Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
Książka – legenda. Najpoczytniejszy kryminał napisany w czasach PRL-u. A tak naprawdę niezwykle inteligentnie opis Polski Ludowej, przebrany w strój ni to kryminału, ni to romansu, ni to westernu. Zaczyna się od tajemniczych napadów. Z tym, że wszyscy atakowani – to bandziory. Ludowa milicja staje na głowie, by dostać jedynego sprawiedliwego, szeryfa bez twarzy, który sprawia, że ludzie zaczynają się czuć bezpieczni. Podziemny światek Warszawy rusza na wojnę. Bohater ma tylko jeden znak rozpoznawczy, niezwykłe, świetliste spojrzenie. A dodatkowo w tle historia miłosna, której osią jest Marta Majewska, niechcący wciągnięta w przestępcze życie Warszawy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1270
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2011, Mary Ellen Tyrmand
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw
ISBN: 978-83-7779-091-5
Korekta: Baltazar
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Skład i łamanie: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
kontakt@wydawnictwomg.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Mojemu rodzinnemu miastu– Warszawie
AUTOR
Wszystkie postacie, zdarzenia, sytuacje oraz dialogi występujące na kartach poniższej opowieści są fikcyjne i nie mają żadnych konkretnych odpowiedników w realnym życiu. Są zwykłym tworem imaginacji.
Leopold Tyrmand
Osoby, które stykały się bezpośrednio lub pośrednio ze ZŁYM w pociągach podmiejskich, tramwajach, autobusach, trolejbusach, barach mlecznych, knajpach, nocnych lokalach, na dansingach, w restauracjach, zakładach zbiorowego żywienia, bufetach stacyjnych, kawiarniach, na ulicach Warszawy, placach, skwerkach, mostach, dworcach kolejowych, przystankach tramwajowych, targowiskach, bazarach, Koszykach, „ciuchach”, przed kinami, stadionami sportowymi, aptekami, ślizgawkami, w sklepach, w domach towarowych, w warsztatach samochodowych, w garażach i resztkach ruin, i wszędzie indziej:
Marta Majewska – sekretarka
Witold Halski – lekarz
Edwin Kolanko – dziennikarz
Juliusz Kalodont – kioskarz
Eugeniusz Śmigło – szofer MPK
Fryderyk Kompot – cukiernik
Michał Dziarski – porucznik MO
Jonasz Drobniak – buchalter
Filip Merynos – prezes spółdzielni „Woreczek”
Aniela – służąca
Robert Kruszyna – były bokser
Albert Wilga – inżynier
Jerzy Meteor – hochsztapler
Obywatel Kudłaty – herszt
Kubuś Wirus – reporter
Wiesław Mechciński – łobuz
Lowa Zylbersztajn – działacz sportowy
Olimpia Szuwar – kobieta dorodna przed czterdziestką
Józef Siupka – kolejarz
Hawajka – bufetowa
Franciszek Życzliwy – ogrodnik
Antoni Pająk – listonosz
Szaja – drań
Mefistofeles Dziura – fryzjer
Roma Leopard – parkieciara, czyli kociak
Zenon – hokeista
Edward Łom – bileter
Zofia Chwała – sędzia
Jan Wcześniak – urzędnik
Jusuf Ali Chassar – Egipcjanin
Kitwaszewski – mechanik
Maciejak – starszy sierżant MO
Meto – bandzior
Izydor Tkaczyk – krawiec
Klusiński – wywiadowca
Doktor Dzidziaszewski – ginekolog
Siostra Leokadia – pielęgniarka
Paciuk – majster
i wielu, wielu innych.
1
Jestem ładna – pomyślała Marta Majewska, ujrzawszy się w lustrze. Apteka miała stare, wypełnione meblową politurą wnętrze. Szufladki, wieżyczki z rżniętego w bejcowanym drewnie gotyku, zmatowiałe ze starości boazerie. I lustra; trochę wyszczerbione, trochę zżółkłe, za szkłem gablot w łukowych, niby romańskich oprawach – wszędzie lustra. Chyba jestem ładna? – zastanawiała się Marta, gdy skręcony w ślimak, nabity ludźmi ogonek wypchnął ją tuż przed ladę, za którą były lustra. – To bzdura – powiedziała niemal szeptem – jaka tam ładna? Przyjemna i tyle. Znośna. W lustrze widać było niewysoką postać, szczupłą twarz z zadartym noskiem, ciemnoblond włosy, których nieregularnie a modnie rozrzucone kosmyki wymykały się spod zgrabnego czarnego beretu. Mam za duże usta i za jasne brwi. Głupia! O czym myśli. Mimo woli uśmiechnęła się, ukazując równe, białe zęby, i wtedy twarz jej nabrała jakiejś jasnej, tkliwej wesołości, jakiegoś ujmującego ciepła. Oryginalna – oto właściwe – słowo – zakonkludowała z satysfakcją – nie ładna, żadna tam piękność, ale oryginalna… – Zaraz też dodała: – Niewielka sztuka być oryginalną w tym tłumie zagrypionych, kaszlących, zakatarzonych, okutanych w chustki i szaliki klientów apteki.
Kolejka przedstawiała widok przygnębiający. Ta pogoda… – myślała Marta z najwyższą niechęcią. Za oknami zacinał deszcz ze śniegiem, plac Trzech Krzyży tonął w błocie, w migotliwym, mętnym świetle rozchybotanych wysoko lamp, otulonych brudnym welonem słoty. Co chwila ktoś mokry, parujący wilgocią i zimnem, wciskał się do ciepłej, przepełnionej apteki. Porcelanowe słoiki z czarnymi skrótami łacińskich nazw, równe emaliowane tabliczki na szufladkach budziły sympatię i zaufanie. Tu była pomoc przeciw wichrom i grypom, przeciw dojmującemu zimnu i przejmującej dreszczem wilgoci. – Herba rutae… – przeczytała cichutko Marta. Znów się uśmiechnęła. – Magia apteki… Tajemnicze łacińskie słowa, oznaczające zwykłą trawę… Zaczęła czytać przyszpilone pluskiewkami napisy: „Cibasol tylko na recepty lekarskie” – ogłaszała Naczelna Izba Aptekarska; „Tu sprzedaż odręczna”. Zapracowana farmaceutka po drugiej stronie lady liczyła błyskawicznie kolumienki małych cyferek na receptach. Myśli Marty powędrowały do domu. Biedna mama, tak ją w nocy bolało… – To wyczekiwanie w niekończącym się ogonku nużyło. – Tyle dziś do roboty, a chciałabym się spotkać jeszcze z Zenonem.
Zapracowana farmaceutka automatycznym ruchem wyjęła Marcie receptę z ręki. – Bilamidu nie ma. Ekstrakt z czarnej rzodkwi wycofany z lekospisu… – powiedziała szybko, po czym otworzyła jakiś skorowidz i czegoś szukała. – To… może jest coś zastępczego? – bąknęła Marta zaskoczona. – Jest. Isochol zamiast bilamidu. I sok z dziurawca albo cholesol. Ale musi pani przynieść nową receptę albo zapłacić pełną cenę. – Co za pech! – rzekła cicho Marta. – Ci lekarze – sarknęła jakaś kobieta w opatulonym szalikiem kapeluszu, tuż za Martą – zapisują lekarstwa, których nie ma w aptekach… – Proszę pani… – zaczęła Marta, ale nie wiedziała, co powiedzieć. Stanął jej w głowie cały kołowrót od nowa: zwolnienie z pracy dla matki, skierowanie do ośrodka zdrowia, czekanie godzinami na lekarza rejonowego, nieudana randka z Zenonem. Na wykup specyfików bez recepty nie starczy mi z pewnością pieniędzy. – Tyle zachodu… – szepnęła znowu, po czym dodała głośniej:
– Ile to będzie kosztować bez recepty, proszę pani? – Farmaceutka wymieniła cenę. Z tyłu kolejki ktoś powiedział całkiem głośno: – Co tak długo? Nie można tak długo załatwiać jednej osoby… – Proszę pani, mama… – zaczęła Marta. Ze zmęczonej twarzy, spod siwych, schludnie upiętych włosów spojrzały na nią przelotnie bystre oczy farmaceutki. – To dla pani? – spytała. – Nie – rzekła szybko Marta – dla mojej matki. Wątroba i woreczek żółciowy. – Farmaceutka zdecydowanym ruchem ołówka przekreśliła nazwy leków na recepcie i wpisała nowe, po czym wypisała kwit kasowy. Marta uśmiechnęła się z wdzięcznością. Coś na kształt uśmiechu rozluźniło skupioną twarz farmaceutki. Powiedziała: – Kto następny, proszę… – Tak już było, że uśmiech Marty budził uśmiech na twarzach innych ludzi na zasadzie jakiegoś czarodziejskiego mechanizmu.
Zamknęła za sobą drzwi apteki i stała przez chwilę na progu. Wicher, śnieg, deszcz, błoto, mżące, niepewne światło, gęsta maź lutowego wieczoru, w której ludzie biegną szybko, uciekając przed tym, co jest w powietrzu, tłoczą się do tramwajów, spieszą się, nie patrząc na nikogo. Długi rząd skulonych postaci dreptał w błotnistej papce trotuaru, czekając na 113, nieco dalej taki sam szereg wypatrywał niecierpliwie żoliborskiego autobusu. Marta szybkim krokiem, przechodzącym niemal w bieg, ruszyła w stronę Wiejskiej.
Kiedy i jak to się stało, tego nie potrafiłaby w pierwszej chwili powiedzieć. W tej samej sekundzie oczy wypełniły jej się łzami i gryzący żal zalał jej serce. Tyle trudu, tyle starań, takie potrzebne, takie strasznie potrzebne… – kłuły szpilki bezsilnej goryczy. Obydwa flakony leżały rozbite na bruku; z jednego sączył się płyn, z drugiego wysypały się i zmieszały z błotem tabletki.
To była pierwsza reakcja. Następną była wściekłość, a chwilę potem przerażenie.
– Spokojnie, kochana… Złość piękności szkodzi… – seplenił wysoki wyrostek, zataczający się z lekka. Miał tłuste blond włosy, spoconą twarz i rozpiętą na szyi barchanową koszulę. To on gwałtownym ruchem wytrącił jej flakony z ręki. Przypadek, zaczepka czy nieuwaga, której winna jest pogoda, błoto, pośpiech? Jedno nie ulegało wątpliwości – facet był pijany. I nie był sam. Obok zaśmiewał się niski, gruzłowaty chłopak w letnim płaszczu.
– Zwariował pan!… Jak pan chodzi?… Proszę się odsunąć!… – zawołała Marta. Wysoki usiłował ją objąć.
– Po co ten krzyk, koleżanko?… Pozbiera się, oczyści… he, he, he! – zaśmiewał się gruzłowaty, wgniatając butem tabletki w brudnoczarną maź.
Z pobliskiego ogonka do 116 zaczęli się odwracać ludzie. Paru przechodniów przystanęło w pewnej odległości.
– Co pan zrobił z lekarstwem?!… Milicja!… – zaczęła krzyczeć Marta. Żal, złość i obawa dygotały w jej głosie. Czuła woń niemytego ciała i brudnego ubrania napierającego na nią wyrostka.
Od oddalonego zaledwie o trzy kroki kiosku „Ruchu” oderwała się jakaś postać. Był bez czapki, nosił welwetową, rozpiętą kurtkę. Jednym skokiem dopadł do wysokiego i Marty. Wokół nich narastał tłum niepewny, ciemny, niewyraźny jak pogoda.
– Mietek! Gub się! Po co ten hałas… – Pchnął wysokiego w bok, po czym szybkim, bezczelnym gestem ujął Martę za podbródek i brutalnie poderwał jej głowę do góry.
– Siostro! – rzucił przez zęby. – Siostrzyczko… Uważaj, jak chodzisz… Słyszysz!… Nie ładuj się na spokojnych ludzi, bo będziesz płakać!… A teraz…
– No, tak… – dodał szybko niski gruzłowaty – wpakowała się na kolegę jak torpeda i ma żal…
– Sam widziałem – rzucił ktoś z tłumu, zbierającego się bliżej wokoło – ta pani biegła jak szalona…
– Wiadomo – tłum ożywił się – młody chłopak zabawił się… trzeba mu dać drogę…
– Nieprawda! – zagrzmiało naraz z boku.
Z kiosku wychylała się czerstwa twarz, zdobna w siwy, sumiasty wąs i uwieńczona piękną maciejówką z lśniącym daszkiem.
– Nieprawda, proszę państwa! Ten łobuz winien! Wszystko dobrze widziałem! Zaczepiał, szczeniak, wytrącił tej pani!… Ja bym ciebie, draniu… – Z okienka wynurzyła się sucha, koścista pięść, grożąca wysokiemu wyrostkowi.
– Dziadziu – rzekł niski, opierający się łokciami o kiosk – zamknij japę, dobrze?…
– Co teraz będzie?! – zawołała Marta.
Głos się jej łamał, nie mogła oderwać oczu od sponiewieranych lekarstw.
– Ojejej… Żeby tacy chłopcy! Jak to można… – powiedziała nieśmiało jakaś kobiecina w chustce.
– A pani co? – szarpnął się ku niej ten w welwetowej kurtce. – Do domu! Kalesony prać! Już…
Nagle zwinął się nieoczekiwanie, gwizdnął przeszywająco przez zęby, pchnął z całej siły Martę na kiosk, roztrącił pierwszych z brzegu i krzyknął:
– Chłopaki! Chodu!…
To, co nastąpiło teraz, było rodzajem snu, sen ten prześniło kilkanaście osób w ciągu ułamka sekundy. Kiedy przetarli oczy – było już po wszystkim. W błocie trotuaru leżał wyrostek w welwetowej kurtce, krwawiąc obficie. Mały gruzłowaty klęczał pod kioskiem, trzymając się oburącz za głowę. Podnosił się powoli, spojrzał błędnym wzrokiem ciężko pobitego człowieka, zatoczył się, spiął wszystkie siły i zaczął uciekać w stronę kościoła św. Aleksandra. Pijany znikł gdzieś bez śladu. Tłum ocknął się, zakołysał, zaczęto wołać ze wszystkich stron: – Pogotowie! Milicja! Człowiek ranny!… – Ktoś pomógł podnieść się Marcie, która oddychała ciężko. Od strony Wiejskiej biegło dwóch milicjantów.
W dyżurce pogotowia zabrzmiał telefon. Siostra podniosła słuchawkę.
– Tak. Pogotowie. Który komisariat? Trzynastka. Dobrze. Zaraz sprawdzę, proszę położyć słuchawkę.
Rozłączyła się, spojrzała na tablicę z wykazem komisariatów i wykręciła numer. Położyła słuchawkę, podniosła drugą.
– Ambulatorium? Tu dyżur. Wzywa trzynasty komisariat. Ma u siebie rannego człowieka. Kto jedzie? Doktor Halski. Doskonale.
Z oszklonej kabiny dyżurki widać było hol i korytarze. Siostra dyżurna nacisnęła dzwonek. Z pokoju szoferów wyskoczył ktoś i wypadł na dziedziniec, po czym rozległ się szum zapuszczanego motoru. W głębi korytarza ukazała się wysoka, szczupła postać w białym kitlu pod samą szyję i w narzuconym na ramiona płaszczu. Obok szła otulona w kożuch pielęgniarka. Lekarz uśmiechnął się do siostry dyżurnej. – Psia pogoda – powiedział i dodał: – Siostro, proszę mnie szybko połączyć z redakcją „Expressu Wieczornego”. – Siostra dyżurna wykręciła numer i podała lekarzowi słuchawkę.
– Redakcja „Expressu”? Czy mógłbym mówić z redaktorem Kolanko? Dziękuję.
Krótką chwilę czekał, bębniąc smukłymi palcami po szybie. W słuchawce odezwał się sympatyczny męski głos:
– Tu Kolanko. Słucham.
– Doktor Halski. Dobry wieczór, panie redaktorze. Dzwonię zgodnie z przyrzeczeniem. Proszę zaraz przyjechać do trzynastego komisariatu. Na Wiejską.
– Wspaniale. A więc sądzi pan, że… znów?
– Nie wiem nic na pewno. W każdym razie jakaś bójka uliczna i bardzo ciężkie pobicie czy nawet gorzej, już tam jadę.
– Dziękuję. Jestem za dziesięć minut na miejscu.
Doktor Halski położył słuchawkę. Uśmiechnął się raz jeszcze do siostry dyżurnej. – Może coś siostrze przywieźć z miasta? – spytał. – Mamy jeszcze całą noc przed sobą… – Miał miłą, młodą twarz i spokojne oczy. – Dziękuję – odparła siostra dyżurna – niczego nie potrzebuję. Powodzenia. – Doktor Halski spojrzał na wielki, elektryczny zegar: była siódma dwadzieścia.
Wsiadł szybko do niskiej, szarej skody z żółtym krzyżem na drzwiczkach. Mały wóz wyprysnął w zasnutą deszczową zamiecią Hożą, przeciął Marszałkowską. Szofer włączył syrenę, przechodnie zaczęli przystawać, oglądać się.
Nawet najsłoneczniejszy optymista nie nazwałaby trzynastego komisariatu miejscem radosnym. Sprawiał raczej wrażenie ponure, na co składa się także fakt, że mieścił się na parterze starej, mocno nadszarpniętej przez wojnę kamienicy, w pokojach wysokich i ciemnych, którym nawet codzienne malowanie nie odebrałoby brudnoszarej atmosfery wiejącej z odrapanych ścian.
Doktor Halski wszedł pewnym krokiem i od razu skierował się do smutnej ławki, na której spoczywał kształt ludzki nakryty welwetową kurtką. To samo – pomyślał szybko – identycznie to samo. Sprawnie odgarnął zmięty, mokry szalik, niechlujną, lepką od krwi chustkę do nosa i prowizorycznie założony opatrunek z waty. Szybkimi palcami obszukał kość szczękową: była nienaruszona. Przy drzwiach powstał szmer, stojący przy nich milicjant usiłował zatrzymać jakiegoś pana w zsuniętym na tył głowy kapeluszu. Pan ten powiedział: – Prasa… – i okazał coś milicjantowi, który usunął się z przejścia. Doktor Halski powiedział: – Siostro, surowicę przeciwtężcową. Gazę, bandaże… – Pielęgniarka już miała w ręku wygotowaną strzykawkę, niezmiernie szybko i celowo wyjmowała przybory z torby. Gdy Halski podniósł pełną strzykawkę, wzrok jego padł na twarz leżącego. Wśród smug wytartej krwi i siniaków tkwiły czujne, przytomne oczy. Halski pochylił się nad obnażonym ramieniem i poczuł wyraźną woń alkoholu w oddechu rannego. Wszystko tak samo, wszystko się zgadza… – pomyślał i wbił igłę. Pielęgniarka przemywała dolną szczękę wodą utlenioną. Halski szybko i bezlitośnie zdezynfekował ranę, ranny skurczył się z bólu i zawołał: – Auuu!… – Pielęgniarka posypała sowicie suliamidon, krew zmieszała się z żółtym proszkiem.
Do Halskiego podszedł młody sierżant milicji o twardej, nieogolonej twarzy, w narzuconym na plecy szaroniebieskim waciaku, i dziennikarz. Dziennikarz był mocno zbudowany, zagięte w dół rondo modnego kapelusza wisiało mu nad czołem. Powiedział:
– No i co?
– To samo – rzekł Halski.
– Co… To samo? – spytał sierżant.
– Niezwykle silne uderzenie w szczękę, tak zwany upper-cut w języku pięściarskim, cios podbródkowy. W dodatku wzmocniony czymś metalowym, małym kastetem albo dużym pierścionkiem. Oczywiście, poszarpane żyły w pobliżu tętnicy szyjnej i przełyku, okolica bardzo delikatna, ukrwiona, stąd bardzo obfity krwotok. Ale nic groźnego; w gruncie rzeczy kość cała, przełyk nie uszkodzony.
– A więc to samo? – spytał raz jeszcze dziennikarz.
– Bez wątpienia – rzekł Halski. – Co pan na to?
– Nic nie rozumiem – obruszył się sierżant. – O czym panowie mówią?
– Zaraz – rzekł dziennikarz, nie zwracając uwagi na sierżanta. – Zaraz, niech pan pomyśli….
– Panie – przerwał sierżant. – Kto pan w ogóle jest?
– Oto moja legitymacja – podał mu dziennikarz. – Panie doktorze, to wtedy…
– Redaktor Edwin Kolanko – czytał sierżant. – Kierownik działu miejskiego „Expressu Wieczornego”… – Ze służbowego nawyku spojrzał na fotografię, po czym przeniósł wzrok na żywą osobę. Ta sama męska, energiczna twarz, jasne oczy i jakiś cień pobłażliwej ironii w kąciku ust, co mogło znamionować dobroć, trochę nieprzewidzianego niedołęstwa lub nieco bierny sceptycyzm.
– Oczywiście. I to jest najbardziej zdumiewające. – Doktor zapalił papierosa.
– A więc takie samo uderzenie, taka sama rana? – Dziennikarz spojrzał na rannego. Skądś znam tę twarz… – pomyślał.
– Należy stąd wnosić, że facet ma świetną znajomość boksu i coś twardego w ręku. Czyż nie? – Halski uśmiechnął się z lekką drwiną.
– Jaki facet? Co za facet? Więc to, że biła za każdym razem ta sama ręka, przyjmuje pan jako pewnik? – Dziennikarz szukał po kieszeniach. Wyciągnął mentolowe, poczęstował sierżanta i wetknął papierosa w usta rannego. – Chyba mu nie zaszkodzi? To te zdrowotne… – rzekł do Halskiego. Lekarz skinął przyzwalająco i przytknął zapałkę. Ranny zaciągnął się chciwie.
– Tak jest – powiedział Halski.
– Idźmy dalej. Twierdzi pan, że ranę powoduje rodzaj kastetu, a może pierścionek. Skoro wiemy, że pierścionki nosi się na lewym ręku…
– …wtedy biorąc pod uwagę siłę ciosu – uśmiechnął się Halski – dojdziemy do wniosku, że facet jest albo mańkutem, albo żonaty, czyli nosi pierścionek na prawej dłoni. Kochany redaktorze, nie tędy droga. Wydaje mi się, że metoda indukcyjna w stylu niezapomnianego Sherlocka Holmesa na nic tu się nie przyda. To jest warszawska sprawa, jak sądzę: tu należy szukać wyjaśnień w problemach i tradycjach naszego miasta, w jego nastrojach i kolorycie. Stara, klasyczna, detektywna szkoła zawodzi w takich wypadkach, gubi się w jaskrawościach warszawskich sytuacji i warszawskich temperamentów.
– O czym panowie mówią, jak pragnę zdrowia? – zdenerwował się na dobre sierżant. Oczy rannego biegały niespokojnie, z najwyższą uwagą.
– Bardzo obywatela kapitana przepraszam – odezwał się jakiś głos. Halski, dziennikarz i sierżant odwrócili się. Przy barierze przecinającej pokój na dwie części stało trzech mężczyzn, obok siedziała na krześle dziewczyna. Kilku milicjantów tkwiło pod ścianami. – Niech obywatel kapitan zechce mnie zwolnić – mówił do sierżanta jeden z mężczyzn, krępy, w palcie z wąziutkim, futrzanym kołnierzem, z teczką pod pachą. Sierżant przeszedł na drugą stronę bariery i przybrał postawę urzędową. – Zaraz sporządzę protokół – powiedział, siadając za biurkiem. – Obywatelu doktorze – zwrócił się do Halskiego – czy poszkodowany może zeznawać? – Oczywiście – rzekł Halski. – No, wstań pan. – Ujął rannego delikatnie, lecz stanowczo za ramię. – Nic już panu nie jest, prawda? – Jaki tam poszkodowany? – mruknął głośno stary człowiek z siwym wąsem, w maciejówce, stojący przy barierze.
Ranny dźwignął się, usiadł, podtrzymywany przez pielęgniarkę, niepewnie wstał. Był wysoki i silny, miał na sobie tanią, zmiętą, granatową dwurzędówkę, pod nią brudny, zielony pulower pod szyję, z wyłożonymi rogami kołnierzyka niemiłosiernie brudnej, ongiś niebieskiej koszuli. Wyglądał najwyżej na dwadzieścia lat. Pochylił się ku zabłoconemu butowi z tandetnej namiastki zamszu, z przesadnym rantem na nosku, zawiązał sznurowadło. Skąd ja znam tę twarz? – pomyślał znów dziennikarz. – Gdzie mi mignęła? Ma ładne zielone oczy, ale jakieś krzywe, złe. Ile takich twarzy przesuwa się codziennie przez dworce podmiejskie, domy towarowe, czwartorzędne jadłodajnie… – Pozwolicie, obywatelu sierżancie – rzekł dziennikarz – że zostaniemy z doktorem przy przesłuchaniu? – Proszę bardzo – rzekł sierżant, ale nie sprawiał wrażenia zbytnio zadowolonego.
– Ja nic nie widziałem – mówił po podaniu nazwiska i adresu krępy z kołnierzem, na który nie starczyło futra – ja mam żonę i dzieci i jestem strasznie zmęczony. Wie pan, obywatelu sierżancie, cały dzień w biurze. Stałem w kolejce do autobusu, ci państwo zaczęli się kłócić, podszedłem bliżej. A potem się wszystko jakoś skłębiło, ten deszcz ze śniegiem, prosto w oczy… i już ten pan leżał na ziemi. Zdaje się, że go ktoś kopnął jeszcze kilka razy, ale kto, to nie wiem, nie widziałem… – Możecie iść do domu, obywatelu – rzekł sierżant, pisząc szybko. – Następny. Kto następny?
– To było olśniewające – zaczął młody człowiek w okularach, zbliżając się do bariery. – Nazywam się Marczak Anatol, jestem studentem politechniki, mieszkam na Żoliborzu. Stałem w kolejce do autobusu. Widziałem, jak ta pani została zaczepiona w ordynarny sposób przez trzech drabów. Wyglądali na pijanych, jednym z nich jest ten oto, dwaj uciekli. Gdy ten przeszedł do rękoczynów, nagle w sam środek ktoś wskoczył, jakiś cień, nieuchwytny, nieokreślony – wszystko skotłowało się błyskawicznie i po chwili ten drab leżał na bruku, a drugi klęczał na ziemi, trzymając się oburącz, o tak… za głowę. Ciosów nie zdołałem zauważyć, wszystko stało się tak nagle, wydaje mi się tylko, że ów cień był niewysokiego wzrostu i zanim rozpłynął się w ciemnościach, kopnął jeszcze kilka razy leżącego w głowę i w brzuch. Wtedy podniósł się straszny krzyk. To wszystko. Olśniewające, czyż nie? Z takimi nie można inaczej… – Dziękuję – powiedział sierżant – jest pan wolny. – Proszę pani – zwrócił się młodzieniec w okularach do Marty – proszę sobie zapisać moje nazwisko. Jestem zawsze gotów świadczyć na pani rzecz w sądzie. Marczak Anatol, Kozietulskiego cztery. Trzeba raz na zawsze skończyć z tym łobuzerstwem.
Do bariery podszedł stary człowiek w maciejówce. Była to wspaniała maciejówka, czyściutka, ciemnoniebieska, z małym, lśniącym lakierem daszkiem. Ta maciejówka doskonale pasowała do rumianej, usianej drobniutkimi żyłkami krwistości twarzy z siwym, sumiastym wąsem. Starzec trzymał się prosto, laską, którą miał w ręku, raczej wymachiwał, niż się podpierał.
– Nazwisko i imię? – spytał sierżant.
– Kalodont Juliusz.
– Jak?
Dziennikarz, Halski i sierżant jak na komendę spojrzeli na starca.
– Przecież mówię: Juliusz Kalodont.
– Obywatelu… – twarz sierżanta złagodniała w zmaganiu z rozbawieniem. Zaraz jednak spoważniała aż do opryskliwości. – Nie żartujecie chyba z tym?… – Uczynił gest, jakby sobie czyścił zęby.
– Jak pan może, panie rewirowy… – rzekł starzec z wyrzutem, rozpinając znoszony, lecz czyściutki paltot. – Oto mój dowód.
Halski i dziennikarz nie wytrzymali i przechylili się przez barierę. W dowodzie widniało czarno na białym: Juliusz Kalodont.
– Zgoda, obywatelu Kalodont – rzekł sierżant z rezygnacją. – Co dalej?
– Dalej to, że ja bym z nich pasy darł, z tych chuliganów, łotrów, włóczykijów!… Do tego doszło, że kobieta nie może przejść ulicą o siódmej wieczór, panie rewirowy. I to gdzie? Na placu Trzech Krzyży. Ja jestem komisantem „Ruchu”, mam kiosk koło Instytutu Głuchoniemych. Ten drań… – Kalodont wskazał trzęsącą się laską na faceta w welwetowej kurtce, który znów usiadł, oparł się ciężko o ścianę i palił resztkę starego sporta – ten podszedł do mnie po papierosy, a jego koleżka rzucił się na tę panią. Wytrącił jej lekarstwa z ręki, wszystko poszło w błoto… Ja widziałem, wszystko widziałem… Ten tu skoczył do tej pani i uderzył ją, o tak, uderzył, pchnął z całej siły, aż ściana w kiosku jęknęła. A potem…
– Co potem?! – zawołał Halski.
– Potem z tłumu wystąpił ogromny, piękny pan, sam widziałem, jak Boga kocham, wspaniały człowiek, z grzywą jak u lwa… Jednym zamachem ramienia powalił tych wszystkich gówniarzy i…
– Niech ja dostanę tego lwa w ręce… – mruknął sierżant ze złością.
– I co! Właśnie, co?… – rzucił Halski.
– Tego to ja nie wiem. Znikł tak, jak się zjawił. Nie wiem, gdzie znikł. Ale dobrze im tak, tym śmieciarzom, chuligani, psia ich mać!… – Tu staruszek wykonał gest laską, znamionujący narastającego w nim ducha boju.
– Spokój – rzekł sierżant. – Może pan już iść. To, co pan mówi, nie wnosi nic nowego.
– Jak to… nic nowego?… Zechce pan przyjąć do wiadomości, panie rewirowy, ja zostaję. Ta pani może mnie jeszcze potrzebować… – Kalodont skłonił się rycersko w stronę Marty.
– Pozwoli pani – rzekł sierżant grzecznie do Marty. Marta wstała i podeszła. Wyglądała smutno i źle, zmęczona i zdenerwowana. Jaka świetna!… – pomyślał szybko dziennikarz i zdjął kapelusz. Biedna… – zastanowił się doktor Halski. Uśmiechnął się do Marty i nieoczekiwanie dla siebie postąpił krok naprzód w jej stronę.
– Proszę pana – rzekła Marta do sierżanta – mnie się to wszystko wydaje jakimś nieporozumieniem. Rzeczywiście, ci młodzi ludzie zachowali się w stosunku do mnie agresywnie, wręcz ordynarnie. Ale ja nie wiem… może to ten deszcz ze śniegiem, ta wichura, być może, że biegłam zbyt szybko i potrąciłam kogoś nieumyślnie. Jestem gotowa przyznać się i przeprosić, ale nie w tym rzecz. Biegłam do domu, do chorej matki, niosąc lekarstwa, których zdobycie kosztowało mnie mnóstwo trudu. Rzecz w tym, że utraciłam te lekarstwa, ja doprawdy nie wiem, z czyjej winy, może z mojej…
– Z czyjej winy?! – huknął Kalodont. – Z winy tych parszywców, panie rewirowy! Zaczepiać się zachciało, łapać za… Ja bym ich na rok czasu każdego!…
– Pani nazwisko? – spytał sucho, lecz uprzejmie sierżant.
– Majewska, Marta Majewska. Lat dwadzieścia cztery. Jestem sekretarką w dyrekcji Muzeum Narodowego.
– No, tak – rzekł sierżant – to są dla mnie sprawy drugorzędne. W zasadzie była pani świadkiem poranienia tego człowieka. Co pani może o tym powiedzieć?
– Niewiele. Raczej nic. Ten pan pchnął mnie silnie na kiosk, straciłam na chwilę oddech i wtedy to wszystko się rozpętało. Gdy po sekundzie wróciłam do siebie, było już po wszystkim i ten pan leżał na trotuarze. Może… tylko…
– Co takiego? Proszę mówić.
– Nie wiem, to mogło być przywidzenie, efekt napiętych nerwów, ta pogoda… Nie chcę się wydać dziecinna, śmieszna…
– Niech pani powie – rzekł łagodnie Halski. Marta odwróciła się do niego i ujrzała szczupłą, chłopięcą twarz i błękitne, spokojne oczy.
– Wie pan – rzekła Marta do Halskiego – w pewnym momencie wydało mi się, jakby z tego błotnistego, burego półmroku, z deszczu, mgły, śniegu, z tej kotłowaniny szarych postaci wpiły się we mnie jakieś oczy. Teraz przypominam je sobie dokładniej… Były przeraźliwie jasne, jarzące się, jakby same białka bez źrenic, a tak intensywnie, aż do bólu, wbite we mnie, prześwietlone jakąś nieludzką mocą i pasją… Straszne!…
Pielęgniarka poruszyła się niespokojnie, milicjanci zbliżyli się do Marty, po plecach dziennikarza przebiegł dreszcz, Kalodont poczuł się dziwnie nieswojo, wyrostek w welwetowej kurtce zamarł z papierosem na wpół wzniesionym do ust. Sierżant chrząknął, Marta ukryła twarz w dłoniach. Halski podszedł do Marty i rzekł:
– Proszę się uspokoić… Co to jest?… – dodał z lekką obawą. Na skroni Marty widniało cieniutkie pasemko krwi. Halski zdecydowanym ruchem zdjął jej beret z głowy i odgarnął włosy ze skroni. Świeża woń tych włosów przeniknęła mu do świadomości. Śliczna jest… – pomyślał właśnie teraz, taka zmęczona, zdenerwowana, a przecież śliczna… – Siostro – powiedział – proszę o jakiś antyseptyk i plaster. – Skaleczyła się pani – powiedział do Marty. – To głupstwo – rzekła Marta – nawet nie czuję. – Na pewno o kant kiosku – zawołał Kalodont – ach, ty draniu!… – Podsunął się z laską ku wyrostkowi. – Czy ja mogę już iść? – spytała Marta sierżanta. – Oczywiście – odparł – protokół mam sporządzony. Gdyby zechciała pani złożyć skargę do Komisji Orzekającej Stołecznej Rady Narodowej, to proszę się do nas zgłosić.
Marta, Kalodont, Halski i dziennikarz zaczęli się zbierać ku wyjściu. Sierżant rzekł:
– Panie doktorze, prosiłbym pana o pozostanie jeszcze przez parę minut.
Dziennikarz powiedział do Marty: – Czy pozwoli się pani odwieźć do domu? – Dziękuję – odparła Marta – mieszkam o trzy kroki stąd, na Konopnickiej. – A może napiłaby się pani filiżankę gorącej kawy po tych przejściach? – Dziękuję również. Muszę być zaraz w domu. Moja mama czeka na mnie, chora i z pewnością bardzo już niespokojna. – Halski uśmiechnął się. – Co jest mamie? – spytał. – Wątroba i woreczek żółciowy – odparła Marta. – Proszę mi podać swój adres. Nie mam przy sobie recept, ale jeszcze dziś wieczorem dostarczę pani ich tyle, ile środków przeciw dolegliwościom wątroby zna współczesna medycyna, łącznie z homeopatią, zielarstwem i lecznictwem tybetańskim – rzekł Halski. Marta uśmiechnęła się po raz pierwszy, co spowodowało, że w pokoju uśmiechnęli się wszyscy. – Dziękuję – rzekła z prostotą i podała adres. Blondyni o złocistym odcieniu włosów i skóry, jak doktor, mają naturalną przewagę nad rudawymi blondynami, do jakich należę. Ponadto na mej twarzy z pewnością znać skłonności do alkoholowego obrzęku; czego w żadnej mierze nie można rzec o obliczu doktora… – zasępił się w duchu dziennikarz i z goryczą popatrzył na Martę. Ale zaraz po jej wyjściu przestał o niej myśleć.
– No, a teraz ty, syneczku… – rzekł sierżant, wstając, i poprawił pas – co powiesz? Wyrostek zbliżył się do bariery. Przez chwilę patrzył zimno i lekceważąco na sierżanta, po czym rzekł, wolno cedząc słowa:
– Nic… Dostałem w mordę i jestem poszkodowany. To wystarczy. Sierżant poczerwieniał lekko. Opanował się i spytał:
– Imię i nazwisko?
– Mechciński Wiesław.
– Adres?
– Miedziana dwa.
– Pracujecie gdzie?
– W warsztatach na Karolkowej.
– Dowody.
– Zapomniałem w domu.
– Dowody. Legitymację z pracy – powtórzył flegmatycznie sierżant. Wyrostek zaczął grzebać po kieszeniach i wyciągnął jakiś strzęp papieru.
– Co wy mi tu dajecie! – głos sierżanta zadrgał pasją, twarz mu spurpurowiała – świadectwo szczepienia tyfusu sprzed dwóch lat?… Słuchajcie, jak mi natychmiast nie okażecie czegoś, to przez trzy tygodnie się stąd nie ruszycie! Aż do rozprawy za włóczęgostwo…
Wyrostek wzruszył ramionami i wyjął postrzępiony, ceratowy portfel, z którego dobył poświadczenie zameldowania. Sierżant spojrzał i rzekł ze złym uśmiechem:
– Ach ty… Macie szczęście, że… Dlaczego kłamiecie? Przecież mieszkacie na Pradze, na Kawęczyńskiej?
– To teraz… – uśmiechnął się krzywo wyrostek – ale przedtem na Miedzianej… Sierżant pisał coś, po chwili rzekł:
– Jeśli chcecie złożyć skargę o pobicie, to tu, do nas. Was, za zachowanie się na ulicy i usiłowanie wprowadzenia władzy w błąd, pociągniemy do odpowiedzialności. A teraz… wynosić się, ty… poszkodowany…
Wyrostek narzucił kurtkę i wyszedł. Stojącemu przy drzwiach milicjantowi złowrogo zabłysły oczy i zatrzęsły się ręce. – Poszkodowany… – syknął – ja bym cię poszkodował, gdyby nie moje ubranko… mnie nie wolno…
Sierżant zwrócił się do Halskiego i dziennikarza: – Może panowie ze mną pozwolą. – Przeprowadził ich do małego pokoju. Stanęli wokół biurka. – No więc, panie doktorze – zaczął sierżant – o czym panowie tak zagadkowo rozmawiali? – Halski zapalił papierosa i otulił się płaszczem. – Widzi pan, panie sierżancie – rzekł – ja cały tydzień jestem na nocnym dyżurze. Za chorego kolegę. I jeżdżę. Po raz pierwszy do Rembertowa, przed trzema dniami na Grochów, przed dwoma do kina „Ochota”, przedwczoraj na dworzec w Podkowie Leśnej, wczoraj do domu towarowego na Służewcu. Za każdym razem zastaję kogoś powalonego piorunującym upper-cutem w szczękę, ze zmasakrowanym podbródkiem, skopanego bezlitośnie. Za każdym razem nikt ze świadków zajścia nie potrafi wytłumaczyć, co się stało, kiedy i jak, kto był sprawcą. Wszyscy bredzą o jakimś cieniu, szybkim jak błyskawica, nieuchwytnym jak mgnienie oka, o błysku ciosu, pięści, o jakimś kształcie zamazanym, niewyraźnym, piekielnie zwinnym. Raz mówią o mocarnej postaci, innym razem o kimś niewielkiego wzrostu, nic nie można z tego pojąć, uchwycić, ująć, sprecyzować, kto to jest, jakim chociaż może być?… Nie wie się nic, nic i nic… Jedno jest tylko pewne: za każdym razem na ziemi pozostaje ciało poszkodowanego, a tym poszkodowanym jest niezmiennie ktoś w stylu pańskiego dzisiejszego klienta. A więc zawsze napastnik, zawsze prowokujący, zawsze łobuz pozostaje na placu jako bezwładna, nieprzytomna, skatowana ofiara. A kto wie, czy z czasem nie zaczną zostawać zwłoki… – Halski zaciągnął się mocno papierosem. Sierżant tarł czoło. – Porachunki? – powiedział. – Na to najbardziej wygląda, krwawe sądy mętów wielkomiejskich… – Czyżby? – rzekł sceptycznie dziennikarz. – Proszę się zastanowić, sierżancie, że tu nie wchodzi w grę jakiś jeden, konkretnie umiejscowiony wypadek, lecz seria czynów, złączonych ze sobą okolicznościami i metodą. Szerokość skali i warunki, w których się to wszystko dzieje, wskazują raczej… – Dziennikarz zawahał się. – Na co wskazują? – rzekł ostro sierżant. – Ja nie chcę niczego sugerować – powiedział wolno Halski. – Mamy zaledwie pewne dane, obserwacje, przypuszczenia, ale mnie wydaje się, że mamy do czynienia z… jakąś zorganizowaną akcją… Zresztą, nie wiem… To, co powiedziałem, może być niezwykle mylne, pochodzące z mych upodobań do spraw ciekawych i niecodziennych… Wie pan, takie fantazje… – Sierżant wydawał się tonąć w myślach. – A dzisiaj? Co było dzisiaj? – rzekł jakby sam do siebie. – Właśnie, co wiemy po dzisiejszym? – podchwycił dziennikarz. – Student politechniki mówił o kimś małego wzrostu, pan Kalodont – o kimś ogromnym. Ponadto, że ma grzywę lwa. No i oczy. Świetliste, jarzące się, białe oczy, przerażające oczy – oczy mordercy lub świętego, czyż nie? A więc coś nowego – rzekł Halski – oczy, wzrost, lwia grzywa, to wszystko są nowe elementy. – Nic nowego – uśmiechnął się kpiąco dziennikarz – w gruncie rzeczy nic nowego, bo jaki wzrost? Jakie oczy, a zwłaszcza czyje? Już od tygodnia, gdy doktor Halski opowiedział mi przy kawiarnianym stoliku o swych pierwszych spostrzeżeniach i myślach, wiemy ciągle to samo, czyli prawie tyle co nic… – W porządku – rzekł sierżant. – Dziękuję panom.
Gdy wyszli, podniósł słuchawkę telefonu i nakręcił numer Komendy Głównej MO.
– Jakiś list do ciebie, Marto.
Szczupła, starsza pani podeszła do ozdobnej komody i wyjęła spod wazonika prostokącik koperty. Marta zdejmowała płaszcz. Jak zwykle pierwsze ruchy Marty w mieszkaniu miały głęboki sens gospodarski – tu coś poprawić, tam coś przesunąć, ówdzie coś przestawić. Takie gesty są najczęściej dziedziczne, z czego można wnosić, że obdarzyła ją nimi pani Majewska, zaś samą teorię potwierdzałaby w tym wypadku prosta obserwacja: małe, jednopokojowe mieszkanko lśniło schludnością i urokiem. Było tu dużo sprzętów stłoczonych przymusowo na ciasnej przestrzeni, lecz z pieczołowitym namysłem, okraszonych ze smakiem dobranymi przedmiotami.
Marta otworzyła kopertę i przeczytała:
Szanowna Pani!
Uprzejmie dziękuję za podziękowania. Jestem niezmiernie ciekaw Pani samopoczucia, myślę jednak, że nie jest ono aż tak potrzebujące pomocy, aby telefonować do Pogotowia. Sam nie wiem, czy się z tego cieszyć, czy smucić? Pragnę Pani także donieść, że zostały odkryte rewelacyjne środki na dolegliwości wątroby.
Łączę serdeczny uścisk dłoni – Witold Halski
Marta zmrużyła oczy. Cieszyła ją powściągliwość i taktowny humor tych zdań, maskujący z zamierzoną naiwnością coś, co podobało się Marcie najwięcej. Od sprecyzowania owego czegoś była w tej chwili jak najdalej, niemniej tak blisko, jak każda kobieta w takiej sytuacji. Lekki powiew niepokoju przepłynął obok jej serca. Wiedziała przez chwilę z nieomylną pewnością, że za moment powie jakieś słowa, od których się wszystko zacznie, że nie jest w stanie wypowiedzieć tych słów, że nie może się przed nimi bronić ani uciekać, gdyż nie wie, jakie one są. Pomyślała o Zenonie, chciała spytać, czy nie zostawił dla niej żadnej kartki. Już formułowała myśl, gdy naraz, sama nie wiedząc dlaczego, najzupełniej mimowolnie rzekła:
– Jak się dziś czujesz, mamo?
I natychmiast zagryzła wargi. Zrozumiała. Teraz było to nieodwracalne. Jak przeznaczenie w greckich tragediach… – próbowała zakpić z własnych myśli. Przeznaczenie zwaliło się pomiędzy stojącą na stole filiżankę herbaty i rozłożony numer „Przekroju”, wprost w miły, żółtawy krąg stojącej na półce lampy. Przeznaczenie kiwało na nią kolorowym jak neon palcem za okienną firanką.
– A wiesz, że nie najlepiej – pani Majewska zdjęła okulary i odłożyła robótkę – przez parę dni miałam względny spokój po tych lekarstwach, dzisiaj w biurze znów ćmiło…
– Podobno zostało wynalezione nowe lekarstwo na cierpienia wątroby – Marta w zamyśleniu podeszła do okna – boję się tylko, czy nie ma ono przypadkiem ubocznego działania… Dowiedziałam się o nim dopiero dziś…
– Co tam lekarstwa… Ludziom w moim wieku należy po prostu zmieniać wątrobę na nową, a starą oddawać do kapitalnego remontu, jak mówią szoferzy.
– A gdyby jednak?… Coś nowego… Wie mama, dzisiejsza medycyna…
– Kochanie, ja zażyję wszystko, co mi przyniesiesz. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z dokuczliwości tego ćmienia. Jestem gotowa na wszelkie działania uboczne, byle tylko pomogło.
Ale ja nie jestem gotowa – szepnęła do siebie Marta i odwróciła się do matki. Stała tak, smukła, zgrabna, drobna na tle kretonowej firanki. – Sęk w tym, iż to działanie uboczne dotyczy nie bezpośrednio chorego, mateczko… Ale nie zwracaj na mnie uwagi.
Wieczór był zimny, lecz przyjemny. Przyjemnie było iść dobrze znanymi, lubianymi ulicami, Marta lubiła nieregularnie rozrzucone wille na Frascati, szeroki fragment skarpy nad Centralnym Parkiem, stary, bielony budynek dawnego senatu, wreszcie hojną, bogatą prostotę założenia sejmowego pośród rozległych trawników i kunsztownych latarń. Znała tutejsze zakamarki i przejścia. Było tu czysto, spokojnie, zacisznie. Skręciła z Wiejskiej w prześwity gmachu Sejmu, minęła Ministerstwo Gospodarki Komunalnej i zeszła Łazienkowską w dół. Wytworna zaciszność dzielnicy sejmowej zmieniała swój charakter – zewsząd rozciągały się tereny obiektów sportowych, poprzecinane żelaznymi ogrodzeniami, siatkowymi lub z grubych prętów. Park Sobieskiego, w głębi Myśliwieckiej – trybuny kortów tenisowych, boiska i spiętrzony hangar krytych trybun stadionu Wojska Polskiego, dalej ciemny masyw pływalni – wszystko to, słoneczne i zielone latem, czyniło raczej odstręczające wrażenie w zimowy wieczór. Puste, ciemne przestrzenie, rozpływające się w półmroku kontury, szerokie, nieożywione ulice i jezdnie, cisza słabo uczęszczanej peryferii, rozrywana od czasu do czasu poszumem przejeżdżających trolejbusów – wszystko to nie wzbudzało zaufania. W samym środku tego krajobrazu tkwiły ruiny ogromnego kościoła.
Mijając ruiny, Marta pomyślała już zupełnie konkretnie, że jest tu całkiem nieprzyjemnie. Nerwy – dodała w myśli – po prostu pozostałości zajścia sprzed paru dni. Ten kościół za dnia nie wzbudzał w niej, jak w każdym oswojonym z ruinami warszawiaku, żadnych refleksji. Teraz wyglądał groźnie. Przystanęła mimo woli, zafascynowana. Spojrzała w górę: z wznoszących się do wysokości półpiętra stopni leciały w ciemność olbrzymie, jońskie kolumny, podtrzymujące potężny, ciężki tympanon. Ta upiorna kolumnada nie miała żadnego oparcia, żadnego zaplecza; rozłupana przed dziesięciu laty bombą świątynia leżała w gruzach. Nic, tylko żłobione, gigantyczne słupy i strzępy ścian. Jak to się trzyma przez tyle lat? Taki warszawski Partenon, bez dalszego ciągu za kolumnadą fasady. Nie darmo w zeszłym roku ukończyła historię sztuki.
Za kościołem ciągnęła się remiza trolejbusowa. Ciche, ciemne trolejbusy stały w równych rzędach jak śpiące hipopotamy. Zaraz za remizą rozbłysły kołyszące się światła, z głębi dużego placu dobiegały dźwięki walca Łyżwiarze, rozsiewane przez wesoły, choć schrypły adapter. Przed dużym płotem z desek stały grupki młodzieży. Marta odetchnęła z ulgą.
W Warszawie łapie się życie na gorąco. Prężność tego miasta zdumiewa, w pewnych wypadkach demoluje, w innych jest uciążliwa i dezorganizująca, jeszcze w innych uszczęśliwia swą dynamiką i każe optymistycznie wierzyć w przyszłość. W Warszawie nawet lodowisko chwyta się na gorąco, jeszcze nieostygłe z prac przygotowawczych, jeszcze niedopieczone, prosto z rąk robotników i techników. Cóż z tego, że nie ma trybun, że bandy toru są prowizoryczne, a szatnie z dykty i tektury? Jest lód, wiszą nisko lampy, rozlega się walc Łyżwiarze, jest więc i młodzież. Tłumy młodzieży na różnych rodzajach łyżew, na przykręcanych, przypinanych paskami i przytwierdzonych do specjalnych butów. Na turfach, śniegórkach, halifaksach, hokejach, panczenach. Jest radość, krzyk, śmiech, są gwizdy, awantury, gonitwy, przechwałki, flirty, popisy, sprzeczki. Otwarte zostało nowe sztuczne lodowisko – a więc jesteśmy i my, łyżwiarze, i jest nas mnóstwo! Specjalne urządzenia jeszcze nie są gotowe, jeszcze się je wykańcza, to dopiero początek robót – nie szkodzi, to nic nie przeszkadza, wykończy się, a my się tymczasem poślizgamy! Skończył się walc Łyżwiarze, dawać Róże południa! Od niepamiętnych lat te dwa walce stanowią o warszawskiej ślizgawce, są jej hymnem. Strzeżcie się nie mieć tych płyt na nowym lodowisku!…
– Majka! – zawołał młody człowiek, otulony płaszczem, pod którym widniał zielono-czarny dres hokejowy z emblematem warszawskiego AZS. – Co się z tobą dzieje? Nie mogę się ciebie doczekać…
– Jak się masz, Zenon!… – Marta wspięła się na palce i pocałowała Zenona w policzek. – Mój chłopcze, niektórzy ludzie ciężko pracują, nie mówiąc już o obowiązkach domowych wzorowej córki.
– Żadna praca nie hańbi. – Zenon uśmiechnął się. – Chodź, zagrzejesz się nieco w naszej szatni. Jak się czuje mama?
Był to bardzo ładny chłopiec, ten Zenon. Hokejowy, niekształtny rynsztunek nie mógł zatrzeć silnej gibkości jego postaci, szerokości klatki piersiowej, długości nóg. Na mocarnie sklepionej, śniadej szyi osadzona była piękna głowa młodego gladiatora o czarnych, jakby rzeźbionych włosach i ciemnych oczach. Był bardzo wysoki, beret Marty sięgał mu zaledwie do ramienia.
– Z treningu chyba nici – powiedział. – Bałagan na tym nowym lodowisku… Znów wpuścili publiczność. Niepotrzebnie żeśmy się rozbierali.
– Przebierz się. Pójdziemy trochę „Pod Kuranty”. Od wieków nie siedziałam w kawiarni.
– To znów nie jest takie proste. Jest cały pierwszy i drugi skład i ci z kierownictwa sekcji. Ma być jakaś odprawa. Nie mogę. Majka, zrozum, chcę już w tym roku załatwić raz na zawsze dyplom. Żebyś ty wiedziała, jak oni teraz na AWF-ie patrzą na udział w życiu sekcji… Aż strach…
– Daj spokój. Taka gwiazda jak ty, żebyś się z tym liczył – rzekła Marta z leciutką ironią.
– Wiesz… na egzaminie nietrudno zgasić największą gwiazdę – rzekł Zenon, lecz widać było, że nie zamierza protestować przeciw swej wartości.
Przeszli szatnię ogólną, pełną dzieciarni i walających się gazet, brudnych od obcierania łyżew. Zenon otworzył drzwiczki przepierzenia dzielącego barak na pół. Stały tu szafki na sprzęt opatrzone tysiącem napisów, częstokroć mocno nieprzystojnych. Ciasna przestrzeń między szafkami wypełniona była różnokolorowymi dresami zawodników, sztucami, nagolennikami, pancerzami ze skóry, butami, łyżwami, kijami hokejowymi. W tym galimatiasie przedmiotów śmiały się, gadały, łyskały zdrowymi zębami młode, zuchwałe twarze. Marta nie była tu nieznana.
– Serwus, Majka! – zawołał jakiś młody olbrzym o bardzo opalonej twarzy. – Czołem, Antek! – rzuciła Marta – jakiś ty opalony! – A co? W dechę, nie? Wczoraj wróciłem z Zakopanego… Mówię ci, pogoda typu bajka, na medal. – Cześć, Marta, jak się masz? – słyszała z tyłu i z boków. – Przyjdź w niedzielę splunąć na krążek… Gramy z jakimiś łachami z Krakowa. Wstawimy im bańki, zobaczysz. Zenon gra jak szatan, jak ty jesteś. – Będę! – śmiała się Marta – ale to niewiele wam pomoże. – Sądzisz, że nam dosuną, blondyneczko?… Wyrzuć te myśli, melduję ci, załatwimy ich sześć koło. – Zenon usiadł i sznurował buty, gdy wstał na łyżwach, był ogromny. – Majka – spytał Antek – jaka jest różnica pomiędzy koniem a koniakiem? – Nie wiem. – Taka jak między rumem a rumakiem! Dobre, co? – Marta roześmiała się, wszyscy się śmiali, trudno tu było nie śmiać się, jakiś kult śmiechu wisiał w gęstym od dymu papierosowego powietrzu. Dowcip był religią tych młodych ludzi, nade wszystko w świecie cenili dowcip, dla dowcipu gotowi byli uczynić wszystko, nawet krzywdę, nawet głupstwo. Jakże Zenon tu przynależy… Duszą i ciałem – pomyślała Marta. We wzroku Marty, spoglądającej na poprawiającego bodiczki Zenona, migotała tkliwość, to prawda, ale taka tkliwość, jakiej mężczyźni bardzo nie lubią, czułość kobiety, która jeszcze kocha, ale już wie, że są rzeczy, o jakich jej chłopiec nie ma i nie może mieć pojęcia.
Do szatni wszedł barczysty mężczyzna w kożuchu. – Panowie – powiedział – skoczcie który na lodowisko, bo tam jakieś historie. Znowu rozrabiają. Zenon, jesteś na łyżwach. – Zenon podniósł się, włożył płaszcz na ekwipunek i rzekł: – Chodź, Majka, postoimy trochę na powietrzu. Nie jest za zimno.
Marta lubiła widok rozjeżdżonego, sunącego tłumu. Chrzęst łyżew, kolorowe zygzaki, usmarkane z wysiłku, mrozu i radości twarzyczki dzieci – mogła na to patrzeć godzinami. I rozumiała się na rzeczy, trzy zimy spędzone z Zenonem dały jej wiedzę o prawach, zasadzkach i tajemnych znakach tego światka, o tym, co się dzieje na logogryfie – przesuwance lodowiska. Umiała dostrzec butelkę po wódce pod ławką i błysk łyżwy przy łobuzerskim podcinaniu jadących spokojnie dziewcząt, orientowała się w technice hokejowego faulu, w nastrojach ślizgawki o każdej porze dnia. Od razu też dostrzegła, co wiąże pozornie niezwiązane ze sobą postacie uwijające się wśród tłumu. Grupa kilkunastu wyrostków, co najwyżej szesnastoletnich, łączyła się w potężnego węża, którego dynamika pędu roztrącała łyżwiarzy, przewracała, zagarniała w swą orbitę usuwające się niezręcznie dziewczęta. Na czele jechał nieduży, lecz krępy facet w dwurzędowym, ciemnym garniturze o kanciastych, wypchanych ramionach; na szyi miał brudnobiały szalik z taniutkiego jedwabiu, na głowie – okrągłą, kraciastą cyklistówkę, sterczącą wysoko, z przesadnym fasonem na ciemieniu. Jechał szybko i pewnie, z rękami w kieszeniach, przekładał z wprawą, kiedy zbliżył się, widać było krostowatą twarz o grubym, zadartym nosie. – Te oprychówki to oni wypychają gazetami – rzekł Zenon z uśmiechem, wskazując na kraciastą czapkę – daje to ulubiony fason, a zarazem stanowi pewną ochronę przed uderzeniem. – W uśmiechu Zenona była wzgardliwa aprobata dla chłopaka, widział w nim coś zabawnego. – Strój odpowiedni na niedzielne imieniny u szwagra – rzekła Marta, lecz nie poparła słów uśmiechem. W pewnej chwili rozpędzony wąż przysiadł w tak zwanym pistolecie i pruł z wielką szybkością, najeżony wystawionymi do przodu łyżwami, przez lodowisko, gwałcąc wszelkie prawidła ruchu. Rozległ się krzyk, chłopcy szybko podnieśli się i rozpierzchli, na lodzie leżała mała dziewczynka, usiłująca się podźwignąć. Zenon jednym zamachem długich nóg przesadził bandę i w ciągu sekundy znalazł się przy dziewczynce; wziął ją na ręce i ostro przyhamował naprzeciw Marty. – Co ci się stało? – spytał, sadzając dziewczynkę na bandzie. Duże łzy błyszczały w brązowych jak pięciogroszówki oczach. Wskazała na prawą łydkę: przedarte bawełniane spodnie i poszarpana skarpetka odsłaniały spore zadrapanie. – Łyżwą! Takie łobuzy! – Usta dziewczynki ściągnęły się znów w bolesną podkówkę. Marta wyjęła jej z kieszeni chusteczkę. – Do wesela się zagoi – powiedziała wesoło – a spodnie jutro zacerujesz. Swoją drogą… – zwróciła się gwałtownie do Zenona i umilkła. Zenon spoglądał z jakimś upodobaniem na lodowisko, na którym młodzieńcy w oprychówkach znaleźli nową zabawę. Typowali jedną z wiszących nad taflą lodową lamp meczowych, rozpędzali się i miotali kamieniami w górę. Trzy próby wypadły mizernie, ale za czwartym razem pękaty facet w wizytowej dwurzędowce wycelował. Huk zbitego szkła i pękającej wielowatowej żarówki, spłoszony krzyk ślizgających się, odpryski szkła na lodzie – nagła redukcja oświetlenia. Coś nawaliło w całym przewodzie i kilka wielkich lamp zgasło. Na lodowisku powstał ruch, rycerze półmroku rozpoczęli gorączkowe uwijanie się. Wtedy właśnie Marta poczuła nagłe, przyśpieszone bicie serca. Nie, to chyba złudzenie, przecież to niemożliwe, aby to były te same świetliste, jarzące się niesamowitym blaskiem, przeraźliwie białe oczy?…
Z szatni klubowej wypadło kilku zawodników i barczysty mężczyzna w kożuchu. Zenon pruł pełnym gazem w tłum. Pękaty w dwurzędowce jechał ostro, ale nie mógł się równać z hokeistą. Zenon pochylił się w poślizgu kanadyjki, otoczył go zgrzytliwym wirażem i złapał za ramię. – Wolnego, kolego! – rzekł twardo. – Co teraz będzie? – Wyrostek spojrzał w twarz Zenona; był dużo niższy i mimo wyraźnej krzepkości na pewno słabszy, ale w jego perkatej twarzy i zimnych, obelżywych oczach Zenon dostrzegł coś, co kazało mu puścić ramię: była w tych oczach gotowość na wszystko, aż do końca. – To przez nieuwagę, panie kierowniku – rzekł z fałszywym uśmiechem, rozszerzającym mu grube usta na całą twarz – ja przepraszam, to nieostrożnie… Genialne – pomyślał Zenon – ale humor u tych kozaków… Wydało mu się to naraz doskonałym dowcipem i nie mógł powstrzymać uśmiechu, co wyrostek od razu podchwycił. – Panie kierowniku, ja zaraz panu kierownikowi odpalę pięćdziesiątaka… Za tę lampę, dobra? Tylko pozbieram od druhów, psia ich dola. – Rzeczywiście, druhowie skupili się już ciasno wokół nich, Zenon ledwie się obejrzał, gdy otoczony był przez spocone twarze, brudne szaliki, zepsute zęby, zionące wódką oddechy i spojrzenia. – Żeby mi zaraz, słyszysz, do kasy lodowiska… – rzekł głośno i rozepchnął mocno napierających. – Zaraz, zaraz… – zawołał pękaty w dwurzędowce i wataha rozjechała się na wszystkie strony.
Zenon podjechał do Marty, przy której stali zawodnicy. – Co się stało? – spytał Antek. – Genialne – rzekł Zenon – wiesz, Majka, co ten bandzior powiedział: „To przez nieuwagę”. Tak powiedział. Mają riposty, co? – Antek i kilku innych roześmieli się, Marta dygotała. – No i co? – rzuciła gwałtownie. – Co teraz z nim zrobicie? – Nic – odparł Zenon niefrasobliwie. – Co mu zrobisz? Za lampę nie zapłaci, bo droga, milicja daleko, bić się z nim nie będę. Ty się na tym nie znasz. Majka, to władcy Czerniakowskiej ulicy, ten krępy w oprychówce to postrach Czerniakowa. – Chłopcy – rzekł mężczyzna w kożuchu – ładujcie się na lód, opróżniamy przed czasem lodowisko z publiczności. Idę nadać przez megafon. – Zwarta grupa hokeistów wjeżdżała na taflę. – Zrozum, Majka – rzekł niepewnie Zenon, gdy zostali sami – gdybym go miał gdzieś w neutralnym miejscu, to zrobiłbym z niego marmoladę, ale tu oni mnie znają… Dziś dam mu po uchu, jutro wieczorem będę wychodził sam z treningu i kilkanaście cegieł zaprawi mnie, nie wiadomo skąd, kiedy i jak, w łeb… Już ja to znam. – Marcie stanęła przed oczami smukła postać w białym, lekarskim kitlu. Co ma do tego doktor Halski? – pomyślała szybko, zupełnie zdezorientowana. – Rozumiem… – rzekła Marta i Zenon poczuł się naraz, jakby na tym świecie nigdy nie został powiedziany żaden dowcip. W tej chwili z półmroku lodowiska, z chrzęstu łyżew wbiły się w Martę na ułamek sekundy białe źrenice i zgasły. Stało się to tak nagle i tak na pewno, że Marta zadrżała, przeszyta dreszczem. To odbłysk lodowej tafli, o, to właśnie to – szepnęła w duchu, wiedząc dobrze, że tak nie jest.
W najciemniejszym rogu lodowiska pękaty w oprychówce przyhamował przed jakimś holendrującym, niskim panem w pumpach. Gdy pan w pumpach przesuwał się obok, chwycił go gwałtownie za rękę, wytrącając go z równowagi wprost w karkołomny piruet. – Tatusiu – rzekł pękaty – pożycz pięćdziesiąt złotych… – Panie! – krzyknął pan w pumpach – puść, bo zawołam!… – Więcej nie zdążył już powiedzieć. Jadący na pełnym gazie chłopak w swetrze z wykładanym kołnierzem podciął go z pełnego rozpędu. Poczuł jeszcze kilka uderzeń łyżwami w plecy i silne szarpnięcie za tylną kieszeń spodni. – Ratunku! Milicja! – rozdarł się. – Ciiiicho! – syknął pękaty i przejechał mu wolną łyżwą po twarzy. – Rebiata! Do domu! – rzucił i wszyscy rozprysnęli się na boki. Wszystko razem trwało sekundy i pan w pumpach, zanim obtarł krew z policzka, nie wiedział nawet dobrze, co się stało.
Teraz na lodowisku powstało straszliwe zamieszanie, w którym potężny głos z megafonu, obwieszczający: „Publiczność proszona jest o opuszczenie lodowiska”, wzmagał zupełny chaos. Marta powiedziała: – Zenon, przebierz się, odprowadzisz mnie do domu, dobrze? – A trening?
– Opuścisz trening, proszę cię, ja mam dosyć tych awantur. – Dobrze, Majka, zaczekaj. Przecież nic takiego się w gruncie rzeczy nie stało…
Wśród wądołów i rozkopów pod przyszłe trybuny, rozciągających się w zamarzłej glinie za lodowiskiem, stało sześć ciemnych postaci. Panował tu już zupełny mrok, rozbłysły jedynie gwiazdami lutowej nocy. Jedna z postaci, niewysoka, pękata, kanciasta, mówiła, tłamsząc coś w palcach:
– Sto siedemdziesiąt i dokumenty. Łapciuch, masz tu pięćdziesiątaka, idź do kasy, połóż i powiedz, że to za lampę. Tak trzeba.
– Idź sam, kozak się znalazł, co innych posyłasz, jak takiś dżentelmen – odparł wysoki, łamliwy cień.
– Wont, ty łachmaniarzu, ja ci pokażę, głupi szczylu… Wolisz, żeby cię przetrącili od razu, jak jutro przyjdziesz? Gdzie takich baranów zbierają? Nie kapujesz, że z nimi trzeba być dobrze, gówniarzu?… Sam załatwię, wszystko muszę za was…
Pękata postać wyjęła pieniądze z portfela i schowała do kieszeni. Portfel wyrzuciła daleko za siebie, w ciemność. Ledwie dotknął ziemi, gdy podniosła go jakaś pieczołowita ręka.
– Pięćdziesiątak dla mnie, reszta do podziału – rzekł pękaty, kładąc ręce do kieszeni. – Albo lepiej masz, Stasiek, i skocz po benzynę. Kup parę ogórków, kapujesz…
Kiedy i skąd wpada pomiędzy sześć postaci grom, tego nie wie nigdy żadna z sześciu zainteresowanych osób. Poza tym grom nie jest nigdy czymś miękkim, to zaś, co znalazło się naraz na skostniałej glinie pomiędzy sześciu silnymi, zwinnymi i gotowymi na wszystko ludźmi, było na tyle miękkie, by nie sprawiać żadnego hałasu, a na tyle granitowo twarde, by uczynić rzecz niebywałą – ściąć pięć spośród sześciu postaci z nóg. Szósta w tej samej sekundzie rzucona została potężnym ciosem w brzuch na usypisko zlodowaciałej gliny. Przez kilka chwil kotłował się dziwaczny, straszny bój w zupełnych ciemnościach i w zupełnym milczeniu, gdy się jednak nic nie wie, kiedy i skąd padają błyskawiczne kopnięcia w usta i w podbrzusze, w szyję i w serce – wtedy ludzie zaczynają kaszleć, krztusić się bólem i strachem, charczeć. – Moje oko! Głowa, o Jezu! Głowa!? Uuuuch! Mordują! Aaaaaa! – Wtedy też, rzucona z siłą parowego młota, pękata postać otworzyła z jękiem oczy i to stało się przyczyną jej zupełnej klęski. Naprzeciw jej oczu płonęły w ciemnościach inne oczy, tak przerażająco białe, że pod postacią pękatą i kanciastą zdrętwiały kolana; jej szesnastoletnią duszą, nieznającą dotąd, co to obawa, owładnęło nagle dzikie przerażenie. Macając jak ślepy przed sobą, przewracając się na czworakach po gliniastym nasypie, raniąc sobie ręce i padając na czoło, człowiek, który nie bał się w swym krótkim życiu ani krwi, ani noża, zaczął, potykając się, uciekać przed oczami. Jakaś dziwna groza rzucała jego sercem. Biegnąc coraz szybciej przez znane sobie pagóry, dopadł do własnoręcznie wyciętej niegdyś dziury w drucianym ogrodzeniu, przegramolił się na drugą stronę i znalazł się na tyłach remizy trolejbusowej. Tu poczuł się pewnie, odetchnął głęboko, otarł usta i zbliżył rękę do smugi światła z latarni ulicznej. – Krew! – szepnął – co to było?… – I nagle poczuł, że nie jest sam. Nic nie widział ani nie słyszał, lecz coś kazało mu uciekać. Jak alarmowy sygnał instynktu doszła do jego świadomości pewność, że tuż za nim czai się niewidzialne, nieznane coś, które nie woła, nie grozi, nie pyta, niczego nie żąda, tylko niszczy, unicestwia. Lecz co niszczy, dlaczego?… Nad tym nie próbował nawet się zastanowić, gdyż musiał uciekać – biec co sił w zmaltretowanych nogach, łapiąc z trudem wyduszony z piersi piekielnym uderzeniem oddech. Dysząc ciężko, przesadził kamienie i płot dzielący remizę od ulicy. Na myśl mu nawet nie przyszło, by się bronić, złapać w biegu kamień, przyjąć walkę w tych zakamarkach, dziurach, płotach, śmieciach, które znał jak własną kieszeń, w których tyle razy on innych… Wypadł w przesmyk pomiędzy zabudowaniami i ruinami kościoła. Nie słyszał, lecz czuł pogoń. Jego świszczący oddech kazał przystanąć idącym po drugiej stronie ulicy Zenonowi i Marcie. Widzieli, jak ciemna postać, wyprzedzająca ich daleko, wbiegła chwiejnie na stopnie portalu, a za nią – coś jakby cień, zatarta sylweta, za którą nie można było ręczyć, czy należy do rzeczywistości. Ciemna postać zawahała się przez mgnienie oka, serce tłukło w niej obłędnie, gdy minąwszy kolumnadę, znalazła się w upiornej nawie. Ale nie było wyboru. Nie pozostawało nic innego, jak samobójczy skok w ciemność – zdruzgotana podłoga nawy urywała się bowiem nagle jak szczelina przepaści – w dole rozciągała się ciemna kruchta, najeżona rozbitym murem, potrzaskanymi prętami żelbetowych zbrojeń, fantastyczną koronką poszarpanych murów, zardzewiałymi sztabami i żelaznymi szynami. Ale w dole był ratunek. Ciemna postać wiedziała dobrze, że wśród cienkich kolumienek kruchty, wśród zwałów potłuczonej cegły ukryte są żelazne drzwi starego przeciwlotniczego schronu prowadzącego do podziemnych odmętów nieznanych nikomu prócz kilku ludzi. Tylko tam widział ratunek i skoczył desperacko w dół, na rozdzierające kości cegły. Nie zdążył się unieść na rozedrganych, zakrwawionych ramionach, gdy wyczuł raczej, niż usłyszał spadający obok niego z kocią miękkością cień. Ostatkiem sił rzucił się między kolumny kruchty, ku żelaznemu zaworowi.
Wtedy właśnie Marta i Zenon posłyszeli straszny, rozpaczliwy krzyk, ludzkie wycie, od którego zamarły im serca. – Aaaaarrhhh!… – chrypiało w ruinach ogromnego kościoła.
Przebiegli ku schodom portalu, Zenon stawiał już nogę na stopniu, gdy Marta szepnęła z trwogą: – Nie! Proszę cię, Zenon, nie… – W momentach dramatycznych Zenon nie był tchórzem, ale już po chwili, gdy krzyk się nie powtórzył, poczuł wielką wdzięczność dla Marty, że myśli o nim. – Jakieś porachunki władców Czerniakowa… – rzekł z uśmiechem.
Zdejmując nogę ze stopnia, strącił jakiś miękki przedmiot. Pochylił się. Była to kraciasta, wypchana gazetami oprychówka, od jakich roi się w Warszawie.
– Popatrz, nie mówiłem – rzekł do Marty, dumny z trafności swego rozumowania.
Marta wpatrywała się w czapkę rozszerzonymi z przerażenia oczyma. Wydało jej się nagle, przez ułamek sekundy, że coś zrozumiała.
2
– Kuba! Kubaaa!
Kolanko wychylił się z drzwi na korytarz, zawisł niemal na rękach.
– Kubaaa! Gdzież on jest, ten…
Na schodach rozległ się łoskot o dalekim pokrewieństwie z górską lawiną. Na końcu korytarza ukazała się kulka czegoś, szybko rosnąca w oczach, która na kilka metrów przed Kolanką zaczęła hamować na szeroko rozstawionych nogach. Z bryłki ciała, ubrania i ruchu wyłonił się cały uśmiechnięty Kubuś.
– Jestem, panie redaktorze. O co chodzi?
Kolanko jednym ruchem wciągnął go do pokoju i zamknął drzwi. Pokój redakcji miejskiej „Expressu Wieczornego” mógłby z powodzeniem służyć za przecudną wizję klasycznego włóczęgi: takie ilości starych gazet i papierów odnaleźć można jedynie w cichych marzeniach zmęczonych trampów o łóżkach i kołdrach. Na ścianie wisiały: karykatura Kolanki, rozkład jazdy pociągów podmiejskich sprzed trzech lat, plan Saskiej Kępy i godło państwowe.
– Ty pacanie niemyty… – rzekł Kolanko z gorzkim wyrzutem. Kubuś przybrał postawę obronną.
– Już nie będę, panie redaktorze – rzekł na wszelki wypadek, cofając się – klnę się na czystą, niewinną miłość, jaką żywię dla pana redaktora… Tylko – co się stało?
– Chłopczyku – powiedział Kolanko ze słodyczą w głosie – chłopczyku, siadaj. Popatrz, wyhodowałem cię na własnej piersi. Jako nieletnie pacholę igrałeś beztrosko w cieniu mej potężnej opieki, figlując swawolnie wśród nowinek z magazynów odzieżowych, wśród spacerków po stolicy, wśród wieści o nowych liniach tramwajowych i o nowalijkach w sklepach warzywnych. Hasałeś jak rozkoszne źrebię po rozłogach trzeciej kolumny, miejskiej kolumny naszego chwalebnego organu. I co?… Tak mi się odwdzięczasz? Takie jest twoje przywiązanie do tego, który cię wykarmił mlekiem z drzewa wiadomości dobrego i złego?
Okrągła, dwudziestodwuletnia i piegowata twarz Kubusia wyrażała ból i rozpacz. Widać było, iż jest do głębi wstrząśnięty.
– Panie redaktorze – zawołał – niech pan tak nie mówi! Nie wolno panu! Przecież wie pan, że jestem jak opoka za panem redaktorem, że może pan zawsze i ufnie wesprzeć na mnie swe znużone ciało… Że jestem dla pana gotów na wszystko, na najwyższą ofiarę, jestem gotów na… niech się dzieje, co chce!… natychmiast skoczyć po papierosy, nawet – tu Kubuś zakrył oczy dłonią i zwiesił w strasznej męce głowę – nawet przynieść herbatę!
– Zamilcz – powiedział Kolanko, tłumiąc jawnie wzruszenie – niech przyjdę do siebie… Już dobrze… Czytałeś dzisiejsze „Życie”?
– Nie – odparł Kuba niefrasobliwie. – Nie zwykłem czytać od samego rana tych marnych świstków konkurencyjnego papieru. O tej porze czytuję wyłącznie to, co sam napisałem poprzedniego dnia. A w ogóle – w głosie Kubusia zabrzmiała wzgarda – dziwię się panu, że pan, taki inteligentny człowiek, traci czas o poranku na czytanie tej… gazety.
– Zamknij dziób! – warknął Kolanko. – Masz, czytaj.
Podał Kubusiowi świeżą płachtę porannego wydania „Życia Warszawy”. Kubuś wziął dziennik w dwa palce, z ostentacyjną odrazą, w miarę jednak czytania zakreślonej czerwonym ołówkiem wzmianki twarz mu się wydłużała, z okrągłej stała się owalna, a z owalnej pociągła, długa i bardzo zmartwiona.
– No… i co ty na to? – Kolanko wziął się pod boki, chłostając go wzrokiem pełnym szyderstwa. – As reportażu „Expressu Wieczornego”, reporter iskra, reporter widmo, człowiek, dla którego nie ma drzwi zamkniętych, dziennikarz, u którego w lewej kieszeni spodni bije puls Warszawy… Oczy i uszy stolicy… Magik prasy popołudniowej, wobec którego najtwardsi dyrektorzy domów towarowych płonią się jak zasromane dzieweczki, zwierzają się z tajemnic nowego asortymentu bielizny dla leciwych gospodyń i jedzą z ręki jak ptaszki… Jednym słowem: Kuba Wirus! I ten oto Jakub Wirus dowiaduje się o czymś takim z maleńkiej zajawy na piątej kolumnie „Życia”. He, he, he…
Śmiech ten zadźwięczał w uszach Kubusia jak dzwon pogrzebowy. Opuścił rękę z gazetą niczym człowiek ugodzony śmiertelnie w samo serce, spuścił głowę i rzekł głosem nabrzmiałym cierpieniem:
– Tak… To koniec… Widocznie zestarzałem się. Czas mi się wycofać, oddać miejsce młodszym, pójść do administracji na wygodny fotelik z gumową poduszką i spędzić na nim resztę mych dni… Niech młodsi ruszą w święty bój o nowiny z Koszyków i po wywiady z piaskarzami pracującymi w znoju nad regulacją Wisły… Mój kres nadszedł. Oko moje straciło blask i sokolą bystrość, moja ręka zagubiła niechybną pewność. Ha, cóż! Pozostają ciche dumania przy klubowym stoliku na ulicy Foksal i rzewne wspomnienia z dni chwały.
Nagle zerwał się jak oparzony.
– Panie redaktorze! Jak pragnę całować wiśniowe usta tej nowej brunetki z kolportażu, co nam się obu podoba – oni nie mogli otrzymać tej wiadomości z pogotowia! Pogotowie mam obstawione jak złoto i niemożliwością jest, żeby ten… – tu Kubuś bluznął słowem straszliwie dyskredytującym omawianą osobę – nie zawiadomił mnie o czymś takim… Ja nie wiem, ale… niech ja będę ostatni śmieciarz, a nie Wirus, jeśli w ciągu dwóch godzin pan redaktor nie będzie miał…
– Spokojnie, smarkaczu – Kolanko przybrał ton mentorski – widzisz przecież, że nie jest podane ani kiedy, ani kto udzielił pomocy temu facetowi. Nie pisze, czy zabrano go do szpitala, czy milicja prowadzi dochodzenie. Nic prócz tego, że znaleziono takiego pobitego w ruinach kościoła przy ulicy Łazienkowskiej. I tyle. Chyba będziesz musiał udać się do kolegów z „Życia Warszawy”, jeśli się chcesz czegoś dowiedzieć…
– Co? Tam? Nigdy! – zawołał Kubuś dramatycznie. – Moja noga tam nie stąpnie po kraniec dni moich, u tych… pszczelarzy! Chyba że będą mieli dla mnie jakieś pieniądze… – dodał ciszej, na stronie, po czym znów wzniósł głos do poprzedniego rejestru: – A pan, panie redaktorze, zbyt szybko i zbyt wcześnie stracił wiarę we mnie…
To rzekłszy, znikł jak wyssany z pokoju przez niewidzialny elektroluks. Dlaczego pszczelarze? – zdziwił się Kolanko. – To pozostanie na zawsze tajemnicą barwności stylu Kubusia Wirusa. Ale jakaś trafność w tym jest… – Uśmiechnął się do siebie. Nawet nie zdążyłem mu dać tego Kischa – pomyślał, wyjmując z szuflady świeżo kupioną książkę. Jeśli bowiem trzydziestoczteroletnie serce redaktora Edwina Kolanki biło dla kogoś na obecnym etapie jego życia, tym kimś był tylko Kubuś Wirus.
Kiedy siedem lat temu zjawił się w redakcji piętnastoletni chłopak o zsiniałych z zimna wargach, w niezdarnym ubraniu zszytym z amerykańskich koców wojskowych, Kolanko od razu nim się zainteresował. Dziwiło go samego to zainteresowanie; przewalały się natenczas nad Warszawą pierwsze zimy odbudowy, pełne udręk zdruzgotanego przez wojnę miasta. Przez te zimy Warszawa przebijała się jak przez morderczy ogień wielkiej bitwy o życie: w szlamie, w błocie, w gruzach, w nieopalanych norach zamiast mieszkań, w których obite dyktą okna symbolizowały dom. Uczucia twardniały, dzieci śpiące w bramach zrujnowanych kamienic lub w błotnistym śniegu ulicy nie czyniły na nikim wrażenia. Kolanko należał raczej do ludzi mocnych, to znaczy odpornych, to znaczy, częstokroć, niezbyt wrażliwych. A przecież od samego początku dojrzał w oczach Kubusia coś, co wznieciło w nim ciepłą litość. Kubuś był sierotą, rodziców stracił w czasie wojny. Miał jakieś ciotki czy stryjów na Ziemiach Zachodnich, ale rodzina stanowiła dla Kubusia rzecz drugorzędną. Rzeczą pierwszorzędną była Warszawa. Jakie instynkty i umiłowania decydowały o tym w duszy piętnastoletniego chłopca, tego trudno jest dojść, Kubuś orzekł, że tu jest jego miejsce, jego serce, jego przyszłość. I został. Zaczepił się w redakcji nowo powstałego „Expressu Wieczornego”, biegał na posyłki; do kliszarni, do drukarni, po odbitki szczotkowe, po papierosy, po bułki, po piwo. Z czasem stał się niezbędny, lubili go wszyscy za to, że nie sprawiał nikomu kłopotu, był sprytny, obrotny, dowcipny, uczynny, bardzo warszawski, gazeciarski, dziecko „Expressu”. Nigdy nie naprzykrzał się, nigdy od nikogo niczego nie potrzebował, zawsze był gotów do uprzejmości i przysług, co najważniejsze: nikogo nie obarczał troską o siebie i nikt sobie głowy nie zaprzątał tym, czy Kubuś śpi i gdzie Kubuś śpi, czy Kubuś je i co Kubuś je. Taka krzepka samodzielność budzi powszechną sympatię. Ale to wszystko. W walczącej o swój dzień następny Warszawie ludzie byli niebywale zajęci; obdarzali chętnie sympatią, w wypadkach nagłych – doraźną pomocą. Na ciepłą, podtrzymującą, troskliwą przyjaźń, taką właśnie, jaka Kubusiowi była potrzebna, nikt nie miał czasu. Nikt z wyjątkiem Kolanki. Za to Kolanko miał opory. Kolanko był trochę sceptykiem, trochę mantyką, trochę egoistą i trochę cwaniakiem – taki charakter, wytrzęsiony mocno w ostatniej wojnie, nie stanowi żyznej gleby, na której zakwita zazwyczaj opiekuńcza przyjaźń dla kilkunastoletniego chłopca. Skończyłoby się tedy na niewyraźnych sympatiach i przychylnościach, gdyby nie Kubuś. Albowiem na zasadzie trudno wytłumaczalnych rewanżów Kubuś pokochał Kolankę. Nie miał początkowo po temu żadnych specjalnych powodów: to inni redaktorzy przynosili mu ciepłe skarpetki, puszki konserw z gulaszem wieprzowym, obdarowywali go biletami do kin i na mecze. Natomiast Kolanko z nim rozmawiał. Każdą wolną chwilę Kuba spędzał przy biurku Kolanki, wślizgiwał się do pokoju, w którym pracował Kolanko, czyhając łapczywie na momenty, gdy rozjazgotany telefonami i łoskotem maszyn do pisania pokój pustoszał i cichł. I znów trudno powiedzieć, by rozmowy te były dla Kolanki filantropią: nic z tych rzeczy – rozmowy te pasjonowały Kolankę, wiecznie chciwego kolorów życia reportera, dziennikarza do szpiku kości, kochającego zachłannie atmosferę, styl i barwę przeżywanej chwili, nastrojów miasta, języka warszawskiej ulicy. Któż mógł lepiej opowiadać mu o bazarach i placach, o ogródkach i plażach, o piekarniach i sklepikach, o tramwajach i knajpach niż Kuba Wirus, piętnastoletni człowiek, dla którego życie na bruku dźwigającego się z gruzów i nędzy miasta nie miało tajemnic? A Kuba czuł wyśmienicie, że to, co mówi, to, co opowiada z takim wkładem sił w trafność formułowania, zostaje zrozumiane i docenione, że ten, który słucha, słucha nie z uprzejmości, lecz z palącego, chciwego zainteresowania nim, Kubą, że jeden jedyny człowiek na świecie potrafi w pełni go zrozumieć i sprawiedliwie ocenić nieuchwytną głębię, mądrość, dosadność, atrakcyjność, cały gorzki, rynsztokowy, knajacki urok i ostry jak brzytwa humor jego warszawskiej, ulicznej gadki. Tym człowiekiem był Kolanko i Kubuś kochał go za to. Kiedyś w czasie tych niekończących się rozmów, patrząc w płonące policzki i ruchliwe piwne oczy Kubusia, Kolanko dostrzegł w oczach tych coś więcej niż zabawną, bystrą kozakerię i łobuzerski spryt: spod grubej warstwy ukutego w żarze doświadczeń przekonania o nikczemności i nędzy świata wyzierał jasny, młodzieńczy optymizm, gdzieś na dnie tych oczu nieśmiało połyskiwały ukryte złoża uczciwości i lojalności. Tego samego dnia Kolanko wszedł do księgarni i kupił parę książek: był wśród nich Prus i Jack London, Żeromski i Dickens. Dalej wypadki potoczyły się rewelacyjnie, choć bez zbytniej reklamy. Nikt w redakcji nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, kiedy Kubuś zdał maturę i zaczął pracować w dziale miejskim jako reporter. Nikt prócz Kolanki. Zanim ktokolwiek zdołał się zorientować w tym, co się stało, Kubuś zaczął rosnąć w sławę. Niespożyta energia, dynamika i zapał, sprzęgnięte z celnością obserwacji i dowcipu, talent dostrzegania sensacji w fakcie pojawienia się w sprzedaży nowego typu margaryny i przedziwna umiejętność zawarcia całego poematu o tym zjawisku w dwuszpaltowej notce na trzydzieści wierszy – takie zalety wznosiły Kubusia błyskawicznie w górę. Już niebawem zaczęto o nim mówić jako o asie działu miejskiego, wraz z rosnącą wielkomiejskością odbudowywanej Warszawy rósł Kuba jako gwiazda wielkomiejskiego reportażu. Zaczął nosić dobre marynarki, bajecznie kolorowe muszki u kołnierzyka koszuli i bywać w Klubie Dziennikarzy, gdzie od stolików pokazywano go nawet palcami, mówiąc: – To ten Wirus z „Expressu”… – Wtedy też nastąpił pierwszy wielki konflikt pomiędzy nim a redakcją, której kolegium uważało się za rodzaj kolektywnej macierzy Kubusia. Postanowiono mianowicie, że zostanie on zapisany na wyższe studia dziennikarskie, i wtedy Kuba powiedział twardo: – Nie! – po czym wyjaśnił swe stanowisko, mówiąc obrazowo i chaotycznie, że redakcja jest dlań tym, czym czysta woda dla ryby, która dotąd zmuszona była pływać w bajorze, że w gazecie znalazł swe najistotniejsze powołanie, że gazeta daje mu życie i naukę zarazem, codzienne doskonalenie się w tym, co on, Kuba Wirus, uważa za najcenniejsze i najważniejsze, i najbardziej ukochane, że on jest dziennikarzem z najgłębszych fibrów duszy, że był już chyba dziennikarzem w łonie matki, a w każdym razie na pewno dziennikarzem pozostanie aż do ostatniego oddechu, że wreszcie – tu Kubuś wrócił do swych ichtiologicznych metafor – oni, to znaczy ci z kolegium, chcą wrzucić jego, rybę rzeczną, do oceanu nauk ekonomiczno-socjalnych, na co on, Kubuś, typowa ryba jeziorowo-miejska, nie ma ani ochoty, ani odporności, przynajmniej na razie, i że trzeba czekać, aż jemu samemu przyjdzie na to ochota, aby się pogłębić i zapragnąć pisania krytyk z „Zachęty” czy Muzeum Narodowego w miejsce nowinek z rzeźni miejskiej. Na koniec w oku Kubusia błysło coś na kształt łzy, kiedy mówił, że oni mogą go zmusić do opuszczenia redakcji, ale nie zmuszą go do decyzji sprzecznej z jego najdokładniej przemyślanymi planami życiowymi, po czym dodał, przybierając postawę człowieka świadomego swej wartości, że jakkolwiek myśl ta sprawia mu nieznośny ból, to jednak sądzi, iż znajdą się w Warszawie redakcje rade go natychmiast zatrudnić. Tak heroiczna postawa w walce o prawo do stanowienia o swym losie oraz ładunek wzruszenia w słowach Kubusia nie mogły nie wpłynąć na stanowisko kolegium, co uwidoczniło się w ogólnym rozczuleniu. Wychodząc z tego zebrania, gdy znaleźli się sami, Kubuś rzekł do Kolanki: – Moim celem jest zostać takim samym dziennikarzem jak pan… – Wtedy Kolanko po raz pierwszy w życiu poczuł się, jakby miał syna. Zrozumiał, że od lat jest przy nim ktoś, komu będzie mógł coś zostawić, przekazać, który po nim poniesie coś dalej, w przyszłość.
Mijając „Polonię”, Kolanko pchnął lekko Kubusia w drzwi. Wypili trzy ćwiartki wódki, po czym długo siedzieli, milcząc, a w milczeniu tym było mnóstwo wzajemnych uczuć i zadowolenia. Pierwszy raz pili razem alkohol. Ta chwila wymagała bowiem wielkiej dojrzałości i głębokiego, obopólnego zrozumienia.