Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Komplet opowiadań Leopolda Tyrmanda.
W opowiadaniach Tyrmanda znajdziemy mozaikę, z której można poskładać całe jego życie. Mozaikę barwną i niezwykłą. Jak cała jego twórczość. Jak cały Tyrmand.
Opisywał swoje przeżycia wojenne, fascynację sportem, snuł rozważania nad naturą ludzką. Ale przede wszystkim pisał o sobie, a pisząc o sobie – opisywał otaczający go świat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 612
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROWER, CZYLI ZEMSTA MORALNOŚCI
Jest to zupełnie nieprawdopodobna historia i gdyby nie fakt, że byłem jej bardzo bezpośrednim świadkiem, nigdy bym sam w nią nie uwierzył. Zaczęła się tak, że szedłem wolnym krokiem przez wielką halę Dworca Głównego w Sztokholmie, gdy podszedł do mnie jakiś zgoła obdarty facet, który rzekł jękliwym głosem:
– Co łaska, litościwa osobo, jeszcze dziś nic w ustach nie miałem... – To mówiąc, wyciągnął po datek prawidłowo brudną rękę.
– Panie – rzekłem zdumiony – czy nie pomylił się pan cokolwiek w szerokości i długości geograficznej? Nie mam zwyczaju śnić, chodząc, a pan wydaje mi się regularnym, warszawskim żebrakiem, co zarówno ze względu na narodowy charakter pana osoby, jak i na pana zawód, stanowi w Szwecji zjawisko raczej niezwykłe.
– Owszem – uśmiechnął się żebrak nieco melancholijnie – toteż rzadko kiedy nagabuję Szwedów. Uważam na cudzoziemców, starając się zwracać do nich w ich rodzinnym języku. Czasami się mylę, ale na ogół robi to doskonałe wrażenie. Do pana – tu skłonił się z niejaką wytwornością – miałem szczerą przyjemność zwrócić się w naszym wspólnym języku ojczystym. Gazeta wystająca z pana kieszeni i zaczepny wzrok, jakim obrzuca pan wszystko napotkane na obcym dworcu, powiedziały mi prawdę.
Rzeczywiście, w kieszeni mego płaszcza tkwiła jeszcze warszawska gazeta. Co do wzroku, nie poczułem się dotknięty, gdyż agresywność uchodzi w przekonaniu niemal wszystkich Polaków za zaletę. Natomiast żebrak o refleksyjności wolterowskich bohaterów i gestach światowca zainteresował mnie znakomicie. Był bardzo obdarty, to prawda, lecz w zapuszczeniu tym był pewien styl, jakby całkiem umyślnie pielęgnowany. Nie wydało mi się jednak, aby ta bezsprzeczna dekoracyjność miała być jednym z akcesoriów branżowych; wynikała ona raczej z bezinteresownego przejęcia się rolą, pewnego rodzaju artyzmu, jaki cechuje ludzi wysokiej klasy życiowej we wszystkim, co robią. Facet powiedział sobie widocznie w pewnej chwili: „teraz będziemy się trudnić żebraniną przez taki a taki czas”, a więc robi wszystko, aby to mu się nie znudziło. Nie przeczę, warunki także mogły go do tego zmusić, tym niemniej istota założenia pozostaje ta sama.
– Proszę pana – rzekłem, jak mogłem najobojętniej – mam do pociągu około trzech godzin, albowiem przejeżdżam tylko przez Sztokholm. Czy nie zechciałby pan napić się ze mną filiżanki kawy?
– Mój Boże – powiedział z lekką ironią – jestem wzruszony tymi objawami sympatii. Mam nadzieję, że to bynajmniej nie solidarność narodowa powoduje panem w tej chwili.
– Ma pan rację. Po ostatniej wojnie i jej migracyjnych skutkach unikam raczej objawów solidarności narodowej za granicą.
– A czy nie wstydzi się pan usiąść ze mną w kawiarni?
– Mój panie, już sam fakt, że nie dałem panu jałmużny, dowodzi zapewne, iż nie należę do powierzchownych konwencjonalistów. W Warszawie, być może, zastanowiłbym się nad sytuacją. W Sztokholmie, jestem pewien, będą mi tylko zazdrościć oryginalnego towarzysza.
– Przekonał mnie pan – rzekł z ponownym lekkim ukłonem i za chwilę już szliśmy w kierunku Kungsgatan.
W eleganckiej herbaciarni, zgodnie z mymi oczekiwaniami, przywitały nas raczej zaciekawione spojrzenia. Przyjrzałem się w pełnym świetle memu towarzyszowi. Mógł liczyć dobrze ponad 30 lat i miał twarz i oczy człowieka, któremu myślenie nie jest rzeczą obcą. Chodziło tylko o gatunek tego myślenia.
– No i cóż? – powiedziałem wyczekująco.
– Oczywiście – odparł, zaciągając się głęboko papierosem – mogłem się tego spodziewać. Ciekawość starego, wytrawnego zbieracza interesujących historii, hę? Cóż, ja nie mam nic do ukrycia, przeciwnie, taka kawiarniana spowiedź może mi przynieść ulgę, a może i dobrą radę.
– Wybuch wojny – zaczął – zastał mnie w Gdyni, gdzie stałem na czele pewnego, doskonale prosperującego przedsiębiorstwa. Nie twierdzę, iż przedsiębiorstwo to miało większe znaczenie ekonomiczne niż społeczne, i to społeczne w bardzo określonym kierunku. O nie, bądźmy szczerzy, gospodarczy ciężar gatunkowy mojego interesu był nikły, cóż bowiem może znaczyć mały, czysty i leniwie prowadzony sklepik tytoniowy w skali obrotów wielkiego portu. Nawet fakt, że w sklepie tym można było zawsze otrzymać przemycany z całego świata tytoń, nie stanowił istotnej jego treści. Szmugiel tytoniowy, a więc drobny mankament w stosunku do obowiązujących praw, był niewinną, pełną wdzięku fasadą. Wszyscy wyżsi oficerowie gdyńskiej policji portowej zaopatrywali się w moim sklepie w ukryte pod ladą „Camele” i „Abdullahy”, klepiąc mnie przy tym porozumiewawczo po ramieniu. „Gdybyśmy mieli do czynienia tylko z takimi, jak pan...” – mawiali z pobłażliwym uśmiechem, w chwili gdy ja celebrowałem misterium sprzedaży przemyconej paczki papierosów najgroźniejszym przedstawicielom władzy. Za sklepem był niewielki, ładnie urządzony pokój, w którym najmilszy mi szczegół stanowiła całkiem zasobna biblioteka. Kochałem te książki, będąc z nimi związany rozlicznymi węzłami. W kartach niektórych z nich kryły się konosamenty ładunków milionowej wartości, przekazy frachtowe stanowiące fortuny najróżniejszych centrów finansowych Warszawy, Budapesztu, Pragi, Wiednia, routy i punkty odbioru towarów o niewielkiej kubaturze, za to o znaczeniu całożyciowych dorobków. „Des affaires louches” – powie pan, jak mówią we Francji w takich wypadkach. Owszem, ale to nie wszystko. Moje uczucie do książek miało także rys najczystszej wdzięczności za rzeczy niematerialne. Z książek tych czerpałem wiarę w samego siebie i w słuszność mych życiowych założeń. W oparciu o nie budowałem moją etykę i moralność, mój światopogląd. Nie był on skomplikowany, ten światopogląd, a tym bardziej nowy. Stanowił po prostu system doskonale usprawiedliwiający wszystkie moje instynkty, doznania i rozumowania od lat najwcześniejszych, a co najważniejsze – dawał stempel logiki i słuszności temu wszystkiemu, co od wielu lat robiłem. Co zaś robiłem? – spyta pan. To proste: kradłem. Najzwyczajniej w świecie kradłem, i to z niezwykłą maestrią. Przyzna pan chyba także, że z książek usprawiedliwiających, a nawet gloryfikujących kradzież można skomponować prześliczną bibliotekę.
Wyznam panu, że chwilami dziwiłem się sam sobie, skąd wzięła się we mnie owa pasja wewnętrznej legalizacji mych postępków. Byłem synem warszawskiego sklepikarza z ulicy Kruczej. Chodziłem do dobrego gimnazjum, odznaczając się w nim ponoć inteligencją i zdolnościami. Przez cały okres młodzieńczości dostrzegałem wyraźną sprzeczność między życiem a marzeniami mego ojca. Pragnął się wzbogacić, handlując skrupulatnie i uczciwie towarami kolonialnymi. Jego pragnienia wydawały mi się godne pochwały, sposób ich realizacji sprawiał wrażenie głębokiego nieporozumienia. Gdy rozglądałem się wokoło, stwierdzałem z łatwością, że wszyscy kradną, w mniejszym lub większym stopniu hamowani przez strach lub brak kwalifikacji. Przez krótką chwilę zastanawiałem się, czy tak jest dobrze, czy błąd nie tkwi w układzie stosunków międzyludzkich, szybko jednak doszedłem do wniosku, że nie jest to wcale błąd, a istota życia, i że tak nie jest źle, a właśnie bardzo dobrze. Uwierzyłem w doktrynę wzajemnego pożerania się istot żyjących i dostosowałem ją do swych spostrzeżeń. W wyniku tych rozmyślań zrozumiałem, że kradzież jest skutkiem postępu cywilizacji, wyższą formą zdobywania przewagi nad bliźnim i niszczenia go, że jest przywilejem mądrzejszych i zręczniejszych i że jest swego rodzaju szlachectwem. Komplikowanie się form kradzieży – prawdziwa historia cywilizacji! Uczciwość stanowiła dla mnie religię ludzi słabych i małowartościowych. Miałem żal do Nietzschego, że cofnął się w pół drogi i nie sformułował tej prawdy.
Niebawem też opuściłem dom rodzinny i zasłynąłem jako jeden z najzręczniejszych złodziei w Warszawie. Pracowałem sam i wkrótce znał mnie świat przestępczy stolicy. Warszawscy jubilerzy drżeli na wspomnienie mego pseudonimu, byłem nieuchwytny, tropiącą mnie policję uważałem za przeciwników, których celem jest nie ochrona własności innych, lecz zniszczenie mnie jako swego konkurenta w walce. Zachłystywałem się poczuciem indywidualnej mocy. Z czasem porzuciłem kradzież i zająłem się oszustwem w wielkim stylu. Doszedłem do wniosku, że stanowi ono jeszcze wyższy stopień rozwojowy, matematyczną antytezę uczciwości, pełną pasjonującego myślowego wysiłku. Spekulatywność współczesnych wielkich afer wydała mi się równorzędna czystej filozofii, wyżywałem się w niej umysłowo i twórczo. Osiadłem w Gdyni jako drobny kupiec i cichy epikurejczyk. Mój tryb życia, naturalny zresztą i niewymuszony, spokojne wieczory nad książką i wykwintne przyjęcia dla niewielu przyjaciół, ładny zbiór antyków i niewinne opanowane rozrywki urobiły pozytywną o mnie opinię w mieście. Niebawem przedsiębiorstwo me rozrosło się do gigantycznych rozmiarów. Mały sklepik tytoniowy stał się centralą sieci, obejmującej Rotterdam i Luleå, Bahía Blancę, Sajgon i Marsylię. Rzecz jasna, stałem się człowiekiem bardziej niż bogatym, mogłem sobie pozwolić na luksus nieposiadania żony i częstego oddawania się rozmyślaniom w wygodnym fotelu przy butelce łagodnego sherry.
Wojna zburzyła to wszystko. Czułem głęboki wstręt do polityki i do polityków. Ich działalność uważałem za rodzaj najprymitywniejszego przestępstwa. Wszelka przemoc budziła we mnie odrazę, była zaprzeczeniem postępu cywilizacji, której przecież najwyższym wcieleniem była dla mnie zręczność i finezja złodzieja czy oszusta. Polityka niosła ze sobą zbrodnię, zaś zbrodnia to regresja, to pochód wsteczny w kierunku ery kamienia łupanego. Zbrodnią, przemocą, morderstwem gardziłem zawsze i strzegłem przed nimi czystości swoich rąk. Wszystko się we mnie burzyło na widok Niemców, którzy uosabiali idealnie politykę zbrodni. W nowych warunkach, gdybym rozpoczął działalność przeciwko Niemcom, musiałbym z czasem zejść do roli Janosika, taka zaś rola wydawała mi się zawsze tania i melodramatyczna. Z łatwością tedy przeniosłem się do Szwecji.
Rzecz jasna, byłem nadal człowiekiem bardzo zamożnym. W Szwecji posiadałem znaczny majątek, piękną willę i wszystkie akcesoria wygodnego życia. Przez pierwszy okres studiowałem pilnie nowe otoczenie i doszedłem do wniosku, że los nie mógł mnie lepiej umiejscowić. Szwecja wydała mi się terenem misyjnym, jakby czekającym na moje przybycie i moją działalność. Rychło też sprecyzowałem w sobie przekonanie, że przysłowiowa uczciwość mieszkańców tego kraju jest sztuczną, wymuszoną dyscypliną, stanowiącą przestarzały kaganiec na drodze do rozwoju prawdziwego życia. Z żartobliwym zapałem i w przeświadczeniu, że raczej bawię się, niż pracuję, przystąpiłem do organizacji czarnej giełdy w Szwecji. Pewne sukcesy w sensie zysku były do zanotowania, stanowiły one jednak wynik ograniczonej spekulacji w licznej grupie uchodźców politycznych i wojennych, jacy napłynęli do Szwecji w początkach lat czterdziestych. Kilkuset Szwedów, którzy dali się wciągnąć w orbitę nielegalnej gry giełdowej, nie zabawiło w niej długo, z wyjątkiem kilku, kompletnie zrujnowanych, dla których powrót na pozycje wyjściowe stał się niemożliwy. Gdy koło walutowego obrotu straciło zupełnie na atrakcyjności, wziąłem się do odbudowy kontaktów przemytniczych, przystosowałem je do warunków wojennych i skonstruowałem czarny rynek towarowy. Po pierwszym okresie powodzenia szmuglowanych specyfików, spirytualiów i drogiego tytoniu, po kilku zręcznie zorganizowanych haussach i baissach brylantowych i narkotykowych, stwierdziłem z zainteresowaniem, że zasadniczą masę społeczeństwa szwedzkiego czarny rynek nic a nic nie obchodzi. Zniżałem ceny do minimum, ponosząc przy tym ogromne straty. Chciałem przepoić szarego Szweda pragnieniem kupna oryginalnej szkockiej whisky, a szarą Szwedkę rozpłomienić nadzieją zdobycia oryginalnych perfum Coty’ego za psie pieniądze. Ankietowe rozmowy, przeprowadzane przeze mnie przy każdej okazji, wykazały mi, że wysiłki moje idą na marne, że szarzy Szwedzi bynajmniej tego wszystkiego nie pragną, że oburzają się dogłębnie na ludzi sabotujących zakazy rządowe, uważają ich działalność za szkodliwą i wierzą, iż skoro państwo postanowiło pewnych rzeczy nie sprowadzać – obywatel powinien obejść się bez nich dla swego własnego dobra.
Ta syta, tępa uczciwość, ograniczająca się do posiadania małego, lecz dozwolonego, wzburzyła mnie do głębi. Nie potrafiłem pojąć, jak można kontentować się danym i nie pożądać tego, co nie swoje. Legalizm Szwedów wydał mi się tragicznym przesądem, ich uczciwość – krańcową głupotą. Postanowiłem wydać walkę na śmierć i życie klimatowi etycznemu, jaki panuje w tym kraju na co dzień. Zapadłem w swoje domostwo, po dniach całych obmyślałem w mym gabinecie gigantyczne projekty walki z uczciwością. Wreszcie plan był gotów. Postanowiłem wywołać powszechny kryzys zaufania wzajemnego i zacząć od serii wstrząsających kradzieży, które podminowałyby i wysadziły w powietrze leniwy spokój tej ziemi. Opracowałem dokładny schemat działania. W zaciszu mej willi wprawiałem się i trenowałem do zadziwiających akcji, które miały przerazić i zrewoltować opinię publiczną Szwecji.
Jakby dla małego treningu w terenie, przed rozpoczęciem akcji właściwej, postanowiłem okraść niewielki sklep jubilerski przy jednej z głównych ulic Sztokholmu. Muszę tu pana poinformować, iż w swoim czasie byłem niedoścignionym mistrzem kradzieży sklepowej, zwanej popularnie w Warszawie szopenfeldem. Moje wyczyny w kraju i na gościnnych występach za granicą, w największych stolicach Europy, pasjonowały wówczas całą prasę i powodowały napady melancholii szefów zainteresowanych policji. Moim dziełem było wyniesienie z paryskiej firmy Duval et Duval czterech pereł, od którego to czynu zachwiało się kilka jubilerskich dynastii przy rue Rivoli. Technika szopenfeldu znalazła we mnie owego męża, którego przeznaczeniem było uczynić z niej Wielką Sztukę. Słynna akademia złodziejska w Wilnie przy ulicy Straszuna, której absolwenci trzęsą światem przestępczym trzech kontynentów, ofiarowała mi katedrę teorii szopenfeldu, z płacą 1000 dolarów za cykl wykładów. Odmówiłem, lecz wygłosiłem jedną prelekcję w gronie profesorskim, za co zostałem doktorem honoris causa tej, dziś już nieistniejącej, uczelni. Prezydent policji belgijskiej wystosował do mnie prywatny list, pełen słów podziwu, po okradzeniu przeze mnie kilku najbogatszych szlifierzy diamentów w Antwerpii. Po zagwarantowaniu mi absolutnej nietykalności odbyłem z nim dwugodzinną rozmowę, w czasie której ofiarował mi swą fotografię z dedykacją: „Arcymistrzowi – stary detektyw” i zostaliśmy trwałymi przyjaciółmi. Uzbrojony w taką tradycję jechałem na mój trening jak na miłą, od dawna niepraktykowaną rozrywkę. Zrezygnowałem nawet z akcesoriów, nie wziąłem auta, ubrany byłem po sportowemu. Zaopatrzyłem się jedynie w paszport na fałszywe nazwisko, wsiadłem na rower i pogwizdując sobie, jechałem gwarnymi ulicami Sztokholmu. Po przybyciu na miejsce postawiłem rower na placyku przy zbiegu ulic Królowej i Apelbergsgatan i z rękami w kieszeniach wyszedłem na główną ulicę. Otworzyłem drzwi sklepu i wszedłem do środka po to, aby wyjść stamtąd w towarzystwie dwóch policjantów. Tak, tak, wtedy dopiero przekonałem się o względności wszelkich wartości. Poczciwy, różowy i matołkowaty mieszczuszek, trzeciorzędny jubiler sztokholmski, okazał się pierwszym mym pogromcą. Zauważył gest-błyskawicę, gest niklejszy od tchnienia wietrzyka i szybszy od światła, gest, o dostrzeżeniu którego marzyli najwytrawniejsi tropiciele. Następnie wymógł na mnie podniesienie obu rąk do góry przy pomocy zręcznie dobytego rewolweru, zamknął sprawnie sklep i szybko skontaktował się z policją. Te pięć minut zmienności losów kosztowały mnie w sumie półtora roku więzienia, nauczyły zaś potęgi relatywizmu.
Czas odosobnienia, którym płaciłem za porażkę, wykorzystałem na rozmyślania zasadnicze. Raz jeszcze, w dokładnej analizie mego życia i mych czynów, upewniłem się w ich słuszności i słuszności ich założeń. Przypomniałem sobie chwile mej wczesnej młodości, kiedy odkrywałem oszałamiający smak przestępstwa. Odżywały dawno zapomniane momenty pierwszych nadużyć i pierwszych kradzieży. Przypomniałem sobie, że już jako dziecko cieszyłem się, gdy niezauważony przez nikogo mogłem wytrzeć usmarkany nos w czysty cudzy ręcznik lub oczyścić buty najpiękniejszymi firankami na wizycie u znajomych. Wywoływałem w sobie wspomnieniami ową niezastąpioną radość, jaka napływała mi do serca po zręcznym przywłaszczeniu sobie jakiegoś przedmiotu, bez względu na to, czy był to krawat przygodnego towarzysza w rozbieralni basenu pływackiego, czy złota bransoletka z lady jubilerskiego magazynu. Przez każdy z tych kilkuset dni więzienia umacniałem w sobie wiarę we własną moc, wyższość i niezależność, każdego zaś wieczoru zasypiałem na więziennej pryczy w błogim przeświadczeniu, że mam rację, i z czystym sumieniem człowieka, który obrał właściwą drogę życia. Toteż gdy wyszedłem z więzienia i przekonałem się, że w międzyczasie służący mój sprzedał willę i zniknął bez śladu, nie czułem doń żalu. Uważałem go za dzielnego człowieka, który wiedząc o mnie wiele i nie chcąc informować policji o mym prawdziwym nazwisku i pozycji, wykorzystał swoją szansę w sposób najwłaściwszy. Co do mnie, musiałem zaczynać od nowa. Byłem jednak pełen energii i radości wewnętrznej, jaką daje wyraźny życiowy cel. Ponieważ mam w sobie wiele sportowego ducha, wraz z owym niezastąpionym „esprit de revanche” postanowiłem wznowić swą działalność od doszczętnego okradzenia owego jubilera, z którym miałem jeszcze niewyrównane rachunki. W tym celu ucharakteryzowałem się znakomicie, co należało do mych niewymienionych jeszcze talentów, i udałem się tam, pełen radosnego nastroju walki o słuszną sprawę. Idąc wolno przez ulicę Królowej, stanąłem w pewnej chwili przed najzupełniej dla mnie nieoczekiwanym zjawiskiem. Proszę sobie wyobrazić, że mój rower, na którym przyjechałem na ten sam placyk przed dwudziestu miesiącami, stał, spokojnie oparty o stojak, w tym samym miejscu, w którym go własnoręcznie postawiłem. Podszedłem bliżej, przecierając oczy ze zdumienia, lecz fakt ten okazał się najzupełniej realny. Przede mną stał mój rower, nieco zardzewiały od deszczów i zakurzony, lecz ten sam. Trzeba zaś panu wiedzieć, że był to piękny rower, najlepszej marki angielskiej, bardzo drogi i modny oraz wyposażony we wszystkie możliwe ulepszenia, dynama, lampki sygnałowe, reflektory. Ponadto w torbie bocznej – wie pan, tu w Szwecji używa się takich bocznych torb bagażowych – a więc w takiej torbie pozostawiłem około 500 koron w drobnych banknotach. Przypomniałem sobie jeszcze w więzieniu o tych pieniądzach, które leżały tam od czasu jakiejś wycieczki. Teraz trzęsącymi się rękami odpiąłem torbę i drżąc wewnętrznie, wyjąłem z niej 500 koron i jeszcze kilka drobiazgów, jak złota papierośnica i takaż zapalniczka.
To był cios! Uderzenie w równej mierze zbawcze, jak niszczące. 500 koron stanowiło wtedy pensję miesięczną dobrze zarabiającego urzędnika. W mojej sytuacji suma ta mogła okazać się zbawienną jako poważny kapitał zakładowy. Lecz z drugiej strony te same 500 koron, leżące przez 20 miesięcy w samym centrum ożywionej ulicy i niezabrane przez nikogo – to był cios w moją życiową koncepcję. Stałem nad rowerem, nie wiedząc, co czynić. Moja drapieżna energia walki, energia zemsty i świadomego dążenia uległa jakiemuś gwałtownemu rozkładowi. Po dziesięciu minutach postanowiłem zabrać pieniądze i rower, po następnych dziesięciu doszedłem do wniosku, że byłaby to moja największa życiowa klęska. Wiedziałem już dobrze, że dziś nie zdobędę się na rozprawę z moim jubilerem. Ostatecznie zostawiłem wszystko na miejscu. „To niemożliwe – powtarzałem sobie – dziś, jutro lub pojutrze znajdzie się jakiś rozsądny człowiek, który to wszystko zabierze...”
Odtąd przychodziłem na róg ulicy Królowej i Apelbergsgatan codziennie. Byłem niezdolny do jakiegokolwiek przedsięwzięcia. Utraciłem sens istnienia, a co za tym idzie – zaufanie we własne siły. Bałem się, że zawiodą mnie nerwy, gdy przystąpię do jakiejkolwiek akcji, i załamię się jak nowicjusz. Godzinami wystawałem na ulicy, wpatrując się w rower jak zahipnotyzowany. Zacząłem go nienawidzić. Wywiązała się pomiędzy nami jakby milcząca walka, straszliwe zmaganie pomiędzy rowerem a mną. Lżyłem go, jak lży się w myślach osobistego wroga, stojąc odeń oddalony o kilka kroków. „Ty świnio – powtarzałem – mógłbym cię zgruchotać na drobną kupkę starego żelastwa, ale nie, nie jestem przecież głupcem, twoim przeznaczeniem jest być ukradzionym wraz z forsą, jaka tkwi w twojej torbie...” Drżałem na myśl, że może być w końcu sprzątnięty przez służbę uprzątania miasta i że ogłoszą o nim w gazetach, w rubryce rzeczy zagubionych. Z przerażeniem otwierałem poranne dzienniki i z niezmierną ulgą stwierdzałem codziennie, że tak się nie stało. Po nocach śniłem niezmiennie, że widzę, jak do roweru skrada się skulona postać ludzka, szybkimi, ukradkowymi ruchami wyjmuje z torby pieniądze, ogląda się na wszystkie strony, wskakuje na siodełko i odjeżdża pędem, w obawie przed pościgiem. Budziłem się, pełen błogiej radości, że wszystko jest w normalnym rzeczy porządku, że znów świat kręci się wokół Słońca, a nie na odwrót, jak to czynił przez ostatnie kilka dni. Zrywałem się i biegłem na ulicę Królowej, aby stwierdzić, że rower jest, stoi, i przeczy najcudniejszym sennym marzeniom. Usiłowałem odeń uciec. Uciekałem na najdalsze krańce miasta, do odległych, pustawych parków, siadałem na ławkach i układałem precyzyjne, niezawodne plany wspaniałych kradzieży. Podrywałem się z ławki pełen nowych sił i optymizmu i biegłem do miasta. Wtedy nogi poczynały same zmierzać ciągle tą samą drogą, u kresu której sterczał w ulicznym stojaku samotny, zardzewiały, sczerniały rower. Raz zdecydowałem się na wyjazd ze Sztokholmu. Kupiłem bilet i wsiadłem do pociągu. Na minutę przed odjazdem wypadłem jak oszalały z dworca i pobiegłem na ów nieszczęsny róg. Zdało mi się naraz, że już jest po wszystkim, że roweru nie ma, że nie mogę wyjeżdżać, nie wiedząc o tym wielkim zwycięstwie. Ale rower był. I były pieniądze, i papierośnica, i zapalniczka. Powoli wyczerpał się zapas pieniędzy, jaki zwrócono mi przy wyjściu z więzienia. Do zarobkowania nie byłem zdolny, ja, biedny wrak człowieczy, któremu naraz cała ludzkość i pogląd na nią uciekł z Ziemi na Księżyc i tam stanął do góry nogami. Et, me voila – jak mówią Francuzi...
Skończył, zapalił papierosa i uśmiechnął się do mnie. W uśmiechu tym ironia walczyła o lepsze z rozpaczą. Czułem się mocno zakłopotany. Cóż tu powiedzieć człowiekowi, który utracił złudzenia? Nie zmienia istoty rzeczy fakt, że zachodzi tu dziwne zjawisko utraty złudzeń a rebours, sama treść straty gruntu pod nogami, straty własnego poglądu na świat jest dostatecznie tragiczna i może prowadzić do katastrofy. Ten biedny człowiek przesadził nieco w negatywizmie, lecz zdarzyło się to już niejednemu na świecie. Gorzej jest, że ze swych początkowych, pesymistycznych stwierdzeń wyciąga zbyt daleko idące wnioski, lecz to stanowi już problem indywidualnych przeznaczeń.
– Proszę pana – rzekłem nieśmiało – a czy nigdy nie wziął pan pod rozwagę okoliczności, że ludzie mogą być uczciwi, no, powiedzmy – ze względów całkowicie altruistycznych, ot, tak, z poczucia równowagi moralnej, z prostej świadomości złego i dobrego albo nawet z popędu serca?
Spojrzał na mnie przeciągle. W jego oczach ustępowała wyraźnie rozpacz, a pozostawała sama ironia.
– To dobre, co pan powiedział. Przecież pan sam w to nie wierzy. Pan chce tylko w to uwierzyć. Zbiera pan bukiecik komunałów, którymi chce mnie pan przekonać, odnosząc przy tym skutek całkiem odwrotny od zamierzonego. Czy uważa pan, że uczciwość ludzką można jakoś uzasadnić? Czy sądzi pan, że gdyby nie było strachu przed karą, to jakakolwiek gromada ludzka mogłaby w ogóle zrozumieć pojęcie uczciwości?
Zrobiło mi się całkiem nieswojo.
– Wie pan co – powiedziałem – proszę mi pokazać ten rower. Z chęcią go sobie obejrzę. To zawsze podnosi na duchu.
Skłonił głową z niesmakiem. Zapłaciłem i wyszliśmy na rozjarzoną światłami Kungsgatan. Mijając bogate wystawy jubilerskie i portale banków, mój obdarty towarzysz obrzucał je wzrokiem doświadczonego myśliwego. Skręciliśmy w ulicę Królowej. Zbliżając się powoli do skrzyżowania, żebrak pochylił się w przód, natężając wzrok. Zbladł i usta zaczęły mu drżeć. Złapał mnie za rękę i szepnął:
– Nie ma go!
Dochodząc do pustego o tej porze placyku, widziałem już wyraźnie pusty, wieloprzedziałkowy stojak uliczny. Z człowiekiem obok mnie działy się dziwne rzeczy. Trząsł się i ręce latały mu jak w febrze.
– Proszę mi dać papierosa – szeptał gorączkowo – oddam panu zań tysiąc. Za miesiąc wyprawię na pana cześć bankiet w najdroższej restauracji Sztokholmu. Skończyła się obsesja roweru! Wygrałem! Triumfuję! Jutro zaczynam od nowa. A jednak ja miałem rację. Za tydzień będę jednym z najbogatszych ludzi w tym przeklętym, głupim kraju. Zapraszam pana do mojego pałacu, którego adres niebawem panu przyślę. Będziemy pili sherry i rozprawiali przy kominku o wiecznym, niezmiennym, ludzkim Złodzieju...
Od ciemnego muru po przeciwległej stronie ulicy oderwała się jakaś postać. Przechodziła ulicę prosto w naszą stronę. Był to wysoki, tęgi mężczyzna w jakimś uniformie. Podszedł do nas i przyłożył palec do czapki. Potem rzekł kilka słów, z których z trudem zrozumiałem, że pyta, czego tu szukamy. Mój towarzysz milczał.
– Roweru – powiedziałem łamanym szwedzkim językiem – tu stał nasz rower.
Szwed zaczął coś tłumaczyć. W natłoku wyrazów przestałem się orientować. Ze zdumieniem stwierdziłem tylko, że żebrak cofa się, patrząc przerażonym wzrokiem w Szweda. Nagle odwrócił się i zaczął biec. Po chwili zniknął nam z oczu.
Szwed był przerażony do ostatnich granic. Na szczęście znał trochę niemiecki. Jąkając się z niepokoju, pytał, co się stało memu towarzyszowi. Było mi bardzo głupio, gdyż nie wiedziałem, jak mam mu to wytłumaczyć. W każdym razie obróciłem kilka razy palcem przy czole, co jest międzynarodowym określeniem tego samego zjawiska. Szwedowi tłumaczyło to niewiele i denerwował się nadal. Był nocnym stróżem tej dzielnicy i jak się okazało, nawet hipoteza lekkiego szmergla u zbiegłego nic a nic go nie uspokajała.
– Ale dlaczego tak go poruszyło – powtarzał – kiedy mu powiedziałem, że rower jest do odebrania? Nawet wariata taka wiadomość nie powinna wyprowadzić z równowagi. Bo widzi pan, ja ten rower wziąłem. Żal mi się zrobiło maszyny, tyle czasu stoi, pomyślałem sobie: wezmę go i oczyszczę. Nie wiem, dlaczego właściciel po niego nie przychodzi, ale jak przyjdzie, to przynajmniej znajdzie go w porządku. I tak nie mam co po nocach, w czasie dyżuru, robić, to chociaż będzie trochę zajęcia. Była tam forsa, papierośnica i zapalniczka, ale wszystko jest, znajdzie pan na miejscu.
– Proszę pana – rzekłem po chwili milczenia, w czasie której Szwed bez ustanku kręcił głową – niechże mi pan powie tak szczerze: rower stoi tu od dawna, nikt się po niego nie zgłasza, niszczeje na deszczu... Czy nie przyszło panu na myśl, żeby go sobie po prostu zabrać?
– Nie.
– Ale dlaczego? Czy nie potrafi pan powiedzieć, dlaczego pan tego nie zrobił?
– To takie proste – uśmiechnął się szeroko Szwed – przecież ten rower nie jest mój.
Warszawa, 1949 r.