Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia pierwszego zimowego wejścia na Mount Everest
Opowieść Leszka Cichego – legendarnego lodowego wojownika
O ambicji, pragnieniu przekraczania granic i sensie eksploracji świata
„Gdyby to nie był Everest, tobyśmy chyba nie weszli“ – to słynne zdanie wypowiedział Leszek Cichy 17 lutego 1980 roku. Tego dnia wraz z Krzysztofem Wielickim dokonał czegoś, co wydawało się niemożliwe. Jako pierwsi ludzie stanęli zimą na szczycie ośmiotysięcznika. I to od razu najwyższego!
Jak do tego doszło? Dlaczego polscy himalaiści zdecydowali się oblegać szczyt Góry Gór zimą? Przecież było powszechne przekonanie, że Mount Everestu o tej porze roku zdobyć się nie da. Grupa śmiałków dowodzona przez Andrzeja Zawadę podjęła wyzwanie.
Leszek Cichy ze swadą i szczerością opowiada o wydarzeniach sprzed czterdziestu lat. Już opis samych przygotowań do wyprawy w końcówce lat 70. powoduje szybsze bicie serca. I zdumienie – ekipa dysponowała jednym porządnym namiotem szturmowym, a Krzysztof Wielicki wspinał się w… okularach do spawania.
Odwaga i strach, racjonalizm i brawura, ambicja, brak pokory i chęć zapisania się w historii z jednej strony, z drugiej - liczne chwile zwątpienia i słabości. Książka Gdyby to nie był Everest..., ukazująca się w czterdziestą rocznicę pierwszego zimowego wejścia na najwyższą górę świata, to świetny dokument, w którym Leszek Cichy i słuchający jego wspomnień Piotr Trybalski nie tylko odtworzyli całą drogę na szczyt Everestu, ale też uchwycili niezwykły, najważniejszy moment złotej epoki polskiego himalaizmu.
Książkę Gdyby to nie był Everest... wzbogacają publikowane po raz pierwszy rozmowy z bazy i obozów pod Mount Everestem z 1980 roku spisane z oryginalnych taśm, nieznane, wyjątkowe fotografie ze słynnej wyprawy oraz fascynująca historia początków batalii o Górę Gór.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Przełęcz
Trójka została odbudowana, ale to Przełęcz Południowa stanowiła barierę psychologiczną. Wielkie, usiane kamieniami i lodem boisko na wysokości ponad 7900 metrów jest bramą do Everestu. Zdobycie przełęczy, rozbicie tam namiotu daje realne szanse na wyjście wyżej, na szczyt. Wbrew strategii poprzednich wypraw, które korzystały z obozu piątego, szturmowego, na wysokości około 8500 metrów (w czasie zwycięskiej wyprawy Johna Hunta był to obóz dziewiąty), zespół nie planował zakładania wyższych obozów. Atak szczytowy miał się odbyć z przełęczy, na nią też mieli po ataku wrócić na noc. Prawie dziewięćset pięćdziesiąt metrów do góry i tyle samo w dół. Ale do 9 lutego nikogo z nich jeszcze na przełęczy nie było. Najwyżej wszedł Wielicki, wiele dni temu, ze słabą aklimatyzacją, bez realnych szans, by na przełęczy o coś zawalczyć. Lada chwila w tym miejscu miał się rozegrać największy dramat zimowej wyprawy na Everest. Tymczasem zaczęła się zaostrzać konkurencja.
Drogą naturalnej selekcji, ale i sympatii wspinaczkowych, w najwyższym – jak na razie – obozie miały się pojawić trzy dwójkowe zespoły, posiadające jakie takie szanse na atak szczytowy. Mieliśmy 9 lutego, sytuacja była beznadziejna. W dwójce w porozumieniu z Zawadą ustaliliśmy taktykę działania: do szturmu na szczyt zostały wytypowane w pierwszej kolejności dwie dwójki: ja z Holnickim i Wielicki z Fiutem. Razem mieliśmy iść na przełęcz, założyć tam obóz, potem wycofać się niżej, zostawiając Krzysia i Walka. Ci mieli zaatakować na drugi dzień, my zaś mieliśmy w tym czasie znów podejść na przełęcz i po spędzonej tam nocy ponowić atak – jeśli im by się nie udało. Zawada zakładał, że pierwszej dwójce raczej się nie uda. W odwodzie był jeszcze trzeci zespół: Gajewski z Pawlikowskim, którzy wspinali się gdzieś za nami, i ewentualnie „Zyga” z Lwowem. Tyle że po jedenastu dniach, które „Zyga” spędził w obozach drugim i trzecim, tyrając jak wół, Zawada nie dawał mu większych szans. To był ostatni scenariusz na Everest, bo na więcej nie starczało czasu i nie za bardzo było już kim walczyć o szczyt. Kierownik obliczył, że do ataku potrzebnych będzie aż osiemnaście butli tlenowych dla trzech zespołów. I tu pojawił się kolejny problem – Szerpowie. Nie pchali się do góry, bali się wiatru. Zawada obawiał się, że mogą zastrajkować i nie pomogą wnosić butli na przełęcz.
Widok na Everest (po lewej), Przełęcz Południową, Żebro Genewczyków i wierzchołek Lhotse.
Dziesiątego lutego doszliśmy więc z Jankiem Holnickim, Krzyśkiem Wielickim i Walkiem Fiutem do obozu trzeciego. Na trasie trochę zmarzliśmy, bałem się o swoje palce. Marzłem, mimo że waliłem czekanem w buty, rozcierałem. Wszystko na nic, było za zimno. W czasie wieczornego łączenia z lekarzem przebywającym w bazie powiedziałem, że stracę najpewniej dwa paznokcie u palców prawej ręki. Nic poważnego. W tym samym czasie „Zyga” z Alkiem Lwowem poszli w kierunku Przełęczy Południowej. Niestety, nie dotarli. Lwow porządnie się przemroził i przy Depozycie Cichego na wysokości 7500 metrów się wycofał. „Zyga” doszedł do Żebra Genewczyków, do około 7800 metrów, połatał tam jakieś poręczówki i też się wycofał, aż do dwójki. Przez radio powiedział, że droga na przełęcz jest w zasadzie zabezpieczona. Kierownik był z „Zygi” dumny, ale i wkurzony, narzekał, zarzucając mu, że realizuje jakiś program minimum, zamiast walczyć o przełęcz, rozbić tam namiot, zostawić depozyt. Tymczasem Zawada złożył Fiutowi oryginalną propozycję. Chyba jeszcze tego nie odczuwaliśmy, ale musiał być ogromnie zdesperowany...
„Szmata kierownika” (po lewej) i przerośnięty śniegiem i lodem, zniszczony namiot z poprzednich ekspedycji.
NAGRANIE Z 10 LUTEGO
Andrzej Zawada: Halo, trójka, tu dwójka! Odbiór!
Walenty Fiut: Tak, jesteśmy na łączności.
Andrzej Zawada: Miałbym dla was propozycję dość szaloną, ale ciekawą. Jest w tej chwili idealna cisza. Co byście powiedzieli, gdybyście wyruszyli nocą do czwórki?
Walenty Fiut: Jeszcze nad tym nie myśleliśmy... Odpoczywamy, ta propozycja jest dla nas zaskoczeniem.
Andrzej Zawada: Przedyskutujcie ją. Prześpijcie się do dwunastej i ruszcie do góry. Zyga teraz schodził i mówił, że była idealna cisza, nie było wiatru.
Walenty Fiut: Myślę, że o dwudziestej pogoda się albo poprawi, albo pogorszy, może wtedy będziemy mieli propozycję.
Andrzej Zawada: Wiem, że zmarzliście, ale ja lubię takie metody i gdybym był w trójce, to może bym wyszedł o dwunastej, by nad ranem być na przełęczy...
Walenty Fiut: Przemyślimy.
Andrzej Zawada: To mój luźny pomysł, przedyskutujcie. Tak z Piotrowskim zrobiliśmy zimą na Noszaku i tak wleźliśmy.
Desperacja Zawady zaczęła mu podpowiadać coraz śmielsze scenariusze. W tym samym czasie zaproponował Szafirskiemu nocne przejście do trójki. Zarządził wstrzymanie wysyłki listów – zablokował wyjście jednego z kurierów, twierdząc, że teraz nie ma sensu zawracać sobie tym głowy. Że teraz ważne jest ostatnie pchnięcie, walka o szczyt. Obozy protestowały. Odmrożenia palców u nóg Lwowa okazały się na tyle poważne, że ten po konsultacji z lekarzem zdecydował się zejść do bazy. Dla niego szanse na atak szczytowy spadły do zera. Lekarz komplementował rozsądną decyzję Lwowa: „Nie tylko dobre pochodzenie, ale i wybitna inteligencja”. W nocy z 10 na 11 lutego Cichy, Holnicki, Wielicki i Fiut spali w obozie trzecim. Doszli do wniosku, że ryzyko odmrożeń jest zbyt wielkie.
Jedenastego lutego, późnym wieczorem, do trójki dotarli Zawada z Szafirskim, a ja z Holnickim, Wielickim i Fiutem poszliśmy rano w kierunku przełęczy, taszcząc ze sobą cały potrzebny sprzęt, w tym amerykańskiego omnipotenta. Wcześniej, w czasie wieczornej odprawy, „Zyga” instruował nas, jak tam dojść, gdzie są poprzecierane liny z niemieckiej wyprawy, prosił, żebyśmy posztukowali te miejsca polskimi linami. Opowiadał nam, jak iść, gdzie zaczynają się poręczówki nad Żebrem Genewczyków, prowadzące wyżej, radził, jak zabezpieczyć drogę przez Żebro. Mimo zimna szliśmy dość szybko. Wprawdzie wiało, ale zdarzały się okresy ciszy między podmuchami. Niestety, Holnicki zawrócił, wycofał się w okolicach Żebra Genewczyków, bo marzł i nie mógł utrzymać temperatury w nogach. My zaś we trzech po godzinie 15.00 dotarliśmy na przełęcz – Krzysiu trochę z tyłu, bo po drodze zrezygnował z używania tlenu; twierdził, że butla mu ciążyła. No w końcu sukces! „Zyga” krzyczał do radia, ciesząc się, że jesteśmy pierwszymi w historii ludźmi na Przełęczy Południowej zimą. Tyle że na przełęczy wiało tak, że nie daliśmy rady rozstawić namiotu. I tak słodki smak zwycięstwa – założenie obozu czwartego – przyćmiła logistyka. Omnipotenta rozkładało się w dość skomplikowany sposób, a było zbyt zimno, by Wielicki z Fiutem się z niego doktoryzowali. Przełęcz zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. W głowie miałem taki klasyczny widok, białego, pokrytego śniegiem wypłaszczenia. A tymczasem to było plateau, wielkie jak dwa boiska piłkarskie, w zasadzie pozbawione śniegu, zaśmiecone starymi butlami, masą porzuconego sprzętu i resztkami namiotów z poprzednich wypraw. Największe wrażenie robiły namioty z jesiennej wyprawy: rozerwane, całkowicie wypełnione śniegiem, sterczały jak lodowe bryły, otoczone trzepoczącymi resztkami materiału. Przełęcz w zimowej aurze przypominała pobojowisko. Wyglądało to tragicznie.
Śmietnik na Przełęczy Południowej. Już w 1980 roku przełęcz była pobojowiskiem po poprzednich wyprawach, a skalę zanieczyszczenia najlepiej było widać właśnie zimą, gdy huraganowy wiatr wywiał śnieg, odkrywając to miejsce aż do gołej skały.
Okazało się też, że Holnicki prócz tego, że zmarzł, dostał zapalenia nerwu międzyżebrowego. Wiedział, że musi odpuścić już na dobre, coraz gorzej mu się oddychało. Zostałem na przełęczy bez partnera, więc nie miałem wyjścia, ja też musiałem zawrócić. A poza tym nie widziałem szans, by w trzy osoby jakoś utrzymać się tam bez namiotu. „Zyga” w łączności radiowej przekazał nam krótką radę, wyrażoną żołnierskimi słowy: „Niech druga dwójka spieprza na dół!”. Na przełęczy zostali więc Walek Fiut z Krzysiem Wielickim, zmagając się z wiatrem w namiocie o kształcie niewielkiej piramidy, nazywanym „szmatą kierownika”. To był taki namiot dla... kolarzy, który Zawada uznał za idealny do ataków szczytowych, „na lekko”. Rzeczywiście, ważył zaledwie około kilograma, ale miał jedną wadę: nie był odporny na wiatr. Miał pojedynczy maszt, który utrzymywał płachtę, i ten maszt chłopcy musieli całą noc trzymać. Walczyli z huraganowym wiatrem, było dramatycznie. Na dodatek nie mieli jak gotować, nic nie pili. Założyli na siebie wszystkie ciuchy, weszli do śpiworów, ale i tak było im bardzo zimno. Później raportowali, że termometr w namiocie wskazywał mniej niż minus czterdzieści stopni. Dokładnie ile – nie wiadomo, skończyła się skala.
Krzysztof Wielicki na Przełęczy Południowej. Po lewej słynny namiot Omnipotent.
Bałem się zejścia z przełęczy, bo zbliżał się zmrok i wiało tak mocno, że nie dało się utrzymać na nogach. Szczególnie za Żebrem Genewczyków podmuchy były nie do zniesienia. Gdy wróciłem do trójki, usiadłem w namiocie z Zawadą i Szafirskim. Kierownik ogłosił łączność radiową i naradę. Niestety, z trójki nie dało się bezpośrednio połączyć z czwórką, z przełęczą, bo nie pozwalała na to topografia terenu. Dlatego w rozmowie z chłopakami pośredniczył „Zyga”, który był w tym czasie w dwójce. Rozmowie przysłuchiwała się baza, a tam, w namiocie Jankowskiego, siedziała żona Walka Fiuta, która chwilę wcześniej przyszła z trekkingowcami. „Zyga” postanowił „filtrować” to, co mówiliśmy do Wielickiego i Fiuta.
NAGRANIE Z 11 LUTEGO
„Zyga” Heinrich: (do Wielickiego i Fiuta) Jeżelibyście się źle czuli, to myślcie tylko o odwrocie. Jeżelibyście przespali noc w jakiej takiej formie, wtedy możecie próbować kawałeczek do góry. Każdy metr się liczy!
Leszek Cichy: Przekaż im naszą głęboką wiarę, że jutro będziemy mieli szczyt! Nie chodzi tylko o przetrwanie, ale o załojenie szczytu. Nie o wyjście jak najwyżej, ale o zdobycie szczyyytu!
„Zyga” Heinrich: Tak jest, tak jest! Halo, Krzysiu, masz serdeczne pozdrowienia od wszystkich, no i jeśli będziecie mogli jutro, to podejdźcie jak najwyżej.
Andrzej Zawada: Zyga, nie powiedziałeś tego, co Leszek chciał – szczyt jest ważny! Szczyt!
„Zyga” Heinrich: Andrzej, to ty pójdziesz na szczyt, bracie! To wszystko zależy od ich samopoczucia, oni jutro zadecydują.
Leszek Cichy: Trzeba po prostu trochę bardziej wierzyć.
Trochę ich nakręcałem, żeby im dodać nadziei. Nie chciałem, by to była wyłącznie próba poprawienia polskiego zimowego rekordu wysokości z Lhotse z 1974 roku, gdzie „Zyga” z Zawadą doszli na 8250 metrów. W pewnym momencie Jankowski zapytał żonę Walka, czy chce coś powiedzieć. Nie była w stanie wykrztusić słowa. Rano trochę się niepokoiliśmy, bo Wielicki z Fiutem nie zgłosili się z przełęczy. „Zyga” wyszedł z lornetką przed namiot w dwójce i lustrował ścianę. Dywagowaliśmy, co się z nimi mogło stać. W końcu po ósmej „Zyga” połączył się z przełęczą, a potem doniósł, że problem sam się rozwiązał.
NAGRANIE Z 12 LUTEGO
„Zyga” Heinrich: Jak się czujecie, Walek, jak się czujecie?
Walenty Fiut: Czujemy się w miarę dobrze, nogi doprowadziliśmy do temperatury całego ciała. Zrobiliśmy dość dużą ilość płynów. Nie piliśmy nic ciepłego od wczoraj popołudnia. Jest mniejszy wiatr niż wczoraj wieczorem, niemniej jednak trudno jest utrzymać się na nogach, trudno robić cokolwiek. Do szczytu nie pójdziemy, nie jesteśmy na to przygotowani.
„Zyga” Heinrich: Cholernie się cieszymy, że się zgłosiliście. Bo już się obawialiśmy, że wam potargało namiot i może być bardzo źle. Koniecznie zorganizujcie tlen i zaczynajcie schodzić na dół! Myślcie, żeby jak najszybciej zacząć zejście! Walek!
Walenty Fiut: Myślę, że jakaś dwójka powinna dziś dojść do przełęczy. Żeby ktoś jutro spróbował iść w kierunku szczytu.
Wielicki z Fiutem zrobili na przełęczy rzecz niebywałą. Nie zeszli od razu, jak namawiał „Zyga”, tylko dopiero koło południa. Postanowili zdeponować i zabezpieczyć wniesiony sprzęt, przede wszystkim ten nieszczęsny namiot szturmowy, Omnipotent. Znów nie mogli go rozbić. Najprawdopodobniej stało się to samo co z namiotem Dmocha – materiał na mrozie skurczył się i nie dało się do końca wcisnąć masztów. Chodzili więc po przełęczy i wybierali zużyte butle, co cięższe, czyli z tlenem, i wrzucali do środka namiotu. Tym samym, trochę przy okazji, zgromadzili cały zestaw butli, które stanowiły zabezpieczenie ataku szczytowego oraz powrotu ze szczytu. Byłem odpowiedzialny za tlen na wyprawie, miałem więc ze sobą komplet reduktorów, klucz francuski oraz rozdzielniki umożliwiające oddychanie we dwóch z jednej butli. Przygotowywaliśmy to, kierując się wskazówkami „Zygi”, który kilka miesięcy wcześniej, w czasie jesiennej wyprawy na Lhotse, wymierzył suwmiarką dostępne butle o różnych standardach i przekazał nam informacje, więc na wyprawę wyprodukowaliśmy wszystko, co trzeba. Bo problem polegał na tym, że nasze rodzime butle miały w niskich temperaturach niższe ciśnienie, zagraniczne zaś, szczególnie amerykańskie, wyższe nawet o piętnaście–dwadzieścia procent. Dłużej można było korzystać z tego „zagranicznego tlenu” – francuskiego, amerykańskiego i niemieckiego. Krzyś z Walkiem wykonali świetną robotę, sprawdzili trzydzieści butli, w tym dziesięć z tlenem – w większości pełnych. Dzięki ich pracy nie trzeba było wynosić butli z obozu trzeciego.
Gdy Wielicki z Fiutem zaczęli schodzić, „Zyga” oczywiście musiał wygłosić mowę, że się nie mylił, że nie było szans. Zdawałem sobie sprawę z tego, że oni wówczas rzeczywiście nie mieli możliwości podjęcia ataku szczytowego, ale zależało mi, żeby nie uciekła energia, która na nowo wszystkich, gdy stanął obóz czwarty, ogarnęła. „Zyga” był pesymistą, Zawada hurraoptymistą, Dmoch histerykiem. My, „żołnierze”, patrzyliśmy na to wszystko bardziej realnie, spokojniej. Cieszyliśmy się, że po wielu dniach niepogody i walki o tę pieprzoną Przełęcz Południową wreszcie się udało. Znów pojawiła się szansa, mimo że do końca pozwolenia zostały trzy dni.
Trzy dni... Tak naprawdę mieliśmy głęboko gdzieś to pozwolenie. Gdyby się okazało, że jest 15 lutego, a dzień później, czyli po wyznaczonym czasie, istnieje szansa na zdobycie szczytu, to i tak byśmy poszli. Nikt by nas nie zatrzymał, ani Zawada, ani nawet król Nepalu. W jednej z rozmów radiowych Boguś Jankowski stwierdził, że przecież policja nie ściągnie nas z gór.
Walka i Krzysia spotkałem w dwójce, gdzie zeszli po nocy na przełęczy. Krzysiek, wyraźnie zmęczony, wracał powoli, bo z jego stopami było źle. Podczas wyprawy na Annapurnę Południową wiosną 1979 roku odmroził się, miał jakieś przeszczepy skóry na palcach stóp. Chyba nie do końca wszystko było zaleczone i teraz zaczęło mu dokuczać. Walek gnał w dół w takim tempie, jakby w ogóle nie spędził nocy w fatalnych warunkach. Był pełen energii. W dwójce mieliśmy całkiem wygodne warunki, może nie takie jak w bazie, ale był większy namiot, dało się usiąść i spokojnie porozmawiać, odpocząć. W tym czasie w trójce przebywali Zawada z Ryśkiem Szafirskim.
Ostatnie dni wyprawy były dla lidera bardzo nerwowe, stały pod znakiem ciągłych prób policzenia, kto jest w którym obozie, gdzie są śpiwory, reduktory, jedzenie. Kto gdzie pójdzie, co wniesie, kto się odmroził i jak bardzo. Wieczorne i poranne łączności radiowe przypominały narady w firmach transportowo-logistycznych. Na dodatek kończył się czas na akcję górską. Ale i tu Zawada miał gotową strategię. Formalnie, zgodnie z dokumentem przesłanym przez Nepalczyków, pozwolenie obejmowało czas do końca lutego, lider umówił się jednak z Sharmą z Ministerstwa Turystyki, że akcja górska zakończy się do 15 lutego. A jednocześnie uzgodnił z ambasadorem Wawrzyniakiem, że jeśli pogoda w dalszym ciągu nie będzie sprzyjała atakowi, to ambasador wybierze się do Sharmy i spróbuje go przekonać do przesunięcia terminu. Jedenastego lutego Wawrzyniak przekazał złe wieści. Dwa, trzy dni przedłużenia? Może się uda. Ale o rozciągnięciu wyprawy do końca lutego można zapomnieć. Zawada wyraził obawę, że jeśli wejdą po 15 lutego, to „świat nie uzna polskiego rekordu”. Tymczasem zapadła noc z 12 na 13 lutego, która miała zmienić przebieg gry o Everest.
Informacje o zdjęciach
s. 223 – Archiwum Fundacji Himalaizmu Polskiego im. Andrzeja Zawady
s. 224 – Archiwum Fundacji Himalaizmu Polskiego im. Andrzeja Zawady
s. 228 – 229 – Archiwum Fundacji Himalaizmu Polskiego im. Andrzeja Zawady
s. 230 – Archiwum Leszka Cichego
s. 234 – Archiwum Leszka Cichego