Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść skrojona po mistrzowsku. Wartka, choć kameralna
akcja, błyskotliwe dialogi, barwne niejednoznaczne postacie. A wszystko rozgrywa się na tle malowniczego portowego miasteczka, Darłowa, zanurzonego w powojennej atmosferze niepewności i strachu w obliczu nowej władzy, likwidującej krok po kroku prywatną własność. W centrum zaś dwoje bohaterów przypadkowo zainteresowanych tym samym zaginionym dziełem sztuki: tryptykiem Eryka Pomorskiego.
Ona – historyk sztuki z Warszawy, on – człowiek bez imienia, zwany Nowakiem, właściwie znikąd, dziennikarz, myślący o ucieczce z komunistycznego kraju i potajemnym wywiezieniu obrazu. Miłość komplikuje wszystko, tym bardziej, że chwilami można odnieść wrażenie, iż cicha zawzięta rywalizacja między zakochanymi zniweczy ledwo rodzące się uczucie.
Tyrmand stworzył bohaterów, których przeżycia budzą u czytelników rosnące z kartki na kartkę pragnienie – aby im się powiodło, aby potrafili przełamać wszelkie bariery, a kapryśny los nie pokrzyżował ich planów...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2009, Mary Ellen Tyrmand
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-127-1
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Skład i łamanie: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
kontakt@wydawnictwomg.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Książki powinny same mówić o sobie i za siebie. Ta powieść miała jednak losy dziwne, warto więc o nich wspomnieć.
Jej pierwsza część pisana była w roku 1952, bez szans na publikację, i odłożona do szuflady. W 1957, w zmienionych na krótko warunkach, warszawski Czytelnik przekonał mnie, że warto kontynuować. Dopisałem dwie części, zgodnie z pierwotną koncepcją, która zakładała krótką powieść, zwaną po angielsku novella. Nowe części zwichnęły kompozycję, rozbudowały wątki i spięły je tak, że zmieniły założenia formy i treści.
Czytelnik wydrukował książkę, lecz jej nie wydał na skutek interwencji cenzury. Uzasadnienie konfiskaty: pornografia i obrona inicjatywy prywatnej. Scenariusz, opracowany przez znanego reżysera z maszynopisu, nie uzyskał skierowania do produkcji. Natomiast angielski wydawca, Michael Joseph Ltd. w Londynie, który zakontraktował powieść w trakcie pisania i otrzymał maszynopis polski wraz z Czytelnikiem, dokonał przekładu i wydał ją w roku 1959 jako Seven Long Voyages. W 1962, Ullstein Verlag w Niemczech Zachodnich, wydał niemiecki przekład pod tytułem Ein Hotel in Darlowo. W 1963, polski reżyser o mniej kontrowersyjnej opinii, ominął rafy komunistycznej kontroli kultury i film pod nazwą Naprawdę wczoraj, oparty na tej powieści, ukazał się na krótko w polskich kinach, wywołując nagonkę oficjalnej krytyki na reżysera i na mnie. Gdy opuszczałem kraj w 1965 roku udało mi się wywieźć jej jedyny polski maszynopis.
Dlaczego nie próbowałem jej opublikować dotąd na emigracji? Jest to powieść porozumiewawczych tonacji, interesujących chyba tych tylko, którzy pamiętają pewną grupkę ludzi z końca lat czterdziestych w Polsce. Łatwo tę powieść oskarżyć, że jest rewią kulturowych mód, smaczków, nastrojów, stylów, konwencji, być może już przebrzmiałych. Jej seksualne sentymenty nie chronione przez reguły gry, mogą się wydać autoparodią. Nie ma w niej realizmu, który broniłby jej intencji, nie ma postaci zdolnych zapewnić jej literacką niezależność, są postawy absorbujące uwagę tylko tych, którzy mają dla nich cierpliwość. Nie ma w niej rzeczywistości, jest natomiast umowność, która nie odczytana właściwie, skazuje ją z góry na klęskę.
Dlaczego ją wydaję, w blisko 20 lat po napisaniu, zaś niemal w 10 od kiedy nie mam nad sobą cenzury? Przeczytałem ją niedawno, po raz pierwszy od długiego czasu. Wydała mi się zabawna. Powód tak dobry jak każdy inny.
Leopold Tyrmand
Dla Mary Ellen…
…Doznajemy zdziwienia, obserwując przesadę, która wiąże się z tą namiętnością… Nigdy nie było na świecie pyszałka, który tak głupio myślałby o sobie jak kochający myśli o osobie ukochanej…
Francis Bacon z Verulamu
Nigdy nie znamy wszystkich przyczyn najprostszego zdarzenia…
René Clair
Anecdotis Personae
Jan Ronald Nowak – człowiek pośród decyzji
Ewa Kniaziołęcka – magister historii sztuki
Kapitan Ferdynand Stołyp – szef kapitanatu portu
August Leter – makler okrętowy
Madame Kraal – właścicielka Hotelu Pod Zamkiem
Ksiądz – miejscowy proboszcz młody i prawy
Anita – służąca o wątpliwej reputacji
Pan Krztynka – restaurator
Bengt Hauge – prywatny duński szyper
Przedsiębiorca transportowy – wiek lat 13
Feliks Łagodny – piekarz i alkoholik
Zofia – jego żona
Dyrektor muzeum – w czerwonym fezie
Rozalia – gospodyni
Tołłoczko – urzędnik kapitanatu portu
oraz nieliczni inni.
Rzecz dzieje się w Darłowie, niewielkim porcie na Zachodnim Pomorzu, wczesną wiosną 1949 roku.
W Darłowie, przed małym dworcem w stylu pruskiej prowincji, kończyła się kariera pociągu. Krótkiego pociągu o starych, rozklekotanych wagonach. W poprzek toru podkład na krzyżakach z ułamków szyn oznaczał, że dalej żaden pociąg już nie jedzie.
Wysiadło kilka osób – wśród nich Ewa i Nowak. Oczywiście, obrzucili się nawzajem ciekawym spojrzeniem, starając się pokryć zainteresowanie sprawami końca podróży. Nowak pomyślał: „Jak to się stało, że jej nie zauważyłem przy przesiadkach w Sławnie i w Słupsku?” Ewa pomyślała to samo i jeszcze, że gdyby go zauważyła, postarałaby się znaleźć w tym samym przedziale.
Przy wyjściu z dworca. Nowak powiedział do Ewy:
– Proszę położyć walizkę na tym wózku. Do rynku daleko.
– Skąd pan wie dokąd idę?
– Z dworca w Darłowie wszyscy idą w jedną stronę.
– Pan zna Darłowo?
– Znam.
– Dziękuję za pomoc – rzekła Ewa, kładąc walizkę na wózku, obok walizki Nowaka.
Właściciel wózka zapalił dobyty z kieszeni niedopałek Machorkowego, wciągnął dym siłą swych trzynastoletnich płuc i pchnął wózek za Ewą i Nowakiem w długą, nieregularnie zabudowaną ulicę. Była wczesna, dżdżysta wiosna czterdziestego dziewiątego roku. Drzewa stały nagie i mokre.
– To ładne – rzekł Nowak. – Zupełnie jak u Kiplinga.
– Co u Kiplinga? – spytała Ewa grzecznie.
– W „Księdze Dżungli” zwierzęta nawołują się hasłem tajemnej wspólnoty, która odróżnia ich od innych istot. Brzmi ono: „Jesteśmy jednej krwi”. Otóż my… – Nowak zawahał się i Ewa nie wiedziała czy umyślnie czy mimo woli.
– „Jesteśmy jednej krwi” w syku węża i pomruku pantery – podjęła Ewa z ochotą. – Oznaczało solidarność, pomoc i coś jeszcze. Nigdy nie wiedziałam co właśnie jeszcze.
– Może zadowolenie?
– Co to za kaplica?
– Świętego Jürgensa. Nic ciekawego.
– Pan, widać, zorientowany.
– Trochę. Raczej tak.
Weszli na mostek, śliski i wilgotny. Wieprza rwała mętnym nurtem. Na prawo rozlewała się w szeroką młyńską groblę, nad którą stał zamek, malowniczy jak dziecięca bajka czytana w wieku dojrzałym.
– Latem musi tu być ładnie.
– Idyllicznie i lanszaftowo. Gęsta zieleń i stara architektura.
– A więc jesteśmy jednej krwi?
– Tak sądzę. A pani?
– Ja?
Spojrzała nań kroczącego obok z rękami w kieszeniach płaszcza, z kształtną głową dobrze osadzoną w nastawionym kołnierzu. Był niewysoki, mocno zbudowany, miał ciemnoblond włosy i piwne, bystre oczy. Ewie podobał się jego płaszcz i uśmiech, pogodny, trochę kpiący.
– Podoba mi się pański płaszcz – powiedziała.
– Mnie się podoba pani i płaszcz – uśmiechnął się Nowak.
Rzeczywiście – obydwa płaszcze cechował dobry krój i niezawodna impregnacja. Były koloru khaki i dobrze znoszone.
Weszli w główną ulicę miasteczka, pustą o tej porze i wyziębłą.
– Czy czuje pani ciekawe spojrzenia, które taksują nas teraz spoza firanek w tych oknach? Jesteśmy nie z tego świata. Cóż za małżeństwo przyjechało do Darłowa i po co?… Tak brzmią pytania.
– Małżeństwo? Z mężczyzną, którego nazwisko tonie w mrokach tajemnicy? Tylko dlatego, że mi się podoba jego płaszcz…
– Nie przypuszczałem, że to pani sprawi przykrość.
– Wolałabym, aby pan dopełnił formalności.
– Nowak. Tak brzmi moje nazwisko.
– Bardzo mi przyjemnie, panie Nowak. Kniaziołęcka Ewa.
– Zapraszam panią na kawę.
– Chętnie. Ale dokąd?
– Do Łagodnego.
– Jest to nazwisko czy cecha charakteru?
– Nazwisko. Feliks Łagodny jest właścicielem jedynej w Darłowie cukierni i poetą.
– W wolnych chwilach pisze wiersze?
– Nie, nie pisze wierszy. Powołuje codziennie do życia ptysie–sonety, kremówki–ballady i eklerki–poematy liryczne. Czyni to zresztą najczęściej pod wpływem alkoholu, co wiąże go dodatkowo z poezją. Ludzie przyziemni mówią o nim, że jest cukiernikiem.
Weszli do czystej cukierenki i usiedli przy stoliku. Wysoka, piękna, chmurna kobieta, siedząca za bufetem, przywitała się z Nowakiem powściągliwie, lecz z sympatią. Nie było ani kawy, ani ciastek, ani mleka, ani rogalików, ani jajek, ani masła, wobec czego zjedli z wielkim smakiem przedwczorajsze drożdżówki i wypili bladą, przesłodzoną herbatę.
– To żona Łagodnego, Zofia – rzekł konfidencjonalnie Nowak.
– Wygląda jak normandzka arystokratka z noweli Maupassanta.
– Jest córką pomorskiego chłopa z tych okolic. Niespodzianka, co? Tak samo pani może się okazać działaczką społeczną, uczoną z zakresu pszczelarstwa, lub primabaleriną w prowincjonalnej operze, chociaż wygląda pani na modną aktorkę filmową, zawodniczkę sportową o ogólnonarodowym znaczeniu, lub artystkę–malarkę, plastyczkę, czy coś takiego.
– Ciepło, coraz cieplej. Jestem historykiem sztuki.
– Z Warszawy?
– Z Warszawy. A pan?
– Ja z Gdańska.
– Ale co pan robi? Na pewno nie jest pan ani kupcem, ani docentem matematyki, ani żołnierzem, ani urzędnikiem bankowym, ani lotnikiem. Kobieca intuicja, wsparta wrodzoną inteligencją, mówi mi, że jest pan architektem, ogrodnikiem, lub dziennikarzem.
– Celne. Sam środek tarczy. Jestem dziennikarzem – skłamał Nowak.
– No, widzi pan.
– Widzę. Ma pani ładne, szare oczy, chociaż…
– Proszę skończyć. Nie znoszę, jak ktoś nie kończy ważnych zdań.
– To nie miało być zdanie ważne. Takie banały o oczach… – rzekł Nowak i pomyślał prosto: „Dobra jest!…”, mając na uwadze rzeczy najłatwiejsze.
– Ewa – dodał – oznacza kobiecość. Symbolizuje koncentrat, dla którego mam mało sympatii. Wolę cywilizację niż kobiecość.
– A pańskie imię?
– Ronald.
– Ronald? Ronald Nowak? – Ewa uśmiechnęła się.
– Tak. Ronald Nowak.
– Uuhhnm…
– Rozumiem panią. Powszechność tej reakcji sprawia, że przestałem się nią dręczyć. Ostatecznie wina jest po stronie mego ojca.
– To brzmi jak na przykład: Parsifal Kwiatkowski, albo Bayard Majewski.
– Wolę Ronald Nowak. To brzmi całkiem dobrze.
– Jak pana nazywają zdrobniale?
– Nikt się ze mną nie spoufala.
– Ale w rodzinie, przy kominku, przy stole wigilijnym?
– Owszem. Mówi się wtedy: Jaś.
– Jak to… Jaś?
– Po prostu. To moje drugie imię. Ronald Jan Nowak. Woli je pani?
– Nie. Z dwojga złego niech będzie Ronald Nowak. Przynajmniej jak wołają pana do telefonu w restauracji to nie musi pan stać w kolejce.
– Dziękuję. Pomogła mi pani znaleźć uzasadnienie, którego szukałem przez całe życie. To ładnie z pani strony. Czy długo zostaje pani w Darłowie?
– Trzy dni. A pan?
– Ja też trzy – skłamał Nowak. – Po tym do Warszawy, prawda?
– Aha. Możemy wracać razem, to byłoby wspaniale. Pan oczywiście do Gdańska?
– Oczywiście – skłamał Nowak.
– Mogę jechać przez Gdańsk, zamiast przez Kołobrzeg. Mam w Gdańsku ciotkę imieniem Florentyna.
– Doskonale. Czy lubi pani dzieci?
– Bardzo. Poza tym pracę, kwiaty, psy, dobry alkohol i książki. Nie znoszę brzydkich mebli, złego wychowania, nudy, głupoty i kołtuństwa.
– Wierzę pani. Czy jest pani sentymentalna?
– Raczej tak, chociaż wolę realistyczną literaturę. Ale bardzo pana przepraszam, tu jest firma „Łagodny”, a nie poradnia psychotechniczna, ani tym mniej urząd śledczy. Zresztą – po co panu to wszystko?
– To proste. Podoba mi się pani, pragnę się więc upewnić, czy nie jestem powierzchowny.
– Panie Nowak!
– Kiedy naprawdę mi się pani podoba.
– Ronaldzie, staje się pan nudny. Czar pryska. Może by pan pomyślał o noclegu dla mnie.
– To nie należy do moich obowiązków, a zresztą jest dopiero dziesiąta rano.
– A więc porzuca mnie pan na pastwę Darłowa i jego niebezpieczeństw. Dobrze. Postaram się nie zginąć. Gdzie tu jest muzeum?
– Na zamku. Proszę sobie zapamiętać: ja nie jestem Adam Asnyk.
– To na pewno. Żadnych wątpliwości w tym względzie. Ale dlaczego Asnyk?
– Czytałem gdzieś o nim, że zawsze starał się o pomieszczenia dla kobiet, w których się nieszczęśliwie kochał, podczas gdy te nabijały się zeń na medal. W końcu umarł seksualnie niedopieszczony. Zaprzestałem się starać w ciemno. Rzucam panią na łup portowemu życiu.
– Po pierwsze: nie kocha się pan we mnie…
– Dzięki Bogu.
– …to prawda. Dzięki Bogu. Po drugie: stał się pan naraz wulgarny i bezczelny. Za szybko. Chyba się panu podobam.
– Cały czas to przecież pani powtarzam. Ile pani ma lat?
– Dwadzieścia cztery.
– W sam raz.
– Co to znaczy?
– W sam raz, aby coś wiedzieć, ale jeszcze nie wszystko. Raczej mniejszą część.
– Pan, rzecz jasna, już wie wszystko. Czy?…
– Niech pani pyta, bo muszę panią spytać o to samo.
– Więc niech pan najprzód odpowie.
– Nie. Nie jestem żonaty. A pani?
– Mam narzeczonego. W Warszawie.
– Też używałem tego słowa.
– No i co?
– Rozeszliśmy się, a raczej ona ode mnie odeszła. I słusznie. Kochałem ją, ale to było za mało.
– Jak to – za mało?
– Kochałem ją za jej dobroć, urodę i jej miłość do mnie, ale nie kochałem się w niej nigdy. Przyszedł ktoś, kto zakochał się w niej prawidłowo i zabrał ją. A jaki jest pani narzeczony?
– Jest przeciwieństwem pana. Dobry, niezdarny, pełen nauki a nie wiedzy. Nosi okulary i źle się ubiera.
– Jest zatem i przeciwieństwem pani. Dlatego możecie się tylko kochać. Ale nigdy kochać w sobie.
– Skąd pan wie?
– Nie jesteście jednej krwi.
– Cóż stąd za wniosek?
– Nie wiem. Ma pani szare, złośliwe spojrzenie, ruchliwą, chwilami nieładną twarz. Właściwie nie mam pojęcia na jaką cholerę siedzę tu z panią gadając bzdury, podczas gdy czeka mnie dziś jeszcze tyle pracy.
– Znowu impertynencje?
– Przecież mówiłem, że mi się pani podoba. Tym, które się nie podobają, nie ofiaruje się wysiłku impertynencji. Grzeczność jest łatwiejsza.
– Co będzie jak mi pan nawymyśla…
– Sam jestem ciekaw. Chodźmy załatwić nocleg.
Wstając, Nowak poczuł ulotny smutek płynący z przeczuć, do jakich nie przywiązuje się na ogół znaczenia.
– Jak tu ładnie. Ponuro i ładnie – rzekła Ewa, gdy zbliżali się do Hotelu pod Zamkiem. Ten rodzaj austerii czy zajazdu leżał przytulony do zapuszczonej fosy, nieopodal prowadzącego na zamek ciężkiego, kamiennego mostu. Po moście dzwoniły niegdyś kopyta koni normandzkich, meklemburskich i polskich rycerzy, składających swe hołdy pomorskim Gryfitom, dzierżącym przed wiekami kanciasty, usiany romańskimi strzelnicami i krużgankami masyw zamku.
– To zamek króla Eryka – dodała Ewa.
– Wiem o tym.
– Dziennikarze z Gdańska powinni orientować się w ruchu statków w porcie i obwieszczeniach miejskiej rady narodowej. Wiedza o pomorskich Gryfitach jest u nich erudycją, czyli zbędnym balastem.
– Wiem także o Piastach–Gryfitach.
Weszli do bramy zajazdu, po czym do niewielkiej salki, wyglądającej jak jadalnia, szynk i portiernia zarazem. Przy jednym ze stolików siedziała gruba, schludna, pretensjonalnie ubrana kobieta i pisała rachunki. Jej twarz nosiła ślady dawnej piękności bardzo portowego typu. Można się było założyć, że spędziła życie w przedsiębiorstwach hotelowych.
– Dzień dobry – rzekł Nowak – co u pani słychać, pani Kraal?
– A, pan Nowak. Znowu do nas. Wszystko w porządku. Nie ma gości, są pokoje.
Nowak przedstawił Ewę.
– Narzeczona? – uśmiechnęła się domyślnie Kraalowa.
– Nic podobnego. Poznaliśmy się na dworcu.
– Wobec tego, dwa obok siebie, prawda?
– Co znaczy: dwa obok siebie? – spytała Ewa.
– Dwa pokoje obok siebie – wyjaśnił Nowak.
– Jestem tu służbowo, a nie na urlopie – rzekła Ewa i zaczerwieniła się. „Mówię zupełnie bez sensu…” – pomyślała bezradnie.
– Anita! – krzyknęła Kraalowa – przygotuj pościel w ósemce i dziewiątce! – Po czym wyszła dopilnować zarządzeń.
– Czy nie ma tu innego hotelu? – spytała Ewa – nie podoba mi się tutaj.
– Owszem, jest. Raczej dom noclegowy. Po sześć łóżek razem.
– Niech już będą dwa obok siebie – westchnęła Ewa. – Anita to pomoc domowa, prawda?
– Tak.
– Hiszpanka?
– Chyba nie. Zdaje się, że pochodzi z Rawy Mazowieckiej, o ile sobie przypominam. Myślę, że w porcie, do którego przychodzą skandynawskie szkunery po węgiel, nie wypada nazywać się Hanka.
– Spory port to Darłowo?
– Spory. Ma urządzenia przeładunkowe dla węgla, silosy zbożowe, basen dla szkunerów motorowych i sporą flotyllę rybacką. Przychodzą tu Duńczycy, Niemcy, Finowie, Szwedzi.
– Pokaże mi pan port?
– Pokażę.
Chłopiec wniósł walizki i Ewa dała mu banknot, który wzbudził w nim szacunek. Poszli na górę do swych pokojów. Były to dwie niskie i duże izby o małych oknach. W ósemce stał ładny, pomorski piec kaflowy.
– Napalić? – uśmiechnęła się poufale Anita, rozmazując resztki wczorajszej szminki na zaspanej twarzy. Miała perkaty nos i złodziejskie, niebieskie spojrzenie.
– Proszę napalić – rzekł Nowak. – To pani pokój – zwrócił się do Ewy – a zimno będzie jeszcze niezgorzej.
Ewa otworzyła okno.
– Wspaniale! – zawołała – zupełnie jak u Colasa Breugnon w Clamecy.
– Trafne choć odległe skojarzenie.
– Wiem, to nie Burgundia i pogoda inna. Ale ten dziedziniec – cudo nieładu. Niech pan spojrzy, jak nierówny teren spada ku strumykowi w fosie. I te stare żebrowania w murze, te okienka. Latem tu musi być jednak Clamecy. Tu pachnie średniowieczem.
– Może. Zadowolona?
– Zadowolona.
– Spotkamy się na obiedzie, o trzeciej, na dole w jadalni.
– Tak jest, captain.
– Da pani sobie sama radę ze swymi sprawami?
– Tak jest, captain.
– Dlaczego zachowuje się pani jak załoga frachtowca?
– Nie wiem, captain. Nagle wydał mi się pan starym wilkiem morskim, człowiekiem z pokładowych desek, z kapitańskiego mostku.
– Ciekawe. Pływałem wprawdzie trochę w handlowej, ale jako steward. Oficerom podawałem lunch w messie i sprzątałem kabiny.
Nowak wyszedł. Ewa usiadła z westchnieniem na łóżku. „Ewo!… – pomyślała – uważaj! Już nic ci nie powiem, bo sama nie wiem, co ci mam powiedzieć…”
– Więc wie pan?
– Wiem.
– I ma pan?
– Nie. Jeszcze nie.
– Ale wie pan, gdzie jest?
– Mniej więcej. W przybliżeniu. Trzeba będzie dobrze poszukać.
– No, to chodźmy na górę, do mnie. Po co o tym tutaj.
– Nerwy?
– Ależ skąd. Ja i nerwy? Taki zdrowy człowiek… – August Leter uśmiechnął się nieszczerze. Lewy kącik ust drgał mu nieznacznie, co oznaczało najwyższe zdenerwowanie.
Nowak wstał z biurka, na którym siedział, bujając nogami. Rozejrzał się dookoła. Był w czystym, porządnie utrzymanym kantorze zamożnej firmy maklerskiej i shipchandlerskiej, ściany oklejone były afiszami reklamowymi polskich i skandynawskich linii okrętowych, na gzymsie kominka stał żeglarski sekstans, między oknami, nad potężną mapą Bałtyku, wisiał piękny, błyszczący mosiądzem i stalą barometr okrętowy w mahoniowej oprawie. Z małego hallu prowadziły wewnętrzne schody do mieszkania Letera na piętrze.
Leter wprowadził Nowaka do przeładowanego brzydkimi fotelami pokoju. Nowak zanurzył się w skórzanym klubowcu, nie zdejmując płaszcza, i zapalił papierosa.
– I co dalej? – spytał Leter, maskując podniecenie kaszlem.
Był szczupły, spłowiały, w nieokreślonym wieku, wysoki, o zmiętej twarzy. Mógł liczyć równie dobrze dwadzieścia pięć, jak pięćdziesiąt lat. W rzeczywistości liczył czterdzieści trzy.
– Mój pierwszy papieros dzisiaj – rzekł Nowak, zaciągając się głęboko „Camelem”.
– Co słychać w Gdańsku?
– Dziękuję. Wszystko w porządku. A u pana?
– Też w porządku.
– Żadnych trudności?
– Żadnych. „Ragne” jutro wchodzi do portu – rzekł Leter z udaną obojętnością.
– Świetnie – rzekł Nowak z uznaniem.
– Skoro powiedziałem, że „Ragne” będzie na czas, to chyba można było na mnie liczyć.
– Okazuje się, że tak. „Ragne” płynie z Gdyni?
– Z Gdyni.
– Oczywiście załadowana.
– Nie. Pusta.
– Wspaniale. Jakżeście tego dokonali?
– Drobne subtelności maklerskie. Bengt Hauge przekonał dostawców, że to lepiej dla nich, jeśli „Ragne” ładować będzie w Darłowie.
– Jest pan skromny. Nie sądzę, aby szyper Bengt Hauge zdołał sam przekonać gdyńskie biura frachtowe.
– Nie mówmy o tym. To bagatelka, szczególik.
– Owszem, mówmy. Widocznie bardzo panu zależy na całej imprezie. Zaangażował się pan niewąsko.
Leter podszedł do stojącego w kącie radiogramu, otworzył go i nałożył płytę.
– Posłucha pan? Taka stara, marynarska piosenka.
– Zbytek ostrożności, panie Leter. I tak nikt nas nie słyszy.
– Nie wiem, młody człowieku. Nigdy nic nie wiem na pewno.
Wyjął z kredensu butelkę wiśniówki i dwa kieliszki. Był teraz opanowany, chłodny, pełen czujnego spokoju. Z głośnika zabrzmiały dźwięki gitary i schrypły, męski głos:
… Cigareets and whiskey
and wa–wa women
they’re driving me crazy
they drive me insane…
– Ładne – powiedział Nowak – tylko trochę nie w stylu tej czcigodnej bawialni. Nie ma pan czegoś o urokach mieszczańskich wnętrz, sztucznych kryształów w serwantkach i stosu poduszek na koniugalnych łożach?
– Mnie ta piosenka odpowiada.
– Schizofreniczna tęsknota? Podwójne życie Augusta Letera? W dzień: ogólnie szanowany makler i shipchandler, szczęśliwy mąż najpiękniejszej kobiety w Darłowie i okolicach, oraz poważny ojciec dwojga jasnowłosych pacholąt; w nocy: wrak ludzki spod zalanych wódką stołów, nożownik z portowych knajp, szmatławy kochanek najgorszych kobiet z węglowego nadbrzeża. Czy tak?
– Zapomniał pan o piłce nożnej.
– O piłce nożnej?
– Tak, o piłce nożnej. Za młodu byłem kapitanem drużyny „Ogniści” w Krotoszynie. Mieliśmy mistrzostwo powiatu. Raz wygraliśmy w Poznaniu z trzecim składem „Warty”. Namiętność do futbolu nie wygasła we mnie do dziś, toteż musi pan ją uwzględnić w ogólnej charakterystyce mej osoby.
– Zgoda. A więc: w dzień – wzór ojca, męża i obywatela, w nocy – lump na dnie upodlenia, w niedzielę i święta – piłkarz. Czy teraz dobrze?
– Dość tych żartów. Niech się pan napije. Skol.
– Skol. Ale w tym jest coś z prawdy, Leter, ja was dobrze znam, blondynów o zmęczonej cerze i podbitych oczach. Ciekawe, która z trzech sił, składających się na pańską osobowość, wciągnęła pana w moją aferę?
– Niech pan zgadnie.
– Spróbuję. A więc August Leter – pater familias, notabl darłowski, zamożny makler, któremu się w życiu powiodło, mógł dać się powodować chciwością. Liczył na niepowszednie zyski.
– Nie. Za kogo pan mnie ma? Od początku brałem pod uwagę możliwość, że mnie pan wyroluje i nic mi nie zapłaci.
– Zdradza pan za tym, obok innych zalet, inteligencję. Idźmy dalej: piłkarz mógł dać się uwieść atmosferze gry, hazardu, przygody, awantury. Może to?
– Kol. Nowak. Niech się pan nie kompromituje takimi przypuszczeniami.
– A za tym… Przecież nie przyrzekałem panu nic orgiastycznego.
Leter wstał i nastawił adapter. Te same dźwięki ta sama synkopowana muzyka, ten sam głos, sztucznie wesoły i męczący.
… Cigareets and whiskey
and wa–wa women
they’re driving me crazy
they drive me insane…
– W tej piosence jest tłumaczenie, Ronaldzie Nowak, czy jak się pan tam naprawdę nazywa. Był pan na dobrym tropie.
– W tej piosence jest tania rozpusta i zaduch barów. Dlaczego mi pan pomaga? Czego się pan spodziewa?
– Niczego. Jadę z panem.
Nowak wstał i podszedł do okna. Ciężkie, marcowe chmury wisiały nad małomiasteczkową uliczką. Naprzeciw była piekarnia. Na rogu wisiała tabliczka z napisem: Ulica Dobrych Kobiet. Znów zaczynał siąpić ostry deszcz. Było prowincjonalnie i groźnie.
– Nie rozumiem – rzekł Nowak – a żona, dzieci, stanowisko, dorobek życiowy?
– Co to pana obchodzi? – rzekł Leter.
– W zasadzie nic. Wydawało mi się jednak, że pan kocha swoją żonę. Był pan o nią zawsze nieprzyzwoicie zazdrosny.
– Moja żona jest od dwóch lat kochanką kapitana Ferdynanda Stołypa z kapitanatu portu, którego ma pan wątpliwy zaszczyt znać. Taka darłowska pani Bovary w popularnym wydaniu o dużym nakładzie.
– A dzieci?
– Nie mogę sobie wiązać życia dwoma chłopakami, którzy już za kilka lat będą mi kraść pieniądze z szuflady i kolekcjonować choroby weneryczne w Szczecinie czy Gdyni. Co to pana zresztą obchodzi, powiedziałem panu już raz.
– Obchodzi. Jakie mam gwarancje, że z chwilą mego wyjścia z tego pokoju nie podniesie pan słuchawki telefonu aby zawiadomić WOP o mym przybyciu do Darłowa i gdzie mnie należy szukać. Ostatecznie włącza się pan teraz w partię jako wspólnik, nie zaś tylko jako pośrednik, a ja lubię wiedzieć wszystko o mych wspólnikach. Skol, panie Leter.
– Skol.
– Więc, słucham pana.
– To ja pana słucham, Nowak.
– O, nie. Pan ma głos, Leter.
– Ja powiedziałem wszystko. Może nawet zbyt wiele.
– Nie. Nie powiedział pan jeszcze, na co pan liczy.
– Na połowę. Równiutko pół na pół.
– To będzie bardzo dużo pieniędzy, panie Leter. Czy nie przesadza pan odrobinę w ambicjach?
– Ani trochę. Ta połowa opłaci właśnie ruinę całego mego dotychczasowego życia, a panu pozwoli uzyskać drugą połowę, która na razie, bez mojej pomocy, jest całkowicie zamrożona. A ta druga połowa to też bardzo dużo pieniędzy, Nowak.
Nowak usiadł na poręczy fotela. Czuł narastające zmęczenie. Siedem miesięcy szarpiących nerwy przygotowań i poszukiwań i teraz oto ta bezsensowna, płytka rozmowa, jakby z taniego, kryminalnego romansu. „Dość, dość – pomyślał – trzeba z tym skończyć”.
– Zgoda – powiedział – przystaję na pańskie warunki.
Leter wypił dwa kieliszki wiśniówki i otarł pot z czoła. Ręce mu latały, kiedy zapalał papierosa.
– No, a teraz pomówmy o interesie.
– Czy to konieczne, panie Leter? Pojutrze zawiezie mnie pan na pokład „Ragne” wraz z niewielką skrzynką. W Kopenhadze otrzyma pan swoją część, raczej swoją połowę i na tym interes się skończy.
– Nic z tego, Nowak. Albo wiem wszystko o interesie, albo wysiadam. Jak dotąd zbywał mnie pan ogólnikami, że coś, że gdzieś, że kiedyś. Niech pan nie będzie za mądry.
– Dobrze, nie będę. Wie pan kto to był król Eryk Pomorski?
– Mniej więcej. Taki król.
– Zupełnie słusznie. Otóż akurat pięćset lat temu król Eryk zrzucony z tronu duńskiego, zarył się w fortecy Visby na Gotlandzie, skąd niebawem zasłynął jako najgroźniejszy korsarz na całym Bałtyku. W końcu zmęczony, syt przygód i zrabowanych skarbów, o których krążyły legendy, wrócił do ojczyzny i osiadł na zamku darłowskim.
– Czy nie dość tych wypisów historycznych dla szkoły powszechnej?
– Spokojnie, Leter, to trudne sprawy. Król Eryk, jak każdy bardzo bogaty grzesznik, zaczął naraz dbać o swą niebieską hipotekę i w tym celu podjął pielgrzymkę do Ziemi Świętej, skąd przywiózł cudnej roboty oprawę hebanową dla ołtarzowego tryptyku, do którego zamówił u największego snycerza i złotnika pomorskiego tych czasów, Wawrzyńca Adebara z Ruyenvolde, trzydzieści sześć scen z życia Chrystusa. W ten sposób powstało w złocie, srebrze i hebanie jedno z arcydzieł sztuki złotniczej późnego średniowiecza, które wisiało kilkaset lat w darłowskiej farze, otoczone pietyzmem całego Pomorza, budząc nabożny podziw w historykach sztuki i namiętne pożądanie w koneserach, antykwariuszach i dyrektorach muzeów całej Europy.
– Słyszałem o tym tryptyku. Jestem w Darłowie od wiosny czterdziestego szóstego.
– Nie dziwi mnie to. Tryptyk ten wisiał niemal do końca w kościele farnym. Na kilka dni jednak przed przełamaniem wału pomorskiego i zdobyciem Kołobrzegu przez wojska sowieckie i polskie niemiecki proboszcz, przerażony sytuacją, zawiózł go do Sławna i zdeponował w tamtejszym „Bodencreditanstalt” który posiadał jedyny w powiecie tresor pancerny.
– O rany! Byłem w Sławnie na początku czterdziestego piątego!
– Za późno. W kilka godzin po wkroczeniu wojsk polskich do Sławna, gdy czołgi dudniły jeszcze po bruku opustoszałego miasteczka, zatrzymał się przed domem „Bodencreditanstalfu” wojskowy jeep, z którego wysiadło dwóch polskich oficerów w mundurach II Armii. Kilku kopnięciami otworzyli drzwi, sprowadzili umierającego ze strachu niemieckiego prokurenta i przedstawili mu jakiś papier, na którym wypisany był łamaną niemczyzną na maszynie i podstemplowany zamazaną pieczęcią nakaz rekwizycji tryptyku oraz pokwitowanie odbioru. Niemiec, szczęśliwy, że obyło się bez odpinania rewolwerowych kabur, wydał tryptyk, wziął papier, po czym dwaj oficerowie odjechali w kierunku Darłowa. Myślę, że gdzieś w rowie przydrożnym znaleziono po tym dwa porzucone, już zbyteczne mundury oficerskie, tak, jak w rok po tym znaleziono trupa jednego z tych oficerów, nafaszerowanego rewolwerowymi kulami, na jednym z przedmieść Gdyni. Drugi, jeśli to pana ciekawi, panie Leter, odsiaduje w tej chwili karę bezterminowego więzienia w Bydgoszczy.
– Gdzie jest tryptyk? – rzekł Leter.
– W Darłowie.
– Od kiedy?
– Cały czas tu był.
– Nic nie rozumiem.
– To proste. Ci dwaj panowie chcieli prawdopodobnie wyrywać z tryptykiem jak najszybciej na Zachód. Port był jednak zaminowany, żadnego ruchu statków, żadnych kutrów. Ukryli więc tryptyk, bojąc się podróżować z nim w tych niespokojnych czasach, i pojechali do Gdyni, organizować ucieczkę, każdy ze szczerym, głęboko w sercu ukrytym i czule pieszczonym zamiarem indywidualnego po schowany tryptyk powrotu. Te ściśle intymne projekty każdego z nich przeciągnęły przygotowania i w końcu doprowadziły do wymiany strzałów na gdyńskiej peryferii. Po tryptyk nie wrócił nikt, jak dotąd.
– Gdzie jest tryptyk?
– Pan chciałby za dużo wiedzieć, mój drogi Leter. Zbyt pana cenię jako wspólnika, aby ryzykować pana utratę. Uprzedzam pana, że na pokład „Ragne” będzie pan wchodzić pierwszy, przodem, a dopiero ja za panem. Nie zamierzam znaleźć się przypadkiem w darłowskim kanale portowym z przestrzeloną czaszką.
– Przyznać trzeba, że żywi pan miłe zaufanie w stosunku do swych wspólników – uśmiechnął się krzywo makler okrętowy.
– Doceniam pańską wysoką klasę, Leter.
– Pańskie zdrowie, Nowak. Skol. Za całą imprezę. Chociaż dziwi mnie pańskie nagłe przywiązanie do tego świata i dbałość o swą osobę. Ja, to co innego, ja mam ideały, jestem pełen dążeń i porywów, ja wiem, gdzie jest prawdziwa uroda życia.
Leter podszedł do adapteru i znów nastawił płytę.
… Cigareets and whiskey
and wa–wa women
they’re driving me crazy
they drive me insane…
Ten sam refren wywołał zachwyt w jego lekko już przez alkohol rozmazanych rysach twarzy.
– Ale pan, panie Nowak – zakończył – taki klasyczny abnegat…
Nowak wstał z fotela. „Idiota – pomyślał. Miesza inteligencję z rezygnacją”. Poczuł naraz nieznośną potrzebę ujrzenia Ewy.
Ewa stała w mrocznej, gotyckiej sieni zamku i czekała na dyrektora muzeum. Wszedł starszy pan z siwym, sumiastym wąsem, w czerwonym fezie na głowie i uśmiechnął się z przestarzałą galanterią na widok młodej kobiety.
– Pani pozwoli, jestem dyrektorem muzeum. Czym mogę służyć?
– Oto moje listy uwierzytelniające.
– Aha, aha, aha – rzekł, czytając – panna magister Kniaziołęcka z Głównego Urzędu Konserwatorskiego w Warszawie.
– To ja.
– A więc koleżanka. Będę mówić: koleżanko, dobrze?
– Jak panu dyrektorowi wygodnie.
Trochę ją bawiła kokieteria słów i gestów tej fredrowskiej postaci, trochę jednak raziła.
– Taka młoda koleżaneczka, co?
– Jak dla kogo, panie dyrektorze. Jeden z mężczyzn, którego kocham czule, odmawia uporczywie małżeństwa ze mną, twierdząc, że jestem dlań za stara.
– A cóż to za filut! Chyba nie ma jeszcze lat dwudziestu?
– Nie. Ma dziewięć. To mój siostrzeniec.
– Ha, ha, ha, a to dobre! Cóż więc koleżankę sprowadza na to nasze pustkowie, do naszego zaścianka?
– Sprawa kościoła św. Gertrudy. To bardzo ciekawy obiekt. Pisały ostatnio o nim tygodniki literackie i Urząd zainteresował się tą sprawą. Postanowiono rozpocząć badania i wysłano mnie na rekonesans.
– A, to zabytkowy kościół, zabytkowy, bardzo zabytkowy. Tylko jakiś taki dziwny. A tak, dziwny.
– Jak to – dziwny?
– Pójdzie pani, zobaczy, przekona się. Ot, dziwny. Ja mam tu u siebie ambonę i część ołtarzowej rzeźby. Chce pani obejrzeć?
– Chcę. Bardzo.
Przeszli sklepionym korytarzem, potem przez belkowany poczerniałymi przyciesiami krużganek do nieregularnej, białotynkowanej komnaty, pełnej porozrzucanych muzealnych rzeczy. Odłamy starych tympanonów, szczątki posągów, jakieś głazy nieokreślonego pochodzenia.
– Śliczna – powiedziała Ewa, zbliżając się do ambony. – Wspaniały pomorski barok, wczesny, naiwny i pełen wdzięku. Korniki zrobiły swoje, jak widzę.
Drobne figurki drewnianej rzeźby usiane były śladami kornikowych dewastacji. Pełno tu było zatartych, zblakłych kolorów: złota, grynszpanu, fioletu i purpury. Pyzate aniołki nosiły na buziach, przedziwnie wyrzezany w drzewie, grymas mądrej, złośliwej ironii. Snycerskie studia rąk, twarzy i sfałdowanych szat postaci biblijnych zaskakiwały precyzją i polotem.
– To z kościoła św. Gertrudy – rzekł dyrektor – mam tu jeszcze trochę tych świątków z kaplicy św. Jürgensa. Wszystko z początków XVII wieku, fundowane przez ród Adebarów, takich darłowskich Medicich.
– Wawrzyniec Adebar był znakomitym rzeźbiarzem i złotnikiem, ale żył gdzieś w połowie XV wieku, o ile się nie mylę?
– Tak, to założyciel rodu. Koleżanka, jak widzę, zorientowana w przedmiocie.
– Trochę. Interesuję się sztuką pomorską, czytałam nieco. Na przykład o owym drogocennym tryptyku króla Eryka Pomorskiego. Co się z nim stało?
– A właśnie. Co się z nim stało? Najbardziej by to chciały wiedzieć władze. Przepadł, w czasie wojny, jak kamień w wodę. Aha, czy porozumiewała się już pani z księdzem proboszczem?
– Z księdzem? W jakim celu?
– Ostatecznie św. Gertruda stanowi własność parafii. Dlatego właśnie nie wchodzę w te sprawy; ja jak najdalej, rozumie pani. Tyle, co tę ambonę zabezpieczyłem.
– Może więc pójdziemy razem, dyrektorze.
– Co to, to nie, oho, nie, nie. Ja, koleżanko, wychowany jeszcze na Spencerze. Nie lubię klechów, nie cierpię. I oni mnie nie lubią. A ten tutaj, to spryciarz, tęgi spryciarz.
– Trudno, panie dyrektorze, pójdę sama.
– A muzeum koleżanka nie zwiedzi, skoro już w naszych skromnych progach?
– Zwiedzę – westchnęła Ewa.
Zgodnie z jej przewidywaniami dyrektor pokazał jej, między innymi, średniowieczny miecz katowski, ząb rekina, ozdoby brązowe z czasów prasłowiańskich, zatrutą strzałę i dzidy z cesarsko–niemieckiego Kamerunu, stare, patrycjuszowskie meble, przerażający swym ogromem zbiór ornitologiczny pod wspólną nazwą: „Skrzydlaci mieszkańcy naszych lasów, pól i łąk”, kilka karabinów grenadierów pruskich spod Sedanu, koronki z ziemi darłowskiej.
Uliczki i rynek, którymi szła na plebanię, przypominały obrazki ze starych, niemieckich elementarzy; ich filigranowy wdzięk był z nierealności rysunkowych filmów. W skromnej, szablonowej kancelarii parafialnej przyjął ją dość młody, krępy ksiądz o ciemnych oczach i ciemnych, prostych włosach.
– Nie wiem, czy ksiądz jest zorientowany w tych sprawach – mówiła Ewa – lecz pewne dane źródłowe wskazują na to, że na ścianach wnętrza kościoła św. Gertrudy kryją się pod tynkiem średniowieczne malatury i gotyckie freski. To otynkowanie pochodzi z połowy ubiegłego stulecia i jest zjawiskiem dość tajemniczym.
– Rozumiem. Tynk miał pokryć świadectwa polskości i katolickości tych ziem. Czy o to chodzi?
– Są różne hipotezy. Niemieccy historycy sztuki zamierzali kilka razy restaurować to wnętrze, ale zawsze jakoś projekty te upadały i to zdaje się, że z przyczyn politycznych.
– No cóż, z mojej strony proszę liczyć na pełną pomoc. Być może, że zaniedbałem nieco ten kościół, ale fara jest tu przestronna i wystarczająca dla potrzeb parafii. Poza tym brak mi było funduszów. Liczyłem na pomoc miejscowego muzeum, ale zawiodłem się. Zresztą jest to dziwny kościół, tchnie opuszczeniem i jakąś niesamowitością, nawet w najbardziej pogodny dzień. Może sprawia to jego cmentarne otoczenie.
– Dziękuję księdzu za gotowość pomocy. Na razie sama to sobie obejrzę.
– Proszę pozdrowić pana Nowaka.
– Jak to?… Kogo?
– Pana Nowaka. Przecież to pani znajomy.
– Owszem. Ale skąd ksiądz?…
– Darłowo jest małe.
– Dziękuję. Pozdrowię, żegnam księdza.
Jakby na przekór wszystkiemu poczuła naraz jasne zadowolenie, że za kilkanaście minut zobaczy Nowaka.
– My, kobiety, jesteśmy bardzo głupie.
– Czy mam zaprzeczyć, madame?
– Nas można nabrać na mnóstwo drobnych, idiotycznych kłamstw.
– Nie panią, madame, nie panią.
– Ale jacy są głupi mężczyźni, tego pan sobie nie wyobraża.
– Wyobrażam sobie. Trochę nawet wiem.
– Nie, tego nie może pan sobie nawet wyobrazić, bo jest pan mężczyzną.
Nowak roześmiał się pogodnie.
– No, myślę. Wyobrazić sobie nie mogę, to przekracza wyobrażenia i wyobraźnię. Ale mogę zrozumieć. Natomiast kobiety doskonale sobie wszystko wyobrażają, a tak mało rozumieją.
Madame Kraal obgryzła trzymany w ręku za kość, kotlet, wzruszyła ramionami i okazała nagły brak chęci do zagłębiania się w dialektykę. Weszła Ewa.
– Przepraszam pana. Spóźniłam się, prawda?
– Drobnostka. Czekałem na panią z obiadem. Wszystko pomyślnie załatwione?
– Częściowo. To dopiero początek. Rozmawiałam z dyrektorem muzeum i z księdzem.
– Czy podać obiad? – spytała Kraalowa.
– Proszę bardzo. Jesteśmy straszliwie głodni, czyż nie, panno Ewo?
– Tak, a oprócz tego przemoknięci i zziębnięci, co prawda, nie wszyscy.
Ewa spojrzała z uznaniem na gruby, granatowy sweter rybacki, w którym Nowak wyglądał chłopięco i ładnie.
– Może kieliszek starowinu – zaproponował, pomagając jej zdjąć płaszcz. – To panią postawi na nogi.
Wszedł sam za mały kontuar, zdjął z półki butelkę i nalał dwa kieliszki.
– Skol. Za pani normalną ciepłotę ciała.
– Ksiądz prosił, aby pana pozdrowić. Zna go pan?
– Zupa fasolowa – powiedziała Kraalowa, wnosząc zupę.
– Znam – odparł Nowak. – To bardzo dzielny i mądry człowiek.
– Ksiądz jak ksiądz – rzekła Kraalowa, siadając przy ich stole. – Nie najgorszy, ale i nie najlepszy.
– Dlaczego nie najlepszy? – spytała Ewa.
– Za dużo wymaga.
– Co znaczy: wymaga? Lubi pieniążki? Pompuje z was za śluby i chrzciny?
– Eee, nie. Raczej to, że on chce aby ludzie byli nie tacy, jacy są.
– Rzeczywiście – rzekł Nowak – też wymagania.
– Poza tym okazuje się, że zawsze ma rację, a tego ludzie nie lubią.
– I słusznie. Ze strony księdza to brak taktu.
Kraalowa wyszła po kotlety.
– Co pan robi po obiedzie?
– Brak planów. Co pani proponuje?
– Godzinę odpoczynku w samotności, po czym spacer do kościoła św. Gertrudy. Czy to daleko?
– Nie. Blisko. Wydawało mi się, że chciała pani obejrzeć port.
– Tak. Ale najprzód muszę sobie dokładnie obejrzeć ten kościół. Po to tu przyjechałam.
– Zgoda.
– Ciężko z jarzynami – oświadczyła Kraalowa, stawiając talerze. – Tylko szpinak z puszki.
– Uwielbiam szpinak z puszki – rzekł Nowak.
– A ja wędzone ryby – rzekła Ewa.
– Może pani w Darłowie zaspokoić swe zmysłowe porywy. Jest tu jedna z najlepszych wędzarni na całym polskim wybrzeżu. Zakupimy wieczorem świeżych szprot i sielaw i rzucimy się w odmęt obżarstwa.
– O, Boże! Niech pan już nic nie mówi! Zbyt piękne, aby było prawdziwe.
Przez chwilę jedli w milczeniu. „Jak on ładnie je”, pomyślała Ewa o Nowaku. „Jak ona ładnie zachowuje się przy stole”, pomyślał Nowak o Ewie. „Ma zbyt szerokie i za krótkie ręce”, myślała Ewa. „Dlaczego błyszczy się jej nos? To chyba ze zmęczenia”, myślał Nowak i uśmiechnął się sam do siebie.
– Śmieje się pan do swych myśli – powiedziała Ewa.
– Nie. Do pani.
– Dobre wychowanie przy stole?
– Jest pani zabawna.
– Najniewłaściwsze pod słońcem słowo.
– Jest pani zatem absorbująca.
– Niech się pan wyraża przyzwoicie. I precyzyjnie.
– Zgoda. Jest pani urocza.
– Płaskie i konwencjonalne. Spodziewałam się czegoś więcej, lecz były to złudne nadzieje.
– Usiłuję powiedzieć coś miłego, na próżno. Albo za mało, albo za dużo. Świadczy to, że albo nie rozumie pani nic a nic, albo sprawia pani przyjemność wyrządzanie mi drobnych przykrości, co zdemaskowane w swych założeniach, nie jest dla mnie wcale przykrością, lecz przyjemnością z gatunku zaspokojonej próżności. Ponieważ głupią nie jest pani na pewno, więc…
– Dosyć! Odbieram panu głos. Proszę siadać. To było nie na temat.
– Kiedy od chwili naszego poznania przemówienia wygłaszane są tylko na jeden i ten sam temat. Powiedziałbym, że nie możemy się uwolnić od tego tematu.
Spojrzeli na siebie i roześmieli się. „Mój Boże! Jak ona mi się podoba! – pomyślał Nowak – że też musiałem ją właśnie teraz spotkać…” „Podoba mi się o wiele za bardzo – pomyślała Ewa – jak to dobrze, że pojutrze wyjeżdżam…”.