Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dlaczego znowu o golfie?
To proste.
To moja pasja, bo z uprawiania zwykłej, jednej z wielu dyscyplin sportowych, uczyniłem swoje życiowe hobby i sposób na rekreację. Najpierw było zbieranie piłeczek golfowych z logo pola, na którym osobiście zagrałem; potem zacząłem opisywać te pola, fotografować je, rankingować, a w końcu ścigać się z samym sobą, żeby zagrać w kolejnym kraju, na kolejnym nowym polu; i nie dość tego, bo również po to, żeby w końcu napisać o tym artykuł: o swoich doświadczeniach, ocenach, wrażeniach, opisując przy okazji przygody, kraje, miasta, czasem hotele, restauracje, kluby i inne interesujące miejsca.
I tą moją pasją chcę Was wszystkich zarazić.
Bo golf to piękna gra.
Grajcie w golfa.
Warto.
Pozdrawiam, Pasyn
Zbiór felietonów o golfie jako stylu życia, o ludziach, przygodach i miejscach z nim związanych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 236
Wstęp
Dlaczego znowu o golfie?
To proste.
Trochę pewnie przypadek, jak wiele rzeczy w życiu, trochę pasja, trochę chęć zwiedzania świata przy okazji gry w golfa. I wreszcie trochę taka wewnętrzna misja, żeby zachęcić innych do gry.
Przypadek, bo szczerze powiedziawszy, uważałem tę grę za nudną, snobistyczną, drogą i nieciekawą. Nawet gdy za namową przyjaciół sam spróbowałem, to zdania nie zmieniłem, dopóki nie trafiłem na człowieka, trenera, dzięki któremu golf zaczął mi sprawiać przyjemność.
Pasja, bo z uprawiania zwyczajnej, jednej z wielu dyscyplin sportowych uczyniłem swoje życiowe hobby. Najpierw było to zbieranie piłeczek golfowych z logo pola, na którym osobiście zagrałem. Potem zacząłem opisywać te pola, fotografować je, rankingować, aż w końcu ścigać się z samym sobą, żeby znaleźć się w kolejnym kraju, na nowym dla mnie polu. Nie dość tego, bo również po to, żeby w końcu napisać artykuł: o swoich doświadczeniach, ocenach, wrażeniach, opowiadając przy okazji o przygodach, krajach, miastach, czasem hotelach, restauracjach, klubach i innych interesujących miejscach.
Świat jest piękny. Życie jest krótkie. To truizmy, o których nie muszę pisać. Można sobie kupić dom na Mazurach albo w Zakopanem, można w Marbelli czy gdziekolwiek indziej. Można wtedy jeździć tam sobie, ile dusza zapragnie. Czemu jednak nie pojechać, by zobaczyć Wielki Mur Chiński, piramidy w Gizie, muzeum Prado w Madrycie? Nie poleżeć trochę na plaży w Sri Lance, a przy okazji zagrać tam w golfa? Ja to robię trochę w odwrotnej kolejności – wybieram destynacje golfowe, a przy okazji zwiedzam świat, napawając się jego urodą, historią, zabytkami, współczesną architekturą, ciekawymi miejscami.
Nie chcę wchodzić w dywagacje, na ile „niepopularność” golfa w Polsce to efekt historii, nastawienia władz czy krążących stereotypów. To nie ma – a jednocześnie ma – żadnego znaczenia. Żyjemy w środku Europy, w XXI wieku, a golf jest bardzo, ale to bardzo popularną dyscypliną i sposobem na rekreację na całym świecie. Trzeba zatem te bariery, te stereotypy, przełamywać. Trzeba o tym mówić i pisać. Trzeba do golfa zachęcać i go popularyzować. Robi to wiele osób, robię i ja. I tyle.
Macie przed sobą zbiór popularyzatorskich felietonów pisanych przez lata, nieco zmodyfikowanych na potrzeby tej książki. Nie odkładajcie jej apriorycznie na półkę, przeczytajcie choć dwa, trzy artykuły. Nie spodoba się wam – trudno. Jeśli jednak zachęcę was do zaplanowania wyjazdu do Norwegii, do Słowenii czy gdziekolwiek indziej i połączenia go z grą na kilku polach golfowych, już będę szczęśliwy. Jeszcze większe szczęście mnie ogarnie, gdy trafię do ludzi, którzy dotąd w golfa nie grali, a te parę artykułów ich do tego skłoni.
Najprościej powiedzieć, że się czegoś nie lubi albo że szkoda na to coś czasu, jeśli się tego nie zna. Nigdy nie spróbowało.
Nie mam racji?
Spróbujcie więc – sami albo rodzinnie. Sportowo albo rekreacyjnie.
Golf to piękna gra, wielka dyscyplina sportowa z milionami dolarów w tle, przeznaczanymi na nagrody za wygrane turnieje. To fajna rekreacja na świeżym powietrzu, często w pięknych okolicznościach przyrody. To pomysł na spędzenie czasu, pokonkurowanie i dostarczenie bliskim ekstrazabawy. To wreszcie nauka reguł i zasad, które warto stosować również w życiu, ale także pokory, akceptacji własnych słabości, umiejętności godzenia się z porażką i jednocześnie sportowej rywalizacji w duchu fair play.
Grajcie w golfa.
Warto.
PozdrawiamPasyn
To właśnie szkoccy pasterze owiec – pewnie trochę z nudów, a może też z myślą o przyjacielskiej rywalizacji – leżąc i gapiąc się to na owieczki, to na niebo, wymyślili tę grę. Wykopali w ziemi parę dołków, przysposobili znalezione gałęzie na kształt łopatki na długim trzonku, zrobili kulkę ze skóry, wypełnili ją trocinami i powiedzieli do siebie: „Kto trafi piłeczką do dołka, uderzając ją najmniej razy, ten wygrywa”.
Minęło trochę czasu. Zmagania pasterzy podpatrzył zapewne któryś z właścicieli zwierząt będących naturalnymi producentami wełny. Może też paru notabli czy innych szlachetnie urodzonych. I ani się kto obejrzał, a gra trafiła na salony.
Trudno powiedzieć, że dziś grają w nią gentlemani, bo jak podaje Wikipedia: „W swym pierwotnym i ścisłym znaczeniu pojęcie to określało mężczyznę z dobrej rodziny, po łacinie gentilis (…). W tym znaczeniu słowo jest równoważne francuskiemu gentilhomme (»szlachcic, arystokrata«), którego użycie w Wielkiej Brytanii długo ograniczało się do mężczyzn posiadających godność para – szlachty właściwej objętej zasadą wzajemnej równości”.
Na podstawie Polskiego kodeksu honorowego Władysława Boziewicza z 1919 roku, który uznawał kategorie „człowieka honoru” i „dżentelmena” za równoznaczne, można określić polską wizję tego wzorca: jest to mężczyzna odznaczający się nienagannymi manierami, nieposzlakowanym imieniem i uznający honor za najwyższą wartość. Musi być pełnoletni, niezależny i posiadający przynajmniej średnie wykształcenie. Jego przymiotami są: męstwo, czyli zdecydowanie, odwaga i waleczność. Powinien być zawsze gotów do udowodnienia swoich zalet w pojedynku. Oskarżenie o tchórzostwo jest dla niego jedną z najbardziej dotkliwych obelg. Do obowiązków gentlemana należy również obrona kobiet; mężczyźni niewalczący o dobre imię niewiast skazują się na ostracyzm. Od gentlemanów wymagano także odpowiedniego prowadzenia się w przestrzeni publicznej. Szczególnie zwracano uwagę na zachowanie pod wpływem alkoholu i brak poważniejszych konfliktów z prawem.
Czemu zatem napisałem, że golf to gra gentlemanów?
Bo tak jest. I choć część pojęć i określeń związanych z gentlemanem się zdezawuowała, to te dotyczące stosunku do kobiet, zachowania wśród ludzi i przestrzegania prawa są aktualne i ponadczasowe. A golf jest właśnie taką grą, w której uczciwość, poszanowanie zasad, przestrzeganie reguł i stosowanie etykiety są out of the question!
Dziś w golfa grają wszyscy: mechanicy, barmani, kierowcy taksówek, inżynierowie, lekarze, prawnicy, biznesmeni, członkowie rządów (z premierami na czele), prezydenci, a nawet koronowane głowy, nie mówiąc już o aktorach, piosenkarzach, emerytach i dzieciach.
Coś więc musi być w tej grze, skoro uprawia ją ponad 150 milionów ludzi na świecie bez względu na status materialny, płeć, wykształcenie, wiek, zawód i posturę.
OK, ale co z pasterzami?
Rzecz ciekawa – choć gram w golfa już od ponad 16 lat i z niejednego pieca chleb jadłem, czyli grałem w wielu krajach na świecie, na setkach pól i często zadawałem partnerom pytanie o ich zawód, nigdy nie natrafiłem na grającego pasterza.
Może zbyt rzadko jeżdżę do Szkocji? A może oni, pasterze, się obrazili, że im ukradziono pomysł na grę, i na złość mamie, jak mówi porzekadło, całkiem zarzucili tę dyscyplinę?
Może zatem prawdziwych pasterzy i prawdziwych gentlemanów w golfie już nie ma, tak jak nie ma dziś prawdziwych Cyganów, o czym onegdaj śpiewała wiecznie młoda Maryla Rodowicz.
Przez większość życia (a mam już swoje lata) uważałem, jak pewnie większość z was, że trzeba być kretynem, snobem lub niepełnosprawnym – fizycznie czy umysłowo – żeby chodzić z kijkiem po trawie i starać się wcelować małą białą piłeczką do dołka, tocząc ją po przystrzyżonej trawie zwanej greenem. Ani to sport, ani rekreacja, ani tym bardziej przyjemność, tłumaczyłem sobie i swoim znajomym, zadufany we własne zdanie.
Na swoje szczęście – tak mogę powiedzieć teraz – poznałem kilku golfowych zapaleńców i moje podejście do tej dyscypliny uległo zasadniczej zmianie.
Pierwsze próby nie były specjalnie udane. A nawet wręcz mało przyjemne. Zrządzeniem losu i przypadku trafiłem w końcu do trenera, który w naszym golfowym języku nazywa się head pro. Trochę na siłę wyciągnął mnie na driving range (to miejsce, gdzie się trenuje, uderzając piłki różnymi kijami), żebym pokazał, co potrafię. Po godzinie pojawiła się moja żona i zapytała zaniepokojona, czy coś się stało, bo mieliśmy tam być kwadrans.
– Nie przeszkadzaj! – burknąłem, choć na ogół jestem całkiem miłym i sympatycznym człowiekiem. – Nie widzisz, że trenuję?
Make long story short: następnego dnia zamówiłem kije golfowe, cały zestaw, wraz z torbą. I tak rozpocząłem przygodę z golfem, która trwa do dziś.
Challenge polegający na poprawianiu rezultatów (liczby wykonanych uderzeń na polu golfowym w trakcie jednej rundy) stopniowo zamienił się w pasję, następnie w way of life, a jeszcze potem w pomysł, żeby zagrać w życiu na jak największej liczbie pól golfowych na całym świecie.
Dość konsekwentnie realizuję ten plan od ładnych paru lat. Do dziś zagrałem na 490 różnych polach golfowych w 47 krajach. Mam szczerą nadzieję, że uda mi się jeszcze w tym roku pokonać magiczną granicę pięciuset pól i prostą drogą, step by step, dojść stopniowo do tysiąca!
Wariat? Może trochę. Ale czy pasję można nazwać wariactwem?
Zacząłem pisać felietony do różnych magazynów. Wydałem książkę Golf to moja pasja (druga powinna się ukazać na rynku w 2021 roku). Krótko mówiąc, postawiłem sobie jasny cel: propagować golf. Tłumaczyć, o co chodzi w tej grze. Zachęcać innych do uprawiania tej dyscypliny. Pisać tak, żeby ludzie nie myśleli, że golf to gra dla snobów, elit, emerytów i bogaczy, ale dla wszystkich. Nie dlatego, albo nie tylko dlatego, że to sport przez duże S, ale dlatego, że to zdrowa rywalizacja, rekreacja, odpoczynek, relaks, kontakt z naturą, możliwość poznania wielu nowych, wspaniałych ludzi, szansa na zwiedzenie świata, przygoda i w pewnym sensie pomysł na życie.
Kieruję te słowa do nie byle kogo, ale do was, szanowni czytelnicy „Elle Man”.
Jesteście crème de la crème. Czytacie o modzie, trendach, ciekawych ludziach, wydarzeniach, kulturze, designie. Jeżeli zatem po tym felietonie nie zarażę was swoją pasją, nie namówię na golfa, choćby na spróbowanie, to zacznę poważnie rozważać seppuku.
Nie lubię słowa „elity”. Ma ono w naszym kraju negatywne konotacje. Ale prawda jest prosta, banalna i brutalna: to elity (i to obojętnie jakie – kulturalne, sportowe, modowe, intelektualne) wyznaczają kierunki. Jeśli wy zaczniecie grać w golfa, jeśli będą to robić wasze żony, dzieci, przyjaciele i znajomi, za wami pójdą inni.
Będę więc z uporem maniaka i za zgodą miłościwie panującego nam Naczelnego zachęcać was do uprawiania tej jakże wspaniałej gry. Będę opowiadać o golfie, o pięknych polach, podróżach, przygodach, ludziach, których poznałem, ciągając z mozołem po trawie ciężki wózek wyładowany kijami golfowymi i mnóstwem innych mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy.
No to po kolei.
Historia: mimo że zdania są podzielone jak podczas głosowania w naszym Sejmie, Chińczycy (jak to Chińczycy, którzy chcą być numerem jeden na świecie i na pewno już niedługo będą) twierdzą, że golf wymyślili oni. W książce Dongxuan jej autor Wei Tai opisuje grę chuiwan, której zasady rzeczywiście przypominają te rządzące współczesnym golfem. Grano w nią za czasów dynastii Song, około 1000 roku naszej ery. Holendrzy z kolei twierdzą, że kolebką golfa jest Holandia, gdzie już w 1297 roku odbijano kijami skórzaną piłeczkę, choć nie do dołka, ale do tarczy, a wygrywał ten, kto uderzył mniejszą liczbę razy. Może to i prawda, bo słowo „golf” pochodzi od holenderskiego kolf, oznaczającego laskę, maczugę lub kij.
Nijak ma się to jednak do zasad współczesnego golfa, które ustanowili Szkoci. I nie ma co do tego wątpliwości!
Podobno już w XV wieku parlament Szkocji oficjalnie, choć na dość krótko, zakazał gry zwanej golfem. Jednak niektórzy twierdzą, że zakaz dotyczył podobnych rozgrywek, zwanych shinty, bardziej przypominających współczesny hokej na trawie. Niemniej udokumentowanym faktem jest, że królowa Szkotów Maria I Stuart grała w golfa w 1567 roku, a pierwsza zachowana informacja o grze datowana jest na 2 marca 1672 roku i pochodzi z pola Musselburgh Links, The Old Golf Course, w Szkocji, na wschód od Edynburga – najstarszego, czynnego do dziś, choć tylko dziewięciodołkowego, pola na świecie.
Tak czy inaczej, współczesne reguły gry w golfa zostały opisane przez najstarszy klub golfowy na świecie, założony 14 maja 1754 roku – The Royal and Ancient Golf Club of St. Andrews. Po dziś dzień klub ten opisuje, ustanawia i modyfikuje reguły gry w golfa, choć od pewnego czasu czyni to wspólnie z USGA (United States Golf Association). Pole The Old Course w St. Andrews jest absolutną mekką wszystkich golfistów.
Teraz powinienem opisać wam zasady gry, wytłumaczyć, jak wygląda pole golfowe, co to jest par dołka i par pola, a na końcu zaznajomić was z regułami i etykietą. Ale tego nie zrobię. Przyjdzie na to czas kiedy indziej. Ci z was, którzy grają w golfa – jestem pewien, że tacy są – wiedzą to doskonale. Ci, którzy przygodę z golfem dopiero zaczną – nie muszą teraz mieć tej wiedzy.
Ważniejsze, wydaje mi się, jest powiedzenie wam, dlaczego ja – i jeszcze wiele milionów ludzi na świecie – zmieniłem swoje podejście do tej gry.
Powodów jest tak wiele, że prawdę mówiąc, nie wiem, od czego zacząć. Od kasy? Przyjemności i radości z gry? Ekologii? Zdrowia? Estetyki? Rekreacji? Sportu? Zen? Szacunku? Uczciwości?
Money makes a world go round, czyli kasa rządzi światem, jak śpiewała w kultowym już dziś filmie Kabaret Liza Minnelli. Więc chyba od tego zacznę.
Światem golfowym rządził wtedy Jack Nicklaus, a Tiger Woods musiał czekać jeszcze trzy lata, żeby pojawić się na tym marnym padole. Ale to właśnie on, Afroamerykanin z ubogiej rodziny, przeniósł golfa w inny wymiar. Jego gra, perfekcja, wirtuozeria, popularność (może i kolor skóry?) spowodowały, że 20 parę lat później nagrody za wygrane turnieje, kasa za udział w reklamach poszybowały w przypadku Tigera nie tyle w niebo, ile w kosmos. Został pierwszym człowiekiem na świecie, którego zarobki płynące ze sportu przekroczyły miliard dolarów. Science fiction? I tak, i nie, bo pieniądze kwadratowe. Ale gdy następnego dnia po wygraniu przez Tigera dużego turnieju kilkadziesiąt tysięcy ludzi na całym świecie biegło do sklepów, żeby kupić taką koszulkę, w jakiej on występował w rundzie finałowej, a firma Nike, sponsor i producent tych koszulek, musiała zatrudniać dodatkowych księgowych do liczenia przychodów i zysków, to czemu się tu dziwić? Jeszcze parę lat temu w pierwszej dziesiątce najlepiej zarabiających sportowców było czasem trzech, a czasem pięciu golfistów. Teraz to się trochę zmieniło, bo doszli piłkarze, hokeiści, baseballiści, kierowcy F1 i oczywiście bokserzy. Jednak w kwestii wieku sportowców golf nie ma sobie równych. Pokażcie mi, proszę, przedstawicieli innych dyscyplin sportu, którzy po pięćdziesiątce wciąż kasują parę milionów dolarów za sezon. Tymczasem w golfie Bernhard Langer, który kończy w tym roku 63 lata, przytulił w 2020 roku już prawie dziewięćset tysięcy. Nieźle, co?
Macie trochę odłożonej mamony? Myślicie, jak ją zainwestować?
To proste – wyślijcie swoje dzieci do szkółki golfa. Jeżeli solidnie popracują przez paręnaście lat, to nawet jeśli się okaże, że nie są wybitnie utalentowane, i tak będą zarabiać koło miliona dolarów rocznie. Robi wrażenie?
Taka kasa jest jednak zarezerwowana wyłącznie dla zawodowców, professional golfers. Tylko oni mogą przyjmować nagrody pieniężne. My, amatorzy, musimy się zadowalać pucharami, drobnymi nagrodami rzeczowymi i oczywiście – choć może to najważniejsze – satysfakcją.
Kolejna piękna rzecz w tym sporcie jest taka, że amatorzy mogą grać i rywalizować z zawodowcami. Więcej – mogą z nimi wygrywać. Widzicie siebie na murawie stadionu piłkarskiego u boku Lewandowskiego na meczu Champions League? Staniecie na wprost Nadala, Federera czy Igi Świątek na korcie z rakietą w ręku? Pościgacie się na torze F1 z Kubicą? Bo ja – i jeszcze pewnie 100 milionów innych golfistów – bez problemu wyjdę na rundę golfa z Woodsem. Jak jednak z nim wygrać? To proste, bo w golfie jest klasyfikacja brutto i netto. Brutto pokaże rzeczywistą liczbę uderzeń wykonanych w trakcie gry, netto przeliczy te uderzenia według handicapu. Wystarczy zatem, że Tiger Woods zagra zgodnie ze swym handicapem, który wynosi 0, a ja zagram poniżej swojego – i już go mam. I to nie teoretycznie, a naprawdę, zgodnie z formatem gry stroke play netto.
No właśnie. Ten handicap, w skrócie HCP, to następna fantastyczna i wyjątkowa rzecz w golfie. Wszyscy zawodowcy mają HCP równy 0, amatorom wylicza się go na podstawie kolejnych wyników zakończonych rund na polu golfowym. Oficjalnie najwyższy HCP wśród amatorów wynosi 36. Mój na dzisiaj to 13,9. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że w kategorii netto mam, mówiąc językiem laika, odejmowane od końcowego wyniku prawie 14 uderzeń. System jest trochę bardziej skomplikowany, bo dodatkowo uwzględnia trudność pola, ale o tym innym razem.
Wiek, płeć, waga, postura, kondycja fizyczna – jakże ważne w innych sportach – w golfie są rzeczą kompletnie wtórną (mam na myśli wyłącznie golf amatorski!). Kobiety grają z mężczyznami, dzieci z seniorami. Nikogo nie zdziwi, gdy drobna jedenastolatka wygrywa z wysportowanym mężczyzną czy gdy sześćdziesięcioletnia pani pokonuje ambitnego dziewiętnastolatka.
Nie ma drugiego takiego sportu na świecie.
Pola golfowe, choć oczywiście nie wszystkie, bywają położone w nieprawdopodobnie pięknych okolicach: nad morzem, nad jeziorem, w górach, wśród malowniczych łąk czy majestatycznych lasów. Wspaniałe, zapierające dech w piersi widoki, kontakt z naturą w najczystszej formie, przyroda, dzikie zwierzęta cieszą oczy i duszę. A nawet jeżeli tych oszałamiających widoków brakuje, już sama aranżacja pola golfowego: kwiaty, krzewy, kępy drzew, jeziorka, stawy, mostki – słowem architektura zieleni i przestrzeni – może czynić je wyjątkowym. Pomijam przy tym design pola, czyli kształt i położenie poszczególnych dołków, który może być wytworem fantazji architekta lub naturalnie komponować się z otoczeniem. W jednym miejscu dołek skręca w lewo, w innym trzeba zagrać przez wodę, a na kolejnym pokonać strome wzgórze.
Można uprawiać lekkoatletykę, można grać w tenisa lub piłkę nożną. Jednak wszystkie boiska, korty czy stadiony, choć mogą różnić się na zewnątrz, w środku są takie same. A każde pole golfowe jest inne…
Na koniec lekcja o zasadach, uczciwości, pokorze i nauce przegrywania.
Golf ma to do siebie, że uczy tych wszystkich ładnych spraw. I że choć rywalizuję ze wszystkimi biorącymi udział w turnieju amatorskim, przede wszystkim z ludźmi, którzy grają razem ze mną w jednej grupie, która nazywa się flight (liczy do czerech osób), to tak naprawdę gram sam ze sobą. Mój wynik końcowy jest porównywany z wynikami innych graczy, ale aby okazać się lepszym od nich, muszę pokonać samego siebie, swoje słabości, nieudane zagrania, swoją psychikę – wpisane w grę takich amatorów jak ja. Niby rywalizuję z tymi, którzy grają ze mną w jednej grupie, ale to pozór, nieprawda. Będę od nich lepszy, jeśli popełnię mniej błędów. W tenisie zagranie w siatkę czy w aut to jeden przegrany punkt, czasem skutkujący przegranym gemem lub nawet setem. Tymczasem w golfie jedno złe zagranie – do wody, w las, poza teren pola – może skutkować, jeśli nie liczyć punktów karnych, serią kolejnych straconych uderzeń. Musisz być uważny, nie możesz się rozproszyć nawet na moment, podczas gdy przejście pola i zagranie osiemnastu dołków to czasem (w turnieju) ponad pięć godzin skupienia i walki.
W piłce nożnej jest system VAR, w tenisie Hawk Eye, o zwycięstwie na mecie wyścigu kolarskiego czy sprintu może decydować fotokomórka. W golfie jest inaczej – musisz sam zadeklarować popełniony przez siebie błąd. Nie ma sędziego, nie ma kamer i tłumów śledzących twoje uderzenia (tak jest tylko na turniejach professionals). Wszystko zależy od twojej uczciwości. Czy zdarzają się oszustwa? Jasne, człowiek jest tylko człowiekiem, ale golfiści jako środowisko ich nie akceptują. Oszukujesz kolegów i partnerów, mówisz, że zagrałeś pięć uderzeń na dołku, tymczasem było ich sześć? Poprawiasz położenie piłki, żeby uderzyć dokładniej, nie przyznajesz się, że dotknąłeś kijem piasku w bunkrze (czego robić nie wolno), i do jeszcze stu innych zabronionych zachowań? Myślisz, że nikt tego nie widzi? Nic z tego, kłamstwo ma krótkie nogi, szczególnie w tym środowisku. Prędzej czy później przylgnie do ciebie łatka oszusta i nikt nie będzie chciał z tobą grać.
Mówi się, że jesteś takim golfistą, jakim jesteś człowiekiem – prawym i uczciwym albo oszustem.
A teraz o pokorze. Sukces i porażka są wpisane w nasze życie, czy się nam to podoba, czy nie. W golfa częściej przegrywasz, niż wygrywasz. Może nie brzmi to zachęcająco, ale taka jest prawda. Trzeba umieć się z tym pogodzić, nauczyć się z tym żyć i liczyć, że następnym razem będzie lepiej, że się uda i zagrasz porządniej niż poprzednio. Gwarancji nie ma, ale trzeba próbować. Właśnie dlatego, niepomni wielu porażek, nieudanych zagrań, straconych szans, wracamy po raz kolejny na pole, wierząc, że tym razem efekt nas zadowoli.
Golf to wspaniały sport – i rekreacja – któremu towarzyszą adrenalina, challenge, wysiłek. Wymaga koncentracji, umiejętności pogodzenia się z prawdą, poszanowania zasad i przestrzegania reguł.
Takim jesteś golfistą, jakim jesteś człowiekiem. Albo odwrotnie.
Coś w tym jest.
Grajcie w golfa. Będziecie mieć fun, poznacie wielu wspaniałych ludzi, poznacie smak sukcesu. I posiądziecie umiejętność akceptacji własnych niedoskonałości.
„Elle Man”, sierpień 2020
Golfistom nie muszę tłumaczyć. Oni wiedzą dlaczego. Ale co z wami? Wy nie wiecie. Ba, nawet nie zaczęliście jeszcze grać w golfa!
Spróbuję skupić się na najistotniejszych czynnikach, które sprawiają, że jest jak w tytule.
Sport i rekreacja. Niewiele jest dyscyplin łączących obie te aktywności. Golf niewątpliwie do ich należy. Można grać wyłącznie dla przyjemności – samemu, z rodziną lub z przyjaciółmi. Co więcej, można nawet nie liczyć liczby wykonanych uderzeń, znajdując czystą przyjemność w tej odrobinie wysiłku wśród otaczającej przyrody, miłym towarzystwie czy wyłączeniu się choć na chwilę z pędu dnia codziennego. Jeżeli jednak, grając rundę z kolegą, zaczynamy liczyć uderzenia, rekreacja zaczyna przeplatać się ze sportem, bo zwracamy uwagę na osiągnięty wynik, zarówno nasz, jak i partnera – kto jest lepszy, kto lepiej zagrał. Jeżeli decydujemy się na udział w zawodach, czyli turnieju golfowym (nawet jako absolutni amatorzy), pojawiają się stres, adrenalina, presja na wynik. A to już jest sport w najczystszym wydaniu. Oponenci (nigdy nie brakuje) zaraz zakrzykną: przecież tak samo jest w tenisie, jeździe konnej, kolarstwie, nartach czy nawet bieganiu! Tak. W niektórych aspektach tak, ale tylko w niektórych. I to z wielu różnych powodów.
Poziom umiejętności. Nie ma na świecie drugiego takiego sportu, w którym dwóch zawodników na skrajnie różnym poziomie umiejętności i zaawansowania może ze sobą rywalizować lub w którym amator może konkurować z zawodowcem, a co więcej – z nim wygrać. Dzieje się tak dzięki systemowi przyznającemu każdemu zarejestrowanemu golfiście określony, ale zmieniający się w czasie handicap (HCP), będący (mówiąc w skrócie) odniesieniem do jego umiejętności i poziomu gry. System ten, stosowany i uznawany na całym świecie, pozwala nie tylko grać w jednym flighcie (drużynie) ludziom o różnych stopniach zaawansowania, ale daje realne szanse amatorowi na pokonanie profesjonalisty. Wyobrażacie sobie coś takiego w tenisie czy slalomie gigancie?
Wiek. W golfie ma niewielkie lub wtórne znaczenie. Grałem z kolegą i jego dziećmi – jedno w wieku sześciu lat, drugie siedmiu, grałem z siedemdziesięcioośmioletnim Holendrem (przegrałem), grałem z dziewięćdziesięciojednoletnią Amerykanką (na szczęście wygrałem). Niewiele jest takich dyscyplin sportu, w których ramię w ramię grają dziecko i mocno starsza osoba, a wynik nie jest przesądzony. I nie mówię tu tylko o sporcie amatorskim. Na początku kwietnia 2018 roku Bernhard Langer, który za parę miesięcy skończy 61 lat, rywalizował jak równy z równym z wieloma młodymi zawodowcami w najważniejszym chyba turnieju na świecie – Masters w Augusta National. Nie tak dawno, na początku marca tego roku, w dużym turnieju PGA (Professional Golfers’ Association of America) – Mexico Championship – na podium stanął Phil Mickelson. W wieku 48 lat zgarnął nagrodę główną w wysokości 1,7 miliona dolarów, podczas gdy paru dwudziestolatków musiało obejść się smakiem. Równie dobrze mógł jednak Phil trafić na Guan Tianlanga, Chińczyka, który w 2013 roku jako czternastolatek zagrał we wspomnianym Masters (jeden z wielkoszlemowych turniejów w golfa), przeszedł cuta (cut, czyli odcięcie, to ograniczenie po dwóch dniach rozgrywek liczby zawodników na ostatnie dwie rundy finałowe) i zajął ostatecznie bodajże 58. miejsce na 76 zawodników. To i tak nic, bo rekord (choć w odwrotną stronę) należy do Jerry’ego Barbera, który wziął udział w turnieju PGA Buick Invitational w 1994 roku, na dwa lata przed osiemdziesiątką. Pokażcie mi drugiego sportowego staruszka, który toczyłby tak wyrównany pojedynek z dużo młodszymi rywalami – drugiego dnia zawodów zagrał jedno uderzenie poniżej par pola, a zaledwie jednego zabrakło mu do przejścia cuta. Podobnie zresztą jak Michelle Wie, najlepszej chyba golfistce świata, która zaczęła startować w zawodowych turniejach w wieku 14 lat, w 2004 roku, w Sony Open na Hawajach. Mimo że drugiego dnia turnieju zagrała fenomenalnie – cztery uderzenia poniżej par pola – również cuta nie przeszła.
Budowa ciała, waga. Kolejny fenomen w golfie, który na poziomie zawodowym jest sportem niezwykle wymagającym fizycznie, ale tężyzna nie jest najważniejsza. Czy grają zawodowcy o nagrodę wartości miliona dolarów, czy amatorzy o puchar za 25 złotych, waga, postura i wzrost są drugorzędne. Jedenastoletnia drobna dziewczynka potrafi lepiej uderzyć niż dorosły wysportowany mężczyzna, a niski facet z dużą nadwagą ograć młodszego, szczuplejszego i wyższego (wyższego, czyli z większym zasięgiem ramion, z dłuższą dźwignią, czyli teoretycznie z mocniejszym – dalszym – uderzeniem) kolegę. Kevin Stadler, zawodnik PGA, ważył swego czasu prawie 113 kilogramów przy wzroście niespełna metr osiemdziesiąt, a Mark Calcavecchia ponad 110. To prawidłowy swing, koordynacja i szybkość ruchu w większym stopniu decydują o precyzji i długości uderzenia niż walory fizyczne. O możliwościach mentalnych, umiejętności koncentracji i woli walki nie ma co mówić w tym miejscu, bo nie zależą one od budowy ciała.
Otoczenie. Jest kilka sportów, które dają poczucie kontaktu z przyrodą, z naturą, wyzwalających w nas masę endorfin. Wind czy kite surfing, galop na koniu po stepie, zjazd na nartach ze szczytów Alp w słoneczny dzień, z panoramą i majestatem gór przed oczami, spływ kajakiem górską rzeką i tak dalej. Nieczęsto jednak możemy tego poczucia doświadczać, jeśli nie mieszkamy w Tignes, Val Thorens, na Pampie czy nad brzegiem morza. Z golfem jest pod tym względem dużo łatwiej, bo jeżeli nie żyjemy w Afganistanie czy za kołem podbiegunowym, to z dużą dozą prawdopodobieństwa do najbliższego pola golfowego dzieli nas zaledwie kilka czy kilkanaście kilometrów. Nie obiecuję wam, że najbliższe pole roztoczy przed wami widoki srebrzyście połyskującego jeziora lub ośnieżonych górskich szczytów w oddali, ale poranny śpiew ptaków, rosa na soczystej, zielonej trawie czy rechot żab przed zachodem słońca będą na wyciągnięcie ręki. Zieleń trawy i lasu, błękit wody i nieba, widok bociana, żurawi, biegnącego zająca czy sarny – to dotknięcie przyrody. To jest wspaniałe, daje oddech, poczucie wolności i jedności z naturą.
Design. Są pola ładne i brzydkie, ciekawe i nudne, trudne i łatwe. Wszystko zależy od trzech rzeczy:
naturalnego otoczenia: łąka, las, jeziora, góry, morze;
projektanta: ukształtowanie poszczególnych dołków, rozmieszczenie bunkrów, umiejscowienie greenów, wkomponowanie stawów, jezior;
dbałości i nakładów na utrzymanie pola.
Zwłaszcza ten trzeci czynnik wpływa na estetykę miejsca: grupy drzew, na klombach krzewy i kwiaty, porządne dróżki między dołkami, mostki nad wodą, obramowanie stawów i bunkrów, ład, czystość i porządek. Można oczywiście powiedzieć, że natura sama w sobie jest już wystarczającym pięknem, uwierzcie mi jednak, że to trochę tak jak z ogródkiem przydomowym – jeden posieje trawę i nie bacząc na chwasty, kopce kretów i niewielkie błotko po małym deszczu, będzie zadowolony, a drugi wybuduje ścieżki, dróżki, posadzi kwiaty, zrobi oczko wodne, tu postawi ławeczkę, tam zasadzi krzewy i stworzy małe cudeńko. Z polem golfowym jest tak samo, jeśli pominąć oczywiście to, co znajduje się poza terenem gry, czyli na przykład morze lub góry. Dlatego, jeśli wziąć pod uwagę ukształtowanie terenu, architekturę pola, otoczenie dołków i ogólną dbałość o detal, jedne pola są piękne, a inne byle jakie. Budowa jednego pola może kosztować 6 milionów złotych, drugiego 230 milionów dolarów, a koszty ich utrzymania wahać się między 500 tysięcy złotych a 5 milionami dolarów rocznie. Runda golfa może kosztować albo 40 złotych, albo 500 dolarów. No cóż, takie jest życie. Nie oczekujmy, że kupimy nowego mercedesa za cenę dacii. Ale nie to jest istotne – ważne jest to, że ciągle jesteśmy młodzi, ciągle chcemy wiedzieć, co jest za rogiem, i ciągle mamy nadzieję, że zagramy na najpiękniejszym polu na świecie. Wielu z nas żyje w miastach, a dzięki golfowi zyskuje możliwość ucieczki na łono natury.
Pieniądze. No tak, takie mamy czasy. Szczytne ideały barona de Cou-bertina trochę się zdezaktualizowały – światem rządzi pieniądz. Im lepszy sportowiec, im większe sukcesy, im więcej widzów, tym więcej kasy na nagrody, organizację zawodów, marketing, media. Sukces buduje sławę, sława daje pieniądze, pieniądze przyciągają widzów i naśladowców. I tak w kółko.
Wiemy (przynajmniej od pewnego wieku), że nie będziemy jeździć samochodem jak Sébastien Loeb czy Paweł Przybylski, śmigać na nartach jak Bode Miller czy na snowboardzie jak Mateusz Ligocki, grać w kosza jak LeBron James czy Marcin Gortat, kopać piłki jak Leo Messi czy Robert Lewandowski. Wiemy, ale próbujemy. Współczesny sport to wielkie medialne widowisko, show, a my pragniemy być jego częścią. Jedziemy na Hungaroring, licząc, że Kubica wygra, stoimy na mrozie pod Wielką Krokwią, ściskając kciuki za Kamila Stocha. Patrzymy, jak inni strzelają bramki, jeżdżą na rowerze, zbijają piłki nad blokiem przeciwników, a potem sami tak chcemy. Wielkie nazwiska, międzynarodowe sukcesy są jak paliwo dla popularyzacji sportu i jego konkretnej dyscypliny. To dzięki takim nazwiskom jak Jack Nicklaus, Tiger Woods czy Rory McIlroy miliony ludzi zaczęły grać w golfa. Chcą być jak oni, nawet jeśli oznacza to wygranie zaledwie lokalnego turnieju w Pcimiu. Dla nas, amatorów, pieniądze są wtórne – zresztą nie wolno ich przyjmować, bo traci się wtedy status amatora – ale to właśnie one sprawiają, że pragniemy być jak Tiger, który być może jest pierwszym człowiekiem na kuli ziemskiej, który na sporcie zarobił ponad miliard dolarów. To nas przyciąga, zachęca ich do uprawiania danej dyscypliny, w tym wypadku golfa. Chciałbym jednak być dobrze zrozumianym – to, że za golfem idą wielkie pieniądze, nie oznacza, że jest on drogim sportem. W wymiarze amatorskim kosztuje tyle samo co każda inna pasja. Pieniądze są tylko magnesem przyciągającym do gry.
Język. Bez względu na to, jakiej jesteś narodowości, gdzie mieszkasz i jakim językiem posługujesz się na co dzień, na polu golfowym dogadasz się ze wszystkimi na całym świecie. Wszyscy wiedzą, co to par, birdie, slice, rough, green, fairway, tee off, driver, iron, wood, putter, buggy, shank, bunker, hazard, dogleg, club house, pro shop i tak dalej. Nawet gdy Włoch powie buca, Czech jamka, a Polak „dziurka”, to i tak wszyscy wiedzą, że chodzi o hole. Ten specyficzny slang, określający rodzaje kijów, miejsce na polu golfowym czy rodzaj uderzeń, jest zrozumiały dla golfistów na całej kuli ziemskiej. To łączy ludzi, to ich zbliża. Czują się częścią grupy, kasty, do której innym wstęp jest wzbroniony albo przynajmniej utrudniony. Taka elitarna przynależność zawsze poprawia nam samopoczucie, czyż nie?
Zasady, reguły, etykieta. Zostały opracowane przez Brytyjczyków, a w zasadzie przez Szkotów w XVII i XVIII wieku, lecz choć od tamtej pory nieustannie je modyfikowano, nie uległy zasadniczym zmianom. Niewiele jest sportów z tak długą tradycją. Oczywiście już starożytni Grecy urządzali olimpiady, rzucali oszczepem, biegali, uprawiali zapasy. To piękne, że te sporty przetrwały i wciąż możemy obserwować zmagania atletów. Nigdy jednak nie stały się sportami masowymi, no, może poza uprawianiem biegów. Natomiast golf jest specyficzny, bo łączy tradycję ze współczesnym trybem życia. Uczy zasad fair play, kultury, uczciwości, nie dzieli ludzi na biednych i bogatych, na miastowych i wsioków – grać mogą wszyscy. Uczy także pokory oraz poszanowania zasad i partnerów. Z jednej strony walczysz sam ze sobą – nie ma znaczenia, jak czysto technicznie uderzasz, jaki masz swing, jaką postawę, jak drogie kije kupiłeś i ile wydałeś na modny strój – w efekcie liczy się tylko to, w ilu uderzeniach umieściłeś piłkę w dołku. Z drugiej strony grasz obok innych graczy i siłą rzeczy ich postawa, zachowanie, gra i wyniki na poszczególnych dołkach wpływają na twoją psychikę, a co za tym idzie na grę. Nie ścigasz się zatem z nikim, nie siłujesz, nie walczysz, a jednocześnie to robisz. Nie fizycznie, ale mentalnie.
Życie towarzyskie i klubowe. Dom klubowy, nawet jeśli jest to mały drewniany domek, a nie designerska budowla za miliony dolarów, to nie tylko miejsce do zmiany ubrania, wypicia kawy czy zjedzenia posiłku. To miejsce, gdzie spędzasz czas z przyjaciółmi, z innymi pasjonatami golfa. To miejsce niekończących się dyskusji o grze, zagraniach, przypadkach, przygodach, zdarzeniach i opowieściach. Golfiści tworzą swego rodzaju kółka towarzyskie. Nie znam takich miejsc i takich sportów, gdzie po grze gromadzą się uprawiający daną dyscyplinę i potrafią godzinami rozmawiać o swojej pasji. Kluby to również często miejsca będące swoistym wyznacznikiem statusu społecznego, materialnego, a czasem nawet (jak w Stanach Zjednoczonych) wyznania. Dobry country club, którego częścią jest club house, to miejsce przeznaczone dla lokalnej elity, grupy właścicieli domów na danym osiedlu, kompletnie zamknięte dla ludzi z zewnątrz. Golf & Country Club szczyci się swoją historią, tradycjami, członkami i zawodnikami. Dostanie się tam bez polecenia bywa wręcz niemożliwe. Jakkolwiek patrzeć, oznacza to pewnego rodzaju elitarność. Owszem, ale to właśnie elity wyznaczają trendy, sposób bycia, zachowania i kanony kultury. I super, bo za nimi idą masy. Tak było i jest w przypadku golfa, i chyba dobrze, bo nikomu nie przeszkadza, że na członkostwo w Augusta National czeka się 20 lat (a z drugiej strony – dwa kilometry dalej jest pole publiczne, gdzie runda kosztuje 20 dolarów, czasem mniej). Ważne, by znaleźć się w grupie jego członków jak w kółku różańcowym czy na niedostępnym spotkaniu loży masońskiej albo zamkniętym pokazie nowego filmu. Takie wyróżnienie nobilituje.
Życie społeczne i rodzinne. Golf to gra, przy której wspólnie spędzają czas przyjaciele, rodziny i koledzy. Nie stawia barier wiekowych, nie każe grać regularnie, nie wywiera presji na wynik. Pozwala na relaks na łonie natury, zdrowe oddychanie czystym powietrzem, nie niesie specjalnego ryzyka kontuzji, daje radość z otaczającej przyrody i umożliwia podróże po świecie. Każde pole golfowe jest inne, nie ma dwóch takich samych, a jest ich kilkadziesiąt tysięcy w ponad stu krajach. Zatem gra w golfa to wspaniały pomysł na zwiedzanie świata, poznawanie nowych miejsc, kultur, ludzi. To swego rodzaju way of life. To także jeden z niewielu sportów, które mogą uprawiać całe rodziny, zacieśniając więzi, rozwiązując problemy, znajdując wreszcie czas na rozmowę i bycie razem. Jest w nim miejsce i na zabawę, i na rywalizację, i na zbudowanie lepszych, bliższych relacji z synem, córką, tatą czy wnukiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki