Gdy kota nie ma, myszy harcują - Charles Bukowski - ebook + książka

Gdy kota nie ma, myszy harcują ebook

Charles Bukowski

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Charles Bukowski w nowym wydaniu!

Pod koniec życia Charles Bukowski dał się namówić na spisywanie dziennika. Wiedział, że jest nieuleczalnie chory i zbliża się jego czas. W nieregularnie prowadzonych zapisach dokumentuje codzienne wydarzenia i dzieli się refleksjami na temat swojego życia, pisania, sławy oraz ogólnymi spostrzeżeniami społecznymi i egzystencjalnymi. W tym „boksowaniu się ze śmiercią” – jak sam mawiał – jest szczery, bezpośredni i całkowicie wolny, bo już niczego nie musi. Znakomitym dopełnieniem tekstu są rysunki Roberta Crumba, znanego amerykańskiego twórcy komiksów, który po latach wspominał Bukowskiego: „To był bardzo trudny człowiek na żywo, ale na papierze wypadał świetnie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 135

Oceny
4,1 (9 ocen)
4
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lupusrevelio

Nie oderwiesz się od lektury

Dzienniki rzucają dodatkowe światło na postać autora, którego uwielbiam i czytałam już nawet zbiór wywiadów z nim. Niezmiennie mnie fascynuje i uwielbiam jego pisarstwo. Połączenie tego talentu z wersja dzienników to gratka dla fanów, ale może również być ciekawym początkiem dla osób, które chcą przygodę z Bukowskim dopiero zacząć.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Cap­tain is out to Lunch and the Sa­ilors Have Ta­ken Over the Ship
Opieka re­dak­cyjna: MO­NIKA SZEW­CZYK
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: ANNA BRZE­ZIŃ­SKA
Ko­rekta: BE­ATA WY­RZY­KOW­SKA, AGATA NO­CUŃ
Pro­jekt okładki: TO­MASZ LEC
Skład i ła­ma­nie: PLUS 2 Wi­told Ku­śmier­czyk
Co­py­ri­ght © 1998, Linda Lee Bu­kow­ski For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2023, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-833-6
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

28.08.1991

23:28

Udany dzień na wy­ści­gach, ob­sta­wia­łem nie­mal bez­błęd­nie.

Ale i tak ogar­nia czło­wieka nuda, mimo że wy­grywa. Te chwile cze­ka­nia na ko­lejną go­ni­twę, ży­cie wy­cieka w prze­strzeń. Lu­dzie po­kryci są sza­ro­ścią, jak gdyby ktoś po nich dep­tał. Ale je­stem tu z nimi. Bo i gdzie in­dziej miał­bym pójść? Do Mu­zeum Sztuki? Pa­ja­co­wać cały dzień w domu, ba­wiąc się w pi­sa­rza? Jesz­cze by mi przy­szło do głowy, żeby za­ło­żyć sza­li­czek. Pa­mię­tam jed­nego po­etę, który no­sił się jak me­nel. Roz­darta ko­szula, za­rzy­gane spodnie, kłaki wła­żące do oczu, roz­plą­tane sznu­ro­wa­dła, ale długi szal trzy­mał w czy­sto­ści. To miało sy­gna­li­zo­wać, że był po­etą. A jego po­ezjo­wa­nie? Cóż, to prze­milczmy...

Wró­ci­łem do domu, wla­złem do ba­senu, po­tem uzdro­wi­sko. Moja du­sza jest w nie­bez­pie­czeń­stwie. Za­wsze była.

Sie­dzie­li­śmy z Lindą[1] na ka­na­pie, do­bro nocy za­gar­niało nie­bo­skłon, kiedy usły­sze­li­śmy pu­ka­nie do drzwi. Linda wstała zo­ba­czyć.

– Le­piej tu po­dejdź, Hank[2]...

Pod­sze­dłem do drzwi, boso, w szla­froku. Młody blon­dyn, młoda gruba dziew­czyna i jesz­cze jedna – taka ni to gruba, ni to szczu­pła.

– Chcą twój au­to­graf.

– Nie przyj­muję lu­dzi do sie­bie – rze­kłem do nich.

– My chcie­li­by­śmy tylko pana au­to­graf – tłu­ma­czył blon­dyn. – Obie­cu­jemy, że po­tem nie bę­dziemy już prze­szka­dzać.

Za­czął chi­cho­tać i dra­pać się po gło­wie. Dziew­czyny ga­piły się bez wy­razu.

– Ale nikt z was nie ma pa­pieru ani ni­czego do pi­sa­nia.

– O – zo­rien­to­wał się blon­dyn, zdej­mu­jąc rękę z głowy. – Wró­cimy z książką! Może w bar­dziej od­po­wied­nim mo­men­cie...

Szla­frok. Gołe stopy. Może dzie­ciak wziął mnie za eks­cen­tryka. Może wła­śnie nim by­łem.

– Nie przy­łaź­cie z rana – rzu­ci­łem do nich.

Pa­trzy­łem za nimi, jak od­da­lają się od domu, po czym za­mkną­łem drzwi...

A te­raz sie­dzę tu na pię­trze i pi­szę o nich. Z ta­kimi nie na­leży się zbyt­nio cac­kać, ina­czej ob­lezą cię jak mrówy. Mam za sobą okropne do­świad­cze­nia przy blo­ko­wa­niu tych drzwi. Tylu z nich my­śli, że ja­kimś cu­dem za­pro­szę ich do środka i do bia­łego rana będę z nimi pić. Wolę pić sam. Za­da­niem pi­sa­rza jest pi­sać. Pi­sarz nie jest wi­nien ni­czego wię­cej oprócz do­stępu do tego, co prze­lał na pa­pier. Co gor­sza, wielu z tych, co pu­kają, wcale nie czyta – oni po pro­stu coś tam o to­bie usły­szeli. Czy­tel­nik, a za­ra­zem naj­lep­szy sort czło­wieka to ten, który na­gra­dza mnie tym, że nie mu­szę na nią albo na niego pa­trzeć.

29.08.1991

22:55

Mo­zolny dziś dzień na wy­ści­gach, moje prze­klęte ży­cie dyn­da­jące na haku. Je­stem tam co­dzien­nie. Nie wi­dzia­łem, żeby ktoś był tam co­dzien­nie, poza pra­cow­ni­kami. Naj­pew­niej na coś cho­ruję. Sa­royan stra­cił głowę na wy­ści­gach, Fante[3] przy po­ke­rze, Do­sto­jew­ski przy ru­letce. I wcale nie jest to kwe­stia forsy, chyba że ci się skoń­czy. Mia­łem kie­dyś kum­pla ha­zar­dzi­stę, który ma­wiał: „Nie ob­cho­dzi mnie, czy wy­gram, czy nie, ja po pro­stu chcę grać”. Mam wię­cej sza­cunku dla pie­nię­dzy; mia­łem ich bar­dzo nie­wiele przez więk­szość ży­cia. Wiem, co to ławka w parku albo pu­ka­nie go­spo­da­rza. Z pie­niędzmi są tylko dwa pro­blemy: albo masz ich za dużo, albo masz ich za mało.

Cóż, za­pewne za­wsze znaj­dzie się coś, czym ze­chcemy po­drę­czyć sa­mych sie­bie. A na wy­ści­gach ma się oka­zję po­czuć in­nych lu­dzi, mrok ich de­spe­ra­cji oraz to, jak ła­two po­tra­fią re­zy­gno­wać. Tłum na wy­ści­gach to świat w pi­gułce, ży­cie roz­bi­jane o śmierć i prze­graną. Ko­niec koń­ców nie ma tu wy­gra­nych – pra­gniemy je­dy­nie ulgi, chwili wy­tchnie­nia. (Kuźwa, przy­pa­li­łem so­bie palce pa­pie­ro­sem, kiedy du­ma­łem nad tą bez­sen­sow­no­ścią. To mnie obu­dziło, wy­rwało z tego sar­tre’owskiego stanu!) Cho­lera, trzeba nam hu­moru, trzeba nam śmie­chu. Kie­dyś wię­cej się śmia­łem, kie­dyś w ogóle wszyst­kiego ro­bi­łem wię­cej, oprócz pi­sa­nia. Te­raz nic, tylko pi­szę i pi­szę, i pi­szę – im je­stem star­szy, tym wię­cej pi­szę, tań­cu­jąc ze śmier­cią. Nie­zły szoł. I są­dzę, że to, co pi­szę, jest w po­rządku. Jed­nego dnia po­wie­dzą: „Bu­kow­ski nie żyje” i wów­czas na­prawdę mnie od­kryją, i po­wie­szą na ohyd­nych ja­snych lam­pach. Mam to w du­pie. Nie­śmier­tel­ność to idio­tyczny wy­mysł śmier­tel­nika. Wi­dzi­cie, co wy­ścigi ro­bią czło­wie­kowi? Spra­wiają, że ko­lejne zda­nia płyną. Grzmot i fart. Śpiew ostat­niego nie­bie­skiego ptaka. Wszystko, co pi­szę, brzmi do­brze, bo ja ry­zy­kuję, kiedy pi­szę. Inni są zbyt ostrożni. Stu­diują, na­uczają i prze­gry­wają. Za­cho­waw­czość spra­wia, że nie mogą roz­pa­lić w so­bie ognia.

Czuję się le­piej tu, na dru­gim pię­trze, z moim kum­plem ma­cin­to­shem.

A w ra­diu leci Mah­ler, pły­nie na peł­nym lu­zie, śmiało po­dej­mu­jąc ry­zyko, czło­wiek cza­sem tak musi. Po­woli na­ra­sta moc. Dzię­kuję ci, pa­nie Mah­ler, je­stem twoim do­zgon­nym dłuż­ni­kiem.

Za dużo palę, za dużo piję, ale pi­sać nie mogę za dużo, to po pro­stu wciąż przy­cho­dzi, a ja wo­łam o wię­cej i to nad­jeż­dża, mie­sza­jąc się z Mah­le­rem. Cza­sem świa­do­mie sie­bie za­trzy­muję. Mó­wię so­bie: daj so­bie chwilę, idź po­spać albo po­patrz na 9 ko­tów, albo po­siedź z żoną na ka­na­pie. Tylko sie­dzisz na wy­ści­gach albo przed ma­cin­to­shem. I wtedy prze­staję, wci­skam ha­mu­lec, par­kuję to cho­ler­stwo. Do­staję cza­sem li­sty od lu­dzi, któ­rzy pi­szą mi, że moje pi­sa­nie po­mo­gło im cią­gnąć da­lej. Mnie też po­mo­gło. Pi­sa­nie, róże i 9 ko­tów.

Mam tu­taj mały bal­kon; przez otwarte drzwi wi­dzę stąd świa­tła sa­mo­cho­dów na Har­bor Fre­eway wio­dą­cej na po­łu­dnie. Ten ciąg świa­teł nie ma końca. Ci wszy­scy lu­dzie. Co oni ro­bią? O czym my­ślą? Wszy­scy umrzemy, wszy­scy co do jed­nego, co za cyrk! Już sam ten fakt po­wi­nien wzbu­dzać w nas mi­łość do sie­bie na­wza­jem, ale tak się nie dzieje. Je­ste­śmy udrę­czeni i przy­gnie­ceni co­dzien­nymi bzde­tami, bez reszty zżarci przez bła­hostki.

Wła­śnie tak, pa­nie Mah­ler! Za­ła­twi­łeś mi cu­downy wie­czór. Da­lej, su­kin­synu! No, da­lej!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Linda Lee Bu­kow­ski – druga żona Bu­kow­skiego. Po­znali się w po­ło­wie lat 70., zwią­zek mał­żeń­ski za­warli w 1985 roku i po­zo­stali ra­zem do śmierci au­tora w 1994 roku.
[2] Pseu­do­nim Bu­kow­skiego jesz­cze z cza­sów szkoły pod­sta­wo­wej; po­zo­stał z nim do końca ży­cia.
[3] John Fante (1909−1983) – li­te­racki idol mło­do­ści Bu­kow­skiego, au­tor nie­do­ce­nio­nej try­lo­gii po­wie­ścio­wej, któ­rej an­ty­bo­ha­te­rem jest Ar­turo Ban­dini – przy­mie­ra­jący gło­dem młody pi­sarz. Proza sil­nie po­dzia­łała na emo­cje przy­szłego pi­sa­rza i stała się jedną z klu­czo­wych in­spi­ra­cji. Wiele lat póź­niej Hank pro­mo­wał Fan­tego na wie­czo­rach au­tor­skich, mó­wiąc: „John Fante jest je­dy­nym pi­sa­rzem, który pi­sze le­piej ode mnie”. Trzeba przy­znać, że trudno o lep­szą re­ko­men­da­cję.