Gomułka i jego ortalionowy PRL - Iwona Kienzler - ebook
NOWOŚĆ

Gomułka i jego ortalionowy PRL ebook

Kienzler Iwona

0,0

53 osoby interesują się tą książką

Opis

Iwona Kienzler, autorka popularnych biografii, przybliża czytelnikom losy Władysława Gomułki – od czasów jego młodości, gdy terminował jako uczeń ślusarza, poprzez lata wojny, pobyt w więzieniu, polski Październik 1956, aż po krwawe wydarzenia Grudnia 1970 i polityczną emeryturę.

 

Władysław Gomułka pełnił funkcję I sekretarza KC PZPR przez 14 lat, najdłużej ze wszystkich I sekretarzy okresu PRL-u. Jako komunista z wyboru i przekonania wraz z innymi dążył do przekształcenia Polski w państwo totalitarne. Był zwolennikiem terroru i przemocy wobec opozycji. Autorytet Gomułki ucierpiał przez Marzec 1968, a jego karierę ostatecznie zakończył krwawo stłumiony bunt robotników wybrzeża w grudniu 1970 roku.

 

Dzięki biografii Gomułki, pióra Iwony Kienzler, poznasz nie tylko tło wspomnianych zawirowań historycznych, ale także osobiste dramaty i ambicje, które wpływały na decyzje I sekretarza. Odkryj na nowo historię Władysława Gomułki, jednego z głównych bohaterów polskiej sceny politycznej PRL-u.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 499

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2025

Konsultacja: Sylwia Łapka-Gołębiowska

Redaktor prowadząca: Ewa Kubiak

Redakcja: Ewa Popielarz

Korekta: Monika Simińska, Ewa Popielarz

Skład: Igor Nowaczyk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: pl.123rf.com – yasnaten; stock.adobe.com – terex; commons.wikimedia.org – Grzegorz Bąk (okładka), s. 102 (Collectie Fotocollectiie Afdrukken ANEFO Rousel), 152, 186, 222, 254; Archiwum Akt Nowych – s. 12; Narodowe Archiwum Cyfrowe – s. 62

Zdjęcie autorki: © Maciej Zienkiewicz Photography

Producenci wydawniczy: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN 978-83-68342-46-8

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Wstęp

Wprawdzie we wszystkich państwach dawnego bloku wschodniego, uparcie nazywanych krajami demokracji ludowej, władza teoretycznie opierała się na zasadach demokratycznych, a jej przedstawiciele byli wybierani w — także teoretycznie — wolnych wyborach, lecz w rzeczywistości rządy sprawowali gensekowie. Tak zwano sekretarzy generalnych stojących na czele komunistycznej partii dominującej, a najczęściej jedynej legalnie funkcjonującej w danym państwie. W przypadku naszego kraju była to Polska Zjednoczona Partia Robotnicza (PZPR), powstała z połączenia Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS) i Polskiej Partii Robotniczej (PPR). Nierzadko zdarzało się, tak jak w przypadku Wojciecha Jaruzelskiego, że partyjny przywódca łączył w sobie kilka innych ważnych państwowych funkcji — był premierem, ministrem obrony narodowej, a z czasem także przewodniczącym Rady Państwa i prezydentem. Podobna sytuacja miała miejsce na Kubie, gdzie Fidel Castro, stojąc na czele partii, sprawował jednocześnie urząd premiera i prezydenta. Z reguły jednak partyjni przywódcy nie bawili się w takie ceregiele, bo i tak byli najważniejszymi ludźmi w państwie. To oni decydowali o składzie kolejnych rządów i o tym, kto zostanie premierem, a kto otrzyma dane ministerstwo. Co więcej, formacja, którą przyszło im kierować, sprawowała całkowitą kontrolę nad polityką wewnętrzną i zagraniczną kraju, administracją, sferą ekonomiczną oraz oficjalnymi przejawami życia społecznego.

Z całą pewnością polscy gensekowie, a było ich w sumie siedmiu, posiadali znacznie większą władzę niż wszyscy przedwojenni i powojenni prezydenci Polski razem wzięci, chociaż formalnie żaden z nich nie był nawet głową państwa. Nie obierano ich jak prezydentów w wyborach powszechnych czy parlamentarnych. Żaden z nich nie został też wybrany w wyborach organizowanych wewnątrz partii, ale przez Komitet Centralny, w dodatku w okresach pomiędzy partyjnymi zjazdami. Pomimo że zapisy ustawy zasadniczej nie udzielały im takich prerogatyw, to właśnie oni byli najważniejszymi osobami w państwie, im też przysługiwało miano przywódców danego kraju. Ta zupełnie niespotykana w zachodniej demokracji sytuacja wywoływała niekiedy spore problemy natury dyplomatycznej. Kiedy w 1974 roku ówczesny I sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (KC PZPR) Edward Gierek przybył z wizytą do USA, tamtejsze media nie bardzo wiedziały, jak go tytułować. Trudno się dziwić, że gubiły się w zawiłościach polskiego systemu politycznego, w którym człowiek piastujący funkcję Przewodniczącego Rady Państwa, formalnie najważniejsza osoba w kraju, nie miał nic do powiedzenia. Rzeczywista władza leżała w rękach I sekretarza KC PZPR, który z kolei nie zajmował żadnego stanowiska państwowego. Czasem więc skołowani amerykańscy dziennikarze tytułowali dostojnego gościa „premierem Polski”.

W dziejach PRL funkcję I sekretarza KC PZPR sprawowało siedmiu polityków: Bolesław Bierut, Edward Ochab, Władysław Gomułka, Edward Gierek, Stanisław Kania, Wojciech Jaruzelski i Mieczysław Rakowski. Za czasów tego ostatniego PZPR przeszła do historii. Z owych „siedmiu wspaniałych”, jak żartobliwie nazwał ich w swojej książce profesor Jerzy Eisler, najdłużej, bo aż 14 lat, władzę dzierżył Władysław Gomułka. A to sprawiło, że odcisnął trwałe piętno na historii naszego kraju. Z pewnością znacznie większe niż jego poprzednik, Edward Ochab, nie wspominając o zasiadających na tym stanowisku przez krótki okres Stanisławie Kani czy Mieczysławie Rakowskim. Gomułka, którego Stalin nazywał „dziwnym polskim komunistą”, jest też w tym gronie najbardziej skomplikowaną postacią, wymykającą się jednoznacznym ocenom. I to zarówno jako człowiek, jak i polityk, którym niewątpliwie był, choć wielu współczesnych historyków, zwłaszcza tych prawicowych, odmawia mu prawa do takiego miana.

Ani wcześniej, ani później żaden inny polityk nie cieszył się tak wielkim uwielbieniem społeczeństwa. I równie wielkim zaufaniem, bo z Gomułką, którego postrzegano jako więźnia systemu stalinowskiego, wiązano niemałe nadzieje. Bohater naszej publikacji faktycznie był najpierw napiętnowany, a potem więziony przez swoich własnych towarzyszy partyjnych, oskarżających go nie tylko o „odchylenie nacjonalistyczne”, ale wręcz o współpracę z okupantem hitlerowskim w czasie wojny. Gomułka nigdy nacjonalistą nie był, za to z pewnością był patriotą. Niezrozumiałą dla większości komunistów — będących zwolennikami internacjonalizmu klasy robotniczej — miłość do Polski zaszczepili w nim socjaliści z PPS-u, partii, do której należał na początku swojej politycznej drogi. Z kolei szyte grubymi nićmi oskarżenia o współpracę z Niemcami były najzwyczajniej w świecie wyssane z palca. Gdyby Gomułka zmarł w więzieniu bądź wkrótce po opuszczeniu Miedzeszyna, gdzie był przetrzymywany, albo gdyby został skazany na karę śmierci, dziś pewnie mówilibyśmy o nim jako o bohaterze, a jego pomniki stałyby w wielu polskich miastach. Do tego jednak nie doszło. Został za to wyniesiony na szczyty władzy.

Początkowo wydawało się, że nadzieje pokładane w towarzyszu „Wiesławie”, bo często nazywano go tym konspiracyjnym pseudonimem, potwierdzą się w rzeczywistości. Faktycznie cenzura uległa liberalizacji, nie blokowano już inicjatywy prywatnej, a groźba kolektywizacji rolnictwa, której tak bardzo bali się polscy chłopi, została na dobre zażegnana. Zdaniem Gomułki wprowadzenie kolektywizacji w Polsce byłoby szkodliwe zarówno gospodarczo, jak i politycznie. W kinach pojawiły się amerykańskie i zachodnioeuropejskie filmy, a w Klubach Międzynarodowej Książki i Prasy, potocznie zwanych empikami, można było znaleźć zachodnie gazety i czasopisma, dostępne dla czytelników władających obcymi językami. Dzięki temu obywatele PRL mogli się zetknąć z informacjami ze świata i kultury, wolnymi od socjalistycznej propagandy. Sam Gomułka natomiast za swoje największe życiowe osiągnięcie uznawał podpisanie w 1970 roku układu z Republiką Federalną Niemiec (RFN), w ramach którego zostały uznane powojenne zachodnie granice Polski. Miał też większe ambicje — marzyło mu się przekształcenie Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej (RWPG) w prężną organizację, dorównującą Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej (EWG), ale jego wysiłki w tej kwestii spełzły na niczym.

Polacy ostatecznie bardzo zawiedli się na Gomułce. Wprawdzie w przemówieniach wygłaszanych po przejęciu władzy w październiku 1956 roku mówił o planach demokratyzacji, ale nie o demokracji, bo z całą pewnością demokratą nie był. Przejawiał za to cechy autokraty i był zwolennikiem silnej władzy wykonawczej, zaś tradycje polskiego parlamentaryzmu jawiły mu się jako forma anarchii. Jak przystało na dyktatora, bo w gruncie rzeczy nim się stał, uważał, że tylko on wie, co dobre dla Polski i polskiego narodu. Ingerował nie tylko w politykę i gospodarkę, ale także we wszystkie sfery życia publicznego i społecznego. Tymczasem życie w państwie pod jego rządami nie należało do łatwych, głównie przez cyklicznie wprowadzane podwyżki i wieczne niedobory towarów na rynku. W ówczesnej Polsce, nie bez przyczyny zwanej przaśno-buraczaną, żyło się skromnie, choć w miarę spokojnie i stabilnie. Sytuacji nie ułatwiał fakt, że Gomułka był przeciwny wydatkom z budżetu państwa i zaciąganiu kredytów na cele konsumpcyjnie. Marzyła mu się Polska silna gospodarczo i uprzemysłowiona, ale pomimo szumnych planów i wzniosłych haseł nasza ojczyzna w latach 60. była raczej krajem wiejskim i małomiasteczkowym, z zaledwie kilkoma centrami przemysłowymi. W ówczesnych miastach żyło niemal tyle samo ludzi ile na wsi. Dorastający w galicyjskiej biedzie Gomułka nie rozumiał potrzeb społeczeństwa dotyczących poprawy stopy życiowej. Nie pojmował też młodego pokolenia, dorastającego już po wojnie, dla którego bezustanne porównywanie aktualnych warunków życia do niedoli przedwojennych robotników stawało się wręcz irytujące. Z kolei odpowiedzią na rosnące potrzeby mieszkaniowe miały być budowane z inspiracji Gomułki mikroskopijne, nieustawne mieszkanka ze ślepą kuchnią. Rozwój przemysłu motoryzacyjnego także nie leżał I sekretarzowi na sercu, bo przecież, jak mawiał, klasy robotniczej na samochody nie stać. I nawet nie przyszło mu do głowy, by tak pokierować polską gospodarką, aby ciężko pracujący robotnicy mogli zarabiać na tyle dobrze, żeby kupić sobie samochód. Trudno zresztą wymagać od człowieka, który swoją edukację zakończył na szkole wydziałowej, jak zwano placówki przygotowujące do zawodu, żeby dorównał wykształconym ekonomistom. I to nawet jeżeli był genialnym samoukiem, który na własną rękę zgłębił tajniki tej dziedziny wiedzy, miał fotograficzną pamięć i całymi godzinami studiował wszelkiego rodzaju zestawienia oraz dane statystyczne.

Trzeba przyznać, że I sekretarz nie był człowiekiem łatwym we współżyciu. Nie lubił kawy, a jej picie uważał nie tylko za godny potępienia burżuazyjny zwyczaj, ale wręcz za wyrzucanie pieniędzy w błoto. Wszak na zakup tej używki trzeba było wydać cenne dewizy, za które można byłoby zbudować niejedną fabrykę. Nie znosił koni, które w jego oczach były reliktem dawno minionej epoki, miał awersję do wojska i — jako człowiek pruderyjny — na widok roznegliżowanej Kaliny Jędrusik miał rzucać kapciem w telewizor. A przynajmniej takie krążyły plotki.

Jak na marksistę z krwi i kości przystało, Gomułka religię uważał za formę zabobonu. Walczył z cieszącym się w jego czasach bardzo dużym autorytetem społecznym Kościołem. Sprawy nie ułatwiał fakt, że na czele tej instytucji stał wówczas nie byle jaki przeciwnik, bo niezłomny kardynał Stefan Wyszyński, który jako jeden z nielicznych nie wierzył w reformatorskie zapały I sekretarza. Widownią tej osobliwej walki stały się zwłaszcza przypadające na 1966 rok obchody Tysiąclecia Państwa Polskiego. Wprawdzie Gomułka wojnę o rząd dusz przegrał z kretesem, ale zainicjował budowę tysiąca szkół na tysiąc lat Polski, dzięki czemu uczniowie mogli się kształcić w nowoczesnych obiektach, niewiele ustępujących placówkom edukacyjnym w krajach zachodnich. Zdecydowana większość tych szkół, postawionych za pieniądze ze składek społeczeństwa, do dziś służy młodym Polakom. Wojna z Kościołem dość mocno osłabiła pozycję Gomułki, ale znacznie bardziej nadszarpnął ją Marzec 1968, jak określa się przesilenie polityczne zapoczątkowane w Polsce przez zdjęcie z afisza inscenizacji mickiewiczowskich Dziadów Kazimierza Dejmka. Wydarzenia marcowe zmieniły się w antyinteligencką nagonkę i antysemicką czystkę, w wyniku której nasz kraj musiało opuścić, według różnych szacunków, od 13 tysięcy do 20 tysięcy obywateli o żydowskich korzeniach. Wśród nich nie brakowało naukowców i luminarzy kultury. Gwoździem do politycznej trumny Gomułki okazała się podwyżka cen ogłoszona tuż przed świętami Bożego Narodzenia 1970 roku, która doprowadziła do robotniczego buntu na Wybrzeżu, krwawo stłumionego na rozkaz I sekretarza. On sam przypłacił to nie tylko utratą zdrowia, ale przede wszystkim odejściem ze stanowiska na polityczną emeryturę, z czym nie mógł się pogodzić do końca życia. Podobnie jak z faktem, że odchodził w niesławie, jako człowiek, którego ręce splamione są krwią robotników.

Współcześnie w ocenie Gomułki ścierają się dwa przeciwstawne nurty: jeden prezentuje go jako zwykłego aparatczyka, sługusa systemu i radzieckiej władzy, ponoszącego niemal wyłączną winę za wszystkie „wypaczenia” socjalizmu. Inni widzą w nim prawdziwego patriotę, człowieka, który potrafił się przeciwstawić Stalinowi i próbował znaleźć polską drogę do socjalizmu. Do popularyzacji tego ostatniego wizerunku walnie przyczynił się rząd Wojciecha Jaruzelskiego, który przeciwstawiał sylwetkę niezłomnego komunisty o ascetycznych upodobaniach żyjącemu ponad stan Gierkowi i jego poplecznikom. Niniejsza publikacja nie stanowi jednak próby oceny Władysława Gomułki, ma jedynie przybliżyć czytelnikowi koleje jego życia, niełatwe czasy, w jakich przyszło mu żyć, oraz ludzi, których los postawił na jego drodze. Czytelnicy powinni sami odpowiedzieć na pytanie, ile prawdy jest w przewrotnej ocenie tego polityka, dokonanej przez Stefana Kisielewskiego: „Głupi był ten Gomułka, chociaż miał format rzeczywistego polityka”1.

Władysław Gomułka w 1960 roku

Rozdział 1. Chleb i ziemniaki, czyli galicyjskie dzieciństwo przyszłego genseka

Marzenie o kromce chleba

Władysław Gomułka nie zapominał o swoich korzeniach i do końca swych dni miał sentyment do rodzinnych stron. Doskonale znający go działacz komunistyczny i niegdysiejszy wiceszef Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, Jan Ptasiński, wspominał, że w warszawskim mieszkaniu byłego już wówczas I sekretarza, gdzie przebywał na emeryturze, na wyeksponowanym miejscu wisiał szkic chaty, w której ten się wychowywał. Widniał na nim „dom, chyba trzyizbowy, drewniany, na podmurówce, typowy, jaki się często spotyka w tych okolicach”1, czyli na Podkarpaciu. Bohater naszej opowieści urodził się 6 lutego 1905 roku, a więc dosłownie dzień po wybuchu rewolucji lutowej, która wstrząsnęła imperium Romanowów, w Białobrzegach Franciszkańskich niedaleko Krosna, w domu przy ulicy Mostowej 5. Rodzinnej miejscowości Gomułki nie znajdziemy na współczesnych mapach, ponieważ w 1925 roku została przyłączona do Krosna i dziś funkcjonuje jako dzielnica tego miasta. Natomiast wspomniany przez Ptasińskiego dom nie był tym samym domostwem, w którym urodził się przyszły przywódca Polski Ludowej — na obrazie widniał budynek wzniesiony po latach, kiedy rodzinie Gomułków, głównie za sprawą dobrze zarabiającego Władysława, powodziło się już w miarę dobrze i stać ich było na rozbudowę swojego lokum. W 1905 roku Gomułkowie mieszkali jeszcze w nędznej, jednoizbowej chałupince. Drewno, z którego ją zbudowano przeszło sto lat wcześniej, zdążyło spróchnieć, dlatego zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz wiekowej chaty zamontowano prowizoryczne podpory, chroniące ją przed zawaleniem.

Region, w którym urodził się i dorastał Władysław Gomułka, wciąż należał do Cesarstwa Austrii i Austro-Węgier i wchodził w skład kraju koronnego Galicji i Lodomerii, potocznie nazywanego po prostu Galicją. Mówiąc oględnie, nie była to kraina mlekiem i miodem płynąca, nie na darmo we wszystkich pozostałych zaborach funkcjonowało pojęcie „galicyjska nędza”. Region ten nazywano też „Golicja i Głodomeria”. Pod koniec XIX stulecia Galicja była jednym z najgorszych miejsc do życia i to nie tylko na terenie rozbiorowej Polski, ale w całej Europie. Żeby się o tym przekonać, wystarczy zapoznać się z danymi zamieszczonymi w wydanej w 1888 roku we Lwowie publikacji Stanisława Szczepanowskiego Nędza Galicyi w cyfrach. Zdecydowana większość, bo aż 74% mieszkańców tego rejonu — a pod koniec XIX wieku mieszkało tam 6,4 miliona ludzi — żyła z pracy na roli. To bardzo dużo, zważywszy, że w samym zaborze rosyjskim odsetek ten wynosił 60%, na terenie Niemiec ludność rolnicza stanowiła nieco ponad 42%, a we Francji — 45%, nie wspominając o Anglii, gdzie z rolnictwa żyło zaledwie 20% ludności. Jedynie w Irlandii rolnictwem parało się aż 75% mieszkańców. Galicyjska wieś była tak przeludniona, że na jednego mieszkańca przypadało tylko 1,6 hektara ziemi uprawnej i naprawdę niewielu galicyjskich chłopów stać było na hodowlę zwierząt. Średni dochód na głowę wynosił marne 53 złote reńskie, podczas gdy chłopi mieszkający w Królestwie Polskim mogli liczyć na 73 złote. Jeszcze gorzej wychodziło porównanie z mieszkańcami francuskich wsi, gdzie dochód per capita był wyższy aż o 560% i wynosił równowartość 350 złotych. Prawdziwa przepaść dzieliła galicyjskie chłopstwo od ich angielskich odpowiedników, bo na tamtejszej wsi osiągali dochód równoważny 450 złotym, a więc aż o 749% wyższy! W Galicji obowiązywały relatywnie wysokie podatki, wynoszące średnio 9 złotych rocznie i pochłaniające aż jedną piątą rocznego dochodu. W dodatku region nawiedzały często powodzie oraz inne klęski, niszcząc i tak marne plony ubogich rolników.

Wiek XX nie przyniósł zmian na lepsze, skoro pisarz ludowy Jakub Bojko w 1911 roku, a więc już za życia Władysława Gomułki, notował, że pożywienie galicyjskiego chłopstwa było zazwyczaj niewyszukane, ale kiedy okoliczne rzeki wylewały, co zdarzało się nawet kilka razy w roku, „zniszczywszy plony rolnika, sprowadzały na bezradny lud głody i ciężkie przednówki. Z braku zboża dużo było pola nieobsianego, uprawa roli była nadzwyczaj marną, a i tego czasu nie było zebrać i schować. A schować nie można było, póki sługa plebański nie «wytyczył» dziesięciny, którą każdy parafianin pod grozą grzechu «wiernie Kościołowi musiał oddać». Zabrano co dziesiąty snopek na plebanię, ukradli trochę grasujący złodzieje, trochę zabrała woda, a resztę biedny chłop przepił z rozpaczy u żyda, i jakże można było mieć dobre i dostatnie pożywienie? Ale mimo to ziemia, nawożona corocznym mułem, rodziła nieźle i w normalnych czasach chłopi tutejsi jadali regularnie chleb żytni z grubo w żarnach zmielonego żyta. Gdy brakło żyta, jedzono chleb z jęczmienia, prosa, bobu, a nawet i wyki. Jedynie na wielkie święta piekły kobiety kołacze duże, a tak samo na wesele, chrzciny i przy wożeniu gnoju kołacz musiał być na stole wieśniaka tutejszego”2.

Marne dochody i drastycznie uboga dieta, podobnie jak złe warunki higieniczne, w jakich mieszkała większość ludności wiejskiej, przekładały się na umieralność. Średnia długość życia mieszkańca galicyjskiej wsi płci męskiej wynosiła zaledwie 27 lat, podczas gdy kobiety żyły o rok dłużej. Problemem był też analfabetyzm — zaledwie 19% Galicjan powyżej siódmego roku życia opanowało niełatwą sztukę czytania i pisania. Nie na darmo przywołany wcześniej Bojko utyskiwał: „Dwie biedy srodze nas dręczą, a temi są: ubóstwo moralne i materjalne, czyli tak po chłopsku mówiąc, brak rozumu i brak chleba. Zastanowiwszy się głębiej nad przyczyną naszej niedoli, musimy powiedzieć, że brak rozumu jest najczęściej przyczyną braku chleba. Pan Bóg chyba nie mógł już nic cenniejszego po zdrowiu dać człowiekowi, niż rozum, to też król Salomon nie prosił Pana Boga o bogactwo, ale o rozum”3. Na wsi często powiadano: „Czemuś biedny? Boś głupi. Czemuś głupi? Boś biedny”.

Trudno się zatem dziwić młodym ludziom, którzy uciekali ze wsi do miasta, gdzie znajdowali zatrudnienie w rozwijającym się przemyśle czy usługach. Ale i oni mogli liczyć na jedynie niewielką poprawę losu — zarobki robotników były marne, w dodatku niemal ćwierć wynagrodzenia należało przeznaczyć na czynsz. A warunki w ówczesnych lokalach mieszkaniowych biedoty były wręcz fatalne, zwłaszcza że w przeważającej większości miast jedynie co piąty budynek miał bieżącą wodę. Jeszcze w 1910 roku aż 93% domów w stołecznym Wiedniu nie miało łazienek. Nic dziwnego, że wiele miast zmagało się okresowo z epidemiami chorób zakaźnych, a brud i pasożyty skutecznie uprzykrzały życie mieszkańcom austriackich, w tym także galicyjskich, wsi i miast.

Co odważniejsi decydowali się na emigrację i wyjeżdżali do Ameryki, ale bywało, że nawet na obczyźnie nie znajdowali szczęścia i godziwych warunków do życia. Los emigrantów był udziałem Jana Gomułki, ojca przyszłego I sekretarza, i jego czterech braci, którzy około 1900 roku za chlebem wyruszyli za ocean. Oczywiście nie wszyscy razem — najpierw cała piątka pracowała na bilet najstarszego z nich, który po przybyciu na miejsce miał obowiązek zapracować na pokrycie kosztów podróży dla reszty. Wszystkim, także Janowi, wiodło się tam nieźle, bo byli pracowici i nie bali się ciężkiej pracy. Jan znalazł zatrudnienie w przemyśle metalurgicznym, spożywczym, był również górnikiem w kopalni węgla w Pensylwanii. Udało mu się dorobić nawet niezłych pieniędzy, ale przy okazji doszczętnie zrujnował sobie zdrowie. I właśnie kłopoty zdrowotne sprawiły, że postanowił wrócić w rodzinne strony. Kiedy podjął decyzję o powrocie, był już człowiekiem żonatym — na emigracji poznał Polkę, też wywodzącą się z Galicji, pannę Kunegundę Bazan, z którą wstąpił w związek małżeński. Matkę przyszłego komunistycznego przywódcy do emigracji również zmusiła bieda — jej rodzice wprawdzie pracowali jako tkacze, ale mechanizacja krosen pozbawiła ich zatrudnienia. Przedsiębiorcza dziewczyna wraz ze starszym bratem postanowiła zatem poszukać szczęścia za oceanem. Jej brat szybko znalazł pracę, ona zaś prowadziła mu dom, dopóki los nie postawił na jej drodze Jana Gomułki. Młodzi wzięli ślub i z czasem doczekali się trójki dzieci: urodzonej w 1902 roku w Johnstown w Pensylwanii Józefiny oraz Władysława i najmłodszej Ludwiki, przy czym drugie i trzecie dziecko przyszło na świat już w Białobrzegach Franciszkańskich, gdzie osiedli Gomułkowie. Ponieważ wszystkie przywiezione przez nich pieniądze poszły na opłacenie lekarzy, Jan i Kunegunda, jak zdecydowana większość galicyjskich chłopów, gospodarzyli dosłownie na spłachetku ziemi i zajmowali wspomnianą jednoizbową chatę. Bohater naszej opowieści przyznawał, że jego ojciec miał wyjątkowego pecha, bo zarówno braciom Jana, jak i bratu Kunegundy wiodło się w Stanach całkiem nieźle. Dzięki wysiłkom lekarzy, na których rodzina wydała majątek, stan zdrowia Jana znacznie się poprawił, ale już nigdy nie mógł on pracować fizycznie jako robotnik. Zostały mu tylko słabo płatne zajęcia, z których ciężko było utrzymać żonę i trójkę potomstwa. Z czasem mógł też liczyć na pomoc krewnych ze Stanów, przesyłających mu w listach banknoty jedno- bądź pięciodolarowe.

Co ciekawe, w oficjalnych dokumentach, i to nawet tych z dwudziestolecia międzywojennego, nazwisko przyszłego przywódcy Polski Ludowej często zapisywane jest z błędem jako „Gomółka”. Jak wiadomo, wyraz „gomółka” oznacza kulistą lub owalną masę albo rodzaj sera, popularnego niegdyś głównie ze względu na to, że suszone, stwardniałe niemal na kamień serowe kulki można było przechowywać przez całą zimę. Na przednówku było to doskonałe źródło białka. Trudno się zatem dziwić, że przedwojenni urzędnicy czy przesłuchujący młodego Gomułkę funkcjonariusze policji, usłyszawszy jego nazwisko, odruchowo zapisywali je przez „ó”.

Mały Gomułka, podobnie jak reszta jego rodziny, w dzieciństwie aż za dobrze poznał smak biedy. Ojciec zarabiał niewiele, zaś podstawą wyżywienia w domu rodzinnym przyszłego I sekretarza KC PZPR „były ziemniaki pochodzące z dzierżawionego przez matkę u sąsiada wąziutkiego zagonu, który uprawiała, płacąc za dzierżawę kilkudniowym odrobkiem przy żniwach. Niekiedy zarobiła też miarkę żyta za pracę w polu u zasobniejszego sąsiada”4. Sytuacja materialna Gomułków drastycznie się pogorszyła po wybuchu I wojny światowej — Jan, jedyny żywiciel rodziny, został zmobilizowany do służby w oddziałach sanitarnych. Wcześniej już niewiele zarabiał, ale po jego mobilizacji najbliżsi boleśnie odczuli brak pensji, którą przynosił do domu. Jak wspomina w swoim pamiętniku Władysław, właścicielka lokalnego sklepiku wydawała jego mamie towary i zapisywała je w specjalnym brulionie, który sukcesywnie „zapełniał się nowymi pozycjami kredytowymi, wśród nich zawsze figurowało kilkanaście kilogramów mąki żytniej na nowy wypiek chleba. I tak w koło, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, przez wiele lat po zakończeniu I wojny światowej aż do czasu, gdy do skromnych zarobków ojca doszły zarobki pozostałych członków rodziny”5. Pani Gomułkowa raz na miesiąc piekła 10 bochenków chleba, a potem wydzielała określoną porcję wszystkim członkom rodziny, w tym czwórce dzieci, bo obok dwóch córek i syna miała jeszcze na wychowaniu bratanka swojego męża. Gomułka w swoich pamiętnikach nie podaje, dlaczego brat stryjeczny stale z nimi mieszkał, ale jego obecność oznaczała większe wydatki. Władysław jako dziecko miał jedno proste marzenie — żeby mama, która sprawiedliwie obdzielała upieczonym przez siebie chlebem wszystkich domowników, chociaż raz odkroiła mu nieco większą kromkę, dzięki czemu mógłby się najeść do syta.

Choć lata I wojny światowej okazały się dla Gomułków szczególnie ciężkie, przedsiębiorcza Kunegunda radziła sobie, jak umiała. Podstawą wyżywienia jej dość licznej rodziny były uprawiane przez nią na dzierżawionym zagonie ziemniaki, a chleb pojawiał się na stole jeszcze rzadziej niż przedtem. Kiedy tylko pani Gomułkowej udało się zdobyć choćby miarkę żyta, wraz z jedynym synem mieliła je na mąkę na żarnach stojących w sieni ich skromnego domostwa. Z czasem pomysłowej kobiecie udało się znaleźć substytut chleba — zastępowała go plackami będącymi jej autorskim pomysłem. Ich zasadniczym składnikiem były ziemniaki z niewielkim dodatkiem mąki. Te pieczone na płycie kuchennej placuszki musiały być smaczne, skoro przyszły działacz już jako dojrzały człowiek wspominał je z rozrzewnieniem.

Na początku Wielkiej Wojny Krosno przechodziło z rąk do rąk — 26 września 1914 roku zajęły je wojska rosyjskie, zaś niespełna miesiąc później opanowali je Austriacy. Rosjanie odbili miasto 10 listopada, by 15 grudnia stracić je na rzecz Austrii. Z kolei wojska austriackie wycofały się z niego 21 grudnia i Krosno ponownie opanowała armia rosyjska. 7 maja 1915 roku zajęły je połączone siły Niemiec i Austrii. „Fala walk frontowych przewalała się nieopodal mego miejsca zamieszkania, skąd obserwowałem nawet strzelających z okopów żołnierzy austriackich — wspominał Gomułka. — Moja rodzinna miejscowość przechodziła dwukrotnie w ręce wojsk Rosji carskiej, skąd po pewnym czasie wypierały je w krwawych walkach wojska Austrii i Niemiec. Mieszkałem tuż przy głównym szlaku drogowym prowadzącym do Przemyśla. Obserwowałem wszystkie rodzaje nacierających i cofających się wojsk. Moje sympatie były wówczas po stronie wojsk austriackich, przede wszystkim dlatego, że w szeregach tych wojsk znajdował się również mój ojciec, zmobilizowany jako rezerwista w 1914 r.”6. Paradoksalnie wojenny galimatias sprzyjał zdobywaniu zapasów jedzenia. Niedaleko rodzinnego domu Gomułki znajdowały się doskonale zaopatrzone wojskowe magazyny, wykorzystywane zarówno przez wojska austriackie, jak i rosyjskie, zależnie od tego, w czyich rękach było akurat Krosno. Zgodnie z obowiązującym wówczas prawem wojennym przy wycofywaniu się wojskowych oddziałów palono wszystkie zmagazynowane zapasy. I tak kilogramy mąki, sucharów, kawy, cukru, tłuszczów, grochu i kasz dosłownie puszczano z dymem, niezbyt przejmując się faktem, że ludność cywilna mogłaby te artykuły wykorzystać do własnych celów. O ile jednak Austriacy rzetelnie się z tego obowiązku wywiązywali, o tyle Rosjanie podpalali „swój magazyn żywnościowy dopiero podczas oczyszczania go z zawartości przez okolicznych mieszkańców. Zniszczeniu uległy tylko resztki żywności, której ludność nie zdołała już uratować przed ogniem”7. Nader często czujność carskich żołnierzy pilnujących zapasów skutecznie osłabiał samogon, dostarczany im przez któregoś z mieszkańców okolicznych miejscowości.

Gomułka po latach wspominał, że wraz z matką niejednokrotnie brał udział w takim „oczyszczaniu” rosyjskich magazynów, a pewnego razu udało mu się zdobyć aż dwa wielkie, razem ważące 50 kilogramów, worki oficerskich sucharów. Schowali cenny łup pod drzewami rosnącymi kilkadziesiąt metrów od rampy kolejowej. Podczas gdy pani Kunegunda stała na straży zdobyczy, jej sprytny syn wrócił do magazynu, gdzie z podłogi, dosłownie spod nóg innych plądrujących to pomieszczenie, zebrał kilka kilogramów cukru w kostkach, które włożył do przepastnych kieszeni swojej jesionki. Potem wspólnie z matką zataszczyli zdobyczną żywność do oddalonego o cały kilometr domu, idąc na skróty przez pola. Innym razem wynieśli z magazynu wielki wór mąki oraz skrzynkę o nieznanej im zawartości. A ponieważ była ona znacznie cięższa niż wcześniej zdobyty worek z mąką, pani Kunegunda łudziła się, że w środku znajdą cukier. Kiedy zarówno zdobyty zapas mąki, jak i skrzynka z tajemniczą zawartością leżały bezpiecznie pod drzewami, strzeżone przez małą Józię Gomułkównę, pojawiło się pytanie, jak przetransportować te cenne zdobycze do domu. O niesieniu wszystkiego przez całą drogę nawet nie było mowy. „Worek był ciężki, ważył chyba ponad 60 kilogramów — wspominał Gomułka. — Nikt z nas nie był w stanie zanieść go na plecach do domu. Skrzynki zaś, chociaż lżejsze, były niewygodne do przenoszenia na plecach”8. Władek wpadł na zbawienny pomysł, by wrócić do domu po taczki. Wprawdzie przedsiębiorcza rodzinka musiała trzy razy obracać tam i z powrotem, ale w końcu udało się przewieźć całą zdobycz. Teraz spokojnie można było zajrzeć to tajemniczych skrzynek. Ku zaskoczeniu pani Gomułkowej nie było w nich cukru — w jednej znajdowały się suszone warzywa, wykorzystywane w polowej kuchni do gotowania zupy, a w drugiej aż 10 kartonów z paczkami z machorką. Największą radość sprawił wszystkim worek mąki, z której Kunegunda potem robiła pożywne kluski dla całej rodziny, ale machorkę też można było wykorzystać z pożytkiem. W dobie wojennych niedoborów okazała się cennym towarem, który pani Gomułkowa wymieniała u chłopów na rozmaite artykuły żywnościowe, w rodzaju masła czy słoniny.

Czytając wspomnienia Gomułki z czasów I wojny światowej, można odnieść wrażenie, że kwestie aprowizacyjne i wysiłki zmierzające do zdobycia zapasów jedzenia były wówczas dla niego samego i jego rodziny najważniejsze. A przecież był to czas obfitujący w dramatyczne wydarzenia, które stały się też udziałem bohatera naszej opowieści. „Nie przedstawiam tu różnych zaobserwowanych epizodów wojennych, takich jak poddawanie się do niewoli rosyjskiej ukrytych w naszym domu żołnierzy austriackich, czemu się przyglądałem z wielką ciekawością, lub obrzucanie bombami z niewielkiej wysokości przez dwa samoloty niemieckie taboru wojskowego złożonego z kilkudziesięciu wozów, który zatrzymał się na nocny odpoczynek w olszynce około 150 metrów od naszego domu — czytamy na kartach jego wspomnień. — Zabitych zostało wówczas kilkanaście przywiązanych do drzewa koni, inne zaś zerwały sznury i rozbiegły się na wszystkie strony. Nie zapomniałem nigdy widoku, jak podczas ostrzeliwania na szosie galopujących w ucieczce kozaków jeden z nich spadł z konia, który ranny przez dłuższy czas biegł za uciekającym i wołającym go kozakiem, aż wreszcie wykrwawiony upadł i śmiercią zakończył swoją końską służbę wojskową. Podobnych epizodów wojennych utkwiło wiele w mojej pamięci. Miały one określony wpływ na kształtowanie się mojej świadomości i osobowości. Pozostawiam je na uboczu, jako zbyt dalekie od zamierzonego tematu moich wspomnień”9. Według biografa Gomułki, Piotra Lipińskiego, pamięć o głodzie, którego miał okazję zaznać w dzieciństwie i we wczesnej młodości, była w nim żywa do końca życia. Pamiętał o tych doświadczeniach także wówczas, gdy stał na czele państwa. „Kiedy kierował krajem, dziwił się więc, że ludzie chcieliby na co dzień jeść szynkę — zauważa Lipiński. — Przecież szczawiowa z jajkiem to też jest świetne pożywienie, mawiał, nie rozumiejąc tych zbędnych potrzeb. Wszak w powojennej Polsce już nie brakowało chleba, a u niego w domu szczenięctwa matka tylko raz w miesiącu piekła dziesięć bochenków na sześcioosobową rodzinę”10.

Wzorowy uczeń

Jan Gomułka powrócił do domu z wojny stosunkowo szybko, bo już w 1916 roku został zwolniony z wojska ze względu na stan zdrowia. Ale nie oznaczało to znaczącej poprawy sytuacji finansowej rodziny. W tym samym roku jego jedyny syn zakończył swoją edukację szkolną, co nie było niczym niezwykłym w przypadku dzieci wywodzących się z niezamożnych rodzin. Ich rodziców po prostu nie było stać na dalsze kształcenie, zwłaszcza kiedy mieli na utrzymaniu sporą gromadkę potomstwa. Zarówno ojcom, jak i matkom zależało jedynie, by ich synowie jak najszybciej się usamodzielnili, zdobyli jak najlepszy, dość dobrze płatny zawód i dokładali się do utrzymania rodziny. Córki natomiast równie szybko wydawano za mąż, aczkolwiek znalezienie dobrego męża dla panny bez posagu nie było łatwą sprawą.

W tym miejscu należałoby zauważyć, że Polacy dorastający ówcześnie w zaborze austriackim i korzystający z dobrodziejstwa edukacji jako jedyni z wszystkich trzech zaborów mogli się uczyć w swoim ojczystym języku. Uzyskanie przez Galicję autonomii politycznej zakończyło germanizację tamtejszej oświaty, zaś Ustawa Sejmu Krajowego Galicji z 22 czerwca 1867 roku wprowadziła do szkół język polski jako wykładowy. Takie same regulacje obowiązywały zresztą w innych szkołach narodowych na terenie całego cesarstwa, co miało na celu utrzymanie i promowanie różnorodności kulturowej w państwie. Gomułka uczęszczał do oddalonej od jego rodzinnego domu o 2 kilometry tak zwanej szkoły ludowej w Krośnie, w której nauka trwała cztery lata. Wprawdzie musiał codziennie pokonywać tę drogę piechotą, ale nie narzekał, bo naprawdę lubił się uczyć. Do szkoły poszedł jako siedmiolatek w 1912 roku i do końca swojej edukacji był najlepszym uczniem w klasie. Po ukończeniu czteroletniej szkoły ludowej kontynuował edukację w trzyletniej Szkole Wydziałowej Męskiej. Od początku na świadectwie przyszłego przywódcy Polski Ludowej figurowały same piątki ze wszystkich przedmiotów z wyjątkiem śpiewu. Straszliwie fałszował i nigdy nie dostał z tego przedmiotu dobrej oceny, jednak ze względu na postępy w innych dziedzinach litościwy pedagog na koniec roku wystawiał mu zawsze czwórkę, nie chcąc mu psuć świadectwa. Gomułka nie radził sobie też na lekcjach rysunku, zresztą przez całe życie miał dość lekceważące podejście do kwestii kultury i sztuki.

Poza tym uczył się bardzo dobrze, przewyższając pod tym względem swoich kolegów. Było to o tyle zaskakujące, że nie miał nawet wszystkich podręczników, bo jego matki nie było stać na ich zakup. Sprytny Władek pożyczał od kolegów książki i czytał je na przerwach, by w ten sposób opanować materiał. A pamięć miał fotograficzną, co zostało mu do końca życia i czym niejednokrotnie zadziwiał najpierw innych uczniów, a potem partyjnych towarzyszy. Zdaniem profesora Andrzeja Werblana Gomułka z „edukacji szkolnej, choć krótkotrwałej, wyniósł poprawność pisowni, dobre podstawy stylu, systematyczność, a ponadto czytelne, wręcz kaligraficzne pismo. Zawsze lubił pisać ołówkiem, wycierając błędy i poprawki starannie gumką, tak jak go uczono tego w galicyjskiej szkole”11. Gomułka w szkole zgromadził także wyłącznie dobre wspomnienia, chociaż nigdy nie miał prawdziwych wakacji. Zamiast wypoczywać i nabierać sił do nauki, mały Władek musiał wypasać krowy bogatego sąsiada. Oczywiście za pieniądze, za które potem mógł kupić sobie chociażby parę porządnych butów. „Mnie nie tylko nie nurtował jakikolwiek sprzeciw, lecz spędzenie w ten sposób wakacji uważałem za najbardziej normalne — zapewniał w swoich wspomnieniach. — Czułem się nawet dumny z tego, że mogę już trochę zarobić na siebie i ulżyć w ten sposób matce”12. Dzień pracy w charakterze pastuszka zaczynał już o 6.00 rano poranną toaletą, w trakcie której mył się wodą nalewaną konewką do stojącej na kuchennym taborecie miski. Ponieważ Gomułków nie zawsze stać było na kostkę mydła, bywało, że zastępowano je sodą. Umywszy się, Władek wkładał koszulę i krótkie spodnie, a w zimniejsze bądź deszczowe dni dodatkowo marynarkę i kaszkiet. „Ze sznurowaniem obuwia nie miałem nigdy kłopotu, gdyż poczynając od cieplejszych dni wiosny aż do późnej jesieni, chodziłem boso tak do szkoły, jak i poza szkołą, nie wyłączając niedziel i świąt. Pod tym względem nie stanowiłem zresztą wyjątku. Zjawisko to występowało powszechnie i obejmowało większość moich rówieśników”13. Pamięć o tym towarzyszyła mu już zawsze i kiedy stał na czele państwa, nie mógł się nadziwić, dlaczego Polacy, a zwłaszcza chłopi i robotnicy, narzekają na poziom życia. Wszak dzięki staraniom partii nikt już boso nie chodził…

W każdym razie u sąsiada czekały na niego nie tylko wydojone krowy, które miał wyprowadzić na pastwisko, ale także prawdziwy rarytas: śniadanie składające się z kromki chleba, czasem nawet z masłem i serem, oraz garnuszek świeżego mleka. Bywało, że zamiast chleba dostawał zimną kaszę z poprzedniego dnia, ale nie narzekał, zwłaszcza że należało mu się także drugie śniadanie. Gospodyni zawijała w ściereczkę pokaźną pajdę chleba posmarowaną masłem, a często i grubą warstwą białego sera. Tak zaopatrzony, Władek wyprowadzał krowy na pastwisko, a raczej coś na kształt pastwiska. Jak pisał w swoich pamiętnikach, żadne z gospodarstw, w których pracował w czasie wakacji, nie miało pastwisk z prawdziwego zdarzenia ani nawet łąk. Bydło pasło się zatem na zarośniętych trawą drogach bądź skrawkach ziemi, na przykład na poboczu szosy, toru kolejowego lub na brzegu strumyka. Krów nie wolno było puszczać wolno, tylko trzymano je na grubym konopnym sznurze, który zawiązywało się im na rogach w taki sposób, że „były złączone jednym sznurem, który pośrodku trzymałem w ręku, mając zawsze jedną krowę z przodu i drugą z tyłu — wyjaśniał w swoich wspomnieniach. — Każde pociągnięcie za sznur zaciskało pętle na rogach krowy, co pozwalało nią kierować i utrzymywać ją w posłuszeństwie. Jeśli oprócz krów było jeszcze do pasienia cielę, to wiązało się go za głowę innym, cieńszym sznurem, przymocowując jego drugi koniec w połowie sznura łączącego krowy. Cielę zawsze znajdowało się z tyłu, obok krowy. Wprawdzie i bez wiązania go sznurem nie odeszłoby od swojej matki, lecz będąc swobodne, mogłoby wyrządzić różne szkody w polu położonym wzdłuż drogi służącej za pastwisko”14. Wypasanie bydła nie było ciężką pracą, obowiązki sprowadzały się bowiem do sprowadzenia krów w określone miejsce, gdzie mogłyby jak najszybciej się najeść. Jak wspomina Gomułka, o tym, że zwierzę już jest najedzone, świadczył dołek po prawej stronie brzucha — jeżeli był wyrównany, krowa była syta i można było ją odprowadzić do obory. Tam około południa odbywał się drugi udój, w trakcie którego krowy dostawały zieloną paszę, czyli liście buraczane, koniczynę i trawę. Przygotowanie jej nie należało do obowiązków Gomułki, ale z reguły pomagał gospodarzom w zbieraniu zielonki. O godzinie 13.00 młody pastuszek zasiadał do obiadu wraz ze swoim pracodawcą i jego rodziną. Nie był to z pewnością wykwintny posiłek, mimo że gospodarzom zatrudniającym chłopca powodziło się znacznie lepiej niż rodzinie Władysława: „Kartoflanka, kapuśniak, biały, gęsty barszcz należały do najczęściej powtarzających się zup, a drugie danie stanowiły takie potrawy, jak kluski sporządzane w kilku odmianach, różne kasze gotowane na gęsto oraz ziemniaki ze zsiadłym mlekiem. Te ostatnie bardzo mi smakowały, gdyż o tej porze były młode. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek w obiadowe menu wchodziło jakieś mięso. Ludzie, o których mówię, a takich była przygniatająca większość, mięsa nie jadali, zwłaszcza latem. Na ich stołach pojawiało się mięso, względnie wyroby mięsne, tylko na Wielkanoc i na Boże Narodzenie, a także wówczas, kiedy zarżnęli nieznoszącą już jajek kurę. Do kraszenia potraw używano głównie masła i w mniejszym zakresie oleju oraz słoniny. Do potraw spożywanych z mlekiem nie używało się żadnych tłuszczów. Tłuszcze zastępowano także białym serem, np. kluski pokrajane na makaron zaraz po ugotowaniu zaprawiało się rozkruszonym twarożkiem. Jeśli dodano do tego jeszcze łyżkę cukru — potrawa była znakomita. Miałem zresztą dobry apetyt. Nie narzekałem więc na obiady, jak w ogóle na całodzienne wyżywienie”15.

Po skończonym obiedzie młodego Władka czekały kolejne obowiązki: pomagał przy pracach gospodarskich, a około 16.00 ponownie wyprowadzał krowy. Ponieważ drugi wypas trwał krócej niż poranny, Gomułka przyprowadzał bydło z powrotem już o 20.00 — na wieczorny udój. O wolnej niedzieli, nie wspominając o sobocie, będącej wówczas normalnym dniem pracy, mógł jedynie pomarzyć. Tego dnia jednak popas krów trwał o dwie godziny krócej i chłopak miał więcej czasu dla siebie. Wpadł też na sprytny pomysł: „przygotowywałem im uprzednio zieloną wykę lub koniczynę, którą ukrywałem w polu, a później dokarmiałem tą zielonką bydło. Nie zważałem przy tym na to, czy zielonka pochodziła z pola mojego gospodarza, czy też z pola jego sąsiada. Rzecz jasna, o praktykach tych nikomu nie mówiłem. Po takim dokarmianiu krów, gdy w niedzielne popołudnie przyprowadzałem je do obory po dwóch godzinach pasienia, gospodyni wyrażała zwykle zdziwienie i zarazem zadowolenie, że tak dobrze je napasłem w tak krótkim czasie”16.

Pod koniec dnia zasiadał wraz z rodziną gospodarza do kolacji, na którą z reguły podawano ziemniaki z kwaśnym mlekiem, a czasami chleb z serem oraz mleko. Po zjedzeniu tego posiłku chłopiec miał wreszcie czas dla siebie i mógł wraz z kolegami popływać w rzece. Pływać kraulem nauczył się bardzo wcześnie, jeszcze zanim poszedł do szkoły, i ten sport uprawiał nawet jako przywódca państwa. Każdy dzień zaczynał wówczas od wizyty na basenie w Pałacu Kultury i Nauki, gdzie czekał na niego specjalnie zarezerwowany osobny tor. Nie do pomyślenia było, żeby w tym czasie z basenu korzystali zwyczajni warszawiacy — pływali tam wyłącznie inni dostojnicy partyjni, zazwyczaj Józef Tejchma i Artur Starewicz.

Wróćmy do dzieciństwa Gomułki. Wspominał on, że kiedy wraz z kolegami nie mogli na wakacjach korzystać z dobrodziejstwa kąpieli, wynajdywali sobie rozmaite zajęcia i zabawy: wspinali się po słupie, urządzali wyścigi bądź grali w palanta czy w kiczkę. Kiczka, zwana też klipą, to gra, do której wystarczą dwa kawałki drewnianego patyka: jeden krótki, a drugi dłuższy. Ten krótszy, zwany kiczką, kładzie się na ziemi w specjalnie wydrążonym podłużnym dołku, nazywanym domem bądź królestwem, a następnie wybija się go pałką, czyli dłuższym kijem. Przeciwna drużyna stara się złapać kiczkę w powietrzu. Jeżeli któremuś z uczestników uda się ta sztuka, jego drużyna przejmuje kiczkę i wybija ją z domu. Gomułka przyznawał się też do innych rozrywek. Bywało, że chadzał z kolegami na dzierżawę, zwaną również pachtą, czyli do ogrodów zamożniejszych chłopów na jabłka, z reguły niedojrzałe i kwaśne. Do domu wracał dopiero późnym wieczorem, mył nogi w drewnianym cebrzyku, płukał usta ciepłą wodą z kubka i szedł spać. Tak upływały mu letnie miesiące.

Wraz z końcem wakacji kresu dobiegła praca u sąsiadów i pływanie z kolegami w rzece. Rodzina musiała sobie jakoś radzić bez pieniędzy zarabianych przez Władka, a w domu nigdy się nie przelewało. Ponieważ Jan Gomułka nie mógł pracować fizycznie, zatrudnił się jako stróż nocny w cegielni w sąsiedniej miejscowości. Pomimo że pracował codziennie po 12 godzin, dostawał bardzo niskie wynagrodzenie i z trudem utrzymywał rodzinę, dlatego z wytęsknieniem wyczekiwał dnia, kiedy jego syn skończy szkołę wydziałową i pójdzie do pracy, by wspomóc rodzinny budżet. Jako że Władek był jednym z najlepszych uczniów w klasie, nauczyciele namawiali go do kontynuowania nauki. Jeden z pedagogów proponował mu takie rozwiązanie tej patowej sytuacji: „Możesz przecież wziąć korepetycje, możesz przygotować 2–3 uczniów do odrobienia lekcji, a później do egzaminu. O korepetycje sam ci się postaram, jeśli zechcesz. Będzie z ciebie dobry nauczyciel. Powiedz rodzicom, co ci mówiłem”17. Ale ambitny chłopak nie powtórzył nikomu tej rozmowy. Doskonale wiedział, że chłopcy, którym miałby udzielać lekcji, pochodzili ze znacznie zamożniejszych domów. Niezręcznie by było, gdyby korepetytor przychodził na lekcje bez butów. W efekcie Gomułka zrezygnował z dalszej nauki, a potem był obiektem drwin z peerelowskiego establishmentu, którego członkowie w młodości zamiast chodzić do szkoły, pasali krowy. Sam zdawał sobie sprawę z braków w edukacji i miał z tego powodu kompleksy. Zauważał to chociażby Piotr Kostikow, który zetknął się z Gomułką, kiedy ten był u szczytu władzy. Polski komunista zrobił na nim niemałe wrażenie, zresztą Gomułka był w Rosji bardzo poważany jako weteran ruchu robotniczego. Kostikow, wysoki rangą funkcjonariusz radzieckiej partii komunistycznej, odpowiadający za kontakty z polskimi komunistami, uważał go za inteligentnego człowieka, obdarzonego niemałą charyzmą i ciekawego świata. Jak wspominał, polskiego przywódcę szczególnie interesowały kwestie gospodarcze: „jeśli trafiłem na jego ulubionego konika z dziedziny gospodarczej — dawał mi cały wykład. Miał piekielny łeb do liczb, co przy jego umiejętnościach analizy dawało mu przewagę w wielu dyskusjach. Często jednak z żalem mówił, że niestety, los był dla niego nieprzychylny, bo nie pozwolił mu się uczyć. Był to chyba jego kompleks — często mi mówił, że tak chciał się uczyć, tak lubił się uczyć, poznawać, ale nie udało mu się, a teraz często brakuje wiedzy, pewnych umiejętności…”18. W biografiach Gomułki i artykułach mu poświęconych często spotyka się opinię, jakoby nie znosił intelektualistów, zwłaszcza tych, którzy nigdy w życiu nie zhańbili się pracą fizyczną. To też wskazywałoby na jego kompleks związany z marnym wykształceniem. Jeden z jego współpracowników w Ministerstwie Ziem Odzyskanych, Włodzimierz Lechowicz, otwarcie twierdził, że Gomułka był przekonany o prymacie pracy fizycznej nad umysłową. Sam jednak odczuwał głód wiedzy i popierał „dokształcanie się pracowników, widząc w tym jakby naturalne doskonalenie i rozszerzanie pola pracy. Z mniejszym uznaniem odnosił się do studiów podejmowanych w pogoni za stopniami i tytułami naukowymi, które miały służyć jako szczebel do dalszej kariery lub jako zabezpieczenie sobie pozycji na przyszłość”19. Ponieważ ta cecha przywódcy była powszechnie znana, „niektórzy ludzie na odpowiedzialnych stanowiskach, którzy w okresie Gomułki zdobywali tytuły naukowe, nie używali ich przez jakiś czas, aby nie zwracać na siebie uwagi”20. Jeżeli wierzyć Kostikowowi, polski przywódca miał jednak wielki szacunek do wybitnych uczonych. Podczas jednej z wizyt w ZSRR Gomułka poprosił go o umożliwienie spotkania z pewnym radzieckim naukowcem. Przy tej okazji wyznał: „Wiecie, towarzyszu Kostikow, zawsze zazdroszczę uczonym, ale w takim dobrym słowa tego znaczeniu, bez zawiści. […] Przy takich ludziach zawsze jako polityk czuję się małym ziarenkiem… Całe życie marzyłem, żeby się uczyć, ale niestety, nie udało się. Jak ja żałuję…”21. Kto wie, może gdyby przed laty Gomułka zamiast być posłusznym synem, poszedł za radą nauczyciela, losy naszego kraju potoczyłyby się zupełnie inaczej…

W terminie u ślusarza

Jan Gomułka, pracując jako niewykwalifikowany robotnik w Ameryce, zdążył poznać blaski i cienie tego rodzaju pracy. Doskonale wiedział, że wprawdzie można się z tego utrzymać, ale praca fizyczna wymaga dobrego stanu zdrowia. Na własnej skórze zdołał się też przekonać, że jakiekolwiek kłopoty zdrowotne wykluczają człowieka z czynnego życia zawodowego. Doświadczenie nauczyło go, że ciężka fizyczna praca potrafi zrujnować zdrowie, trudno się zatem dziwić, że synowi chciał oszczędzić tego losu. Wprawdzie ze względu na brak stosownego wykształcenia Władysław mógł zapomnieć o karierze urzędnika i jakiejkolwiek innej pracy umysłowej, ale przecież istniały zawody rzemieślnicze niewymagające specjalnego wysiłku, a dające nadzieję na godziwe utrzymanie. Panu Janowi jako takie jawiło się krawiectwo — jego zdaniem było to zajęcie dobrze płatne, w dodatku ubrania szyło się w ogrzewanym zimą pomieszczeniu i miało się kontakt z zamożną, kulturalną klientelą. A najważniejsze, przynajmniej z punktu widzenia ojca przyszłego przywódcy, było to, że praca krawca nie groziła żadnymi wypadkami ani kłopotami ze zdrowiem. A przynajmniej nie takimi jak te czyhające na budowie, w kopalni czy w fabryce.

Problem polegał jednak na tym, że Władysław nie podzielał entuzjazmu ojca i do zmiany zdania nie nakłoniła go nawet wizyta w pracowni krawieckiej, w której miał się uczyć zawodu. Zbuntowany młodzieniec stanowczo oświadczył, że nie zostanie krawcem, tylko ślusarzem. W owych czasach ten drugi zawód był dobrze płatny i poważany, co skłoniło pana Jana do zmiany zdania. I tak niespełna 15-letni Gomułka trafił do zakładu ślusarskiego prowadzonego przez Jana Zygmuntowicza w Krośnie, gdzie przez kolejne trzy lata i pięć miesięcy sześć dni w tygodniu, po dziesięć godzin dziennie uczył się ślusarskiego fachu. Dzień rozpoczęcia terminu, jak niegdyś określano naukę rzemiosła u majstra, zapisał się w pamięci Gomułki także z tego powodu, że musiał on odtąd zacząć nosić buty. Pierwsze obuwie nie napawało go dumą, były to bowiem typowo robocze chodaki z grubymi podeszwami, do których przybito cholewki z cielęcej skóry. Miał też drugą, porządną parę butów na skórzanych podeszwach, ale zakładał je wyłącznie od święta. Jak wyjaśniał po latach w swoich wspomnieniach: „Ja i ojciec mieliśmy ponadto odzież i bieliznę przeznaczoną do przebierania się w domu po ukończeniu pracy. Odzież i bielizna używane podczas pracy były zabrudzone, zasmarowane, a w zakładzie pracy nie było wówczas warunków na umycie się i przebranie po zakończeniu dnia roboczego lub zmiany roboczej”22. Przed wyjściem do warsztatu Gomułka zakładał zapinaną pod szyję, porządnie wykonaną bluzę i spodnie, które własnoręcznie uszyła mu matka z bardzo sztywnego materiału, przeznaczonego do uszczelniania pras fabrycznych używanych przy produkcji parafiny. Możemy się jedynie domyślać, jak bardzo były niewygodne.

Jan Zygmuntowicz był mistrzem ślusarstwa, od wielu lat prowadzącym warsztat w Krośnie i cieszącym się wielkim poważaniem wśród kolegów po fachu. Przed I wojną światową powodziło mu się bardzo dobrze i stać go było na zatrudnienie przynajmniej dwóch czeladników. Niestety po wojnie, wraz z odzyskaniem przez Polskę niepodległości, sytuacja uległa drastycznemu pogorszeniu i majster musiał pracować sam, korzystając ze wsparcia trzech uczniów, do których należał też bohater naszej opowieści. Jak się okazuje, Jan Gomułka, podpisując umowę w imieniu swojego niepełnoletniego jeszcze syna, zadbał o to, by Władek jako jedyny z terminujących u Zygmuntowicza otrzymywał za swoją pracę wynagrodzenie. Pozostali pracowali za darmo, ucząc się podstaw zawodu, i dopiero w trzecim roku nauki otrzymywali symboliczną pensję. Tymczasem Władek od początku dostawał dwie korony dziennie, a cały tygodniowy zarobek z dumą oddawał matce. Do domowej kiesy trafiały też napiwki od zadowolonych klientów.

Niewypłacanie wynagrodzenia uczniom wynikało nie tyle ze złej woli Zygmuntowicza czy jego skąpstwa, ile z pogorszenia się sytuacji samego zakładu. Ojciec piątki dzieci musiał się nieźle napracować, by utrzymać swoje miejsce pracy i rodzinę, dlatego też jego zakład nie był typowym warsztatem ślusarskim, ale stanowił połączenie zakładu ślusarskiego z blacharskim, kowalskim i hydraulicznym. Jak twierdzi Gomułka: „W owych czasach, zwłaszcza w małych miasteczkach, takich jak Krosno, nawet usługowy warsztat ślusarski nie mógł normalnie funkcjonować bez wykonywania w nim określonych robót kowalskich. Roboty naprawcze wymagały często spawania złamanych części lub ich dorobienia, co mogło być wykonane tylko na gorąco (aparatu spawalniczego nie mieliśmy w warsztacie). Nie można np. zrobić jakiejkolwiek żelaznej balustrady balkonu czy schodów bez kucia na gorąco jej elementów. Również niektóre narzędzia używane w warsztacie, takie jak świdry do wiertarki, różne dłuta, noże do tokarki itp., wykonywaliśmy sami. Robota kowalska pochłaniała więc pokaźną część czasu pracy”23. W warsztacie produkowano też wyroby dla branży pszczelarskiej, jak chociażby mieszki do odstraszania dymem pszczół mieszkających w ulach czy miodarki służące do oddzielania miodu od plastrów. Zygmuntowicz sam był właścicielem kilkunastu uli, a Gomułka pomagał mu w pasiece, dzięki czemu miał dobre pojęcie o pszczelarstwie i produkcji miodu. Pracując u Zygmuntowicza, nauczył się także hydrauliki, bowiem warsztat zajmował się naprawą i instalacją pomp studziennych oraz naprawami instalacji wodociągowych w domach. Z czasem w związku z gazyfikacją gospodarstw domowych zakres usług zakładu poszerzył się o usługę montażu instalacji gazowych. Gomułka okazał się i w tym zakresie pojętnym uczniem. Jak wspominał po latach, nie było to skomplikowane zadanie, zwłaszcza że ówczesne palniki były nader „prymitywne. Jako palnik służyła odpowiednio wykrępowana i podziurkowana rura umieszczona pod płytą kuchenną lub w piecu kaflowym i połączona z przewodem instalacyjnym doprowadzającym gaz”24.

Wydaje się, iż Zygmuntowicz był bardzo tolerancyjnym człowiekiem. Sam będąc gorącym zwolennikiem Narodowej Demokracji, nie miał nic przeciwko temu, żeby Władysław, który pod wpływem swojego ojca, członka PPS, sympatyzował z socjalistami, pojawiał się na wiecach i pochodach pierwszomajowych. W międzywojennej Polsce 1 maja nie był świętem państwowym, więc Gomułka musiał brać wtedy dzień wolny. Zygmuntowicz nie tylko zgadzał się na to, ale nawet nie potrącał nic z dniówki swojego lewicującego ucznia.

W czasie kiedy Władysław terminował u ślusarza, sytuacja jego rodziny uległa znacznej poprawie. Na krótko przed zakończeniem wojny jego ojcu udało się wreszcie zdobyć pracę w rafinerii ropy w Krośnie. Wprawdzie ze względu na stan zdrowia wciąż pracował jako robotnik niewykwalifikowany, ale dzięki warunkom wywalczonym przez związki zawodowe otrzymywał godziwe wynagrodzenie. Nie do przecenienia były także przydziały żywnościowe pochodzące z pomocy amerykańskiej udzielanej Polsce, dźwigającej się po przeszło 100 latach rozbiorów i wyniszczającej wojnie, oraz wspomniane niewielkie kwoty przysyłane przez stryjów Władysława. Z dzisiejszej perspektywy wydają się one śmiesznie niskie, ale w owych czasach wartość dolara była znacznie wyższa niż obecnie. W grudniu 1919 roku za dolara amerykańskiego płacono 120 marek polskich, bo taka waluta obowiązywała w odrodzonym kraju. Pół kilograma chleba kosztowało zaś 3 marki polskie. Drobna pomoc z Ameryki poważnie ratowała więc rodzinny budżet Gomułków.

Po trzech latach nauki Władysław musiał, jak to się wówczas mówiło, wyzwolić się na czeladnika, czyli zdać egzamin zawodowy. Zdobycie tytułu czeladnika oznaczało, że uczeń opanował teoretyczne i praktyczne umiejętności, mógł więc podjąć pracę zarobkową. W ramach egzaminu Gomułka miał wykonać samodzielnie sklepową wagę według odpowiedniego wzorca. Po dwóch tygodniach pracy urządzenie prezentowało się wprawdzie idealnie, ale nie spełniało podstawowego zadania, bowiem nie wskazywało właściwych pomiarów. Jak się potem okazało, twórca nie nastawił prawidłowo gwintowanych regulatorów. Kiedy tylko naprawił swój błąd, waga zadziałała idealnie, w wyniku czego bohater naszej opowieści zdał egzamin na czeladnika. Niestety skomplikowało to jego sytuację, bowiem tego samego dnia został bezrobotnym — Zygmuntowicza nie było stać na zatrudnienie wykwalifikowanego czeladnika. Siedemnastoletni Gomułka musiał bezzwłocznie znaleźć pracę.

Liwa Szoken i Władysław Gomułka z synem Ryszardem w 1934 roku

Rozdział 2. Młody komunista

Uwiedziony przez socjalizm

Jeżeli wierzyć opowieściom dorosłego już Władysława Gomułki, kiedy miał 15 lat, na dobre wziął rozbrat z Kościołem. Przestał wówczas uczęszczać na niedzielną mszę świętą i nabożeństwa, choć ze wspomnień jego syna wynika, że celebrował katolickie święta, szczególnie Boże Narodzenie i Wielkanoc. Sam Gomułka w swoich Pamiętnikach przedstawia siebie jako ateistę o racjonalnych poglądach. Jak twierdzi, tak wychował go ojciec, który w przeciwieństwie do religijnej matki był człowiekiem niewierzącym. Jan też zaszczepił synowi zainteresowanie polityką oraz idee socjalistyczne. Sam początkowo należał do Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej Galicji i Śląska Cieszyńskiego, a po odzyskaniu niepodległości — do Polskiej Partii Socjalistycznej. Władysław regularnie czytał prenumerowane przez Jana pismo „Naprzód”, od 1892 roku wydawane przez Polską Partię Socjalistyczno-Demokratyczną, a później przez PPS. Pismo, którego redaktorem przez pewien czas był wybitny polityk, a zarazem jeden z ojców niepodległości, Ignacy Daszyński, miało mocną pozycję na rynku prasowym i było wydawane w Krakowie, podobnie jak konserwatywny „Czas”, chrześcijańsko-demokratyczny „Głos Narodu”, związana z obozem demokratycznym „Nowa Reforma” i ogólnoinformacyjny „Ilustrowany Kurier Codzienny”, powszechnie znany jako „IKC”. Młody Władysław nie tylko czytał pepeesowski „Naprzód”, ale regularnie chodził na wiece socjalistów i kiedy uczył się zawodu ślusarza, każdego roku uczestniczył w pochodach pierwszomajowych.

Na ziemiach polskich tradycja majowych manifestacji sięgała jeszcze 1890 roku, kiedy organizował je II Proletariat wraz ze Związkiem Robotników Polskich. Pochody odbywały się również w Polsce międzywojennej. Zdecydowana większość robotników 1 maja nie stawiała się w miejscu zatrudnienia, tylko uczestniczyła w manifestacjach. W mniejszych ośrodkach brało w nich udział z reguły od kilkuset do kilku tysięcy osób, zaś w większych aglomeracjach, w rodzaju stołecznej Warszawy czy Łodzi — nawet kilkanaście, a często i kilkadziesiąt tysięcy. Robotnicy żyjący i pracujący w międzywojennej Polsce mieli uzasadnione powody do manifestowania swego niezadowolenia, bo wbrew tezom głoszonym przez apologetów II Rzeczpospolitej nie była to kraina mlekiem i miodem płynąca. Młode, odrodzone po 123 latach niewoli państwo zmagało się z kryzysem, spotęgowanym wojną z bolszewikami. Problemem było też bezrobocie, bo pozbawiony dawnych rynków zbytu przemysł nie mógł zapewnić odpowiedniej liczby miejsc pracy. Według ostrożnych szacunków w 1919 roku stopa bezrobocia wśród polskich robotników sięgała aż 59%. Ówczesne władze starały się jakoś temu zaradzić, organizując roboty publiczne, na które w samej Warszawie przeznaczono kwotę odpowiadającą mniej więcej 30 milionom współczesnych złotych, ale sytuacji to nie poprawiło. Znaczący spadek bezrobocia odnotowano dopiero za sprawą wojny bolszewickiej, a ściślej mówiąc — masowej mobilizacji do wojska, ale po zakończeniu konfliktu problem powrócił ze zdwojoną siłą. Z bezrobociem i złymi warunkami pracy borykano się praktycznie aż do wybuchu II wojny światowej, a sytuacja uległa zaostrzeniu w czasach wielkiego kryzysu gospodarczego w latach 1929–1935. Na skutek zapaści gospodarczej zbankrutowało wówczas bez mała 25% przedsiębiorstw, a produkt krajowy spadł o połowę. Wprawdzie na podstawie danych GUS-u zamieszczanych w rocznikach statystycznych można dojść do wniosku, że sytuacja nie była tragiczna, ale jak ustalili współcześni badacze, dane te były oparte na nieprawdziwej statystyce, zaś w okresie wielkiego kryzysu — nawet celowo fałszowane. Na przykład za pracujących zawodowo uznawano praktykantów i uczniów, i to nawet takich, którzy nie otrzymywali żadnego wynagrodzenia. Na potrzeby statystyk za osoby pracujące uznano też „zatrudnionych niestale”, czyli — używając współczesnego języka — pracujących dorywczo. Robotnicy mieli więc uzasadnione powody do niezadowolenia, czemu dawali wyraz, biorąc udział w strajkach i manifestacjach pierwszomajowych.

Peerelowska propaganda głosiła wszem wobec, iż głównymi organizatorami takich manifestacji są komuniści, ale w rzeczywistości siłą napędową byli socjaliści z PPS. W pochodach nie brakowało też przedstawicieli żydowskich partii robotniczych, jak Bund, Poalej Syjon-Lewica czy Poalej Syjon-Prawica. Komuniści organizowali własne, mniej liczne manifestacje albo próbowali w czasie pochodów organizowanych przez PPS wywołać awantury i bójki. Manifestacje te w czasach II Rzeczpospolitej rzadko przebiegały pokojowo, przy czym do najostrzejszych starć pomiędzy socjalistami a komunistami dochodziło z reguły w Warszawie. Ci ostatni uważali pepeesowców za zdrajców sprawy robotniczej, w dodatku wysługujących się kapitalistom. Niekiedy używali wobec prezentowanej przez nich ideologii określenia „socjalfaszyzm”. Natomiast socjaliści, skądinąd słusznie, uznawali członków Komunistycznej Partii Polski za sowiecką agenturę. Ale pierwszomajowe pochody nie były jedynie widownią starć między komunistami a socjalistami; nierzadko manifestujący 1 maja stawali się celem napaści endeckich bojówek. Dla Narodowej Demokracji uroczystości te miały „żydowsko-humanistyczny” charakter. Członkowie i sympatycy tej formacji robotnicze święto obchodzili 15 maja. Tego dnia w 1891 roku ówczesny papież Leon XIII wydał swoją encyklikę Rerum novarum, będącą reakcją na coraz popularniejsze wśród ówczesnych robotników idee socjalistyczne i komunistyczne. W encyklice odrzucono nie tylko socjalizm, ale także kapitalizm w jego agresywnym wydaniu, dokument bronił natomiast prawa każdego pracującego człowieka do sprawiedliwej, godziwej płacy i do odpoczynku w niedziele. Papież stanowczo potępiał niepohamowane dążenie do zysku kosztem zatrudnionych, a opowiadał się za tworzeniem związków zawodowych, oczywiście katolickich. Wprawdzie po opublikowaniu encykliki Leon XIII zyskał miano „papieża robotników”, ale Święto Pracy było i jest obchodzone 1 maja.

Dzień ten stanowił doskonałą okazję do przypomnienia o prawach robotniczych, regularnie łamanych przez wielu pracodawców. Wprawdzie zarówno socjaliści, jak i komuniści domagali się odejścia od kapitalizmu, ale ci ostatni występowali ze znacznie bardziej radykalnymi hasłami, postulując rewolucję komunistyczną i walkę o „dyktaturę proletariatu”. Zdarzało się nawet, że członkowie KPP otwarcie nawoływali do braterstwa z robotniczą Rosją, a nawet… do utworzenia Polskiej Republiki Rad.

Zasadniczym elementem pierwszomajowego święta był oczywiście pochód, nierzadko z udziałem orkiestry. Po jego zakończeniu organizowano także wiece, a po nich inne wydarzenia o charakterze kulturalnym lub sportowym, jak mecze rozgrywane pomiędzy robotnikami różnych branż czy widowiska artystyczne bądź koncerty. Podobnie było w Krośnie, gdzie pierwszomajowa manifestacja zaczynała się na Kleinówce, czyli na placu przy siedzibie komitetu powiatowego PPS. Zebrani tam robotnicy, nierzadko z orkiestrą dętą na przedzie, formowali pochód. Potem wszyscy kierowali się na boisko organizacji Sokół, by wziąć udział w wiecu. Dla młodego Gomułki uczestnictwo w pierwszomajowych manifestacjach było niemałym przeżyciem. „Na manifestację ubierałem się — jak każdy — odświętnie, do klapy marynarki — podobnie jak inni — przypinałem sobie czerwoną kokardkę — wspominał po latach. — […] W pochodzie maszerowałem razem z ojcem lub obok kolumny, w której szedł ojciec. Pochłaniałem każde słowo mówców występujących na wiecu, uważałem ich za bardzo mądrych ludzi, sam chciałem być takim jak oni”1. Owi „mądrzy ludzie” przemawiali do robotników z pamięci i nigdy nie czytali z kartki. Zdaniem Gomułki: „czytający mówca byłby chyba potraktowany lekceważąco przez zebranych, nie znalazłby u nich posłuchu, nie zdobyłby sobie ich uznania. Każdy mówca improwizował swoje przemówienie, chociaż bez wątpienia musiał je sobie przedtem dobrze przemyśleć i przygotować”2. Sam Gomułka, kiedy już stanął na czele państwa, swoje mowy z małymi wyjątkami wygłaszał, czytając z kartki…

Na terenie Krosna i całego krośnieńskiego zagłębia naftowego PPS była niezmiernie popularna. Właśnie to ugrupowanie organizowało wiece i manifestacje pierwszomajowe. Jak wspomina Gomułka, na terenie miasta istniały dwa zakłady przemysłowe: funkcjonująca od 1905 roku rafineria nafty, a właściwie Fabryka Nafty Walerian Stawiarski i S-ka w Krośnie, oraz warsztaty mechaniczne urządzeń wiertniczych. Wprawdzie obecnie wydobycie ropy naftowej kojarzy się głównie z Zatoką Perską, ale przemysł ten narodził się na ziemiach polskich, a konkretnie na Podkarpaciu. Tu znajduje się też najstarsza kopalnia ropy naftowej na świecie, zresztą funkcjonująca do dziś, zlokalizowana właśnie w okolicach Krosna, a konkretnie — w Bóbrce. Jeszcze przed I wojną światową galicyjskie złoża uważane były za największe w Europie, i to właśnie dzięki nim w 1909 roku cesarstwo Habsburgów stało się trzecim producentem ropy naftowej na świecie. Niestety zaledwie po kilkudziesięciu latach okazało się, że podkarpackie złoża nie są aż tak zasobne, jak się spodziewano, i ropa zaczyna się kończyć. Pomimo to do 1922 roku Polska była potentatem w dziedzinie produkcji ropy naftowej, choć pod koniec tego okresu zdecydowana większość cennego surowca pochodziła już nie z podkarpackich kopalni, lecz z Borysławsko-Drohobyckiego Zagłębia Naftowego w województwie lwowskim.

Z krośnieńską rafinerią związani byli działacze socjalistyczni, których młody Gomułka miał okazję słuchać i podziwiać, kiedy przemawiali na pierwszomajowych wiecach. „Zasadnicze przemówienie do zgromadzonych wygłaszał także jeden z miejscowych działaczy PPS, pracownik umysłowy rafinerii nafty w Krośnie, Greiner (zmarł w młodym wieku), lub pracujący w rafinerii nafty w Jedliczu destylator nazwiskiem [Piotr] Tebich”3 — wspominał po latach. W pamięci utkwił mu również Jan Wójtowicz, znany i zasłużony socjalistyczny działacz, niegdysiejszy więzień caratu, który w tych czasach był aktywnym działaczem PPS i związków zawodowych, z których ramienia nierzadko prowadził negocjacje z pracodawcami.

Przyszły komunistyczny przywódca rozpoczynał zatem swoją polityczną karierę jako socjalista, podobnie jak to miało miejsce w przypadku premiera Józefa Cyrankiewicza. Po latach wspominał, że PPS była dla niego rewolucyjną partią robotniczą. Z bardziej radykalnymi ugrupowaniami nie miał wówczas jeszcze kontaktu, bo komuniści nie działali wtedy na terenie Krosna i okolic. Zresztą sympatyzujący — bo przecież formalnie nie był członkiem PPS — z socjalizmem młody idealista w oczach zaprzysięgłych komunistów uchodziłby zapewne za politycznego wroga. Z punktu widzenia historii Polski należałoby dziękować opatrzności za tę jego młodzieńczą fascynację, bo przyszły komunistyczny przywódca właśnie od polskich socjalistów przejął patriotyzm i miłość do ojczyzny. Wiedziony tym uczuciem chciał wstąpić do wojska i walczyć w wojnie 1920 roku, ale ze względu na zbyt młody wiek nie udało mu się zrealizować tego planu. Tymczasem dla zdeklarowanych komunistów patriotyzm był pojęciem wrogim i niepożądanym, a kwestia niepodległości Polski jawiła się jako sprawa drugorzędna. Powstała w grudniu 1918 roku z połączenia PPS-Lewicy i Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy Komunistyczna Partia Robotnicza Polski (KPRP), która z czasem zmieniła nazwę na Komunistyczną Partię Polski (KPP), była jedynym polskim ugrupowaniem politycznym opowiadającym się przeciwko suwerenności naszej ojczyzny. Jego członkowie jak dogmat traktowali twierdzenie Lenina o wszechświatowym charakterze rewolucji, co kłóciło się z ideami niepodległościowymi. Co więcej, dążenie do niepodległości Polski stało w mniemaniu komunistów w sprzeczności z ich planami komunistycznego przewrotu, którego owocem miało być powstanie Polskiej Republiki Rad, tworu całkowicie zależnego od bolszewickiej Rosji, w dodatku o dość okrojonym terytorium. W redagowanych przez członków KPP ulotkach i odezwach dosłownie roiło się od ataków na polską kulturę, tradycję i na Kościół katolicki. Jak pisał po latach Mieczysław Rakowski, przedwojenni polscy komuniści, a przynajmniej ich zdecydowana większość, przyszłość naszego kraju „widzieli w siedemnastej republice. W owym okresie na miano dobrego komunisty zasługiwał ten, kto Związek Radziecki stawiał na pierwszym miejscu. Opowiadano mi, że gdy kapepowcy występowali przeciwko lokautowi albo jakimś innym antyrobotniczym działaniom, choćby w jednej fabryce, to ostatnie zdanie brzmiało «ręce precz od Związku Radzieckiego»”4. W zasadzie trudno się dziwić takiemu stanowi rzeczy, skoro KPRP tak naprawdę reprezentowała interesy Kraju Rad. Warto dodać, że od 1919 roku KPRP była ugrupowaniem nielegalnym na skutek niedopełnienia formalności rejestracyjnych. Do lipca 1920 roku władze tolerowały jej działalność, co uległo zmianie po wybuchu wojny polsko-bolszewickiej, kiedy partia objawiła swoje antypolskie oblicze. KPRP poparła najeźdźcę i rozpętała antypolską kampanię. Co więcej, 30 lipca 1920 roku, w zajętym przez sowieckiego agresora Białymstoku, utworzył się Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski, tak zwany Polrewkom — namiastka przyszłego komunistycznego rządu. Na wieść o bitwie na przedpolach Warszawy do Wyszkowa 15 sierpnia przybyli członkowie tego osobliwego tworu, wsparci przez Feliksa Dzierżyńskiego, by po zajęciu miasta przez bolszewików tryumfalnie wkroczyć do stolicy Polski. Ich zdaniem los bitwy był przesądzony, a zwycięstwo Armii Czerwonej oczywiste. Wszystkie moskiewskie gazety epatowały nagłówkami: „Warszawa wzięta! Po Warszawie cała Europa!” i „Zwycięstwo Rewolucji Wszechświatowej!”. Jednak Piłsudski sprawił komunistom nieprzyjemną niespodziankę i pokonał bolszewickie wojska na przedpolach Warszawy w sierpniu 1920 roku. Druzgocąca klęska Armii Czerwonej położyła kres marzeniom o triumfie wszechświatowej rewolucji.

W 1922 roku 17-letni Władysław Gomułka zapewne jeszcze intensywniej niż wcześniej interesował się socjalizmem, bowiem po raz pierwszy w swoim młodym życiu był człowiekiem bezrobotnym. Pracy szukał przez wiele tygodni i udało mu się znaleźć zatrudnienie dopiero na wiosnę, głównie dzięki staraniom ojca oraz protekcji jego kolegów z partii. Gomułka miał pracować przy budowie rafinerii, w odległym o 8 kilometrów od Krosna Jedliczu. Zapytany przez kierownika budowy, notabene także należącego do PPS, Andrzeja Wajdę, o to, czym mógłby się zajmować, młody robotnik odpowiedział, że sprawdziłby się przy budowie rurociągów. Jego życzeniu stało się zadość. W ten sposób bohater naszej opowieści został robotnikiem fabrycznym, co wiązało się z dość dobrymi zarobkami. Dzięki zaszeregowaniu do drugiej kategorii płac, będący w zasadzie u progu swojej kariery zawodowej Władysław zarabiał trzy razy więcej niż jego własny ojciec, zwłaszcza że brał często nadgodziny, rozliczane w sposób bardzo korzystny dla pracownika. Praca do późna oznaczała jednak problemy z transportem do domu. Pociąg osobowy już o tej porze nie kursował, młodemu robotnikowi pozostawało zatem wracać pieszo, co zabierało mu z reguły około 5 godzin, bądź skorzystać z możliwości jazdy pociągiem towarowym. Ten ostatni nie zabierał jednak pasażerów, dlatego wraz z innymi kolegami z pracy, będącymi w podobnej sytuacji, Gomułka wskakiwał do przejeżdżającego składu. Korzystający z tej formy transportu nie tylko ryzykowali zdrowiem, ale narażali się na dotkliwe kary finansowe, bowiem był to zakazany proceder. Czasem, gdy prace przeciągały się do późnych godzin nocnych, w ogóle nie opłacało się wracać do domu i Władysław nocował na budowie. Na szczęście po roku ojciec załatwił synowi pracę w rafinerii w Krośnie i kłopoty związane z dojazdem odeszły do przeszłości.

Gomułka pracował w krośnieńskiej rafinerii jako monter, pod kierownictwem wykwalifikowanego robotnika Józefa Nowaka. Wspominał go jako ucieleśnienie ideału socjalistycznego pracownika: „jego przywiązanie do warsztatu pracy, jego pracowitość i rzetelne wykonywanie obowiązków, jego stosunek do tego, co nazywamy dzisiaj dobrem społecznym, można było zaszczepić wszystkim członkom naszej partii, wpoić szerokim masom pracującym, jako normę codziennego postępowania”5