Golf. Pasja, podróże, lifestyle - Wojciech Pasynkiewicz - ebook + audiobook

Golf. Pasja, podróże, lifestyle ebook

Wojciech Pasynkiewicz

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dlaczego znowu o golfie?

To proste.

To moja pasja, bo z uprawiania zwykłej, jednej z wielu dyscyplin sportowych, uczyniłem swoje życiowe hobby i sposób na rekreację. Najpierw było zbieranie piłeczek golfowych z logo pola, na którym osobiście zagrałem; potem zacząłem opisywać te pola, fotografować je, rankingować, a w końcu ścigać się z samym sobą, żeby zagrać w kolejnym kraju, na kolejnym nowym polu; i nie dość tego, bo również po to, żeby w końcu napisać o tym artykuł: o swoich doświadczeniach, ocenach, wrażeniach, opisując przy okazji przygody, kraje, miasta, czasem hotele, restauracje, kluby i inne interesujące miejsca.

I tą moją pasją chcę Was wszystkich zarazić.

Bo golf to piękna gra.

Grajcie w golfa.

Warto.

Pozdrawiam, Pasyn

Zbiór felietonów o golfie jako stylu życia, o ludziach, przygodach i miejscach z nim związanych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 236

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mgoras

Nie oderwiesz się od lektury

Dla osób które zaczynają bądź chciałyby zacząć swoją przygodę z golfem jest to dość ciekawa pozycja prawdopodobnie jedna z niewielu na polskim rynku.
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Dla­czego znowu o gol­fie?

To pro­ste.

Tro­chę pew­nie przy­pa­dek, jak wiele rze­czy w życiu, tro­chę pasja, tro­chę chęć zwie­dza­nia świata przy oka­zji gry w golfa. I wresz­cie tro­chę taka wewnętrzna misja, żeby zachę­cić innych do gry.

Przy­pa­dek, bo szcze­rze powie­dziaw­szy, uwa­ża­łem tę grę za nudną, sno­bi­styczną, drogą i nie­cie­kawą. Nawet gdy za namową przy­ja­ciół sam spró­bo­wa­łem, to zda­nia nie zmie­ni­łem, dopóki nie tra­fi­łem na czło­wieka, tre­nera, dzięki któ­remu golf zaczął mi spra­wiać przy­jem­ność.

Pasja, bo z upra­wia­nia zwy­czaj­nej, jed­nej z wielu dys­cy­plin spor­to­wych uczy­ni­łem swoje życiowe hobby. Naj­pierw było to zbie­ra­nie piłe­czek gol­fo­wych z logo pola, na któ­rym oso­bi­ście zagra­łem. Potem zaczą­łem opi­sy­wać te pola, foto­gra­fo­wać je, ran­kin­go­wać, aż w końcu ści­gać się z samym sobą, żeby zna­leźć się w kolej­nym kraju, na nowym dla mnie polu. Nie dość tego, bo rów­nież po to, żeby w końcu napi­sać arty­kuł: o swo­ich doświad­cze­niach, oce­nach, wra­że­niach, opo­wia­da­jąc przy oka­zji o przy­go­dach, kra­jach, mia­stach, cza­sem hote­lach, restau­ra­cjach, klu­bach i innych inte­re­su­ją­cych miej­scach.

Świat jest piękny. Życie jest krót­kie. To tru­izmy, o któ­rych nie muszę pisać. Można sobie kupić dom na Mazu­rach albo w Zako­pa­nem, można w Mar­belli czy gdzie­kol­wiek indziej. Można wtedy jeź­dzić tam sobie, ile dusza zapra­gnie. Czemu jed­nak nie poje­chać, by zoba­czyć Wielki Mur Chiń­ski, pira­midy w Gizie, muzeum Prado w Madry­cie? Nie pole­żeć tro­chę na plaży w Sri Lance, a przy oka­zji zagrać tam w golfa? Ja to robię tro­chę w odwrot­nej kolej­no­ści – wybie­ram desty­na­cje gol­fowe, a przy oka­zji zwie­dzam świat, napa­wa­jąc się jego urodą, histo­rią, zabyt­kami, współ­cze­sną archi­tek­turą, cie­ka­wymi miej­scami.

Nie chcę wcho­dzić w dywa­ga­cje, na ile „nie­po­pu­lar­ność” golfa w Pol­sce to efekt histo­rii, nasta­wie­nia władz czy krą­żą­cych ste­reo­ty­pów. To nie ma – a jed­no­cze­śnie ma – żad­nego zna­cze­nia. Żyjemy w środku Europy, w XXI wieku, a golf jest bar­dzo, ale to bar­dzo popu­larną dys­cy­pliną i spo­so­bem na rekre­ację na całym świe­cie. Trzeba zatem te bariery, te ste­reo­typy, prze­ła­my­wać. Trzeba o tym mówić i pisać. Trzeba do golfa zachę­cać i go popu­la­ry­zo­wać. Robi to wiele osób, robię i ja. I tyle.

Macie przed sobą zbiór popu­la­ry­za­tor­skich felie­to­nów pisa­nych przez lata, nieco zmo­dy­fi­ko­wa­nych na potrzeby tej książki. Nie odkła­daj­cie jej aprio­rycz­nie na półkę, prze­czy­taj­cie choć dwa, trzy arty­kuły. Nie spodoba się wam – trudno. Jeśli jed­nak zachęcę was do zapla­no­wa­nia wyjazdu do Nor­we­gii, do Sło­we­nii czy gdzie­kol­wiek indziej i połą­cze­nia go z grą na kilku polach gol­fo­wych, już będę szczę­śliwy. Jesz­cze więk­sze szczę­ście mnie ogar­nie, gdy tra­fię do ludzi, któ­rzy dotąd w golfa nie grali, a te parę arty­ku­łów ich do tego skłoni.

Naj­pro­ściej powie­dzieć, że się cze­goś nie lubi albo że szkoda na to coś czasu, jeśli się tego nie zna. Ni­gdy nie spró­bo­wało.

Nie mam racji?

Spró­buj­cie więc – sami albo rodzin­nie. Spor­towo albo rekre­acyj­nie.

Golf to piękna gra, wielka dys­cy­plina spor­towa z milio­nami dola­rów w tle, prze­zna­cza­nymi na nagrody za wygrane tur­nieje. To fajna rekre­acja na świe­żym powie­trzu, czę­sto w pięk­nych oko­licz­no­ściach przy­rody. To pomysł na spę­dze­nie czasu, pokon­ku­ro­wa­nie i dostar­cze­nie bli­skim eks­tra­za­bawy. To wresz­cie nauka reguł i zasad, które warto sto­so­wać rów­nież w życiu, ale także pokory, akcep­ta­cji wła­snych sła­bo­ści, umie­jęt­no­ści godze­nia się z porażką i jed­no­cze­śnie spor­to­wej rywa­li­za­cji w duchu fair play.

Graj­cie w golfa.

Warto.

Pozdra­wiamPasyn

Golf

Golf. Gra pasterzy i gentlemanów

To wła­śnie szkoccy paste­rze owiec – pew­nie tro­chę z nudów, a może też z myślą o przy­ja­ciel­skiej rywa­li­za­cji – leżąc i gapiąc się to na owieczki, to na niebo, wymy­ślili tę grę. Wyko­pali w ziemi parę doł­ków, przy­spo­so­bili zna­le­zione gałę­zie na kształt łopatki na dłu­gim trzonku, zro­bili kulkę ze skóry, wypeł­nili ją tro­ci­nami i powie­dzieli do sie­bie: „Kto trafi piłeczką do dołka, ude­rza­jąc ją naj­mniej razy, ten wygrywa”.

Minęło tro­chę czasu. Zma­ga­nia paste­rzy pod­pa­trzył zapewne któ­ryś z wła­ści­cieli zwie­rząt będą­cych natu­ral­nymi pro­du­cen­tami wełny. Może też paru nota­bli czy innych szla­chet­nie uro­dzo­nych. I ani się kto obej­rzał, a gra tra­fiła na salony.

Trudno powie­dzieć, że dziś grają w nią gen­tle­mani, bo jak podaje Wiki­pe­dia: „W swym pier­wot­nym i ści­słym zna­cze­niu poję­cie to okre­ślało męż­czy­znę z dobrej rodziny, po łaci­nie gen­ti­lis (…). W tym zna­cze­niu słowo jest rów­no­ważne fran­cu­skiemu gen­til­homme (»szlach­cic, ary­sto­krata«), któ­rego uży­cie w Wiel­kiej Bry­ta­nii długo ogra­ni­czało się do męż­czyzn posia­da­ją­cych god­ność para – szlachty wła­ści­wej obję­tej zasadą wza­jem­nej rów­no­ści”.

Na pod­sta­wie Pol­skiego kodeksu hono­ro­wego Wła­dy­sława Bozie­wi­cza z 1919 roku, który uzna­wał kate­go­rie „czło­wieka honoru” i „dżen­tel­mena” za rów­no­znaczne, można okre­ślić pol­ską wizję tego wzorca: jest to męż­czy­zna odzna­cza­jący się nie­na­gan­nymi manie­rami, nie­po­szla­ko­wa­nym imie­niem i uzna­jący honor za naj­wyż­szą war­tość. Musi być peł­no­letni, nie­za­leżny i posia­da­jący przy­naj­mniej śred­nie wykształ­ce­nie. Jego przy­mio­tami są: męstwo, czyli zde­cy­do­wa­nie, odwaga i walecz­ność. Powi­nien być zawsze gotów do udo­wod­nie­nia swo­ich zalet w poje­dynku. Oskar­że­nie o tchó­rzo­stwo jest dla niego jedną z naj­bar­dziej dotkli­wych obelg. Do obo­wiąz­ków gen­tle­mana należy rów­nież obrona kobiet; męż­czyźni nie­wal­czący o dobre imię nie­wiast ska­zują się na ostra­cyzm. Od gen­tle­ma­nów wyma­gano także odpo­wied­niego pro­wa­dze­nia się w prze­strzeni publicz­nej. Szcze­gól­nie zwra­cano uwagę na zacho­wa­nie pod wpły­wem alko­holu i brak poważ­niej­szych kon­flik­tów z pra­wem.

Czemu zatem napi­sa­łem, że golf to gra gen­tle­ma­nów?

Bo tak jest. I choć część pojęć i okre­śleń zwią­za­nych z gen­tle­ma­nem się zde­za­wu­owała, to te doty­czące sto­sunku do kobiet, zacho­wa­nia wśród ludzi i prze­strze­ga­nia prawa są aktu­alne i ponad­cza­sowe. A golf jest wła­śnie taką grą, w któ­rej uczci­wość, posza­no­wa­nie zasad, prze­strze­ga­nie reguł i sto­so­wa­nie ety­kiety są out of the question!

Dziś w golfa grają wszy­scy: mecha­nicy, bar­mani, kie­rowcy tak­só­wek, inży­nie­ro­wie, leka­rze, praw­nicy, biz­nes­meni, człon­ko­wie rzą­dów (z pre­mie­rami na czele), pre­zy­denci, a nawet koro­no­wane głowy, nie mówiąc już o akto­rach, pio­sen­ka­rzach, eme­ry­tach i dzie­ciach.

Coś więc musi być w tej grze, skoro upra­wia ją ponad 150 milio­nów ludzi na świe­cie bez względu na sta­tus mate­rialny, płeć, wykształ­ce­nie, wiek, zawód i posturę.

OK, ale co z paste­rzami?

Rzecz cie­kawa – choć gram w golfa już od ponad 16 lat i z nie­jed­nego pieca chleb jadłem, czyli gra­łem w wielu kra­jach na świe­cie, na set­kach pól i czę­sto zada­wa­łem part­ne­rom pyta­nie o ich zawód, ni­gdy nie natra­fi­łem na gra­ją­cego paste­rza.

Może zbyt rzadko jeż­dżę do Szko­cji? A może oni, paste­rze, się obra­zili, że im ukra­dziono pomysł na grę, i na złość mamie, jak mówi porze­ka­dło, cał­kiem zarzu­cili tę dys­cy­plinę?

Może zatem praw­dzi­wych paste­rzy i praw­dzi­wych gen­tle­ma­nów w gol­fie już nie ma, tak jak nie ma dziś praw­dzi­wych Cyga­nów, o czym oneg­daj śpie­wała wiecz­nie młoda Maryla Rodo­wicz.

Z żoną, Irlan­dia Pół­nocna, lipiec 2022

Przez więk­szość życia (a mam już swoje lata) uwa­ża­łem, jak pew­nie więk­szość z was, że trzeba być kre­ty­nem, sno­bem lub nie­peł­no­spraw­nym – fizycz­nie czy umy­słowo – żeby cho­dzić z kij­kiem po tra­wie i sta­rać się wce­lo­wać małą białą piłeczką do dołka, tocząc ją po przy­strzy­żo­nej tra­wie zwa­nej gre­enem. Ani to sport, ani rekre­acja, ani tym bar­dziej przy­jem­ność, tłu­ma­czy­łem sobie i swoim zna­jo­mym, zadu­fany we wła­sne zda­nie.

Na swoje szczę­ście – tak mogę powie­dzieć teraz – pozna­łem kilku gol­fo­wych zapa­leń­ców i moje podej­ście do tej dys­cy­pliny ule­gło zasad­ni­czej zmia­nie.

Pierw­sze próby nie były spe­cjal­nie udane. A nawet wręcz mało przy­jemne. Zrzą­dze­niem losu i przy­padku tra­fi­łem w końcu do tre­nera, który w naszym gol­fo­wym języku nazywa się head pro. Tro­chę na siłę wycią­gnął mnie na dri­ving range (to miej­sce, gdzie się tre­nuje, ude­rza­jąc piłki róż­nymi kijami), żebym poka­zał, co potra­fię. Po godzi­nie poja­wiła się moja żona i zapy­tała zanie­po­ko­jona, czy coś się stało, bo mie­li­śmy tam być kwa­drans.

– Nie prze­szka­dzaj! – burk­ną­łem, choć na ogół jestem cał­kiem miłym i sym­pa­tycz­nym czło­wie­kiem. – Nie widzisz, że tre­nuję?

Make long story short: następ­nego dnia zamó­wi­łem kije gol­fowe, cały zestaw, wraz z torbą. I tak roz­po­czą­łem przy­godę z gol­fem, która trwa do dziś.

Chal­lenge pole­ga­jący na popra­wia­niu rezul­ta­tów (liczby wyko­na­nych ude­rzeń na polu gol­fo­wym w trak­cie jed­nej rundy) stop­niowo zamie­nił się w pasję, następ­nie w way of life, a jesz­cze potem w pomysł, żeby zagrać w życiu na jak naj­więk­szej licz­bie pól gol­fo­wych na całym świe­cie.

Dość kon­se­kwent­nie reali­zuję ten plan od ład­nych paru lat. Do dziś zagra­łem na 490 róż­nych polach gol­fo­wych w 47 kra­jach. Mam szczerą nadzieję, że uda mi się jesz­cze w tym roku poko­nać magiczną gra­nicę pię­ciu­set pól i pro­stą drogą, step by step, dojść stop­niowo do tysiąca!

Wariat? Może tro­chę. Ale czy pasję można nazwać wariac­twem?

Zaczą­łem pisać felie­tony do róż­nych maga­zy­nów. Wyda­łem książkę Golf to moja pasja (druga powinna się uka­zać na rynku w 2021 roku). Krótko mówiąc, posta­wi­łem sobie jasny cel: pro­pa­go­wać golf. Tłu­ma­czyć, o co cho­dzi w tej grze. Zachę­cać innych do upra­wia­nia tej dys­cy­pliny. Pisać tak, żeby ludzie nie myśleli, że golf to gra dla sno­bów, elit, eme­ry­tów i boga­czy, ale dla wszyst­kich. Nie dla­tego, albo nie tylko dla­tego, że to sport przez duże S, ale dla­tego, że to zdrowa rywa­li­za­cja, rekre­acja, odpo­czy­nek, relaks, kon­takt z naturą, moż­li­wość pozna­nia wielu nowych, wspa­nia­łych ludzi, szansa na zwie­dze­nie świata, przy­goda i w pew­nym sen­sie pomysł na życie.

Kie­ruję te słowa do nie byle kogo, ale do was, sza­nowni czy­tel­nicy „Elle Man”.

Na gol­fie z przy­ja­ciółmi. Pierw­szy z pra­wej Cze­sław Roman­kie­wicz, naj­star­szy gol­fi­sta w Pol­sce – 96 lat, Tat­fort GC, Toruń, maj 2019

Jeste­ście crème de la crème. Czy­ta­cie o modzie, tren­dach, cie­ka­wych ludziach, wyda­rze­niach, kul­tu­rze, desi­gnie. Jeżeli zatem po tym felie­to­nie nie zarażę was swoją pasją, nie namó­wię na golfa, choćby na spró­bo­wa­nie, to zacznę poważ­nie roz­wa­żać sep­puku.

Nie lubię słowa „elity”. Ma ono w naszym kraju nega­tywne kono­ta­cje. Ale prawda jest pro­sta, banalna i bru­talna: to elity (i to obo­jęt­nie jakie – kul­tu­ralne, spor­towe, modowe, inte­lek­tu­alne) wyzna­czają kie­runki. Jeśli wy zacznie­cie grać w golfa, jeśli będą to robić wasze żony, dzieci, przy­ja­ciele i zna­jomi, za wami pójdą inni.

Będę więc z upo­rem maniaka i za zgodą miło­ści­wie panu­ją­cego nam Naczel­nego zachę­cać was do upra­wia­nia tej jakże wspa­nia­łej gry. Będę opo­wia­dać o gol­fie, o pięk­nych polach, podró­żach, przy­go­dach, ludziach, któ­rych pozna­łem, cią­ga­jąc z mozo­łem po tra­wie ciężki wózek wyła­do­wany kijami gol­fo­wymi i mnó­stwem innych mniej lub bar­dziej potrzeb­nych rze­czy.

No to po kolei.

Histo­ria: mimo że zda­nia są podzie­lone jak pod­czas gło­so­wa­nia w naszym Sej­mie, Chiń­czycy (jak to Chiń­czycy, któ­rzy chcą być nume­rem jeden na świe­cie i na pewno już nie­długo będą) twier­dzą, że golf wymy­ślili oni. W książce Don­gxuan jej autor Wei Tai opi­suje grę chu­iwan, któ­rej zasady rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nają te rzą­dzące współ­cze­snym gol­fem. Grano w nią za cza­sów dyna­stii Song, około 1000 roku naszej ery. Holen­drzy z kolei twier­dzą, że kolebką golfa jest Holan­dia, gdzie już w 1297 roku odbi­jano kijami skó­rzaną piłeczkę, choć nie do dołka, ale do tar­czy, a wygry­wał ten, kto ude­rzył mniej­szą liczbę razy. Może to i prawda, bo słowo „golf” pocho­dzi od holen­der­skiego kolf, ozna­cza­ją­cego laskę, maczugę lub kij.

Nijak ma się to jed­nak do zasad współ­cze­snego golfa, które usta­no­wili Szkoci. I nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści!

Podobno już w XV wieku par­la­ment Szko­cji ofi­cjal­nie, choć na dość krótko, zaka­zał gry zwa­nej gol­fem. Jed­nak nie­któ­rzy twier­dzą, że zakaz doty­czył podob­nych roz­gry­wek, zwa­nych shinty, bar­dziej przy­po­mi­na­ją­cych współ­cze­sny hokej na tra­wie. Nie­mniej udo­ku­men­to­wa­nym fak­tem jest, że kró­lowa Szko­tów Maria I Stu­art grała w golfa w 1567 roku, a pierw­sza zacho­wana infor­ma­cja o grze dato­wana jest na 2 marca 1672 roku i pocho­dzi z pola Mus­sel­burgh Links, The Old Golf Course, w Szko­cji, na wschód od Edyn­burga – naj­star­szego, czyn­nego do dziś, choć tylko dzie­wię­cio­doł­ko­wego, pola na świe­cie.

Tak czy ina­czej, współ­cze­sne reguły gry w golfa zostały opi­sane przez naj­star­szy klub gol­fowy na świe­cie, zało­żony 14 maja 1754 roku – The Royal and Ancient Golf Club of St. Andrews. Po dziś dzień klub ten opi­suje, usta­na­wia i mody­fi­kuje reguły gry w golfa, choć od pew­nego czasu czyni to wspól­nie z USGA (Uni­ted Sta­tes Golf Asso­cia­tion). Pole The Old Course w St. Andrews jest abso­lutną mekką wszyst­kich gol­fi­stów.

Teraz powi­nie­nem opi­sać wam zasady gry, wytłu­ma­czyć, jak wygląda pole gol­fowe, co to jest par dołka i par pola, a na końcu zazna­jo­mić was z regu­łami i ety­kietą. Ale tego nie zro­bię. Przyj­dzie na to czas kiedy indziej. Ci z was, któ­rzy grają w golfa – jestem pewien, że tacy są – wie­dzą to dosko­nale. Ci, któ­rzy przy­godę z gol­fem dopiero zaczną – nie muszą teraz mieć tej wie­dzy.

Waż­niej­sze, wydaje mi się, jest powie­dze­nie wam, dla­czego ja – i jesz­cze wiele milio­nów ludzi na świe­cie – zmie­ni­łem swoje podej­ście do tej gry.

Powo­dów jest tak wiele, że prawdę mówiąc, nie wiem, od czego zacząć. Od kasy? Przy­jem­no­ści i rado­ści z gry? Eko­lo­gii? Zdro­wia? Este­tyki? Rekre­acji? Sportu? Zen? Sza­cunku? Uczci­wo­ści?

Money makes a world go round, czyli kasa rzą­dzi świa­tem, jak śpie­wała w kul­to­wym już dziś fil­mie Kaba­ret Liza Min­nelli. Więc chyba od tego zacznę.

Świa­tem gol­fo­wym rzą­dził wtedy Jack Nic­klaus, a Tiger Woods musiał cze­kać jesz­cze trzy lata, żeby poja­wić się na tym mar­nym padole. Ale to wła­śnie on, Afro­ame­ry­ka­nin z ubo­giej rodziny, prze­niósł golfa w inny wymiar. Jego gra, per­fek­cja, wir­tu­oze­ria, popu­lar­ność (może i kolor skóry?) spo­wo­do­wały, że 20 parę lat póź­niej nagrody za wygrane tur­nieje, kasa za udział w rekla­mach poszy­bo­wały w przy­padku Tigera nie tyle w niebo, ile w kosmos. Został pierw­szym czło­wie­kiem na świe­cie, któ­rego zarobki pły­nące ze sportu prze­kro­czyły miliard dola­rów. Science fic­tion? I tak, i nie, bo pie­nią­dze kwa­dra­towe. Ale gdy następ­nego dnia po wygra­niu przez Tigera dużego tur­nieju kil­ka­dzie­siąt tysięcy ludzi na całym świe­cie bie­gło do skle­pów, żeby kupić taką koszulkę, w jakiej on wystę­po­wał w run­dzie fina­ło­wej, a firma Nike, spon­sor i pro­du­cent tych koszu­lek, musiała zatrud­niać dodat­ko­wych księ­go­wych do licze­nia przy­cho­dów i zysków, to czemu się tu dzi­wić? Jesz­cze parę lat temu w pierw­szej dzie­siątce naj­le­piej zara­bia­ją­cych spor­tow­ców było cza­sem trzech, a cza­sem pię­ciu gol­fi­stów. Teraz to się tro­chę zmie­niło, bo doszli pił­ka­rze, hoke­iści, base­bal­li­ści, kie­rowcy F1 i oczy­wi­ście bok­se­rzy. Jed­nak w kwe­stii wieku spor­tow­ców golf nie ma sobie rów­nych. Pokaż­cie mi, pro­szę, przed­sta­wi­cieli innych dys­cy­plin sportu, któ­rzy po pięćdzie­siątce wciąż kasują parę milio­nów dola­rów za sezon. Tymcza­sem w gol­fie Bern­hard Lan­ger, który koń­czy w tym roku 63 lata, przy­tu­lił w 2020 roku już pra­wie dzie­więć­set tysięcy. Nie­źle, co?

Macie tro­chę odło­żo­nej mamony? Myśli­cie, jak ją zain­we­sto­wać?

To pro­ste – wyślij­cie swoje dzieci do szkółki golfa. Jeżeli solid­nie popra­cują przez parę­na­ście lat, to nawet jeśli się okaże, że nie są wybit­nie uta­len­to­wane, i tak będą zara­biać koło miliona dola­rów rocz­nie. Robi wra­że­nie?

Taka kasa jest jed­nak zare­zer­wo­wana wyłącz­nie dla zawo­dow­ców, pro­fes­sio­nal gol­fers. Tylko oni mogą przyj­mo­wać nagrody pie­niężne. My, ama­to­rzy, musimy się zado­wa­lać pucha­rami, drob­nymi nagro­dami rze­czo­wymi i oczy­wi­ście – choć może to naj­waż­niej­sze – satys­fak­cją.

Kolejna piękna rzecz w tym spo­rcie jest taka, że ama­to­rzy mogą grać i rywa­li­zo­wać z zawo­dow­cami. Wię­cej – mogą z nimi wygry­wać. Widzi­cie sie­bie na mura­wie sta­dionu pił­kar­skiego u boku Lewan­dow­skiego na meczu Cham­pions League? Sta­nie­cie na wprost Nadala, Fede­rera czy Igi Świą­tek na kor­cie z rakietą w ręku? Pości­ga­cie się na torze F1 z Kubicą? Bo ja – i jesz­cze pew­nie 100 milio­nów innych gol­fi­stów – bez pro­blemu wyjdę na rundę golfa z Wood­sem. Jak jed­nak z nim wygrać? To pro­ste, bo w gol­fie jest kla­sy­fi­ka­cja brutto i netto. Brutto pokaże rze­czy­wi­stą liczbę ude­rzeń wyko­na­nych w trak­cie gry, netto prze­li­czy te ude­rze­nia według han­di­capu. Wystar­czy zatem, że Tiger Woods zagra zgod­nie ze swym han­di­ca­pem, który wynosi 0, a ja zagram poni­żej swo­jego – i już go mam. I to nie teo­re­tycz­nie, a naprawdę, zgod­nie z for­ma­tem gry stroke play netto.

No wła­śnie. Ten han­di­cap, w skró­cie HCP, to następna fan­ta­styczna i wyjąt­kowa rzecz w gol­fie. Wszy­scy zawo­dowcy mają HCP równy 0, ama­to­rom wyli­cza się go na pod­sta­wie kolej­nych wyni­ków zakoń­czo­nych rund na polu gol­fo­wym. Ofi­cjal­nie naj­wyż­szy HCP wśród ama­to­rów wynosi 36. Mój na dzi­siaj to 13,9. Ozna­cza to ni mniej, ni wię­cej, że w kate­go­rii netto mam, mówiąc języ­kiem laika, odej­mo­wane od koń­co­wego wyniku pra­wie 14 ude­rzeń. Sys­tem jest tro­chę bar­dziej skom­pli­ko­wany, bo dodat­kowo uwzględ­nia trud­ność pola, ale o tym innym razem.

Wiek, płeć, waga, postura, kon­dy­cja fizyczna – jakże ważne w innych spor­tach – w gol­fie są rze­czą kom­plet­nie wtórną (mam na myśli wyłącz­nie golf ama­tor­ski!). Kobiety grają z męż­czy­znami, dzieci z senio­rami. Nikogo nie zdziwi, gdy drobna jede­na­sto­latka wygrywa z wyspor­to­wa­nym męż­czy­zną czy gdy sześć­dzie­się­cio­let­nia pani poko­nuje ambit­nego dzie­więt­na­sto­latka.

Nie ma dru­giego takiego sportu na świe­cie.

Pola gol­fowe, choć oczy­wi­ście nie wszyst­kie, bywają poło­żone w nie­praw­do­po­dob­nie pięk­nych oko­li­cach: nad morzem, nad jezio­rem, w górach, wśród malow­ni­czych łąk czy maje­sta­tycz­nych lasów. Wspa­niałe, zapie­ra­jące dech w piersi widoki, kon­takt z naturą w naj­czyst­szej for­mie, przy­roda, dzi­kie zwie­rzęta cie­szą oczy i duszę. A nawet jeżeli tych osza­ła­mia­ją­cych wido­ków bra­kuje, już sama aran­ża­cja pola gol­fowego: kwiaty, krzewy, kępy drzew, jeziorka, stawy, mostki – sło­wem archi­tek­tura zie­leni i prze­strzeni – może czy­nić je wyjąt­ko­wym. Pomi­jam przy tym design pola, czyli kształt i poło­że­nie poszcze­gól­nych doł­ków, który może być wytwo­rem fan­ta­zji archi­tekta lub natu­ral­nie kom­po­no­wać się z oto­cze­niem. W jed­nym miej­scu dołek skręca w lewo, w innym trzeba zagrać przez wodę, a na kolej­nym poko­nać strome wzgó­rze.

Można upra­wiać lek­ko­atle­tykę, można grać w tenisa lub piłkę nożną. Jed­nak wszyst­kie boiska, korty czy sta­diony, choć mogą róż­nić się na zewnątrz, w środku są takie same. A każde pole gol­fowe jest inne…

Na koniec lek­cja o zasa­dach, uczci­wo­ści, poko­rze i nauce prze­gry­wa­nia.

Golf ma to do sie­bie, że uczy tych wszyst­kich ład­nych spraw. I że choć rywa­li­zuję ze wszyst­kimi bio­rą­cymi udział w tur­nieju ama­tor­skim, przede wszyst­kim z ludźmi, któ­rzy grają razem ze mną w jed­nej gru­pie, która nazywa się fli­ght (liczy do cze­rech osób), to tak naprawdę gram sam ze sobą. Mój wynik koń­cowy jest porów­ny­wany z wyni­kami innych gra­czy, ale aby oka­zać się lep­szym od nich, muszę poko­nać samego sie­bie, swoje sła­bo­ści, nie­udane zagra­nia, swoją psy­chikę – wpi­sane w grę takich ama­to­rów jak ja. Niby rywa­li­zuję z tymi, któ­rzy grają ze mną w jed­nej gru­pie, ale to pozór, nie­prawda. Będę od nich lep­szy, jeśli popeł­nię mniej błę­dów. W teni­sie zagra­nie w siatkę czy w aut to jeden prze­grany punkt, cza­sem skut­ku­jący prze­granym gemem lub nawet setem. Tymcza­sem w gol­fie jedno złe zagra­nie – do wody, w las, poza teren pola – może skut­ko­wać, jeśli nie liczyć punk­tów kar­nych, serią kolej­nych stra­co­nych ude­rzeń. Musisz być uważny, nie możesz się roz­pro­szyć nawet na moment, pod­czas gdy przej­ście pola i zagra­nie osiem­na­stu doł­ków to cza­sem (w tur­nieju) ponad pięć godzin sku­pie­nia i walki.

W piłce noż­nej jest sys­tem VAR, w teni­sie Hawk Eye, o zwy­cię­stwie na mecie wyścigu kolar­skiego czy sprintu może decy­do­wać foto­ko­mórka. W gol­fie jest ina­czej – musisz sam zade­kla­ro­wać popeł­niony przez sie­bie błąd. Nie ma sędziego, nie ma kamer i tłu­mów śle­dzą­cych twoje ude­rze­nia (tak jest tylko na tur­nie­jach pro­fes­sio­nals). Wszystko zależy od two­jej uczci­wo­ści. Czy zda­rzają się oszu­stwa? Jasne, czło­wiek jest tylko czło­wiekiem, ale gol­fi­ści jako śro­do­wi­sko ich nie akcep­tują. Oszu­ku­jesz kole­gów i part­ne­rów, mówisz, że zagra­łeś pięć ude­rzeń na dołku, tym­cza­sem było ich sześć? Popra­wiasz poło­że­nie piłki, żeby ude­rzyć dokład­niej, nie przy­zna­jesz się, że dotkną­łeś kijem pia­sku w bun­krze (czego robić nie wolno), i do jesz­cze stu innych zabro­nio­nych zacho­wań? Myślisz, że nikt tego nie widzi? Nic z tego, kłam­stwo ma krót­kie nogi, szcze­gól­nie w tym śro­do­wi­sku. Prę­dzej czy póź­niej przy­lgnie do cie­bie łatka oszu­sta i nikt nie będzie chciał z tobą grać.

Mówi się, że jesteś takim gol­fi­stą, jakim jesteś czło­wie­kiem – pra­wym i uczci­wym albo oszu­stem.

A teraz o poko­rze. Suk­ces i porażka są wpi­sane w nasze życie, czy się nam to podoba, czy nie. W golfa czę­ściej prze­gry­wasz, niż wygry­wasz. Może nie brzmi to zachę­ca­jąco, ale taka jest prawda. Trzeba umieć się z tym pogo­dzić, nauczyć się z tym żyć i liczyć, że następ­nym razem będzie lepiej, że się uda i zagrasz porząd­niej niż poprzed­nio. Gwa­ran­cji nie ma, ale trzeba pró­bo­wać. Wła­śnie dla­tego, nie­po­mni wielu pora­żek, nie­uda­nych zagrań, stra­co­nych szans, wra­camy po raz kolejny na pole, wie­rząc, że tym razem efekt nas zado­woli.

Golf to wspa­niały sport – i rekre­acja – któ­remu towa­rzy­szą adre­na­lina, chal­lenge, wysi­łek. Wymaga kon­cen­tra­cji, umie­jęt­no­ści pogo­dze­nia się z prawdą, posza­no­wa­nia zasad i prze­strze­ga­nia reguł.

Takim jesteś gol­fi­stą, jakim jesteś czło­wie­kiem. Albo odwrot­nie.

Coś w tym jest.

Graj­cie w golfa. Będzie­cie mieć fun, pozna­cie wielu wspa­nia­łych ludzi, pozna­cie smak suk­cesu. I posią­dzie­cie umie­jęt­ność akcep­ta­cji wła­snych nie­do­sko­na­ło­ści.

„Elle Man”, sier­pień 2020

Moje tro­fea – piłeczki z pól, na któ­rych zagra­łem. Trzy szafki pełne, czwarta się zapeł­nia, paź­dzier­nik 2021

Golf. Dlaczego ta gra jest tak bardzo popularna na całym świecie?

Gol­fi­stom nie muszę tłu­ma­czyć. Oni wie­dzą dla­czego. Ale co z wami? Wy nie wie­cie. Ba, nawet nie zaczę­li­ście jesz­cze grać w golfa!

Spró­buję sku­pić się na naj­istot­niej­szych czyn­ni­kach, które spra­wiają, że jest jak w tytule.

Sport i rekre­acja. Nie­wiele jest dys­cy­plin łączą­cych obie te aktyw­no­ści. Golf nie­wąt­pli­wie do ich należy. Można grać wyłącz­nie dla przy­jem­no­ści – samemu, z rodziną lub z przy­ja­ciółmi. Co wię­cej, można nawet nie liczyć liczby wyko­na­nych ude­rzeń, znaj­du­jąc czy­stą przy­jem­ność w tej odro­bi­nie wysiłku wśród ota­cza­ją­cej przy­rody, miłym towa­rzy­stwie czy wyłą­cze­niu się choć na chwilę z pędu dnia codzien­nego. Jeżeli jed­nak, gra­jąc rundę z kolegą, zaczy­namy liczyć ude­rze­nia, rekre­acja zaczyna prze­pla­tać się ze spor­tem, bo zwra­camy uwagę na osią­gnięty wynik, zarówno nasz, jak i part­nera – kto jest lep­szy, kto lepiej zagrał. Jeżeli decy­du­jemy się na udział w zawo­dach, czyli tur­nieju gol­fo­wym (nawet jako abso­lutni ama­to­rzy), poja­wiają się stres, adre­na­lina, pre­sja na wynik. A to już jest sport w naj­czyst­szym wyda­niu. Opo­nenci (ni­gdy nie bra­kuje) zaraz zakrzykną: prze­cież tak samo jest w teni­sie, jeź­dzie kon­nej, kolar­stwie, nar­tach czy nawet bie­ga­niu! Tak. W nie­któ­rych aspek­tach tak, ale tylko w nie­któ­rych. I to z wielu róż­nych powo­dów.

Przed star­tem tur­nieju, Raj­szew, lipiec 2017

Poziom umie­jęt­no­ści. Nie ma na świe­cie dru­giego takiego sportu, w któ­rym dwóch zawod­ni­ków na skraj­nie róż­nym pozio­mie umie­jęt­no­ści i zaawan­so­wa­nia może ze sobą rywa­li­zo­wać lub w któ­rym ama­tor może kon­ku­ro­wać z zawo­dow­cem, a co wię­cej – z nim wygrać. Dzieje się tak dzięki sys­te­mowi przy­zna­ją­cemu każ­demu zare­je­stro­wa­nemu gol­fi­ście okre­ślony, ale zmie­nia­jący się w cza­sie han­di­cap (HCP), będący (mówiąc w skró­cie) odnie­sie­niem do jego umie­jęt­no­ści i poziomu gry. Sys­tem ten, sto­so­wany i uzna­wany na całym świe­cie, pozwala nie tylko grać w jed­nym fli­gh­cie (dru­ży­nie) ludziom o róż­nych stop­niach zaawan­so­wa­nia, ale daje realne szanse ama­torowi na poko­na­nie pro­fe­sjo­na­li­sty. Wyobra­ża­cie sobie coś takiego w teni­sie czy sla­lo­mie gigan­cie?

Wiek. W gol­fie ma nie­wiel­kie lub wtórne zna­cze­nie. Gra­łem z kolegą i jego dziećmi – jedno w wieku sze­ściu lat, dru­gie sied­miu, gra­łem z sie­dem­dzie­się­cio­ośmio­let­nim Holen­drem (przegra­łem), gra­łem z dzie­więć­dzie­się­cio­jed­no­let­nią Ame­ry­kanką (na szczę­ście wygra­łem). Nie­wiele jest takich dys­cy­plin sportu, w któ­rych ramię w ramię grają dziecko i mocno star­sza osoba, a wynik nie jest prze­są­dzony. I nie mówię tu tylko o spo­rcie ama­tor­skim. Na początku kwiet­nia 2018 roku Bern­hard Lan­ger, który za parę mie­sięcy skoń­czy 61 lat, rywa­li­zo­wał jak równy z rów­nym z wie­loma mło­dymi zawo­dow­cami w naj­waż­niej­szym chyba tur­nieju na świe­cie – Masters w Augu­sta Natio­nal. Nie tak dawno, na początku marca tego roku, w dużym tur­nieju PGA (Pro­fes­sio­nal Gol­fers’ Asso­cia­tion of Ame­rica) – Mexico Cham­pion­ship – na podium sta­nął Phil Mic­kel­son. W wieku 48 lat zgar­nął nagrodę główną w wyso­ko­ści 1,7 miliona dola­rów, pod­czas gdy paru dwu­dzie­sto­lat­ków musiało obejść się sma­kiem. Rów­nie dobrze mógł jed­nak Phil tra­fić na Guan Tian­langa, Chiń­czyka, który w 2013 roku jako czter­na­sto­la­tek zagrał we wspo­mnia­nym Masters (jeden z wiel­kosz­le­mo­wych tur­nie­jów w golfa), prze­szedł cuta (cut, czyli odcię­cie, to ogra­ni­cze­nie po dwóch dniach roz­gry­wek liczby zawod­ni­ków na ostat­nie dwie rundy fina­łowe) i zajął osta­tecz­nie bodajże 58. miej­sce na 76 zawod­ni­ków. To i tak nic, bo rekord (choć w odwrotną stronę) należy do Jerry’ego Bar­bera, który wziął udział w tur­nieju PGA Buick Invi­ta­tio­nal w 1994 roku, na dwa lata przed osiem­dzie­siątką. Pokaż­cie mi dru­giego spor­to­wego sta­ruszka, który toczyłby tak wyrów­nany poje­dy­nek z dużo młod­szymi rywa­lami – dru­giego dnia zawo­dów zagrał jedno ude­rze­nie poni­żej par pola, a zale­d­wie jed­nego zabra­kło mu do przej­ścia cuta. Podob­nie zresztą jak Michelle Wie, naj­lep­szej chyba gol­fi­stce świata, która zaczęła star­to­wać w zawo­do­wych tur­nie­jach w wieku 14 lat, w 2004 roku, w Sony Open na Hawa­jach. Mimo że dru­giego dnia tur­nieju zagrała feno­me­nal­nie – cztery ude­rze­nia poni­żej par pola – rów­nież cuta nie prze­szła.

Coroczny Biało-Czer­wony tur­niej w Naro­dowe Święto Nie­pod­le­gło­ści, Finca Cor­te­sin, Hisz­pa­nia. 2019

Budowa ciała, waga. Kolejny feno­men w gol­fie, który na pozio­mie zawo­do­wym jest spor­tem nie­zwy­kle wyma­ga­ją­cym fizycz­nie, ale tęży­zna nie jest naj­waż­niej­sza. Czy grają zawo­dowcy o nagrodę war­to­ści miliona dola­rów, czy ama­to­rzy o puchar za 25 zło­tych, waga, postura i wzrost są dru­go­rzędne. Jede­na­sto­let­nia drobna dziew­czynka potrafi lepiej ude­rzyć niż doro­sły wyspor­to­wany męż­czy­zna, a niski facet z dużą nad­wagą ograć młod­szego, szczu­plej­szego i wyż­szego (wyż­szego, czyli z więk­szym zasię­giem ramion, z dłuż­szą dźwi­gnią, czyli teo­re­tycz­nie z moc­niej­szym – dal­szym – ude­rze­niem) kolegę. Kevin Sta­dler, zawod­nik PGA, ważył swego czasu pra­wie 113 kilo­gra­mów przy wzro­ście nie­spełna metr osiem­dzie­siąt, a Mark Cal­ca­vec­chia ponad 110. To pra­wi­dłowy swing, koor­dy­na­cja i szyb­kość ruchu w więk­szym stop­niu decy­dują o pre­cy­zji i dłu­go­ści ude­rze­nia niż walory fizyczne. O moż­li­wo­ściach men­tal­nych, umie­jęt­no­ści kon­cen­tra­cji i woli walki nie ma co mówić w tym miej­scu, bo nie zależą one od budowy ciała.

Oto­cze­nie. Jest kilka spor­tów, które dają poczu­cie kon­taktu z przy­rodą, z naturą, wyzwa­la­ją­cych w nas masę endor­fin. Wind czy kite sur­fing, galop na koniu po ste­pie, zjazd na nar­tach ze szczy­tów Alp w sło­neczny dzień, z pano­ramą i maje­sta­tem gór przed oczami, spływ kaja­kiem gór­ską rzeką i tak dalej. Nie­czę­sto jed­nak możemy tego poczu­cia doświad­czać, jeśli nie miesz­kamy w Tignes, Val Tho­rens, na Pam­pie czy nad brze­giem morza. Z gol­fem jest pod tym wzglę­dem dużo łatwiej, bo jeżeli nie żyjemy w Afga­ni­sta­nie czy za kołem pod­bie­gu­no­wym, to z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa do naj­bliż­szego pola gol­fo­wego dzieli nas zale­d­wie kilka czy kil­ka­na­ście kilo­me­trów. Nie obie­cuję wam, że naj­bliż­sze pole roz­to­czy przed wami widoki sre­brzy­ście poły­sku­ją­cego jeziora lub ośnie­żo­nych gór­skich szczy­tów w oddali, ale poranny śpiew pta­ków, rosa na soczy­stej, zie­lo­nej tra­wie czy rechot żab przed zacho­dem słońca będą na wycią­gnię­cie ręki. Zie­leń trawy i lasu, błę­kit wody i nieba, widok bociana, żurawi, bie­gną­cego zająca czy sarny – to dotknię­cie przy­rody. To jest wspa­niałe, daje oddech, poczu­cie wol­no­ści i jed­no­ści z naturą.

Design. Są pola ładne i brzyd­kie, cie­kawe i nudne, trudne i łatwe. Wszystko zależy od trzech rze­czy:

natu­ral­nego oto­cze­nia: łąka, las, jeziora, góry, morze;

pro­jek­tanta: ukształ­to­wa­nie poszcze­gól­nych doł­ków, roz­miesz­cze­nie bun­krów, umiej­sco­wie­nie gre­enów, wkom­po­no­wa­nie sta­wów, jezior;

dba­ło­ści i nakła­dów na utrzy­ma­nie pola.

Zwłasz­cza ten trzeci czyn­nik wpływa na este­tykę miej­sca: grupy drzew, na klom­bach krzewy i kwiaty, porządne dróżki mię­dzy doł­kami, mostki nad wodą, obra­mo­wa­nie sta­wów i bun­krów, ład, czy­stość i porzą­dek. Można oczy­wi­ście powie­dzieć, że natura sama w sobie jest już wystar­cza­ją­cym pięk­nem, uwierz­cie mi jed­nak, że to tro­chę tak jak z ogród­kiem przy­do­mo­wym – jeden posieje trawę i nie bacząc na chwa­sty, kopce kre­tów i nie­wiel­kie błotko po małym desz­czu, będzie zado­wo­lony, a drugi wybu­duje ścieżki, dróżki, posa­dzi kwiaty, zrobi oczko wodne, tu postawi ławeczkę, tam zasa­dzi krzewy i stwo­rzy małe cudeńko. Z polem gol­fo­wym jest tak samo, jeśli pomi­nąć oczy­wi­ście to, co znaj­duje się poza tere­nem gry, czyli na przy­kład morze lub góry. Dla­tego, jeśli wziąć pod uwagę ukształ­to­wa­nie terenu, archi­tek­turę pola, oto­cze­nie doł­ków i ogólną dba­łość o detal, jedne pola są piękne, a inne byle jakie. Budowa jed­nego pola może kosz­to­wać 6 milio­nów zło­tych, dru­giego 230 milio­nów dola­rów, a koszty ich utrzy­ma­nia wahać się mię­dzy 500 tysięcy zło­tych a 5 milio­nami dola­rów rocz­nie. Runda golfa może kosz­to­wać albo 40 zło­tych, albo 500 dola­rów. No cóż, takie jest życie. Nie ocze­kujmy, że kupimy nowego mer­ce­desa za cenę dacii. Ale nie to jest istotne – ważne jest to, że cią­gle jeste­śmy mło­dzi, cią­gle chcemy wie­dzieć, co jest za rogiem, i cią­gle mamy nadzieję, że zagramy na naj­pięk­niej­szym polu na świe­cie. Wielu z nas żyje w mia­stach, a dzięki gol­fowi zyskuje moż­li­wość ucieczki na łono natury.

Z synami – Macie­jem i Mate­uszem, Phu­ket, Taj­lan­dia, maj 2012

Pie­nią­dze. No tak, takie mamy czasy. Szczytne ide­ały barona de Cou-ber­tina tro­chę się zdez­ak­tu­ali­zo­wały – świa­tem rzą­dzi pie­niądz. Im lep­szy spor­to­wiec, im więk­sze suk­cesy, im wię­cej widzów, tym wię­cej kasy na nagrody, orga­ni­za­cję zawo­dów, mar­ke­ting, media. Suk­ces buduje sławę, sława daje pie­niądze, pie­niądze przy­cią­gają widzów i naśla­dow­ców. I tak w kółko.

Wiemy (przy­naj­mniej od pew­nego wieku), że nie będziemy jeź­dzić samo­cho­dem jak Sébastien Loeb czy Paweł Przy­byl­ski, śmi­gać na nar­tach jak Bode Mil­ler czy na snow­bo­ar­dzie jak Mate­usz Ligocki, grać w kosza jak LeBron James czy Mar­cin Gor­tat, kopać piłki jak Leo Messi czy Robert Lewan­dow­ski. Wiemy, ale pró­bu­jemy. Współ­cze­sny sport to wiel­kie medialne wido­wi­sko, show, a my pra­gniemy być jego czę­ścią. Jedziemy na Hun­ga­ro­ring, licząc, że Kubica wygra, sto­imy na mro­zie pod Wielką Kro­kwią, ści­ska­jąc kciuki za Kamila Sto­cha. Patrzymy, jak inni strze­lają bramki, jeż­dżą na rowe­rze, zbi­jają piłki nad blo­kiem prze­ciw­ni­ków, a potem sami tak chcemy. Wiel­kie nazwi­ska, mię­dzy­na­ro­dowe suk­cesy są jak paliwo dla popu­la­ry­za­cji sportu i jego kon­kret­nej dys­cy­pliny. To dzięki takim nazwi­skom jak Jack Nic­klaus, Tiger Woods czy Rory McIl­roy miliony ludzi zaczęły grać w golfa. Chcą być jak oni, nawet jeśli ozna­cza to wygra­nie zale­d­wie lokal­nego tur­nieju w Pci­miu. Dla nas, ama­to­rów, pie­nią­dze są wtórne – zresztą nie wolno ich przyj­mo­wać, bo traci się wtedy sta­tus ama­tora – ale to wła­śnie one spra­wiają, że pra­gniemy być jak Tiger, który być może jest pierw­szym czło­wie­kiem na kuli ziem­skiej, który na spo­rcie zaro­bił ponad miliard dola­rów. To nas przy­ciąga, zachęca ich do upra­wia­nia danej dys­cy­pliny, w tym wypadku golfa. Chciał­bym jed­nak być dobrze zro­zu­mia­nym – to, że za gol­fem idą wiel­kie pie­nią­dze, nie ozna­cza, że jest on dro­gim spor­tem. W wymia­rze ama­tor­skim kosz­tuje tyle samo co każda inna pasja. Pie­nią­dze są tylko magne­sem przy­ciągającym do gry.

Język. Bez względu na to, jakiej jesteś naro­do­wo­ści, gdzie miesz­kasz i jakim języ­kiem posłu­gu­jesz się na co dzień, na polu gol­fo­wym doga­dasz się ze wszyst­kimi na całym świe­cie. Wszy­scy wie­dzą, co to par, bir­die, slice, rough, green, fair­way, tee off, dri­ver, iron, wood, put­ter, buggy, shank, bun­ker, hazard, dogleg, club house, pro shop i tak dalej. Nawet gdy Włoch powie buca, Czech jamka, a Polak „dziurka”, to i tak wszy­scy wie­dzą, że cho­dzi o hole. Ten spe­cy­ficzny slang, okre­śla­jący rodzaje kijów, miej­sce na polu gol­fo­wym czy rodzaj ude­rzeń, jest zro­zu­miały dla gol­fi­stów na całej kuli ziem­skiej. To łączy ludzi, to ich zbliża. Czują się czę­ścią grupy, kasty, do któ­rej innym wstęp jest wzbro­niony albo przy­naj­mniej utrud­niony. Taka eli­tarna przy­na­leż­ność zawsze popra­wia nam samo­po­czu­cie, czyż nie?

Zasady, reguły, ety­kieta. Zostały opra­co­wane przez Bry­tyj­czy­ków, a w zasa­dzie przez Szko­tów w XVII i XVIII wieku, lecz choć od tam­tej pory nie­ustan­nie je mody­fi­ko­wano, nie ule­gły zasad­ni­czym zmia­nom. Nie­wiele jest spor­tów z tak długą tra­dy­cją. Oczy­wi­ście już sta­ro­żytni Grecy urzą­dzali olim­piady, rzu­cali oszcze­pem, bie­gali, upra­wiali zapasy. To piękne, że te sporty prze­trwały i wciąż możemy obser­wo­wać zma­ga­nia atle­tów. Ni­gdy jed­nak nie stały się spor­tami maso­wymi, no, może poza upra­wia­niem bie­gów. Nato­miast golf jest spe­cy­ficzny, bo łączy tra­dy­cję ze współ­cze­snym try­bem życia. Uczy zasad fair play, kul­tury, uczci­wo­ści, nie dzieli ludzi na bied­nych i boga­tych, na mia­sto­wych i wsio­ków – grać mogą wszy­scy. Uczy także pokory oraz posza­no­wa­nia zasad i part­ne­rów. Z jed­nej strony wal­czysz sam ze sobą – nie ma zna­cze­nia, jak czy­sto tech­nicz­nie ude­rzasz, jaki masz swing, jaką postawę, jak dro­gie kije kupi­łeś i ile wyda­łeś na modny strój – w efek­cie liczy się tylko to, w ilu ude­rze­niach umie­ści­łeś piłkę w dołku. Z dru­giej strony grasz obok innych gra­czy i siłą rze­czy ich postawa, zacho­wa­nie, gra i wyniki na poszcze­gól­nych doł­kach wpły­wają na twoją psy­chikę, a co za tym idzie na grę. Nie ści­gasz się zatem z nikim, nie siłu­jesz, nie wal­czysz, a jed­no­cze­śnie to robisz. Nie fizycz­nie, ale men­tal­nie.

Życie towa­rzy­skie i klu­bowe. Dom klu­bowy, nawet jeśli jest to mały drew­niany domek, a nie desi­gner­ska budowla za miliony dola­rów, to nie tylko miej­sce do zmiany ubra­nia, wypi­cia kawy czy zje­dze­nia posiłku. To miej­sce, gdzie spę­dzasz czas z przy­ja­ciółmi, z innymi pasjo­na­tami golfa. To miej­sce nie­koń­czą­cych się dys­ku­sji o grze, zagra­niach, przy­pad­kach, przy­go­dach, zda­rze­niach i opo­wie­ściach. Gol­fi­ści two­rzą swego rodzaju kółka towa­rzy­skie. Nie znam takich miejsc i takich spor­tów, gdzie po grze gro­ma­dzą się upra­wia­jący daną dys­cy­plinę i potra­fią godzi­nami roz­ma­wiać o swo­jej pasji. Kluby to rów­nież czę­sto miej­sca będące swo­istym wyznacz­ni­kiem sta­tusu spo­łecz­nego, mate­rial­nego, a cza­sem nawet (jak w Sta­nach Zjed­no­czo­nych) wyzna­nia. Dobry coun­try club, któ­rego czę­ścią jest club house, to miej­sce prze­zna­czone dla lokal­nej elity, grupy wła­ści­cieli domów na danym osie­dlu, kom­plet­nie zamknięte dla ludzi z zewnątrz. Golf & Coun­try Club szczyci się swoją histo­rią, tra­dy­cjami, człon­kami i zawod­ni­kami. Dosta­nie się tam bez pole­ce­nia bywa wręcz nie­moż­liwe. Jak­kol­wiek patrzeć, ozna­cza to pew­nego rodzaju eli­tar­ność. Ow­szem, ale to wła­śnie elity wyzna­czają trendy, spo­sób bycia, zacho­wa­nia i kanony kul­tury. I super, bo za nimi idą masy. Tak było i jest w przy­padku golfa, i chyba dobrze, bo nikomu nie prze­szka­dza, że na człon­ko­stwo w Augu­sta Natio­nal czeka się 20 lat (a z dru­giej strony – dwa kilo­me­try dalej jest pole publiczne, gdzie runda kosz­tuje 20 dola­rów, cza­sem mniej). Ważne, by zna­leźć się w gru­pie jego człon­ków jak w kółku różań­co­wym czy na nie­do­stęp­nym spo­tka­niu loży masoń­skiej albo zamknię­tym poka­zie nowego filmu. Takie wyróż­nie­nie nobi­li­tuje.

Życie spo­łeczne i rodzinne. Golf to gra, przy któ­rej wspól­nie spę­dzają czas przy­ja­ciele, rodziny i kole­dzy. Nie sta­wia barier wie­ko­wych, nie każe grać regu­lar­nie, nie wywiera pre­sji na wynik. Pozwala na relaks na łonie natury, zdrowe oddy­cha­nie czy­stym powie­trzem, nie nie­sie spe­cjal­nego ryzyka kon­tu­zji, daje radość z ota­cza­ją­cej przy­rody i umoż­li­wia podróże po świe­cie. Każde pole gol­fowe jest inne, nie ma dwóch takich samych, a jest ich kil­ka­dzie­siąt tysięcy w ponad stu kra­jach. Zatem gra w golfa to wspa­niały pomysł na zwie­dza­nie świata, pozna­wa­nie nowych miejsc, kul­tur, ludzi. To swego rodzaju way of life. To także jeden z nie­wielu spor­tów, które mogą upra­wiać całe rodziny, zacie­śnia­jąc więzi, roz­wią­zu­jąc pro­blemy, znaj­du­jąc wresz­cie czas na roz­mowę i bycie razem. Jest w nim miej­sce i na zabawę, i na rywa­li­za­cję, i na zbu­do­wa­nie lep­szych, bliż­szych rela­cji z synem, córką, tatą czy wnu­kiem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki