Gorzki smak czekolady Lucullus - Leopold Tyrmand - ebook + książka

Gorzki smak czekolady Lucullus ebook

Leopold Tyrmand

3,0

Opis

Komplet opowiadań Leopolda Tyrmanda.

 

 

 

W opowiadaniach Tyrmanda znajdziemy mozaikę, z której można poskładać całe jego życie. Mozaikę barwną i niezwykłą. Jak cała jego twórczość. Jak cały Tyrmand.

 

 

 

Opisywał swoje przeżycia wojenne, fascynację sportem, snuł rozważania nad naturą ludzką. Ale przede wszystkim pisał o sobie, a pisząc o sobie – opisywał otaczający go świat. 

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 612

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




RO­WER, CZYLI ZE­MSTA MO­RAL­NO­ŚCI

Jest to zu­peł­nie nie­praw­do­po­dobna hi­sto­ria i gdyby nie fakt, że by­łem jej bar­dzo bez­po­śred­nim świad­kiem, ni­gdy bym sam w nią nie uwie­rzył. Za­częła się tak, że sze­dłem wol­nym kro­kiem przez wielką halę Dworca Głów­nego w Sztok­hol­mie, gdy pod­szedł do mnie ja­kiś zgoła ob­darty fa­cet, który rzekł ję­kli­wym gło­sem:

– Co ła­ska, li­to­ściwa osobo, jesz­cze dziś nic w ustach nie mia­łem... – To mó­wiąc, wy­cią­gnął po da­tek pra­wi­dłowo brudną rękę.

– Pa­nie – rze­kłem zdu­miony – czy nie po­my­lił się pan co­kol­wiek w sze­ro­ko­ści i dłu­go­ści geo­gra­ficz­nej? Nie mam zwy­czaju śnić, cho­dząc, a pan wy­daje mi się re­gu­lar­nym, war­szaw­skim że­bra­kiem, co za­równo ze względu na na­ro­dowy cha­rak­ter pana osoby, jak i na pana za­wód, sta­nowi w Szwe­cji zja­wi­sko ra­czej nie­zwy­kłe.

– Ow­szem – uśmiech­nął się że­brak nieco me­lan­cho­lij­nie – to­też rzadko kiedy na­ga­buję Szwe­dów. Uwa­żam na cu­dzo­ziem­ców, sta­ra­jąc się zwra­cać do nich w ich ro­dzin­nym ję­zyku. Cza­sami się mylę, ale na ogół robi to do­sko­nałe wra­że­nie. Do pana – tu skło­nił się z nie­jaką wy­twor­no­ścią – mia­łem szczerą przy­jem­ność zwró­cić się w na­szym wspól­nym ję­zyku oj­czy­stym. Ga­zeta wy­sta­jąca z pana kie­szeni i za­czepny wzrok, ja­kim ob­rzuca pan wszystko na­po­tkane na ob­cym dworcu, po­wie­działy mi prawdę.

Rze­czy­wi­ście, w kie­szeni mego płasz­cza tkwiła jesz­cze war­szaw­ska ga­zeta. Co do wzroku, nie po­czu­łem się do­tknięty, gdyż agre­syw­ność ucho­dzi w prze­ko­na­niu nie­mal wszyst­kich Po­la­ków za za­letę. Na­to­miast że­brak o re­flek­syj­no­ści wol­te­row­skich bo­ha­te­rów i ge­stach świa­towca za­in­te­re­so­wał mnie zna­ko­mi­cie. Był bar­dzo ob­darty, to prawda, lecz w za­pusz­cze­niu tym był pe­wien styl, jakby cał­kiem umyśl­nie pie­lę­gno­wany. Nie wy­dało mi się jed­nak, aby ta bez­sprzeczna de­ko­ra­cyj­ność miała być jed­nym z ak­ce­so­riów bran­żo­wych; wy­ni­kała ona ra­czej z bez­in­te­re­sow­nego prze­ję­cia się rolą, pew­nego ro­dzaju ar­ty­zmu, jaki ce­chuje lu­dzi wy­so­kiej klasy ży­cio­wej we wszyst­kim, co ro­bią. Fa­cet po­wie­dział so­bie wi­docz­nie w pew­nej chwili: „te­raz bę­dziemy się trud­nić że­bra­niną przez taki a taki czas”, a więc robi wszystko, aby to mu się nie znu­dziło. Nie prze­czę, wa­runki także mo­gły go do tego zmu­sić, tym nie­mniej istota za­ło­że­nia po­zo­staje ta sama.

– Pro­szę pana – rze­kłem, jak mo­głem naj­obo­jęt­niej – mam do po­ciągu około trzech go­dzin, al­bo­wiem prze­jeż­dżam tylko przez Sztok­holm. Czy nie ze­chciałby pan na­pić się ze mną fi­li­żanki kawy?

– Mój Boże – po­wie­dział z lekką iro­nią – je­stem wzru­szony tymi ob­ja­wami sym­pa­tii. Mam na­dzieję, że to by­naj­mniej nie so­li­dar­ność na­ro­dowa po­wo­duje pa­nem w tej chwili.

– Ma pan ra­cję. Po ostat­niej woj­nie i jej mi­gra­cyj­nych skut­kach uni­kam ra­czej ob­ja­wów so­li­dar­no­ści na­ro­do­wej za gra­nicą.

– A czy nie wsty­dzi się pan usiąść ze mną w ka­wiarni?

– Mój pa­nie, już sam fakt, że nie da­łem panu jał­mużny, do­wo­dzi za­pewne, iż nie na­leżę do po­wierz­chow­nych kon­wen­cjo­na­li­stów. W War­sza­wie, być może, za­sta­no­wił­bym się nad sy­tu­acją. W Sztok­hol­mie, je­stem pe­wien, będą mi tylko za­zdro­ścić ory­gi­nal­nego to­wa­rzy­sza.

– Prze­ko­nał mnie pan – rzekł z po­now­nym lek­kim ukło­nem i za chwilę już szli­śmy w kie­runku Kungs­ga­tan.

W ele­ganc­kiej her­ba­ciarni, zgod­nie z mymi ocze­ki­wa­niami, przy­wi­tały nas ra­czej za­cie­ka­wione spoj­rze­nia. Przyj­rza­łem się w peł­nym świe­tle memu to­wa­rzy­szowi. Mógł li­czyć do­brze po­nad 30 lat i miał twarz i oczy czło­wieka, któ­remu my­śle­nie nie jest rze­czą obcą. Cho­dziło tylko o ga­tu­nek tego my­śle­nia.

– No i cóż? – po­wie­dzia­łem wy­cze­ku­jąco.

– Oczy­wi­ście – od­parł, za­cią­ga­jąc się głę­boko pa­pie­ro­sem – mo­głem się tego spo­dzie­wać. Cie­ka­wość sta­rego, wy­traw­nego zbie­ra­cza in­te­re­su­ją­cych hi­sto­rii, hę? Cóż, ja nie mam nic do ukry­cia, prze­ciw­nie, taka ka­wiar­niana spo­wiedź może mi przy­nieść ulgę, a może i do­brą radę.

– Wy­buch wojny – za­czął – za­stał mnie w Gdyni, gdzie sta­łem na czele pew­nego, do­sko­nale pro­spe­ru­ją­cego przed­się­bior­stwa. Nie twier­dzę, iż przed­się­bior­stwo to miało więk­sze zna­cze­nie eko­no­miczne niż spo­łeczne, i to spo­łeczne w bar­dzo okre­ślo­nym kie­runku. O nie, bądźmy szcze­rzy, go­spo­dar­czy cię­żar ga­tun­kowy mo­jego in­te­resu był ni­kły, cóż bo­wiem może zna­czyć mały, czy­sty i le­ni­wie pro­wa­dzony skle­pik ty­to­niowy w skali ob­ro­tów wiel­kiego portu. Na­wet fakt, że w skle­pie tym można było za­wsze otrzy­mać prze­my­cany z ca­łego świata ty­toń, nie sta­no­wił istot­nej jego tre­ści. Szmu­giel ty­to­niowy, a więc drobny man­ka­ment w sto­sunku do obo­wią­zu­ją­cych praw, był nie­winną, pełną wdzięku fa­sadą. Wszy­scy wy­żsi ofi­ce­ro­wie gdyń­skiej po­li­cji por­to­wej za­opa­try­wali się w moim skle­pie w ukryte pod ladą „Ca­mele” i „Ab­dul­lahy”, kle­piąc mnie przy tym po­ro­zu­mie­waw­czo po ra­mie­niu. „Gdy­by­śmy mieli do czy­nie­nia tylko z ta­kimi, jak pan...” – ma­wiali z po­błaż­li­wym uśmie­chem, w chwili gdy ja ce­le­bro­wa­łem mi­ste­rium sprze­daży prze­my­co­nej paczki pa­pie­ro­sów naj­groź­niej­szym przed­sta­wi­cie­lom wła­dzy. Za skle­pem był nie­wielki, ład­nie urzą­dzony po­kój, w któ­rym naj­mil­szy mi szcze­gół sta­no­wiła cał­kiem za­sobna bi­blio­teka. Ko­cha­łem te książki, bę­dąc z nimi zwią­zany roz­licz­nymi wę­złami. W kar­tach nie­któ­rych z nich kryły się ko­no­sa­menty ła­dun­ków mi­lio­no­wej war­to­ści, prze­kazy frach­towe sta­no­wiące for­tuny naj­róż­niej­szych cen­trów fi­nan­so­wych War­szawy, Bu­da­pesztu, Pragi, Wied­nia, ro­uty i punkty od­bioru to­wa­rów o nie­wiel­kiej ku­ba­tu­rze, za to o zna­cze­niu ca­ło­ży­cio­wych do­rob­ków. „Des af­fa­ires lo­uches” – po­wie pan, jak mó­wią we Fran­cji w ta­kich wy­pad­kach. Ow­szem, ale to nie wszystko. Moje uczu­cie do ksią­żek miało także rys naj­czyst­szej wdzięcz­no­ści za rze­czy nie­ma­te­rialne. Z ksią­żek tych czer­pa­łem wiarę w sa­mego sie­bie i w słusz­ność mych ży­cio­wych za­ło­żeń. W opar­ciu o nie bu­do­wa­łem moją etykę i mo­ral­ność, mój świa­to­po­gląd. Nie był on skom­pli­ko­wany, ten świa­to­po­gląd, a tym bar­dziej nowy. Sta­no­wił po pro­stu sys­tem do­sko­nale uspra­wie­dli­wia­jący wszyst­kie moje in­stynkty, do­zna­nia i ro­zu­mo­wa­nia od lat naj­wcze­śniej­szych, a co naj­waż­niej­sze – da­wał stem­pel lo­giki i słusz­no­ści temu wszyst­kiemu, co od wielu lat ro­bi­łem. Co zaś ro­bi­łem? – spyta pan. To pro­ste: kra­dłem. Naj­zwy­czaj­niej w świe­cie kra­dłem, i to z nie­zwy­kłą ma­estrią. Przy­zna pan chyba także, że z ksią­żek uspra­wie­dli­wia­ją­cych, a na­wet glo­ry­fi­ku­ją­cych kra­dzież można skom­po­no­wać prze­śliczną bi­blio­tekę.

Wy­znam panu, że chwi­lami dzi­wi­łem się sam so­bie, skąd wzięła się we mnie owa pa­sja we­wnętrz­nej le­ga­li­za­cji mych po­stęp­ków. By­łem sy­nem war­szaw­skiego skle­pi­ka­rza z ulicy Kru­czej. Cho­dzi­łem do do­brego gim­na­zjum, od­zna­cza­jąc się w nim po­noć in­te­li­gen­cją i zdol­no­ściami. Przez cały okres mło­dzień­czo­ści do­strze­ga­łem wy­raźną sprzecz­ność mię­dzy ży­ciem a ma­rze­niami mego ojca. Pra­gnął się wzbo­ga­cić, han­dlu­jąc skru­pu­lat­nie i uczci­wie to­wa­rami ko­lo­nial­nymi. Jego pra­gnie­nia wy­da­wały mi się godne po­chwały, spo­sób ich re­ali­za­cji spra­wiał wra­że­nie głę­bo­kiego nie­po­ro­zu­mie­nia. Gdy roz­glą­da­łem się wo­koło, stwier­dza­łem z ła­two­ścią, że wszy­scy kradną, w mniej­szym lub więk­szym stop­niu ha­mo­wani przez strach lub brak kwa­li­fi­ka­cji. Przez krótką chwilę za­sta­na­wia­łem się, czy tak jest do­brze, czy błąd nie tkwi w ukła­dzie sto­sun­ków mię­dzy­ludz­kich, szybko jed­nak do­sze­dłem do wnio­sku, że nie jest to wcale błąd, a istota ży­cia, i że tak nie jest źle, a wła­śnie bar­dzo do­brze. Uwie­rzy­łem w dok­trynę wza­jem­nego po­że­ra­nia się istot ży­ją­cych i do­sto­so­wa­łem ją do swych spo­strze­żeń. W wy­niku tych roz­my­ślań zro­zu­mia­łem, że kra­dzież jest skut­kiem po­stępu cy­wi­li­za­cji, wyż­szą formą zdo­by­wa­nia prze­wagi nad bliź­nim i nisz­cze­nia go, że jest przy­wi­le­jem mą­drzej­szych i zręcz­niej­szych i że jest swego ro­dzaju szla­chec­twem. Kom­pli­ko­wa­nie się form kra­dzieży – praw­dziwa hi­sto­ria cy­wi­li­za­cji! Uczci­wość sta­no­wiła dla mnie re­li­gię lu­dzi sła­bych i ma­ło­war­to­ścio­wych. Mia­łem żal do Nie­tz­schego, że cof­nął się w pół drogi i nie sfor­mu­ło­wał tej prawdy.

Nie­ba­wem też opu­ści­łem dom ro­dzinny i za­sły­ną­łem jako je­den z naj­zręcz­niej­szych zło­dziei w War­sza­wie. Pra­co­wa­łem sam i wkrótce znał mnie świat prze­stęp­czy sto­licy. War­szaw­scy ju­bi­le­rzy drżeli na wspo­mnie­nie mego pseu­do­nimu, by­łem nie­uchwytny, tro­piącą mnie po­li­cję uwa­ża­łem za prze­ciw­ni­ków, któ­rych ce­lem jest nie ochrona wła­sno­ści in­nych, lecz znisz­cze­nie mnie jako swego kon­ku­renta w walce. Za­chły­sty­wa­łem się po­czu­ciem in­dy­wi­du­al­nej mocy. Z cza­sem po­rzu­ci­łem kra­dzież i za­ją­łem się oszu­stwem w wiel­kim stylu. Do­sze­dłem do wnio­sku, że sta­nowi ono jesz­cze wyż­szy sto­pień roz­wo­jowy, ma­te­ma­tyczną an­ty­tezę uczci­wo­ści, pełną pa­sjo­nu­ją­cego my­ślo­wego wy­siłku. Spe­ku­la­tyw­ność współ­cze­snych wiel­kich afer wy­dała mi się rów­no­rzędna czy­stej fi­lo­zo­fii, wy­ży­wa­łem się w niej umy­słowo i twór­czo. Osia­dłem w Gdyni jako drobny ku­piec i ci­chy epi­ku­rej­czyk. Mój tryb ży­cia, na­tu­ralny zresztą i nie­wy­mu­szony, spo­kojne wie­czory nad książką i wy­kwintne przy­ję­cia dla nie­wielu przy­ja­ciół, ładny zbiór an­ty­ków i nie­winne opa­no­wane roz­rywki uro­biły po­zy­tywną o mnie opi­nię w mie­ście. Nie­ba­wem przed­się­bior­stwo me roz­ro­sło się do gi­gan­tycz­nych roz­mia­rów. Mały skle­pik ty­to­niowy stał się cen­tralą sieci, obej­mu­ją­cej Rot­ter­dam i Lu­leå, Ba­hía Blancę, Saj­gon i Mar­sy­lię. Rzecz ja­sna, sta­łem się czło­wie­kiem bar­dziej niż bo­ga­tym, mo­głem so­bie po­zwo­lić na luk­sus nie­po­sia­da­nia żony i czę­stego od­da­wa­nia się roz­my­śla­niom w wy­god­nym fo­telu przy bu­telce ła­god­nego sherry.

Wojna zbu­rzyła to wszystko. Czu­łem głę­boki wstręt do po­li­tyki i do po­li­ty­ków. Ich dzia­łal­ność uwa­ża­łem za ro­dzaj naj­pry­mi­tyw­niej­szego prze­stęp­stwa. Wszelka prze­moc bu­dziła we mnie od­razę, była za­prze­cze­niem po­stępu cy­wi­li­za­cji, któ­rej prze­cież naj­wyż­szym wcie­le­niem była dla mnie zręcz­ność i fi­ne­zja zło­dzieja czy oszu­sta. Po­li­tyka nio­sła ze sobą zbrod­nię, zaś zbrod­nia to re­gre­sja, to po­chód wsteczny w kie­runku ery ka­mie­nia łu­pa­nego. Zbrod­nią, prze­mocą, mor­der­stwem gar­dzi­łem za­wsze i strze­głem przed nimi czy­sto­ści swo­ich rąk. Wszystko się we mnie bu­rzyło na wi­dok Niem­ców, któ­rzy uosa­biali ide­al­nie po­li­tykę zbrodni. W no­wych wa­run­kach, gdy­bym roz­po­czął dzia­łal­ność prze­ciwko Niem­com, mu­siał­bym z cza­sem zejść do roli Ja­no­sika, taka zaś rola wy­da­wała mi się za­wsze ta­nia i me­lo­dra­ma­tyczna. Z ła­two­ścią tedy prze­nio­słem się do Szwe­cji.

Rzecz ja­sna, by­łem na­dal czło­wie­kiem bar­dzo za­moż­nym. W Szwe­cji po­sia­da­łem znaczny ma­ją­tek, piękną willę i wszyst­kie ak­ce­so­ria wy­god­nego ży­cia. Przez pierw­szy okres stu­dio­wa­łem pil­nie nowe oto­cze­nie i do­sze­dłem do wnio­sku, że los nie mógł mnie le­piej umiej­sco­wić. Szwe­cja wy­dała mi się te­re­nem mi­syj­nym, jakby cze­ka­ją­cym na moje przy­by­cie i moją dzia­łal­ność. Ry­chło też spre­cy­zo­wa­łem w so­bie prze­ko­na­nie, że przy­sło­wiowa uczci­wość miesz­kań­ców tego kraju jest sztuczną, wy­mu­szoną dys­cy­pliną, sta­no­wiącą prze­sta­rzały ka­ga­niec na dro­dze do roz­woju praw­dzi­wego ży­cia. Z żar­to­bli­wym za­pa­łem i w prze­świad­cze­niu, że ra­czej ba­wię się, niż pra­cuję, przy­stą­pi­łem do or­ga­ni­za­cji czar­nej giełdy w Szwe­cji. Pewne suk­cesy w sen­sie zy­sku były do za­no­to­wa­nia, sta­no­wiły one jed­nak wy­nik ogra­ni­czo­nej spe­ku­la­cji w licz­nej gru­pie uchodź­ców po­li­tycz­nych i wo­jen­nych, jacy na­pły­nęli do Szwe­cji w po­cząt­kach lat czter­dzie­stych. Kil­ku­set Szwe­dów, któ­rzy dali się wcią­gnąć w or­bitę nie­le­gal­nej gry gieł­do­wej, nie za­ba­wiło w niej długo, z wy­jąt­kiem kilku, kom­plet­nie zruj­no­wa­nych, dla któ­rych po­wrót na po­zy­cje wyj­ściowe stał się nie­moż­liwy. Gdy koło wa­lu­to­wego ob­rotu stra­ciło zu­peł­nie na atrak­cyj­no­ści, wzią­łem się do od­bu­dowy kon­tak­tów prze­myt­ni­czych, przy­sto­so­wa­łem je do wa­run­ków wo­jen­nych i skon­stru­owa­łem czarny ry­nek to­wa­rowy. Po pierw­szym okre­sie po­wo­dze­nia szmu­glo­wa­nych spe­cy­fi­ków, spi­ry­tu­aliów i dro­giego ty­to­niu, po kilku zręcz­nie zor­ga­ni­zo­wa­nych haus­sach i ba­is­sach bry­lan­to­wych i nar­ko­ty­ko­wych, stwier­dzi­łem z za­in­te­re­so­wa­niem, że za­sad­ni­czą masę spo­łe­czeń­stwa szwedz­kiego czarny ry­nek nic a nic nie ob­cho­dzi. Zni­ża­łem ceny do mi­ni­mum, po­no­sząc przy tym ogromne straty. Chcia­łem prze­poić sza­rego Szweda pra­gnie­niem kupna ory­gi­nal­nej szkoc­kiej whi­sky, a szarą Szwedkę roz­pło­mie­nić na­dzieją zdo­by­cia ory­gi­nal­nych per­fum Coty’ego za psie pie­nią­dze. An­kie­towe roz­mowy, prze­pro­wa­dzane przeze mnie przy każ­dej oka­zji, wy­ka­zały mi, że wy­siłki moje idą na marne, że sza­rzy Szwe­dzi by­naj­mniej tego wszyst­kiego nie pra­gną, że obu­rzają się do­głęb­nie na lu­dzi sa­bo­tu­ją­cych za­kazy rzą­dowe, uwa­żają ich dzia­łal­ność za szko­dliwą i wie­rzą, iż skoro pań­stwo po­sta­no­wiło pew­nych rze­czy nie spro­wa­dzać – oby­wa­tel po­wi­nien obejść się bez nich dla swego wła­snego do­bra.

Ta syta, tępa uczci­wość, ogra­ni­cza­jąca się do po­sia­da­nia ma­łego, lecz do­zwo­lo­nego, wzbu­rzyła mnie do głębi. Nie po­tra­fi­łem po­jąć, jak można kon­ten­to­wać się da­nym i nie po­żą­dać tego, co nie swoje. Le­ga­lizm Szwe­dów wy­dał mi się tra­gicz­nym prze­są­dem, ich uczci­wość – krań­cową głu­potą. Po­sta­no­wi­łem wy­dać walkę na śmierć i ży­cie kli­ma­towi etycz­nemu, jaki pa­nuje w tym kraju na co dzień. Za­pa­dłem w swoje do­mo­stwo, po dniach ca­łych ob­my­śla­łem w mym ga­bi­ne­cie gi­gan­tyczne pro­jekty walki z uczci­wo­ścią. Wresz­cie plan był go­tów. Po­sta­no­wi­łem wy­wo­łać po­wszechny kry­zys za­ufa­nia wza­jem­nego i za­cząć od se­rii wstrzą­sa­ją­cych kra­dzieży, które pod­mi­no­wa­łyby i wy­sa­dziły w po­wie­trze le­niwy spo­kój tej ziemi. Opra­co­wa­łem do­kładny sche­mat dzia­ła­nia. W za­ci­szu mej willi wpra­wia­łem się i tre­no­wa­łem do za­dzi­wia­ją­cych ak­cji, które miały prze­ra­zić i zre­wol­to­wać opi­nię pu­bliczną Szwe­cji.

Jakby dla ma­łego tre­ningu w te­re­nie, przed roz­po­czę­ciem ak­cji wła­ści­wej, po­sta­no­wi­łem okraść nie­wielki sklep ju­bi­ler­ski przy jed­nej z głów­nych ulic Sztok­holmu. Mu­szę tu pana po­in­for­mo­wać, iż w swoim cza­sie by­łem nie­do­ści­gnio­nym mi­strzem kra­dzieży skle­po­wej, zwa­nej po­pu­lar­nie w War­sza­wie szo­pen­fel­dem. Moje wy­czyny w kraju i na go­ścin­nych wy­stę­pach za gra­nicą, w naj­więk­szych sto­li­cach Eu­ropy, pa­sjo­no­wały wów­czas całą prasę i po­wo­do­wały na­pady me­lan­cho­lii sze­fów za­in­te­re­so­wa­nych po­li­cji. Moim dzie­łem było wy­nie­sie­nie z pa­ry­skiej firmy Du­val et Du­val czte­rech pe­reł, od któ­rego to czynu za­chwiało się kilka ju­bi­ler­skich dy­na­stii przy rue Ri­voli. Tech­nika szo­pen­feldu zna­la­zła we mnie owego męża, któ­rego prze­zna­cze­niem było uczy­nić z niej Wielką Sztukę. Słynna aka­de­mia zło­dziej­ska w Wil­nie przy ulicy Stra­szuna, któ­rej ab­sol­wenci trzęsą świa­tem prze­stęp­czym trzech kon­ty­nen­tów, ofia­ro­wała mi ka­te­drę teo­rii szo­pen­feldu, z płacą 1000 do­la­rów za cykl wy­kła­dów. Od­mó­wi­łem, lecz wy­gło­si­łem jedną pre­lek­cję w gro­nie pro­fe­sor­skim, za co zo­sta­łem dok­to­rem ho­no­ris causa tej, dziś już nie­ist­nie­ją­cej, uczelni. Pre­zy­dent po­li­cji bel­gij­skiej wy­sto­so­wał do mnie pry­watny list, pe­łen słów po­dziwu, po okra­dze­niu przeze mnie kilku naj­bo­gat­szych szli­fie­rzy dia­men­tów w An­twer­pii. Po za­gwa­ran­to­wa­niu mi ab­so­lut­nej nie­ty­kal­no­ści od­by­łem z nim dwu­go­dzinną roz­mowę, w cza­sie któ­rej ofia­ro­wał mi swą fo­to­gra­fię z de­dy­ka­cją: „Ar­cy­mi­strzowi – stary de­tek­tyw” i zo­sta­li­śmy trwa­łymi przy­ja­ciółmi. Uzbro­jony w taką tra­dy­cję je­cha­łem na mój tre­ning jak na miłą, od dawna nie­prak­ty­ko­waną roz­rywkę. Zre­zy­gno­wa­łem na­wet z ak­ce­so­riów, nie wzią­łem auta, ubrany by­łem po spor­to­wemu. Za­opa­trzy­łem się je­dy­nie w pasz­port na fał­szywe na­zwi­sko, wsia­dłem na ro­wer i po­gwiz­du­jąc so­bie, je­cha­łem gwar­nymi uli­cami Sztok­holmu. Po przy­by­ciu na miej­sce po­sta­wi­łem ro­wer na pla­cyku przy zbiegu ulic Kró­lo­wej i Apel­bergs­ga­tan i z rę­kami w kie­sze­niach wy­sze­dłem na główną ulicę. Otwo­rzy­łem drzwi sklepu i wsze­dłem do środka po to, aby wyjść stam­tąd w to­wa­rzy­stwie dwóch po­li­cjan­tów. Tak, tak, wtedy do­piero prze­ko­na­łem się o względ­no­ści wszel­kich war­to­ści. Po­czciwy, ró­żowy i ma­toł­ko­waty miesz­czu­szek, trze­cio­rzędny ju­bi­ler sztok­holm­ski, oka­zał się pierw­szym mym po­gromcą. Za­uwa­żył gest-bły­ska­wicę, gest ni­klej­szy od tchnie­nia wie­trzyka i szyb­szy od świa­tła, gest, o do­strze­że­niu któ­rego ma­rzyli naj­wy­traw­niejsi tro­pi­ciele. Na­stęp­nie wy­mógł na mnie pod­nie­sie­nie obu rąk do góry przy po­mocy zręcz­nie do­by­tego re­wol­weru, za­mknął spraw­nie sklep i szybko skon­tak­to­wał się z po­li­cją. Te pięć mi­nut zmien­no­ści lo­sów kosz­to­wały mnie w su­mie pół­tora roku wię­zie­nia, na­uczyły zaś po­tęgi re­la­ty­wi­zmu.

Czas od­osob­nie­nia, któ­rym pła­ci­łem za po­rażkę, wy­ko­rzy­sta­łem na roz­my­śla­nia za­sad­ni­cze. Raz jesz­cze, w do­kład­nej ana­li­zie mego ży­cia i mych czy­nów, upew­ni­łem się w ich słusz­no­ści i słusz­no­ści ich za­ło­żeń. Przy­po­mnia­łem so­bie chwile mej wcze­snej mło­do­ści, kiedy od­kry­wa­łem osza­ła­mia­jący smak prze­stęp­stwa. Od­ży­wały dawno za­po­mniane mo­menty pierw­szych nad­użyć i pierw­szych kra­dzieży. Przy­po­mnia­łem so­bie, że już jako dziecko cie­szy­łem się, gdy nie­zau­wa­żony przez ni­kogo mo­głem wy­trzeć usmar­kany nos w czy­sty cu­dzy ręcz­nik lub oczy­ścić buty naj­pięk­niej­szymi fi­ran­kami na wi­zy­cie u zna­jo­mych. Wy­wo­ły­wa­łem w so­bie wspo­mnie­niami ową nie­za­stą­pioną ra­dość, jaka na­pły­wała mi do serca po zręcz­nym przy­własz­cze­niu so­bie ja­kie­goś przed­miotu, bez względu na to, czy był to kra­wat przy­god­nego to­wa­rzy­sza w roz­bie­ralni ba­senu pły­wac­kiego, czy złota bran­so­letka z lady ju­bi­ler­skiego ma­ga­zynu. Przez każdy z tych kil­ku­set dni wię­zie­nia umac­nia­łem w so­bie wiarę we wła­sną moc, wyż­szość i nie­za­leż­ność, każ­dego zaś wie­czoru za­sy­pia­łem na wię­zien­nej pry­czy w bło­gim prze­świad­cze­niu, że mam ra­cję, i z czy­stym su­mie­niem czło­wieka, który ob­rał wła­ściwą drogę ży­cia. To­też gdy wy­sze­dłem z wię­zie­nia i prze­ko­na­łem się, że w mię­dzy­cza­sie słu­żący mój sprze­dał willę i znik­nął bez śladu, nie czu­łem doń żalu. Uwa­ża­łem go za dziel­nego czło­wieka, który wie­dząc o mnie wiele i nie chcąc in­for­mo­wać po­li­cji o mym praw­dzi­wym na­zwi­sku i po­zy­cji, wy­ko­rzy­stał swoją szansę w spo­sób naj­wła­ściw­szy. Co do mnie, mu­sia­łem za­czy­nać od nowa. By­łem jed­nak pe­łen ener­gii i ra­do­ści we­wnętrz­nej, jaką daje wy­raźny ży­ciowy cel. Po­nie­waż mam w so­bie wiele spor­to­wego du­cha, wraz z owym nie­za­stą­pio­nym „esprit de re­van­che” po­sta­no­wi­łem wzno­wić swą dzia­łal­ność od do­szczęt­nego okra­dze­nia owego ju­bi­lera, z któ­rym mia­łem jesz­cze nie­wy­rów­nane ra­chunki. W tym celu ucha­rak­te­ry­zo­wa­łem się zna­ko­mi­cie, co na­le­żało do mych nie­wy­mie­nio­nych jesz­cze ta­len­tów, i uda­łem się tam, pe­łen ra­do­snego na­stroju walki o słuszną sprawę. Idąc wolno przez ulicę Kró­lo­wej, sta­ną­łem w pew­nej chwili przed naj­zu­peł­niej dla mnie nie­ocze­ki­wa­nym zja­wi­skiem. Pro­szę so­bie wy­obra­zić, że mój ro­wer, na któ­rym przy­je­cha­łem na ten sam pla­cyk przed dwu­dzie­stu mie­sią­cami, stał, spo­koj­nie oparty o sto­jak, w tym sa­mym miej­scu, w któ­rym go wła­sno­ręcz­nie po­sta­wi­łem. Pod­sze­dłem bli­żej, prze­cie­ra­jąc oczy ze zdu­mie­nia, lecz fakt ten oka­zał się naj­zu­peł­niej re­alny. Przede mną stał mój ro­wer, nieco za­rdze­wiały od desz­czów i za­ku­rzony, lecz ten sam. Trzeba zaś panu wie­dzieć, że był to piękny ro­wer, naj­lep­szej marki an­giel­skiej, bar­dzo drogi i modny oraz wy­po­sa­żony we wszyst­kie moż­liwe ulep­sze­nia, dy­nama, lampki sy­gna­łowe, re­flek­tory. Po­nadto w tor­bie bocz­nej – wie pan, tu w Szwe­cji używa się ta­kich bocz­nych torb ba­ga­żo­wych – a więc w ta­kiej tor­bie po­zo­sta­wi­łem około 500 ko­ron w drob­nych bank­no­tach. Przy­po­mnia­łem so­bie jesz­cze w wię­zie­niu o tych pie­nią­dzach, które le­żały tam od czasu ja­kiejś wy­cieczki. Te­raz trzę­są­cymi się rę­kami od­pią­łem torbę i drżąc we­wnętrz­nie, wy­ją­łem z niej 500 ko­ron i jesz­cze kilka dro­bia­zgów, jak złota pa­pie­ro­śnica i ta­każ za­pal­niczka.

To był cios! Ude­rze­nie w rów­nej mie­rze zbaw­cze, jak nisz­czące. 500 ko­ron sta­no­wiło wtedy pen­sję mie­sięczną do­brze za­ra­bia­ją­cego urzęd­nika. W mo­jej sy­tu­acji suma ta mo­gła oka­zać się zba­wienną jako po­ważny ka­pi­tał za­kła­dowy. Lecz z dru­giej strony te same 500 ko­ron, le­żące przez 20 mie­sięcy w sa­mym cen­trum oży­wio­nej ulicy i nie­za­brane przez ni­kogo – to był cios w moją ży­ciową kon­cep­cję. Sta­łem nad ro­we­rem, nie wie­dząc, co czy­nić. Moja dra­pieżna ener­gia walki, ener­gia ze­msty i świa­do­mego dą­że­nia ule­gła ja­kie­muś gwał­tow­nemu roz­kła­dowi. Po dzie­się­ciu mi­nu­tach po­sta­no­wi­łem za­brać pie­nią­dze i ro­wer, po na­stęp­nych dzie­się­ciu do­sze­dłem do wnio­sku, że by­łaby to moja naj­więk­sza ży­ciowa klę­ska. Wie­dzia­łem już do­brze, że dziś nie zdo­będę się na roz­prawę z moim ju­bi­le­rem. Osta­tecz­nie zo­sta­wi­łem wszystko na miej­scu. „To nie­moż­liwe – po­wta­rza­łem so­bie – dziś, ju­tro lub po­ju­trze znaj­dzie się ja­kiś roz­sądny czło­wiek, który to wszystko za­bie­rze...”

Od­tąd przy­cho­dzi­łem na róg ulicy Kró­lo­wej i Apel­bergs­ga­tan co­dzien­nie. By­łem nie­zdolny do ja­kie­go­kol­wiek przed­się­wzię­cia. Utra­ci­łem sens ist­nie­nia, a co za tym idzie – za­ufa­nie we wła­sne siły. Ba­łem się, że za­wiodą mnie nerwy, gdy przy­stą­pię do ja­kiej­kol­wiek ak­cji, i za­ła­mię się jak no­wi­cjusz. Go­dzi­nami wy­sta­wa­łem na ulicy, wpa­tru­jąc się w ro­wer jak za­hip­no­ty­zo­wany. Za­czą­łem go nie­na­wi­dzić. Wy­wią­zała się po­mię­dzy nami jakby mil­cząca walka, strasz­liwe zma­ga­nie po­mię­dzy ro­we­rem a mną. Lży­łem go, jak lży się w my­ślach oso­bi­stego wroga, sto­jąc odeń od­da­lony o kilka kro­ków. „Ty świ­nio – po­wta­rza­łem – mógł­bym cię zgru­cho­tać na drobną kupkę sta­rego że­la­stwa, ale nie, nie je­stem prze­cież głup­cem, twoim prze­zna­cze­niem jest być ukra­dzio­nym wraz z forsą, jaka tkwi w two­jej tor­bie...” Drża­łem na myśl, że może być w końcu sprząt­nięty przez służbę uprzą­ta­nia mia­sta i że ogło­szą o nim w ga­ze­tach, w ru­bryce rze­czy za­gu­bio­nych. Z prze­ra­że­niem otwie­ra­łem po­ranne dzien­niki i z nie­zmierną ulgą stwier­dza­łem co­dzien­nie, że tak się nie stało. Po no­cach śni­łem nie­zmien­nie, że wi­dzę, jak do ro­weru skrada się sku­lona po­stać ludzka, szyb­kimi, ukrad­ko­wymi ru­chami wyj­muje z torby pie­nią­dze, ogląda się na wszyst­kie strony, wska­kuje na sio­dełko i od­jeż­dża pę­dem, w oba­wie przed po­ści­giem. Bu­dzi­łem się, pe­łen bło­giej ra­do­ści, że wszystko jest w nor­mal­nym rze­czy po­rządku, że znów świat kręci się wo­kół Słońca, a nie na od­wrót, jak to czy­nił przez ostat­nie kilka dni. Zry­wa­łem się i bie­głem na ulicę Kró­lo­wej, aby stwier­dzić, że ro­wer jest, stoi, i prze­czy naj­cud­niej­szym sen­nym ma­rze­niom. Usi­ło­wa­łem odeń uciec. Ucie­ka­łem na naj­dal­sze krańce mia­sta, do od­le­głych, pu­sta­wych par­ków, sia­da­łem na ław­kach i ukła­da­łem pre­cy­zyjne, nie­za­wodne plany wspa­nia­łych kra­dzieży. Pod­ry­wa­łem się z ławki pe­łen no­wych sił i opty­mi­zmu i bie­głem do mia­sta. Wtedy nogi po­czy­nały same zmie­rzać cią­gle tą samą drogą, u kresu któ­rej ster­czał w ulicz­nym sto­jaku sa­motny, za­rdze­wiały, sczer­niały ro­wer. Raz zde­cy­do­wa­łem się na wy­jazd ze Sztok­holmu. Ku­pi­łem bi­let i wsia­dłem do po­ciągu. Na mi­nutę przed od­jaz­dem wy­pa­dłem jak osza­lały z dworca i po­bie­głem na ów nie­szczę­sny róg. Zdało mi się na­raz, że już jest po wszyst­kim, że ro­weru nie ma, że nie mogę wy­jeż­dżać, nie wie­dząc o tym wiel­kim zwy­cię­stwie. Ale ro­wer był. I były pie­nią­dze, i pa­pie­ro­śnica, i za­pal­niczka. Po­woli wy­czer­pał się za­pas pie­nię­dzy, jaki zwró­cono mi przy wyj­ściu z wię­zie­nia. Do za­rob­ko­wa­nia nie by­łem zdolny, ja, biedny wrak czło­wie­czy, któ­remu na­raz cała ludz­kość i po­gląd na nią uciekł z Ziemi na Księ­życ i tam sta­nął do góry no­gami. Et, me vo­ila – jak mó­wią Fran­cuzi...

Skoń­czył, za­pa­lił pa­pie­rosa i uśmiech­nął się do mnie. W uśmie­chu tym iro­nia wal­czyła o lep­sze z roz­pa­czą. Czu­łem się mocno za­kło­po­tany. Cóż tu po­wie­dzieć czło­wie­kowi, który utra­cił złu­dze­nia? Nie zmie­nia istoty rze­czy fakt, że za­cho­dzi tu dziwne zja­wi­sko utraty złu­dzeń a re­bo­urs, sama treść straty gruntu pod no­gami, straty wła­snego po­glądu na świat jest do­sta­tecz­nie tra­giczna i może pro­wa­dzić do ka­ta­strofy. Ten biedny czło­wiek prze­sa­dził nieco w ne­ga­ty­wi­zmie, lecz zda­rzyło się to już nie­jed­nemu na świe­cie. Go­rzej jest, że ze swych po­cząt­ko­wych, pe­sy­mi­stycz­nych stwier­dzeń wy­ciąga zbyt da­leko idące wnio­ski, lecz to sta­nowi już pro­blem in­dy­wi­du­al­nych prze­zna­czeń.

– Pro­szę pana – rze­kłem nie­śmiało – a czy ni­gdy nie wziął pan pod roz­wagę oko­licz­no­ści, że lu­dzie mogą być uczciwi, no, po­wiedzmy – ze wzglę­dów cał­ko­wi­cie al­tru­istycz­nych, ot, tak, z po­czu­cia rów­no­wagi mo­ral­nej, z pro­stej świa­do­mo­ści złego i do­brego albo na­wet z po­pędu serca?

Spoj­rzał na mnie prze­cią­gle. W jego oczach ustę­po­wała wy­raź­nie roz­pacz, a po­zo­sta­wała sama iro­nia.

– To do­bre, co pan po­wie­dział. Prze­cież pan sam w to nie wie­rzy. Pan chce tylko w to uwie­rzyć. Zbiera pan bu­kie­cik ko­mu­na­łów, któ­rymi chce mnie pan prze­ko­nać, od­no­sząc przy tym sku­tek cał­kiem od­wrotny od za­mie­rzo­nego. Czy uważa pan, że uczci­wość ludzką można ja­koś uza­sad­nić? Czy są­dzi pan, że gdyby nie było stra­chu przed karą, to ja­ka­kol­wiek gro­mada ludzka mo­głaby w ogóle zro­zu­mieć po­ję­cie uczci­wo­ści?

Zro­biło mi się cał­kiem nie­swojo.

– Wie pan co – po­wie­dzia­łem – pro­szę mi po­ka­zać ten ro­wer. Z chę­cią go so­bie obej­rzę. To za­wsze pod­nosi na du­chu.

Skło­nił głową z nie­sma­kiem. Za­pła­ci­łem i wy­szli­śmy na roz­ja­rzoną świa­tłami Kungs­ga­tan. Mi­ja­jąc bo­gate wy­stawy ju­bi­ler­skie i por­tale ban­ków, mój ob­darty to­wa­rzysz ob­rzu­cał je wzro­kiem do­świad­czo­nego my­śli­wego. Skrę­ci­li­śmy w ulicę Kró­lo­wej. Zbli­ża­jąc się po­woli do skrzy­żo­wa­nia, że­brak po­chy­lił się w przód, na­tę­ża­jąc wzrok. Zbladł i usta za­częły mu drżeć. Zła­pał mnie za rękę i szep­nął:

– Nie ma go!

Do­cho­dząc do pu­stego o tej po­rze pla­cyku, wi­dzia­łem już wy­raź­nie pu­sty, wie­lo­prze­dział­kowy sto­jak uliczny. Z czło­wie­kiem obok mnie działy się dziwne rze­czy. Trząsł się i ręce la­tały mu jak w fe­brze.

– Pro­szę mi dać pa­pie­rosa – szep­tał go­rącz­kowo – od­dam panu zań ty­siąc. Za mie­siąc wy­pra­wię na pana cześć ban­kiet w naj­droż­szej re­stau­ra­cji Sztok­holmu. Skoń­czyła się ob­se­sja ro­weru! Wy­gra­łem! Trium­fuję! Ju­tro za­czy­nam od nowa. A jed­nak ja mia­łem ra­cję. Za ty­dzień będę jed­nym z naj­bo­gat­szych lu­dzi w tym prze­klę­tym, głu­pim kraju. Za­pra­szam pana do mo­jego pa­łacu, któ­rego ad­res nie­ba­wem panu przy­ślę. Bę­dziemy pili sherry i roz­pra­wiali przy ko­minku o wiecz­nym, nie­zmien­nym, ludz­kim Zło­dzieju...

Od ciem­nego muru po prze­ciw­le­głej stro­nie ulicy ode­rwała się ja­kaś po­stać. Prze­cho­dziła ulicę pro­sto w na­szą stronę. Był to wy­soki, tęgi męż­czy­zna w ja­kimś uni­for­mie. Pod­szedł do nas i przy­ło­żył pa­lec do czapki. Po­tem rzekł kilka słów, z któ­rych z tru­dem zro­zu­mia­łem, że pyta, czego tu szu­kamy. Mój to­wa­rzysz mil­czał.

– Ro­weru – po­wie­dzia­łem ła­ma­nym szwedz­kim ję­zy­kiem – tu stał nasz ro­wer.

Szwed za­czął coś tłu­ma­czyć. W na­tłoku wy­ra­zów prze­sta­łem się orien­to­wać. Ze zdu­mie­niem stwier­dzi­łem tylko, że że­brak cofa się, pa­trząc prze­ra­żo­nym wzro­kiem w Szweda. Na­gle od­wró­cił się i za­czął biec. Po chwili znik­nął nam z oczu.

Szwed był prze­ra­żony do ostat­nich gra­nic. Na szczę­ście znał tro­chę nie­miecki. Ją­ka­jąc się z nie­po­koju, py­tał, co się stało memu to­wa­rzy­szowi. Było mi bar­dzo głu­pio, gdyż nie wie­dzia­łem, jak mam mu to wy­tłu­ma­czyć. W każ­dym ra­zie ob­ró­ci­łem kilka razy pal­cem przy czole, co jest mię­dzy­na­ro­do­wym okre­śle­niem tego sa­mego zja­wi­ska. Szwe­dowi tłu­ma­czyło to nie­wiele i de­ner­wo­wał się na­dal. Był noc­nym stró­żem tej dziel­nicy i jak się oka­zało, na­wet hi­po­teza lek­kiego szmer­gla u zbie­głego nic a nic go nie uspo­ka­jała.

– Ale dla­czego tak go po­ru­szyło – po­wta­rzał – kiedy mu po­wie­dzia­łem, że ro­wer jest do ode­bra­nia? Na­wet wa­riata taka wia­do­mość nie po­winna wy­pro­wa­dzić z rów­no­wagi. Bo wi­dzi pan, ja ten ro­wer wzią­łem. Żal mi się zro­biło ma­szyny, tyle czasu stoi, po­my­śla­łem so­bie: we­zmę go i oczysz­czę. Nie wiem, dla­czego wła­ści­ciel po niego nie przy­cho­dzi, ale jak przyj­dzie, to przy­naj­mniej znaj­dzie go w po­rządku. I tak nie mam co po no­cach, w cza­sie dy­żuru, ro­bić, to cho­ciaż bę­dzie tro­chę za­ję­cia. Była tam forsa, pa­pie­ro­śnica i za­pal­niczka, ale wszystko jest, znaj­dzie pan na miej­scu.

– Pro­szę pana – rze­kłem po chwili mil­cze­nia, w cza­sie któ­rej Szwed bez ustanku krę­cił głową – niechże mi pan po­wie tak szcze­rze: ro­wer stoi tu od dawna, nikt się po niego nie zgła­sza, nisz­czeje na desz­czu... Czy nie przy­szło panu na myśl, żeby go so­bie po pro­stu za­brać?

– Nie.

– Ale dla­czego? Czy nie po­trafi pan po­wie­dzieć, dla­czego pan tego nie zro­bił?

– To ta­kie pro­ste – uśmiech­nął się sze­roko Szwed – prze­cież ten ro­wer nie jest mój.

War­szawa, 1949 r.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Co­py­ri­ght © 2016, Mary El­len Tyr­mand & Mat­thew Tyr­mand Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-983-3
Pro­jekt okładki i skład: Zu­zanna Ma­li­now­ska Stu­dio
Skład i ła­ma­nie: Da­riusz Pudo
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl