Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Warszawa, ale przede wszystkim warszawka w latach 1946-1959. Któż znał ją lepiej od Leopolda Tyrmanda, pisarza, publicysty, jazzmana, kobieciarza, bon-vivanta, a jednocześnie trzeźwego i uważnego obserwatora otaczającej go rzeczywistości. Człowieka, który nie zgodził się przekroczyć granic dobrego smaku, przez co został wykreślony nie tylko z podręczników, ale i z inteligenckiej świadomości pokoleń Polaków.
Na łamach Życia towarzyskiego i uczuciowego Tyrmand bezlitośnie obnaża małość postaw środowiska inteligencji twórczej, pisarzy, dziennikarzy i filmowców, a przede wszystkim ich służalczość wobec komunistów. Książki nie udało mu się w Polsce wydać, co stało się ostatecznym powodem emigracji pisarza. Fragment, jaki ukazał się w tygodniku Kultura, wywołał skandal. Nic dziwnego. Wielu luminarzy polskiej kultury rozpoznało wśród bohaterów samych siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 910
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2009, Mary Ellen Tyrmand
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-093-9
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Skład i łamanie: Dariusz Pudo
Korekta: Michał Borun
www.wydawnictwomg.pl
kontakt@wydawnictwomg.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Postacie, zdarzenia, sytuacje i dialogi poniższej opowieści nie mają odpowiedników w życiu. Są fikcją, tworem imaginacji.
Stąd pochodzi, iż każdy szczebel, na który wznosimy się w świecie, oddala nas jeszcze od prawdy, gdyż ludzie bardziej boją się zranić tych, których życzliwość jest korzystniejsza, a niechęć groźniejsza. Monarcha może być pośmiewiskiem całej Europy, a tylko on sam nie będzie o tym nic wiedział. Nie dziwię się: mówienie prawdy jest korzystniejsze dla tego, komu się ją mówi, ale niekorzystne dla tych, którzy ją mówią, bo ściągają na się nienawiść. Owo ci, którzy żyją w pobliżu możnych, bardziej miłują własne korzyści niż dobro książęcia, któremu służą; nie pilno im tedy świadczyć mu przysługę, szkodząc sobie samym.
Blaise Pascal, Myśli, Dział Drugi, 100 (Miłość własna)
1.
Większość domów w dorzeczu ulicy Tamka to domy obszarpane. Tu i ówdzie łata się sparszywienia murów, obok powstają domy nowe. Na Powiślu pożary szalały oszczędniej, toteż zaraz po wojnie zamieszkało tu bardzo dużo ludzi. Pokoje, kuchnie i łazienki zaludniły się do granic wstydu i odporności psychicznej, biologia masakrowała poczucie jednostkowej godności, a także futryny i armaturę sanitarną. Natomiast mury nie drgnęły, stały się tylko kaprawe, całe w liszajach i łysinach. Nareszcie w ojczyźnie – pomyślał Andrzej, wchodząc w bramę. Sklepienie bramy ziało pustką po wyłupanej piętnaście lat temu glazurze, stalowa obudowa windy wypruta była ze szkła. Polska, co? – pęczniał w sercu za każdym razem, gdy przekraczał granicę, kiedy stwierdzał, że mu coś smakuje, kiedy szofer taksówki z warszawską intonacją zreferował mu swe poglądy na sytuację międzynarodową.
Nacisnął dzwonek cztery razy, zgodnie z instrukcją na jednej z karteczek pokrywających drzwi. Drzwi otworzyły się, uwalniając zapachy ciemnego korytarza: kotów, smażonej słoniny, starych mebli. W szparze pojawiła się siwa głowa w papierowych papilotach. – Dzień dobry – uśmiechnął się Andrzej – pani Stefanio. – Oczy kobiety złagodniały. – A, pan Felak – powiedziała, wycierając ręce w fartuch. – Proszę bardzo. Jak miło! Kiedy pan wrócił? – Wczoraj – rzekł Andrzej. – Nareszcie… – Wymawiał słowa przyjaźnie, ciepło: tym, dla których były przeznaczone, wydawały się wesołe i krzepiące.
– Niech pan siada – powiedziała kobieta po chwili, w pokoju czystym i ciasnym: dwa wysoko zasłane łóżka i jeszcze radio, na radiu lampka i książki, na książkach budzik, na budziku mały murzynek z celuloidu, na ścianie obraz z podmokłą łąką i poranną mgłą wśród egzaltowanych brzóz i brodzących czapli, obok kalendarz linii lotniczych Sabena, prezentujący w tym miesiącu pagodę w Bangkoku.
– Nie ma jak w domu – westchnął Andrzej. – Zależy komu – uśmiechnęła się kobieta. – Jak ktoś ma takie mieszkanie jak pan. – Za to są inne kłopoty. Zna pani Polaka bez kłopotów? – Męczymy się – zgodziła się kobieta. – Wie pan jak jest? – Wiem – przytaknął Andrzej skwapliwie. – No więc? – skrzywiła się. – Pan przecież też tak kiedyś mieszkał. – Ach – rozmarzył się Andrzej – cudowne czasy… Byłem młody i chciało mi się wszystkiego. Sąsiedzi pani też latami się nie ruszają? – Dokąd? – powiedziała napastliwie. – Kto im coś da? Krostkowa ma stragan na bazarze, Gajek jest akwizytorem w ubezpieczeniach, pan Torfman szyje koszule dla spółdzielni. Ja sprzątam. Tyle że Irka ma szansę. W niej cała nadzieja. Jest już nawet blisko na liście. – Właśnie! – ucieszył się Andrzej. – Jak Irka? – Lepiej – powiedziała kobieta. – Bardzo jej pomógł ten ortopedyczny but. Jezus Maria!… Jeszcze panu nawet nie podziękowałam… – Pani Stefanio – uczynił gest proszący – nie ma o czym mówić. – Jak to… – poruszyła się niecierpliwie. – Doktora pan załatwił i przysłał pan tę wkładkę. Na pewno za dolary, prawda? – Ale za państwowe – uspokoił ją. – Dziękuję panu – powiedziała kobieta cicho. – Irka teraz chodzi lepiej, mniej się męczy. W pracy same awanse, jest już kierowniczką działu. W ogóle, dobra córka, mam z niej pociechę. Po nocach nie lata, do kina, do teatru, wszędzie ze mną. – Pani Stefanio, wpadnie pani do nas posprzątać? – E, tam – odparła niechętnie – już znowu znieśli trochę świąt kościelnych. Tyle co niedziela człowiekowi została. – Parę złotych się pani przyda – rzekł układnie – i… – zawahał się – mam jeszcze do pani mały interes…
Rozległo się pukanie do drzwi, po czym weszła chuda, zwiędła kobieta. – O, przepraszam – powiedziała, ale nie wyszła, tylko tarła tłusty nos. – Co się stało, pani Krostkowa? – spytała Stefania pogodnie. – Niech pani zgadnie, ile ode mnie chcą za te parę sztuk nylonowych majtek i kremy do twarzy? – Krostkowa postawiła problem jasno i bez wstępów. – Te, co mi wczoraj siostrzeniec przysłał z Francji, wie pani? – Z pięćset złotych? – zgadła Stefania fachowo. – Dziewięćset pięćdziesiąt z czymś – obwieściła Krostkowa. – Podnieśli cło o dziesięć procent. – Coś podobnego… – zafrasowała się Stefania. – Podnieśli cło? – zainteresował się Andrzej. – Na wszystko? – Nie wiem – rzekła Krostkowa zgryźliwie. – Na majtki i kosmetyki, to wiem. – Nie dają ludziom żyć – westchnęła Stefania. – Co to komu szkodzi, że ja dostanę z zagranicy i sprzedam! – denerwowała się Krostkowa. – Ten, co potrzebuje, ma, ja zarobię, a rzeczy w Polsce przybywa, no nie? – No tak – zgodził się chętnie Andrzej. – Co to komu szkodzi? – Ech, skonać można! – pani Krostkowa wydała z siebie rodzaj zawodzenia i opuściła naraz pokój.
– Biedna kobieta – użalił się Andrzej. – Nie taka biedna – poinformowała go Stefania. – Majtki i kremy nie od siostrzeńca, tylko od jednej emerytki z kamienicy obok, która ma kogoś w Paryżu. Jak podnoszą cło, to łupią w staruszkę, gdyż Krostkowa nie może tracić na handlu. Zna pan życie? – Znam – przyznał Andrzej. – Mój szwagier – powiedziała Stefania z przekąsem – dostał spadek, gdzieś pod Wilnem. Pojechał do Rosji, sprzedał ziemię i przywiózł za to nowego moskwicza. I wie pan co? Taki podatek władowali, że musiał sprzedać moskwicza i jeszcze z pensji żony dołożyć. A oboje pracujący, on nawet jakiś radny w Radzie Dzielnicowej. I co z tego ma? – Smutne – rzekł Andrzej. – Co będzie z praniem, Stefanio? – Dlaczego prosty człowiek nie może sobie przywieźć moskwicza? – Stefania żeglowała po zagadkach życia, pchana wichrami nieukojonych goryczy. – Za własne pieniądze, po ojcach robotnikach i chłopach? Pranie? – przyszła do siebie. – Kto dziś bierze pranie? Mydło drogie, zdrowie drogie i w ogóle co za honor? Niech przemysł pierze… – Ode mnie pani weźmie… – rzekł Andrzej słodko – i niech pani słucha: ma do mnie coś przyjść z zagranicy. – Co? – spytała z nagłą gorliwością. – Podłoga z tworzyw sztucznych. Wygląda jak puszysty dywan w różnych kolorach. Może widziała pani kiedyś w kinie albo na ilustracjach? – Nie – powiedziała Stefania podniecona – ale musi być fajne. – Jest – przyznał Andrzej. – Firma w Szwajcarii czeka na adres, aby wysłać przesyłkę. To będzie pani adres, dobrze? – Chętnie – zgodziła się – Dla pana wszystko, panie redaktorze. Tylko po co ten numer? – Dostanie pani forsę i zapłaci pani cło – rzekł Andrzej. Stefania milczała, zastanawiając się, co kryje się w tym, ale wszystko wydawało się czyste i w porządku, jak na jej rozeznanie. – Może wystąpić o zniżkę? – spytała. – Jako pracująca. Pracuję teraz oficjalnie, sprzątam w Najwyższej Izbie Kontroli. – Nie – powiedział Andrzej – zapłaci pani, ile będą chcieli. Żadnych kombinacji. To będzie duża przesyłka i ciężka, opłaci się pani ją odebrać… – Rozumiem… – pomyślała, spłynęła na nią błogość poznania. Wszystko kapuję. On nie chce, żeby do niego przychodziły takie luksusy. Człowiek na stanowisku nie może sobie na to pozwolić… – Załatwimy jak należy – powiedziała usłużnie. – Och! – dodała ze współczuciem – nie dają ludziom żyć. Co im to szkodzi, że ktoś ma puszystą podłogę z plastiku? Że sobie sprowadzi ze Szwajcarii? Przecież w ten sposób kraj się wzbogaca, nie?…
2.
Urok dobrych dzielnic – myślał Andrzej, wysiadając z taksówki. Jak koło mostu d’Alma, albo na Park Lane. Zapłacił szoferowi, dodając niezły napiwek. Szofer nawet nie podziękował.
Aleje Ujazdowskie lśniły mokrym asfaltem pośród świeżej zieleni rozległych, wiosennych parków. Wszedł w boczne wejście gmachu o cechach zeszłowiecznej architektury rządowej: po obu stronach tablice z godłem narodowym odrysowanym skrupulatnie, co do jednego pióra. Cichy, czysty korytarz, wyłożony malinowym chodnikiem, prowadził wśród białego lakieru dwuskrzydłowych drzwi o klamkach umieszczonych wysoko i wzbudzających respekt przed naciśnięciem; w powietrzu unosił się zapach władzy administracyjnej Europy Środkowej, jednaki w takich gmachach pomiędzy Wołgą a Renem. Nie jest to zresztą najgorszy zapach – zakurzonych akt, kobiecych perfum, dobrego tytoniu, starych dywanów i nowej farby nieustających odnów – mądre księgi naszej kultury przesycone są nim doszczętnie.
Zapukał do drzwi i wszedł: w głębi wąskiego pokoju o ogromnym oknie sekretarka uniosła głowę. – Moje nazwisko Felak – rzekł, podchodząc do biurka. – Telefonowałem rano.
– Tak – powiedziała sekretarka – pan redaktor Felak. – Uśmiechnęła się ujmująco: miała ładne oczy w zmęczonej twarzy, makijaż nie był w stanie zatrzeć długiego dnia pracy. – Powiadomiłam ministra o pańskim telefonie. Bardzo przeładowany dzień… Proszę, niech pan spocznie – sekretarka wstała i obciągnęła w talii pulower z cienkiej wełny. Była bardzo zgrabna, – Zobaczę, co się da zrobić – uśmiechnęła się i nacisnęła ostrożnie klamkę obitych drzwi. Andrzej zapalił pall malla i usiadł przy pseudoempirowym stole, pokrytym starymi numerami „Przyjaźni”, „Kraju Rad” i „Polonii”. Sięgnął po popielniczkę, drzwi od korytarza otworzyły się i stanęła w nich elegancko ubrana pani.
Natychmiast na jej twarzy pojawił się wyraz entuzjastycznej radości, bardzo koleżeński, a jednocześnie pełen dystyngowanego trzepotania powiek i rzęs – czyli taki wyraz twarzy, za pomocą jakiego wytworne damy udają serdecznych sierżantów, witających niewidzianego od lat kumpla; uczyniła półprzysiad, wychyliła głowę do przodu i krzyknęła: – Andrzej! – zachowując kontrolę nad donośnością okrzyku i jego dziarskością, ażeby nie zepsuć charakteru widowiska, a jednocześnie nikomu nie przeszkadzać. – Andrzej! – powtórzyła z umiarkowaną frenezją. – Ty w Warszawie? Już? – Rozejrzała się uważnie na strony, jakby nie wiedziała, że w pokoju nikogo poza nimi nie ma. – Nie możemy tu robić tyle hałasu… – ściszyła głos jak mały chłopiec w konspiracji przed rodzicami. – Jeszcze nas stąd wyrzucą… – Mówiąc to, zdawała się wierzyć, że ktoś kiedyś zechciałby ją skądś wyrzucić, chociaż jest morowa, słodka, bezradna, ustosunkowana, czarująca, wykwintna, dowcipna oraz piękna. – Teodozja! – ucieszył się Andrzej i pocałował ją w oba policzki. – Nie wiedziałem, że już jesteście w kraju. Jak Antoni? – Antoni… – zaczęła Teodozja tajemniczo, jakby szykowała się do opowieści z życia Tomka Sawyera. – Ach, Antoni ma milion kłopotów – zmieniła nagle ton na wielkoświatowy. – Przede wszystkim… złote rybki. Wyobraź sobie, że te najrzadsze okazy japońskie… nazywają się „Bleek” czy coś takiego, tego nikt na pewno nie wie… co to je Antoni zbierał latami i kosztowały majątek… wyobraź sobie, nie mogą się w Polsce zaaklimatyzować. Dwie już zdechły. Coś im się tutaj nie podoba. Jak myślisz, co?… – Uśmiechnęła się całym garniturem olśniewających zębów, pielęgnowanych w najdroższych amerykańskich instytutach; te zęby, ciężkie blond włosy koloru starego złota i czarne, ciepło patrzące oczy były jedynymi atrybutami skutecznych walk w twarzy dość pospolitej, utrzymywanej w stanie gotowości bojowej przez osiągnięcia współczesnej chemii. Andrzej śmiał się dyskretnie: – Ach, Teodozjo, zawsze taka sama… – Pragnął zripostować jej aluzję, lecz nie potrafił: czuł się zawsze gorszy w obecności tej kobiety, męczył go przy niej niedowład bystrości i dowcipu, za co jej nie cierpiał. Zdawał sobie jednak w pełni sprawę, jakim grzechem jest nie znosić kogoś tak uczynnego, użytecznego i ustosunkowanego, przeto ją uwielbiał.
– A ty? – szepnęła Teodozja. – Na co tu czekasz?
– Mam kłopoty z samochodem – rzekł Andrzej z przejęciem. – To znaczy z cłem. Wóz stoi jeszcze w urzędzie celnym.
– Jeśli byłeś ponad rok za granicą nie potrzebujesz w ogóle płacić cła! – powiedziała Teodozja triumfalnie. – Zupełnie nic. Nie wiem, czy o tym wiesz? Tak jak my.
– Nie dociągnąłem do roku. Gdzie mnie do was? – dodał z zjadliwą życzliwością. – Muszę płacić. A na co ty tu czekasz? – Nie zdołał się pohamować, aczkolwiek wiedział, że nie należy pytać.
– Kochanie – Teodozja była samą wylewnością – czy myślisz, że można coś załatwić w tym kraju? Wszyscy pomagają ci jak mogą i ciągle ci czegoś brak. Ach, żeby wreszcie poczuć się naprawdę zainstalowanym i móc zaprosić was na sandwicza i butelkę campari!
– Cóż wam brakuje? – dobrotliwą ironią usiłował wyrównać jej niedomówienia.
– Kilkuset rzeczy – odparowała szybko. – Od pieniędzy do czasu. Poprzez miliony par pończoch dla moich córek i numer rejestracyjny dla psa. Nie pojmuję tylko, po co tu przyszedłeś.
Andrzej wskazał na wypolsterowane drzwi. – Sądzę, że on mi coś pomoże.
– Nie, z przemiłym uśmiechem nie załatwi ci niczego, uszczęśliwiony, że nie musi ci niczego odmówić. Poinformuje cię tylko, że te sprawy załatwia handel zagraniczny lub Centralny Zarząd Ceł. Po czym policzy informację za wyświadczoną ci przysługę. Uważaj, to twardy kawał łotra!
Andrzej uśmiechnął się pobłażliwie. – Nie zamierzam zadowolić się grzeczną informacją. Poproszę o telefonik. Jeden i skuteczny. Do handlu zagranicznego lub Zarządu Ceł.
– Po co? – oczy Teodozji były pełne oddania. – Pan redaktor Felak sam może udać się gdzie trzeba i załatwić co trzeba, bez straty punktu tam, gdzie nie trzeba. Zresztą…
– Co zresztą? – spytał czujnie.
– Coś mi przyszło do głowy…
– Teodozjo… – głos Andrzeja wypełnił się prośbą i podziwem.
– Jeszcze dziś do ciebie zadzwonię. Ach, przecież i tak spotkamy się wieczorem…
Andrzej skłonił się lekko. – Ty i ja? – spytał znacząco, na podkładzie ochronnej drwiny. Nigdy nie zamierzał dać jej do zrozumienia, że jest gotów, nigdy też nie powiedział jej tego otwarcie, bojąc się śmieszności.
– Obawiam się, że nasz czas jeszcze nie nadszedł… – Teodozja westchnęła zalotnie: była to zalotność uniwersalna, pasowała do każdego; przesunięcie w barwie głosu zmieniało ją dowolnie na szyderstwo, kordialność albo solidną propozycję erotyczną. – Po prostu zobaczymy się u pani Stoll. Mówiła, że będziecie.
Sekretarka wyszła cicho z gabinetu. – Dzień dobry, pani – uśmiechnęła się do Teodozji. – Kochanie – rozpromieniła się Teodozja – dlaczego taka mizerna? Zapracowane biedactwo… – Uśmiech sekretarki skrzywił się nieco: troskliwość Teodozji była dla niej zaszczytem, uwagi na temat wyglądu mobilizowały naturalną wrogość; w pokoju znajdował się mężczyzna, nie zależało jej na nim zupełnie, ale był.
– Pan minister – zaczęła sekretarka ostrożnie – przeprasza pana redaktora, ale obawia się…
Co się bardziej opłaca? – myślał Andrzej. – Obrazić się czy okazać dobroduszną wyrozumiałość? Minister nie był ani politykiem, ani artystą, ani człowiekiem z towarzystwa, lecz dygnitarzem, urzędnikiem, którego nie spotyka się prywatnie. – Rozumiem – przerwał sekretarce z przyjaznym grymasem. – Nie ma o czym mówić. Po prostu wpadłem nieumówiony.
– Pan minister przeprasza i proponuje… – sekretarka usiłowała powiedzieć dokładnie, co miała nakazane: była znakomitą sekretarką i wiedziała, że świat stosunków jest nieprzenikniony, wymyka się wszelkiemu poznaniu, ścierają się w nim chaotycznie siły najbardziej nieopanowanego przypadku. – Ależ nie ma o czym mówić – przerwał Andrzej i wyciągnął do niej rękę, podała mu swoją z ledwie zauważalną uniżonością. Andrzej trzymał jej dłoń o ułamek sekundy dłużej w swojej: nie uczyniło jednak to na niej wrażenia, a przynajmniej niczym nie dała poznać, że odebrała sygnał. – Zatelefonuję – rzekł Andrzej – i umówię się. Czy pani tu zawsze urzęduje? – Zmienia mnie koleżanka – powiedziała sekretarka – ale ją uprzedzę. Nie będzie pan miał żadnych trudności, panie redaktorze.
– Może pani pozwoli – rzekła sekretarka do Teodozji.
Uchyliła wypolsterowane drzwi. – Pa – skinęła Teodozja Andrzejowi. – Tymczasem – odparł Andrzej. – Do widzenia. – I wyszedł. Teodozja szybkim ruchem zrzuciła na krzesło płaszcz z delikatnej skóry śmietankowego koloru, poprawiła włosy i rozłożyła ramiona ruchem tanecznym, a także nieco rubasznym, lecz bez nadmiernej poufałości. – Kochany! – zawołała w głąb gabinetu. – Nie widzieliśmy się od wieków! Ponad dwa dni, czyż nie?… – Weszła lekkim krokiem do środka.
Sekretarka zamknęła za nią cicho drzwi i podeszła do krzesła, na którym leżał płaszcz. Długo badała końcami palców wrażliwą miękkość skóry, gładząc jej chłodną powierzchnię, po czym włożyła płaszcz i przejrzała się dokładnie w szybie otwartego okna, opartej o ciemną sztorę.
3.
W mieszkaniu panował nieład: kurze nieścierane od miesięcy, ściany i meble pokryte warszawskim wszędzie przenikającym pyłem, rozrzucone walizki, bielizna i przybory toaletowe.
Andrzej kręcił się niezdecydowanie, wreszcie wybrał odległą półkę w szafie ściennej i położył tam książkę. Usiłował odwiesić płaszcz, lecz wszędzie było brudno, wobec tego rzucił go na krzesło. Fotel, na którym chciał usiąść, aby przejrzeć stos poczty, był tak zakurzony, że dotyk jego poręczy pokrywał ręce warstwą brudu. Stanął więc przy oknie, dość bezradnie. Lubił to miejsce: maszyna do pisania stała na biurku, w głębi pokoju, zazwyczaj schodził parę kroków przez dywan ku oknu, o stopień niżej, w okienną wnękę, i opierał łokcie o parapet. Wracał zawsze do tego mieszkania z uczuciem człowieka wzruszającego się jedzeniem ulubionej potrawy. Z okna widać było przeciwległy brzeg Wisły, asfaltową jezdnię bulwaru, nad nią drzewa Ogrodu Zoologicznego, nad nimi ogromną konstrukcję neonowych liter: ZOO; z lewej rosły punktowce Pragi II. Myślał niechętnie: Nowa podłoga ze Szwajcarii wymaga czegoś lepszego niż to mieszkanie. Pawła nie można w nieskończoność trzymać w Gdańsku, dwa pokoje z kuchnią to trochę za mało dla trzech osób i pomocy domowej.
Spuścił wieko rozłożystej sekretary i położył naręcze kopert, listów i druków; po tej czynności wizyta w łazience stała się nieunikniona. Żółte i czarne ściany łazienki, pokryte farbą emulsyjną, sprowadzoną w zeszłym roku z Holandii, wydały mu się oblazłe i wyleniałe, w wannie pełno było sadzy. Z odkręconego kurka potoczyło się parę kropel żeliwnej wody, po czym rury umilkły i trochę brunatnego szlamu zebrało się na dnie umywalni. W tym kraju – pomyślał – kanalizacja ma życie własne, niezależne od woli człowieka…
Przechodząc obok telefonu wykręcił numer, słychać było łączenie, lecz po drugiej stronie nikt się nie meldował. Co się dzieje z tą idiotką? – pomyślał z rozdrażnieniem. Wykręcił nowy numer.
– Halo? – rozległ się głos leniwy i znudzony. – Czy to administracja? – spytał Andrzej. – Zgadza się. Co jest? – U nas nie ma wody – rzekł Andrzej układnie. – A kto mówi? – głos okazał pogardę dla nowiny. – Felak – rzekł Andrzej i poczuł się pewniej, jak zawsze gdy zrywał z anonimowością. – Aaa, redaktor Felak – głos przejawił cechy uradowania. – Dobrze, że pan dzwoni. Właśnie skierowaliśmy pańską sprawę do sądu. – Moją? – zdziwił się Andrzej. – A to dlaczego? – He, he, he, panie redaktorze, nie płaci pan jedenaście miesięcy komornego i pyta pan dlaczego… – Zostawiłem pismo w administracji, zapowiadające mój wyjazd służbowy. Czy jest kierownik Kopyciński? – Nie ma – odparł głos beztrosko – i już nie będzie. Aresztowany. Jest nowy kierownik. – Czy to znaczy, że nowy kierownik nie załatwia starych spraw? – Nie znam się na tym – głos ochłódł wyraźnie. – Kierownik ma prawo nie wiedzieć, co pan załatwiał ze starym kierownikiem. Zarząd Gospodarki Mieszkaniowej wiercił mu dziurę w brzuchu, podał do sądu i ma spokój. – Niech mu pan powie – rzekł Andrzej – że jak nie wycofa natychmiast skargi, to gorzko tego pożałuje. I wy wszyscy. Co z wodą? – Nie moja rzecz – głos obraził się. – Ja jestem od inkasa. Od wody są hydraulicy. – Andrzej położył słuchawkę bez słowa.
Rozległ się odgłos klucza w zamku i weszła Elżbieta. – Nie ma wody – powiedział Andrzej.
– Woda jest – rzekła Elżbieta. – Rano, jak wyszedłeś, zaczęła się nagle lać ze wszystkich kurków. Dozorca zakręcił coś w kuchni.
Andrzej znalazł pod zlewem okrągłe, ostre kółko i zranił sobie od razu palec. Po czym rozległ się donośny szum i w całym mieszkaniu popłynęła wartko woda z kurków. Umył szybko ręce i rzucił się do zakręcania.
W pokoju Elżbieta stała nad otwartą szufladą komody imitującej styl biedermayer. – Przyniosłam rano pocztę – powiedziała spokojnym głosem, zacierając leciutko kontury słów. – Aha… i to było jeszcze dziś w skrzynce.
Podała Andrzejowi dużą kopertę, z której wyjął biały kartonik, pokryty wykwintnym drukiem: pod tłoczonym herbem widniało zawiadomienie o przyjemności, jakiej dozna ambasador Francji, jeśli będzie miał okazję ucieszyć się towarzystwem redaktora Andrzeja Felaka wraz z małżonką na przyjęciu o charakterze koktajlowym. – Nie dają człowiekowi spokoju – powiedział. – Już na koktajl.
– Co ty powiesz? – zdziwiła się uprzejmie Elżbieta; wiedziała, rzecz jasna, co zawierała niezapieczętowana koperta. Koktajl stanowił okoliczność sprzyjającą, Elżbieta uważała, że trzeba szybko pokazać to, co się ma do pokazania po przyjeździe z Paryża: należało być pierwszą na rynku osiągnięć, to liczyło się w życiu, podziw i zazdrość innych dawały ciche ukojenie sercu.
Andrzej grzebał w naręczu poczty. – Byłem u Stefanii – powiedział.
– Zgodziła się?
– Zgodziła.
– Świetnie – Elżbieta podeszła do Andrzeja i pogładziła go po policzku. – Jędrusiu, uwierz swojej głupiej żonie. Tak jest lepiej. Zaledwie zapłacisz cło za samochód, wezwą cię do urzędu skarbowego, gdzie długo i wyczerpująco będziesz tłumaczył, skąd wziąłeś pieniądze na jego kupno.
– To samo czeka Stefanię.
– Już ty się o nią nie martw. Wie, że zapłacisz za nią podatek. I dołożysz za fatygę.
– Będzie musiała złożyć wyjaśnienia, skąd ta podłoga.
– Lepiej, że ona skłamie, niż żebyś ty powiedział prawdę. Powie, że przysłał jej Charlie Chaplin. Jest z nim spokrewniona lub był jej kochankiem w Hiszpanii podczas wojny domowej.
– Moja droga – Andrzej wzruszył ramionami – teraz jest inaczej. Doganiamy kapitalizm. Kierownictwo widzi chętnie ogólny pęd do niwelacji różnic między nami a zachodem. Każdy na swój sposób: jeden kupuje motocykl marki Junak, inny podłogę z tworzyw sztucznych. W tym nie ma nic zdrożnego. Wszyscy ulepszają swe życie powszednie, wzbogacają siebie oraz łączną sumę dóbr użytkowych kraju…
– Kochanie, niech inni wzbogacają się na oczach ogółu. Ty wzbogacaj się tak, żeby tego nikt nie widział.
– Wystarczy spojrzeć na ciebie – uśmiechnął się krzywo.
– Dobrze ubrana żona jest świadectwem twojej pozycji – uśmiechnęła się nieustępliwie. – A podłoga z długim włosem to fanaberia. Wcale nie jestem pewna, czy się spodoba różnym ludziom, mimo że ty wiesz lepiej, czego dziś kierownictwo chce.
– Nie przypuszczam, żeby podłoga mogła mi zrujnować opinię.
– To się okaże. Różni ludzie zajmują się tylko rozmowami o tym, co kto ma i ile. Nie są groźni ci, którzy depczą u nas tę podłogę, lecz ci, którzy o niej mówią. Te pogawędki zaczynają się już w urzędzie skarbowym.
Andrzej zapalił papierosa i milczał. – Roztrząsania te trzeba uciąć z miejsca, od razu – powiedział. – Zarobiłem, kupiłem i już. Koniec. Mam prawo za zarobione pieniądze kupić, co chcę.
– Co ty powiesz? – zdziwiła się Elżbieta. – Zarobiłeś aż tyle, że ci starczyło na pobyt tam, samochód i tę cholerną podłogę? No, to zaraz sprawdzimy, czy wszystko się zgadza… tak powiedzą inspektorzy podatkowi. Nie miej ich za głupszych, niż są. Chyba że… – Elżbieta zawahała się i spojrzała ostro, bezlitośnie na Andrzeja.
– Chyba że co? – twarz Andrzeja wyrażała obojętność za wszelką cenę.
– Chyba – powiedziała Elżbieta chłodno – że opowiesz o tej forsie, którą dostałeś od Szwajcarów za korektury agencyjne…
Twarz Andrzeja zmarszczyła się. – Tak, krzycz o tym na całe miasto, idiotko! – rzekł cicho, zwilżając raz po raz wargi. – Najlepiej leć do Banku Narodowego i poproś, żeby obliczyli, ile zarobiłem! Żeby zażądali wyrównania, po którym już w życiu nie podniesiemy się…
– Czy ty trochę nie przesadzasz, Jędrusiu? – powiedziała Elżbieta. – Czy nie zawodzą się nerwy? Ostatecznie, jesteśmy sami w mieszkaniu, jeśli nie liczyć pająków. Mąż i żona, jedna dusza w dwóch ciałach, czyż nie?
Nie… – pomyślał Andrzej. – Wcale nie… – Kochanie – rzekł powoli – musimy pamiętać o przyszłości. Nie możemy być zawsze zależni od zafajdanych diet, wyrwanych Prasie z gardła, od tych paru nędznych dolarów na podróż i hotel.
– Oczywiście – zgodziła się Elżbieta. – I dlatego lepiej będzie, jak nabędziesz tę podłogę tu, na miejscu. Od niejakiej Stefanii, która otrzymała ją ze Szwajcarii.
– Zakładając, że dana Stefania nigdy nie ujawni tego małego kołowrotku.
– Przecież to twój człowiek. Wierny i oddany. – To była prawda, a przynajmniej Andrzej chciał, żeby to była prawda, wobec tego nic już nie mógł powiedzieć. Elżbieta odwróciła się do niego i uśmiechnęła: usta jej rozchylały się okrągło w uśmiechu, gięły delikatnie i miękko, ukazując niezbyt równe, nieco krótkie zęby, podbródek stawał się pełny, dziecinnie ciężki; ten pogodny uśmiech budził niegdyś w Andrzeju tkliwość. – Dzwoniła pani Stoll – powiedziała. – Pójdziemy? – Stara snobko – powiedział czule. – Jakbyś mogła pominąć taką okazję…
– Co z książką? – spytała.
– Gotowa. Niebawem ukaże się w sklepach.
Wyciągnęła rękę po koleżeńsku, serdecznie. – Winszuję. Moje gratulacje… A jak w redakcji?
– Forsy mniej, niż się spodziewaliśmy. Na rękę dostałem tylko dziesięć tysięcy.
– Matko święta… – westchnęła Elżbieta. – Za książkę wzięliśmy już wszystko. Jak my sobie damy radę?
– Nie wiem – westchnął Andrzej. – Muszę pisać.
– Kiedy pojedziemy po dziecko?
– Muszę się wreszcie wziąć do roboty – powtórzył. – To najpewniejszy sposób zarobienia pieniędzy.
– Co z dzieckiem? – spytała kłótliwie.
Teraz należało ustąpić od razu lub przyjąć walkę. – Nie będę się odrywał od nagromadzonego z takim trudem materiału – powiedział. – Nie rzucę pracy, niezałatwionej sprawy auta, niezapłaconych długów dla bzdurnego konwenansu. Pojedziesz sama.
– Dobrze – zgodziła się zimno. – Chociaż uważam to za świństwo. Zresztą… czytaj – wyjęła z torebki list i podała Andrzejowi.
Andrzej nie wyciągnął ręki. – Opowiedz własnymi słowami – rzekł.
– Podobno Paweł zachowuje się arogancko w szkole i w domu. Pyszni się, że ma rodziców za granicą. Kłuje w oczy swym ojcem, sławnym redaktorem, i odnosi się do innych dzieci z pogardą. Ostatnio groził nauczycielce, że jak mu się spodoba, to poprosi tatusia, żeby ją wyrzucili z posady, bo tatuś może w Warszawie wszystko załatwić. Co ty na to?
– Nic – powiedział Andrzej obojętnie. Nie we mnie się wrodził… – pomyślał zawzięcie. – Niezupełnie wierzę w to, co pisze twoja matka. Zbyt dobrze ją znam.
– Nie wiadomo – powiedziała Elżbieta – co w tobie bardziej podziwiać? Głupotę czy brak wychowania?
Zaraz usłyszę o mym pochodzeniu… – pomyślał Andrzej ze znużeniem – mogę jej to zresztą ułatwić. – Przecież zawieziesz im prezenty – rzekł swobodnie. – Na pewno będą z nich bardzo zadowoleni.
Przez chwilę panowała cisza. – Mam nadzieję – powiedziała Elżbieta – że pomyślałeś już o pieniądzach dla wuja Rajmunda?
Było to uderzenie nieoczekiwane i mocne. – Moje główne zmartwienie – mruknął Andrzej. – Nie chciałbym, żeby wuj Rajmund źle sobie o mnie pomyślał.
– I tak sobie o tobie źle myśli – uśmiechnęła się Elżbieta pogodnie. – Tym się nie przejmuj. Ważne jest, co uczyni, gdy odwleczesz mu w nieskończoność zwrot tej pożyczki. Jak zacznie rozrabiać, plotka rozniesie się i cała kombinacja na nic. Droga z londyńskiego klubu Ognisko do warszawskich władz finansowych jest krótsza, niż się na pozór wydaje.
Miała rację i Andrzej o tym wiedział. Elżbieta nie znała dokładnie przebiegu pertraktacji. „Dlaczego mam ci pomóc? – pytał wuj Rajmund z szyderczym uśmieszkiem pod płowym wąsem – czy dlatego, że służysz komunistom? Że robisz wszystko, czego od ciebie żądają?”. Dowiódł mu, że właśnie dlatego. „W ten sposób masz mnie w ręku”, powiedział brawurowo i ta brawura zobowiązywała ich obydwu, tylko że Andrzejowi serce waliło jak źle podłączony młot pneumatyczny, wuj Rajmund zaś zdawał się rozbawiony. „Zawsze możesz zdemaskować moje walutowe machlojki i pogrzebać mnie, sługusa komunistów, ty, uczciwy, polski patriota!”. Okazało się że wuj Rajmund bawił się doskonale. „Przecież w Polsce nie wolno mieć samochodów, nie? Jest źle widziane przez wasze władze?”. Andrzej odetchnął z ulgą: teraz miał go, ryba połknęła haczyk. „Tym bardziej powinieneś cieszyć się, że sobie kupuję… To mnie wykończy w oczach towarzyszy partyjnych i rządowych!”. Wuj Rajmund westchnął i rzekł: „Dobrze. Jedyne, co mnie cieszy, to fakt, że w ten sposób wypompuję z kraju trochę dobrych dolarów…”.
– I tak cud się stał, że go namówiłeś – powiedziała Elżbieta, w oczach jej migotało uznanie.
Andrzej zapalił papierosa, zbliżył się do Elżbiety i dmuchnął jej żartobliwie dymem w twarz, po czym zaraz pocałował w policzek. – Bronił się jak lew – powiedział.
– Co teraz zrobisz?
– Lavertisse i Grohmann przekażą mu dewizy. Muszę tylko bardzo szybko im tu zapłacić w złotych.
– Po co im polskie pieniądze?
– Na dziwki.
Elżbieta wzruszyła ramionami i powiedziała: – Nie do wiary… – Słuchaj – dodała – mam nadzieję, że pomyślałeś o paru tysiącach dla mnie?
– Na co? – Andrzej usiadł w fotelu, położył sobie stos listów na kolanach i wertował je powoli.
– Na wyjazd do Krynicy. Jestem zmęczona tym nieustannym kręceniem się po Europie. No i muszę wreszcie zacząć leczenie, nie?
– Tak – rzekł niechętnie. – Musisz. To fakt. – Wstał, zapalił nowego papierosa i podszedł do okna: należało szybko konstruować przekonujące niezadowolenie. – Czyli że mam zostać sam z Pawłem, pracować i opiekować się dzieckiem. Stać w kolejce po masło i szynkę i równocześnie robić dalszą karierę. Czy tak?
– Przyjmiemy służącą. – Elżbieta usiadła w opuszczonym przez Andrzeja fotelu i zagłębiła się w rozplątywaniu srebrnego łańcuszka.
– Zrobimy inaczej. Zabierzesz Pawła do Krynicy. Przyda mu się trochę górskiego powietrza po nadmorskiej wilgoci.
– Wykluczone. Muszę wypocząć. – Elżbieta przytwierdzała łańcuszek do okrągłego zegarka, starego i srebrnego, z odskakującym wieczkiem: takie zegarki nosiły na obfitych biustach damy II Cesarstwa. Prowadziła grę przejrzystą i bezwzględną: mały żandarm, donosiciel i zawalidroga, miał mu sparaliżować wszelką swobodę ruchów na czas jej nieograniczonej wolności; jeśli się nie zgodzi, będzie po prostu złym ojcem. Wstała i założyła łańcuszek na szyję: zegarek wisiał nisko, niemal na biodrach. – Ładnie? – spytała rzeczowo.
– Znakomicie – rzekł Andrzej. – Kiedy jedziesz do Gdańska? Bardzo się za nim stęskniłem. – Miękka pojednawczość chroniła nieco przed jej talentem osaczania.
– Po koktajlu u Francuzów.
Twarz Andrzeja złagodniała, malował się na niej przymilny spokój. Co z Teresą? – pomyślał nie bez troski. – Gdzie ona się włóczy? – W gruncie rzeczy jesteś nieoceniona – powiedział.
– Prawda? – odparła Elżbieta i uniosła ku niemu twarz. Było coś w Elżbiecie, w jej chęciach, odruchach, zamiarach, osobie, twarzy, co obezwładniało Andrzeja mimo wszelkich jego przewag. Ta twarz szczupła i krągła, o uwydatnionych szczytach policzków, nierówno osadzonym, miękkim nosie pod wysokim czołem i dość ubogimi włosami, wyglądała nieustająco inaczej: wystarczyło spojrzeć na nią z jednej, a potem z drugiej strony, by to stwierdzić. I ciągle jeszcze wystarczyło Andrzejowi zawiesić na niej wzrok o kilkanaście sekund dłużej, aby przesiąknąć pożądaniem, być może już niezbyt dotkliwym. Co w niej widzą mężczyźni? – zastanawiał się nieraz. – Dlaczego wiecznie wokół niej krążą, przymierzają się, lepią? Przecież nie jest ani cudem świeżości i kształtów z „Vogue’a”, ani płomieniem namiętności. Przecież jest pusta i nudna… Wiedział aż za dobrze, w jaki sposób osiąga się efekt hermetyzmu za pomocą obojętności i umiejętnej stylizacji banału; lecz patrząc na jej niewysoką, szczupłą sylwetkę o nikłych piersiach, wąskich biodrach i pośladkach, o drobnych udach i łydkach, rozumiał, jak dalece wiedza ta jest pozorem. Miał wtedy przed sobą odsłonięty schemacik potęgi rodzącej się z przemiału materii w energię: jakże nieważny wydawał się fakt, że materii było niewiele, rekompensowała braki działaniem. Pierwszy odkrył to Mikołaj, Andrzej zaś wierzył Mikołajowi instynktownie, aczkolwiek byłby zdumiony i oburzony, gdyby ktoś powiedział, że mu wierzy– całe swe życie był przekonany, że nie przywiązuje najmniejszej wagi do jego sądów ani słów. „Elżbieta – mówił niegdyś Mikołaj – sprzedaje siebie nieustannie, bez chwili przerwy na sen lub jedzenie. Jest jak genialnie skonstruowany aparat do wydzielania kobiecości, którego precyzyjny werk kręci się na zasadzie perpetuum mobile. To nic, że aparat wykonany jest z lichego materiału, obudowa na nim tandetna, przewody i złącza z namiastek, cienkie i wątłe. Ale funkcjonuje. Bez ustanku drga, rusza się, ociera, wypina, co może i jak może. Działa… – Kochanie – powiedział Andrzej – to szczera prawda. Cóż uczyniłbym bez ciebie? Od sześciu lat… – dodał z dwuznaczną powagą.
– Pamiętałeś? – Elżbieta się zarumieniła. Umie się tak mieszać na zawołanie – pomyślał Andrzej. – Jutro będzie od sześciu lat – powiedział – w związku z czym pozwolę sobie złożyć ci coś w darze…
Przyniósł książkę i wręczył Elżbiecie. – Chłopcze – powiedziała ciepło – nie przyznałeś się, że już masz egzemplarz… – Andrzej usiadł na fotelu i pociągnął Elżbietę na kolana. – Serdeczne gratulacje z okazji rocznicy ślubu – rzekł bardzo oficjalnie; wtulił twarz w okolice jej ucha, całował szyję i włosy. Elżbieta ważyła w ręku książkę: na jej okładce widniał tytuł: Pikielhauba z pleksiglasu, rysunek twarzy pruskiego oficera w monoklu i hełmie z epoki Bismarcka na tle nowoczesnej architektury, oraz nazwisko „Andrzej Józef Felak”. Skrzywiła leciutko usta: mogło to oznaczać zarówno uradowanie, jak ironię. Prezent – myślała sobie – dość tani. Wręcz gratisowy. Mógłby się szarpnąć na pierścionek z niedużym brylancikiem… Andrzej myślał: Jest rozczarowana. Po tej liczbie kurtek zamszowych i szpilek od Jourdain’a, jaką zainkasowała w czasie ostatniej podróży… – Zapomniałeś mi zadedykować ten egzemplarz – powiedziała Elżbieta. – Nie zapomniałem – rzekł Andrzej: tuż za kartą tytułową, na pustej stronie, wydrukowane były słowa: „Elżbiecie – mojej żonie”. – Tę książkę tobie poświęcam… – uzupełnił żartobliwie. Objęła go oburącz za szyję, ufnie i gorąco, i przytuliła policzek do jego policzka, dziękując żarliwie, jak mała dziewczynka za największą w życiu lalkę; po czym powoli pocałowała go w usta, długo, nieco natrętnie, lecz ze znawstwem nieuchronnego skutku. Myślała przy tym: To nie obojętność ani skąpstwo kazało mu dać taki prezent, lecz skłonność do podniosłych nastrojów. Dzięki temu właśnie zrobi wielką karierę, osiągnie w życiu mnóstwo, zajdzie wysoko… Będę u jego boku w czasie osiągnięć i ukłonów ze wszystkich stron. Cóż wtedy znaczą brylanty, futra, szafy pełne sukien, podróże i hotele w okolicy placu Vendôme?… Są naturalnym składnikiem codzienności, nie trzeba ich nawet pragnąć… Ręka Andrzeja powędrowała wzdłuż ud Elżbiety, uniosła lekko spódnicę. – Rocznica? – szepnęła Elżbieta łagodnie. – Czy bierzesz to aż tak serio? – Właściwie – pomyślał Andrzej – będą trudności z miejscem. Wszędzie pełno kurzu, brudno… Chyba że w sypialni. Ale… czy warto taszczyć się aż do sypialni? Zamigotało mu naraz zupełnie coś innego w wyobraźni, inna chęć, inne doznanie. – Przepraszam – rzekł sztywno. – Czy masz mi to aż tak za złe? – Jakże na rękę był mu ten cień oporu: można się było obrazić, wycofać się. – Skądże znowu… – Elżbieta była już w pełni sobą. – Masz do tego wszelkie prawa – powiedziała. Chwilę milczeli, przylegając do siebie bez żadnego powodu ani uzasadnienia.
4.
Andrzej wiązał krawat przed lustrem w sypialni. Wóz daje możliwości… – myślał ze złością. – Trzeba go grzać, można skoczyć po benzynę. A tak, bez wozu… Elżbieta stanęła w drzwiach: była w samej kombinacji, czarnej, bardzo krótkiej; twarz miała bladą i świeżą, po myciu, lecz przed makijażem. Podeszła do Andrzeja i pogładziła dłońmi klapy marynarki. – Świetnie wyglądasz – powiedziała. – Właściwie zrobiłam z ciebie człowieka. – Ujął ją oburącz w talii i pocałował w oczy. Znów naszło go zbyteczne pożądanie. Zawsze mam na nią największą ochotę – myślał z upodobaniem – tuż przed spotkaniem z inną. – Zaraz będę gotowa – odparła i należało jej wierzyć, była sprawna, gospodarna i nie spóźniała się nigdy. – Może zejdę po taksówkę? – spytał niepewnie. – Oczywiście – zawołała z łazienki – idź. Zaraz będę na dole. – Wyznawała zasadę, że trzeba ułatwiać małe, przejrzyste podstępy, aby nie zmuszać przeciwnika do poszukiwań trudniejszych do przeniknięcia.
Rynek Starego Miasta był ożywiony, choć ciemnawy, pełen aut, turystów i poblasków złoceń ze szczytów kamienic. Na pocztę czy do Krokodyla? – skupił się przed istotną decyzją. Problem wyłaniał się zawsze w niezmiennym kształcie: redaktor Felak nie miał powodu posługiwać się ani kawiarnianym automatem, ani kabiną w urzędzie pocztowym na rogu, mieszkał tuż obok i na pewno ma telefon w domu. Kiosk telefoniczny w Krokodylu był ponadto oszklony, eksponował rozmawiającego jak pijaka na środku jezdni, a kabiny na poczcie stale zajęte. Pozostawał jeszcze automat w kawiarni przy Kamiennych Schodkach, lecz wisiał na ścianie, tuż obok stolików wiecznie oblepionych przez nieśmiałych biuralistów, palących papierosy naprzeciw nieśmiałych magazynierek, których randki przebiegały pod znakiem nieporadnego milczenia; i jeszcze telefon w szatni narożnego domu kultury, pełnego wystaw malarskich i modnych klubów w jaskrawo popstrzonych piwnicach, lecz w szatni siedziała niezmiennie ta sama stara kobieta i brała udział w każdej rozmowie za pomocą ponurego, bawolego spojrzenia. Samochód przenosił w ciągu paru minut na pocztę przy Miodowej lub do Klubu Literatów, dziś trzeba było przyjąć trudniejsze rozwiązanie. W kilku spiesznych krokach dopadł poczty i wbiegł na górę. Obie kabiny były wolne. W pierwszej wrzucił pięćdziesiąt groszy do automatu i zaczął wykręcać numer: w słuchawce nie ustawało buczenie sygnału, dalsze kręcenie tarczy stało się bezcelowe. Dwa mocne uderzenia dłonią na płask w automat nie poprawiły sytuacji. Druga kabina była już zajęta i czekały przed nią dwie zanoszące się od śmiechu dziewczyny w ceratowych wiatrówkach. – Zepsuty? – spytała jedna, kiedy wyszedł, podczas gdy druga, konając z wesołości, ustawiła się asekuracyjnie przed następną kabiną. Zbiegł na dół i ruszył w lewo. Przed Krokodylem nadział się na krępego faceta w welwetowych spodniach i czarnym swetrze, rozciągniętym bestialsko przy szyi i wiszącym do kolan. – Andrzej – powiedział facet. – Kopę lat. – Jak się masz? – uśmiechnął się Andrzej zdawkowo; nie mógł się nie zatrzymać, takie były prawa dzielnicy. – Co słychać? – spytał z rezygnacją. – U mnie? – facet zmarszczył ciemną, sfałdowaną twarz, usianą najróżniejszym brudem, od wągrów po anilinowo-olejne plamki. – Co może być… Maluję beznadziejnie i do upojenia. Nie wiem po co? – Dla głowy – skrzywił się Andrzej. – Słyszałem o tobie nawet w Paryżu. – Bardzo nie lubił słyszeć o kimś w Paryżu. – Gówno sława – rzekł facet i splunął na przejeżdżającego mercedesa. – Potrzebuję pieniędzy. Chcę sobie kupić kajak z żaglem. Ale ty, bracie, co za rozgłos! Wszystkie gazety nic, tylko redaktor Felak… Polski Kisch! – Nie odczepi się… – pomyślał Andrzej z rozpaczą. – Cieszę się, że cię znowu widzę – krzyknął. – Pa! – Dopadł wejścia do Krokodyla w sam czas, by umknąć prącej nań kobiecie o potężnych lędźwiach w blue dżinsach: niosła naręcze butelek wody mineralnej w siatce i wydęła na jego widok wyłupiaste oczy z powitalnym entuzjazmem. Zamknął się w kabinie, nakręcił numer i w słuchawce rozległ się niemal od razu głos Teresy. – Halo? – spytała leniwie i cicho.