oświetlały twarz mężczyzny na niebiesko. Miał zamknięte oczy i twarz ochlapaną krwią.
Erik podbiegł do drzwi kierowcy i otworzył. Za kierownicą siedział nieznany mu policjant.
– Kurwa – zaklął i chwycił się za kark.
– Wszystko w porządku? – zapytał Erik.
– Tak. Kark chyba w porządku – odparł, rozpiął pas i wysiadł z samochodu. Radio policyjne nie przestawało nadawać.
W mieście panował chaos.
Złota korona na naramiennikach zdradzała, że policjant jest młody stażem. Niski i chudy, przypominał raczej biegacza długodystansowego. Spojrzał na dach samochodu.
– O cholera – skwitował, kręcąc głową. – Jansson! – krzyknął. – Wszystko w porządku?
Co się dzieje? – pomyślał Erik. Nie wiedział, co robić.
– Co ci strzeliło do głowy? Zabiłeś go!
Policjant nie słyszał Erika albo świadomie go ignorował, bo nawet nie próbował odpowiedzieć.
– Jansson, mów coś, do diabła! – krzyknął tylko.
– Wyluzuj, kurde, tylko się rozepnę – odpowiedział ze środka samochodu ktoś mówiący skańskim dialektem. – Ale pierdolnęło.
Erik stał z szeroko otwartymi ustami.