Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza polska edycja powieści, która przywraca czytelnikowi możliwość zapoznania się z pierwotną, autorską postacią tekstu. O tym jak bardzo Tyrmandowi zależało na udostępnieniu czytelnikom Filipa w oryginalnej postaci, niech świadczy fakt, iż honorarium autorskie opiewało na jednego dolara.
To jest moja ukochana książka, najlepsza, jaką napisałem po polsku, najlepsza moja powieść, gdzie chyba udało mi się zsyntetyzować najważniejsze sprawy z mojego życia. To jest moja spowiedź pisarska.
Leopold Tyrmand
Dziś, po sześćdziesięciu dwu latach od polskiego pierwodruku i trzydziestu sześciu latach od wydania amerykańskiego, ukazuje się utwór, którego tekst jest najbardziej zbliżony do pierwotnego zamysłu autora. Dzięki przeprowadzonemu kolacjonowaniu wydań możliwe było przywrócenie słów, fraz oraz całych akapitów usuniętych przez strażników komunistycznego reżimu, co – jak wierzę – sprawi, że urodzi się ona dla literackiej publiczności na nowo.
Dariusz Pachocki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 661
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Po spektakularnym sukcesie Złego kolejna publikacja Tyrmanda miała być przypieczętowaniem jego literackiej pozycji w kraju. Być może liczył na normalizację napiętych relacji z władzą. Mogłoby na to wskazywać wydanie mu – w 1959 roku – paszportu. Wyjechał wówczas do Anglii na rozmowy z wydawcami. Właśnie ukończył pracę nad – zawierającą wiele autobiograficznych wątków – powieścią Filip. Jednak, jak się miało okazać, była to ostatnia książka pisarza, która ukazała się w Polsce. Zanim do tego doszło, czekał aż dwa lata na jej opublikowanie, po drodze zwalczając różnego typu przeciwności. Tyrmand wspominał, że Filip: „był idealnym celem ataku”, na którego napuszczano wiernych reżimowi recenzentów. Musieli oni mocno się starać, by wykazać niedostatki powieści, a kiedy brakowało argumentów, posuwali się do tych – ad personam. Pisarz twierdził, że nie ma tam nic, co mogłoby być szkodliwe. W jednej z wypowiedzi zwracał uwagę na to, że w swej powieści opisał losy młodego mężczyzny w wojennych Niemczech, który: „chce się mścić, ale nie ma żadnych możliwości podjęcia otwartej akcji politycznej. Wobec tego, że nie wolno mu spać z Niemkami, robi to intensywnie, ryzykując za każdym razem życiem. Aż do czasu, kiedy poznaje dziewczynę, w której się zakochuje. Miłość uniemożliwia mu rozgrywkę z losem i politycznym uciskiem. Fakt, że w społeczeństwie zamkniętym, totalitarnym można walczyć z systemem bronią życiowego detalu – znalazł jakoś zrozumienie u polskiego czytelnika1”. Badacze twórczości Tyrmanda wielokrotnie zwracali uwagę na silny rys autobiograficzny powieści2: „W przypadku Filipa mamy do czynienia przynajmniej z dwiema odmianami autobiografizmu. Ujawnia się tu na pewno autobiografizm immanentny, bo czytelnik domyśla się, że dla pisarza żyjącego w epoce PRL-u, a więc w czasach cenzury, każdy utwór był okazją do wypowiedzenia własnych poglądów. Drugi rodzaj to autobiografizm referencjalny, nakazujący przyporządkować biografię pisarza do poglądów, przemyśleń, emocji i zdarzeń z życia bohatera”3. Tego typu dociekania znajdują potwierdzenie między innymi w wypowiedziach żony pisarza Barbary Hoff, która zwracała uwagę na skrupulatność Tyrmanda nakierowaną na wierne oddawanie opisywanej rzeczywistości. W zbiorach Hoff zachowała się teczka z materiałami do książki. Znajdziemy w niej „i bilet z epoki, i znaczki pocztowe, i plan miasta. Kiedy bohater Filipa idzie przez wojenny Frankfurt i widzi na jakiejś aptece odbity kawał tynku, to można być pewnym, że ten tynk był rzeczywiście w tym miejscu odbity”4. We wspomnieniach pisarz nie krył swojego emocjonalnego stosunku do powieści: „To jest moja ukochana książka, najlepsza, jaką napisałem po polsku, najlepsza moja powieść, gdzie chyba udało mi się zsyntetyzować najważniejsze sprawy z mojego życia. To jest moja spowiedź pisarska”5.
Czy tego typu literacki koncept mógł kryć w sobie niewygodne dla władzy treści? Uznano, że tak, co miało liczne konsekwencje. Przede wszystkim zwlekano z drukiem, skazując Tyrmanda na liczne, nierzadko upokarzające wizyty w gabinetach – najczęściej mało ważnych – urzędników. Przeprowadzane tam rozmowy celowo miały różnoraki charakter: czasem dawały nadzieję na pozytywny finał sprawy, innym razem kończyły się nieprzyjemnie6. Nie obyło się bez przepychanek z cenzurą i skrótów. Bez zgody na tego typu interwencje książka nie miałaby szansy na druk. Tyrmand był pisarzem z krwi i kości. Miał świadomość, że pisanie do szuflady skaże go na literacki niebyt, z którego bardzo trudno będzie się wydobyć. Uważał, że „pisanie ma sens tylko wtedy, gdy można drukować […]. Dlatego w latach sześćdziesiątych miotał się coraz bardziej. Po napisaniu każdej książki marnował dwa lata na intensywne przepchanie jej przez wydawnictwa i cenzurę [...]. Musiał wykłócać się o każde zdanie. W Filipie podczas bójki nie mogły paść słowa: ty holenderska świnio, bo, jak tłumaczono w cenzurze, to obraża naród holenderski”7. Ostatecznie powieść ukazała się w 1961 roku w minimalnym nakładzie i choć szybko zniknęła z księgarskich półek, o dodruku nie mogło być mowy. Pojawiły się za to recenzje, które miały za zadanie zdyskredytować Filipa, oraz samego pisarza, w oczach potencjalnych czytelników. Jednym z takich głosów był tekst Marii Jarochowskiej, która zarzucała utworowi ignorowanie kwestii „proletariacko-społecznych”, a samą powieść uznała za „błahy epizod lat wojennych”8. Wypada nadmienić, że były także – choć pojedyncze – pozytywne opinie, jednak sprawnie je neutralizowano: „Gdy wyszedł Filip, Stefan Kisielewski przyniósł do «Twórczości» entuzjastyczną recenzję. Tyrmand to współczesny Balzac, pisał. Jarosław Iwaszkiewicz, który kierował miesięcznikiem (Lisowski był zastępcą), skrzywił się, ale puścił. Wtedy Andrzej Kijowski postanowił odpowiedzieć Kisielowi. Zgoda, Balzac napisał, ale Balzac dla gówniarzy”9. Dwa lata później Tyrmand był już emigrantem, a jego powieść – choć po roku 1990 była wielokrotnie w Polsce wznawiana – nigdy nie została opublikowana w oryginalnej, pozbawionej cenzorskich cięć, postaci. Jednak w ostatnich latach życia pisarza wydarzyło się coś, co może zmienić recepcyjne losy Filipa. Na początku lat osiemdziesiątych pisarz nawiązał współpracę z Ruchem Społeczno-Politycznym „Pomost” w Chicago. Zaowocowała ona umową na wydanie dzieł Tyrmanda i chociaż rozpoczęto od edycji Złego, plan wydawniczy zakładał także wydanie Filipa. Okazało się wówczas, że pisarz dysponuje maszynopisem z zaznaczonymi ingerencjami cenzora. Na jego podstawie wydawnictwo Contemporary Images International przygotowało tekst powieści, który był zgodny z pierwotnym zamysłem autora. Książka ukazała się w Chicago w 1985 roku, już po śmierci pisarza. Amerykański wydawca powieści pisał: „Tyrmand nigdy nie krył swego stosunku do Filipa. Mówił wprost, że to jego najlepsza książka; wierzył też skrycie, że jeśli przejdzie do dziejów powojennej literatury, to przede wszystkim za sprawą tej powieści, a nie Złego. Co wydawało się największym paradoksem: o Złym mówiła cała Polska, przemawiały za nim cztery krajowe wydania i tłumaczenia na 18 języków obcych. Filipa znała tylko szczęśliwa grupka koneserów, która wykupiła jego podstawowe, pierwsze i jedyne krajowe wydanie, w ciągu trzech dni. Książka wyszła – i zniknęła natychmiast z widocznego obiegu. Nad czym Tyrmand nie bez racji ubolewał. Był doskonale świadom jej myślowego znaczenia w polskich dyskusjach o jego pokoleniu, o wojnie i bohaterstwie, o stawianiu czoła historii”10.
Dziś, po ponad sześćdziesięciu latach od polskiego pierwodruku i trzydziestu siedmiu latach od wydania amerykańskiego, ukazuje się utwór, którego tekst jest najbardziej zbliżony do pierwotnego zamysłu autora. Dzięki przeprowadzonemu kolacjonowaniu wydań możliwe było przywrócenie słów, fraz oraz całych akapitów usuniętych z powieści przez strażników komunistycznego reżimu, co – jak wierzę – sprawi, że urodzi się ona dla literackiej publiczności na nowo. Analiza porównawcza pierwodruku z wydaniem chicagowskim – oprócz fragmentów wyciętych przez cenzurę – umożliwiła także prześledzenie prac redakcyjnych. Nie były to zmiany liczne, lecz konsekwentne i ciekawe. Jak wspomniano, niniejsza edycja została przygotowana na podstawie wydania, które powstawało przy udziale autora. Dla edytora jest to sytuacja dość szczęśliwa, jednak nie powinna uśpić jego czujności. Wydanie Filipa, które ukazało się w 1985 roku w Chicago, zawiera różnego typu usterki, które można podzielić na kilka kategorii:
a. wycinanie pojedynczych słów:
– To jest w ogóle wyjątkowa Niemka. Antyfaszystka.
– jak dosyć mają wojny, partii, garniturów z pokrzyw i zbożowej kawy
– Dotrzymujący słowa gangster więcej był wart w naszych11 oczach pokolenia niż umierający pod sztandarem rycerskości szwoleżer
b. wycinanie całych fraz:
– Każdy ryzykuje, jak go na to stać. – Wy, Polacy, macie dziwne metody walki – uśmiechnął się Piotr pogodnie – walczycie osobliwą bronią.
– Ostatecznie zaś jest to tylko Niemka. Załatwiłem ją i to jest najważniejsze. Jeszcze jedna karba na kolbie mszczącego się trapera, jeszcze jeden wróg ubity przy pomocy Rassenschande.
– Lecz namiętność do stylizacji nie znikła, pozostała stygmatem pokolenia.
c. wycinanie większych fragmentów
– Zaryzykowałbym twierdzenie, że powodziło się nienajgorzej całemu pokoleniu, mimo iż trzebiono je właśnie usilnie na wszystkich frontach i najrozmaitszych ruchach oporu. Zgadzam się, że jest to twierdzenie mocno ryzykowne i cuchnące niesprawiedliwością, jakimś fatalnym niedowładem ogarnięcia wszystkich bólów, cierpień, krzywd i podłości tej wojny – niemniej: coś w nim jest. Kowboj i detektyw byli pozytywnymi bohaterami generacji, dlaczego więc nie mieliśmy się stać herosami zmagań z faszyzmem?
zamiana spornych fraz na inne:
– Vannier na przykład uprawiał swoisty kwietyzm i samozachowawcze kunktatorstwo, co nie przeszkadzało mu w zdobyciu sławy jednego z największych piratów dworca towarowego. – Vannier na przykład ukrywał swoją wysoką pozycję w szeregach Komunistycznej Partii Francji, co nie przeszkadzało mu w zdobyciu sławy jednego z największych piratów dworca towarowego. (Chicago 1985)
– Vannier przynależał do dość już wymarłego typu romantycznych apostołów niezależności, buntowników społecznych uformowanych przez lata dwudzieste – Vannier przynależał do dość już wymarłego typu romantycznych apostołów komunizmu, rewolucjonistów uformowanych przez lata dwudzieste
– moi rówieśnicy – moje pokolenie (Chicago 1985)
– komendant stacji – komendant policji,
– myśmy odnaleźli – moje pokolenie odnalazło
e. Interwencje obyczajowe:
– jedne dawały za pieniądze, a inne bez. – kurwy dawały za pieniądze, a nie kurwy bez. (Chicago 1985)
– Więcej dziwek – rzekł lotnik – czasami myślę sobie, że same dziwki. – Więcej kurew – rzekł lotnik – czasami myślę sobie, że same kurwy.
a. zmiana szyku wyrazów:
– fasada ta zaś i jej wykwint – zaś fasada ta i jej wykwint (Chicago 1985)
– Piotr zaś oświadczał – zaś Piotr oświadczał
– Dlaczego chcecie od razu wszystkich wieszać? – Dlaczego chcecie wszystkich od razu wieszać?
b. korekty stylistyczno-językowe:
– Popatrz, ile tego jest... – Popatrz, wiele tego jest... (Chicago 1985)
– że oni nas, a nie my ich o coś prosimy – że oni nas, a nie my ich prosimy
– za pomocą – przy pomocy
– Miała figurkę podlotka, drobną, – Miała figurę podlotka, drobną,
– Przez parę chwil zastanawiałem się – Przez chwilę zastanawiałem się
– w porównaniu ze słowiańskimi pariasami – w porównaniu do słowiańskich pariasów
– Ująłem w jedną rękę dzbanek z kawą – Ująłem w jedną dłoń dzbanek z kawą (Chicago 1985)
– kobiety i dziatwa – kobiety i dzieci
– poza westchnieniem zazdrości – poza uczuciem zazdrości
– Droga do wytaplania się i do aktywnej walki – Droga do wytaplania się i do efektywnej walki
– Nudziły mnie rozhowory tego typu – Nudziły mnie rozmowy tego typu.
a. potknięcia literowe:
– Manika Rokk (wyd. Chicago) – Marika Rökk
– wołokowym chodniku – wojłokowym chodniku
– Abd someone help me – And someone help me
– master drogowy – majster drogowy
– świata, na które – świata, na który
– mały, chamsku numerek – mały, chamski numerek
b. literówki zmieniające sens zdań:
– Nie ładuj mi tyle pomidorowych muchomorków – Nie ładuj im tyle pomidorowych muchomorków (Chicago 1985)
– widok kawiarenki – widok z kawiarenki
– usiąść z dumy w kawiarni, trzymać się w kinie za rękę – usiąść z dumą w kawiarni, trzymać się w kinie za rękę
c. zamiana słów na inne:
– Zaraz za rogiem ciągnęła się drażniąco wielka, elegancka grafika (Chicago 1985) – Zaraz za rogiem ciągnęła się drażniąco wielka, elegancka trafika
– wystrzeliło mnie w górę jak z kapituły – wystrzeliło mnie w górę jak z katapulty
– pytałem uprzejmie swego portiera – pytałem uprzejmie siwego portiera
– Okazało się, że projektuje sześć szaletów miejskich – Okazało się, że projektuje sieć szaletów miejskich
– ukrócenie tych anarchicznych instynktów – ukrócenie twych anarchicznych instynktów.
– W jasnych, dwuznacznych kategoriach – W jasnych, niedwuznacznych kategoriach
– Co się z nią dzieje? – spytał w końcu Piotr głosem pełnym zaniepokojenia. – Co się z nią dzieje? – spytał w końcu Piotr głosem pełnym zadowolenia.
d. brak słów:
– pół kilo chleba (Chicago 1985) – dodatkowe pół kilo chleba
– czyż mógłby być powód do radości? – czyż mógłby być lepszy powód do radości?
– Es geht vorüber... – Es geht alles vorüber...
e. brak całych fraz:
– smakowałem odcień lila, terakoty czy różowawych skał jednego z bolku, zieloną glazurą. (Chicago 1985) – smakowałem odcień lila, terakoty czy różowawych skał jego elewacji, jakby inkrustowanej od drugiego piętra, z jednego boku, zieloną glazurą.
– Tak skomponowany obraz, w którym byłem motywem centralnym, wysiadywałem w barach – Tak skomponowany obraz, w którym byłem motywem centralnym, wydawał mi się wyżynami aktualnego piękna. Godzinami wysiadywałem w barach
– Wiem, co to jest hitlerowska kanalia, i będę ją dorzynał moim własnym, niedużym, ale współcześnie wykonanym sumieniem – Wiem, co to jest hitlerowska kanalia, i będę ją dorzynał moim własnym, prywatnym scyzorykiem na pozostawionym mi milimetrze jej szyi. I będę w zupełnej zgodzie z mym własnym, niedużym, ale współcześnie wykonanym sumieniem
Potknięcia chicagowskiego wydawcy spowodowały, że wydanie z 1985 roku nie może być traktowane jako źródło w pełni wiarygodne. Przede wszystkim ze względu na to, że na końcowym etapie procesu wydawniczego zabrakło autorskiej korekty tekstu (śmierć pisarza). Wszelkie wątpliwości mógłby dziś rozstrzygnąć maszynopis, który był podstawą amerykańskiej edycji, jednak trudno powiedzieć, gdzie on się znajduje. Mankamenty te nie zmieniają faktu, że jest to pierwsza polska edycja powieści, która przywraca czytelnikowi możliwość zapoznania się z pierwotną, autorską postacią tekstu. O tym jak bardzo Tyrmandowi zależało na udostępnieniu czytelnikom Filipa w oryginalnej postaci, niech świadczy fakt, iż honorarium autorskie opiewało na jednego dolara.
Dariusz Pachocki
1 Zob.: W. Wierzewski, Nie pozostało mi nic innego jak zostać pisarzem. Rozmowa z Leopoldem Tyrmandem, „Literatura” 1989, nr 11-12.
2 Zob.: I. Iwasiów, Opowieść i milczenie. O prozie Leopolda Tyrmanda, Szczecin 2000, s. 97-110; M. Woźniak, Tyrmand. Pisarz o białych oczach, Warszawa 2020, s. 258-267.
3 Zob.: J. Chłosta-Zielonka, Między powieścią inicjacyjną a autobiograficzną. „Filip” Leopolda Tyrmanda, „Litteraria Copernicana” 2020, nr 4, s. 39.
4 M. Urbanek, Zły Tyrmand, Warszawa 2019, s. 223.
5„Gdzie tu Stasia? Rozmowa z Leopoldem Tyrmandem, „Tygodnik Powszechny” 1981, nr 45, s. 4.
6 Kwestie te opisał Marcel Woźniak, zob.: tegoż, Tyrmand. Pisarz o białych oczach, Warszawa 2020, s. 258-267.
7 Zob.: M. Urbanek, dz. cyt., s. 223.
8 Zob.: M. Jarochowska, Jabłonka czy fikus, „Życie Literackie” 1962, nr 26.
9 Zob.: M. Urbanek, dz. cyt., s. 197; Zob. także: S. Kisielewski, Leopold Tyrmand – pisarz zapomniany, „Twórczość” 1963, nr 4; A. Kijowski, Wielki pisarz, dla kogo?, „Twórczość” 1963, nr 4.
10 Zob.: [brak autora], Słowo o „Filipie” Leopolda Tyrmanda, 4 strona okładki.
11 Dopisano po wykreśleniu słowa: „pokolenia”.
– Wiesz, Blanka przyjechała – rzekł Piotr, rozpinając koszulę na piersiach.
Leżałem na łóżku Piotra i obserwowałem z zainteresowaniem celebrację zdejmowania fraka po obiadowej robocie. Rzekłbym, że lubiłem gesty Piotra: sposób, w jaki pochylał twarz z papierosem nad trzymaną w palcach zapałką, pochylenie głowy i ruchy dłoni przy rozpinaniu koszuli z białej piki, wieszaniu jej na ramiączku i skrupulatnym umieszczaniu w szafie – wszystko to było mi jakoś drogie. Ta przyjaźń spadła na nas jak uśmiech losu, wygrana na loterii czy coś takiego; dobrze było wtedy mieć kogoś, do kogo czuło się zaufanie i jeszcze coś więcej, i dobrze, gdy ten ktoś był rówieśnikiem, młodym, przytomnym facetem o jasnym, złośliwym uśmiechu i silnych ramionach. – Nie wiedziałem, że wyjeżdżała – powiedziałem leniwie. Mieliśmy lato, upalny koniec czerwca czterdziestego trzeciego roku, za oknem pokoju Piotra leżał znieruchomiały w skwarze Frankfurt. – Wyjechała – powiedział Piotr, zdjął spodnie i buty i nalał wody do miski.
– Co za orka dzisiaj – poskarżył się i zlał wodą szczupły, mocny tors. – Dlaczego nie robiłeś przy obiedzie? – spytał. – Przecież nie miałeś dziś śniadania? – Miałem. Było mało roboty i poszedłem, zanim raczyłeś zjawić się na czyszczenie plateru. Brütsch mnie zwolnił. – A teraz cię szukał i wymyślał. – Bo zaprawił się od samego rana. Przy śniadaniu tachali jakieś nowe skrzynie z koniakiem. Jak Brütsch zacznie sprawdzać, czy wszystko w porządku, to wiesz, jak jest potem. Co mnie zresztą to wszystko obchodzi... – przeciągnąłem się z zadowoleniem: w każdym zakątku ciała czułem błogosławione, syte zmęczenie, nic nie ujmujące siłom młodości. – Taki jestem zmęczony.
Piotr stał w kąpielówkach na środku pokoju i wycierał ręcznikiem długie, smukłe nogi; po czym włożył czystą koszulkę gimnastyczną oraz spodnie od bawełnianej, treningowej petki i usiadł na brzegu łóżka. – Kiedyś ty się tak spiłował? – spytał z przekąsem. – Wczoraj – powiedziałem z błogością. – Przyjechała ta z Moguncji. – I co? Gdzie? – Wyobraź sobie, wzięła pokój w hotelu, w tym na rogu Karlstrasse. – Imperiał? – O to, to. Telefonowała do nas, na dół, umówiłem się z nią po południu u Schumanna. Było pusto. Nawet ładnie wyglądała. Nie chciała za Chrystusa przyjść tu, do nas, na górę. Powiedziała, że przyjechała się mną nacieszyć, a nie umierać ze strachu. – Idioto – rzekł Piotr z troską – i poszedłeś do niej? Kretynie. Czekaj, doigrasz się.
– Co miałem robić? Wieczorem, na górę, jeszcze pół biedy, ale jak schodziłem dziś rano, portier zahaczył mnie o klucz. Krzyknąłem, że żona jeszcze na górze, i chodu. Gdyby nie był leniwy. – Kretynie – powtórzył Piotr i zapalił papierosa swym czarującym, nieporównanym ruchem – tobie to imponuje, że sprint, że chodu, że go wyrolowałeś. – Piotrusiu – powiedziałem – nie gniewaj się. Taki jestem zmęczony. Jutro niedziela. Mam wolny cały dzień. – Ja też – rzekł Piotr. – Jak to? – zdziwiłem się przyjemnie. – Tak to – uśmiechnął się Piotr – mam jeden dzień u Vesselego. Chce za mnie wziąć niedzielę. Możemy pojechać pod miasto. Do Taunus, dobrze? Weźmiemy Blankę. – A Savino? – Z Savinem skończone. Rozmawiałem z nią rano. Skończyła z nim przed wyjazdem z Frankfurtu. – A może on z nią? – Może – rzekł Piotr obojętnie – nieważne. – To nie takie proste – powiedziałem; coś mi się tu wydawało nie w porządku. – Nie możesz z miejsca ładować się na dziewczynę kolegi. Zaczekaj trochę. Przecież oni się tak kochali z Savinem. Kiedyś, pamiętam, Blanka nie wychodziła przez tydzień z łóżka, a Savino tylko rano wbijał się we frak, przylatywał o dziesiątej z powrotem i do łóżka. O wpół do drugiej we frak i na dół do obiadu, o czwartej na gorę i do łóżka, o wpół do siódmej we frak i do kolacji, o jedenastej do łóżka. I tak przez cały tydzień, pamiętasz? – Pamiętam – rzekł Piotr – to było kiedyś. Ale teraz Savino obsługuje klientkę z trzeciego piętra, żonę zastępcy gauleitera. Zrobił karierę. Ciekawym, kiedy ona odblokuje pokój? W recepcji konają ze strachu. – Włoch – westchnąłem z zazdrością – jemu wolno. A że chłopak w sobie i przystojny, więc działa. Funkcjonuje. – A Blanka poszła na rajzy – skończył Piotr. – Honorowo. To jest w ogóle wyjątkowa Niemka. Antyfaszystka. – Przestań... – uśmiechnąłem się – skończ to nieprzytomne przemówienie. Podoba ci się i już. – Podoba – rzekł Piotr prosto i spokojnie.
To poważne – powiedziałem sobie. Piotr rzadko mówił, że ktoś mu się podoba, dziewczęta nie grały pierwszej roli w jego dwudziestoletnim życiu. – Skoro tak ci się podoba – powiedziałem, barwiąc słowo „tak” niebotyczną ironią – to nie ma o czym mówić. Żadne względy moralne nie grają roli. – Przynajmniej wiem – rzekł Piotr – że nie wykroi mi żadnego numeru. Że nie zaciągnie mnie do hotelu, z którego mogą mnie wywieźć w karetce gestapo. – Piotrusiu – powiedziałem ze słodyczą – ta z Moguncji ma brata i męża na froncie. Zapominasz, że jest wojna i że walka jest naszym obowiązkiem. Każdy ryzykuje, jak go na to stać. – Wy, Polacy, macie dziwne metody walki – uśmiechnął się Piotr pogodnie – walczycie osobliwą bronią. – Tutaj – rozzłościłem się naiwnie – w samym środeczku Niemiec. I zawsze wolę tę metodę niż twoją. Trudno mi uważać szafkę pełną kradzionych butelek wina za dowód zwycięstwa. – Ja prowadzę wojnę ekonomiczną – rzekł Piotr z uśmiechem – bardzo skuteczną. – Dla ciebie – mruknąłem. – Już sam nie wiesz, co robić z pieniędzmi. – Stanowiło to krzyczącą niesprawiedliwość, albowiem Piotr był zawsze bardzo lojalny w sprawach pieniężnych, to znaczy dawał mi, skoro tylko potrzebowałem. Czynił to niezbyt chętnie i nie szczędząc mi nietaktownych docinków, ale dawał.
Tak więc leżeliśmy nazajutrz z Blanką na trawie, na podgórzu Taunusu. Wysiedliśmy na stacji w Oberursel i na próżno usiłowaliśmy się oderwać od niedzielnego tłumu Niemców z dziećmi i koszykami z jedzeniem. Brzegi mizernego potoku oblepione były Niemkami w stanikach i letnich spódnicach, albowiem krajobraz był tego rodzaju, że kostium kąpielowy wydawał się nie na miejscu. – Co za nonsens – narzekałem – zamiast pójść normalnie na plażę do Moslera, tłuc się na idiotyczną majówkę w czerwcu. – Piotr taszczył bez słowa teczkę z jedzeniem i winem; pasował jakoś do tego tłumu i gdyby nie fakt, że był wysoki i przystojny, co stanowiło rzadkość wśród tych tu męskich wybierków, nie odcinałby się specjalnie. Był europejskim mieszczuchem i niewiele różniło go od urlopowanych żołnierzy z Hesji, Nadrenii czy Palatynatu. – Jest rzeczą konieczną – powiedziała Blanka – abyśmy się odbili od tego parszywego tłumu. Jak wyjmiecie tu butelki, ludzie zakłują was spojrzeniami na śmierć. Tacy są dzisiaj ludzie.
Powlekliśmy się na jakiś pagórek i oto leżeliśmy w słońcu obok siebie. Zapomnieliśmy wziąć koc, zaś trawa była już sucha, łamliwa i kłująca, nie sposób tedy było rozebrać się do kostiumów kąpielowych. Piotr otworzył teczkę i wyjął kanapki z salami i serem limburskim oraz dwie butelki mozelskiego wina.
– Nie było nic lepszego prócz tego Trarbachera – rzekł niedbale.
– Nic lepszego... – powiedziała Blanka, pochłaniając niezbyt spiesznie, lecz systematycznie kanapkę za kanapką. – Wam się już w głowie przewraca. Wy macie życie. Czasami, patrząc na was, zastanawiam się, czy hitlerowcy nie mają racji. W każdym razie nie miałabym nic przeciwko temu, żeby wszystkich cudzoziemskich kelnerów powiesić na placach publicznych. Z zemsty za mękę, jakiej doznajemy, patrząc na wasze spasione pyski.
– Przesadzasz – powiedziałem. – Wystarczyłby ci Savino.
– Do Savina nie mam żadnej pretensji. Lubię Włochów. Atawizm – wyjaśniła – moja babka była Włoszką z Tyrolu. Stąd imię i aparycja.
– Karmię cię – rzekł Piotr – i tak mi się odwdzięczasz.
– Cholera mnie bierze, kiedy widzę, jak wam się powodzi. My, Niemcy, zdychamy powoli na kartkowym chlebie.
– Nie wszyscy Niemcy zdychają z głodu – rzekł Piotr rzeczowo. – Już my o tym wiemy najlepiej. I nie wszyscy cudzoziemcy piją mozelskie wina. Przejdź się pod dworcem i popatrz na Polaków. My z Park-Hotelu to co innego – dodał nie bez brzydkiej dumy. – My się bronimy skutecznie.
Zaczynała mnie powoli brać cholera. Blanka była przede wszystkim Niemką, potem dopiero ładną dziewczyną i dobrym kumplem. Nie miałem zamiaru się przed nią tłumaczyć.
– Fakt – powiedziałem – jest wcale nie najgorzej. Na przykład te stare pierniki z Frankfurterhofu: hotel nie gorszy od naszego, ekstraklasa, a nic nie mogą zdziałać. Wiadomo: Niemcy. A ty, Blaneczko, jakoś wyglądasz nie tego...
– Żebyś wiedział, co ja mam za numer – rzekła Blanka ustami wypchanymi jedzeniem. – Od trzech tygodni mieszkam w pociągu. Nie mam kartek żywnościowych, bo wymeldowałam się z Frankfurtu. Jem, co dobrzy ludzie dadzą. Przeważnie dobrzy ludzie na urlopach z frontu wschodniego. Ci mają najlepsze serca i najwięcej kartek.
Dla odmiany ogarnęło mnie współczucie. Siedziała na trawie, młoda, śliczna i czarnowłosa, jedząc bez przerwy, w zapamiętaniu. Poczułem się naraz wobec niej bogaty i potężny, mogłem pozwolić sobie na zmienne nastroje. – Co się stało? – spytałem.
– Dostałam przymusowe skierowanie do pracy w fabryce. Wyobrażasz sobie mnie przy maszynie?
– Nie – odpowiedziałem skwapliwie. – Wykluczone. Wyobrażam sobie ciebie wyłącznie w drewniakach na koturnach, w czerwonej bluzce i krótkiej, granatowej spódnicy, z torbą na pasku przewieszonym przez ramię. Tak jak ujrzałem cię po raz pierwszy w Café Schumann. Bardzo mi się podobałaś. Tylko – westchnąłem – że Savino był szybszy.
– Nie jestem pewien – rzekł Piotr – czy tak należało postąpić. Wszyscy muszą ciężko pracować. Ostatecznie jest wojna. Nasi ministrowie pracują w Anglii w fabrykach amunicji. I jakaś krewna królowej też. Masz tu matkę, dom, mogłabyś trochę popracować.
– Wy to co innego. Wy jesteście patrioci. A mnie, póki mam takie nogi, nikt nie zagoni do pracy fizycznej. Ani Arbeitsamt, ani gestapo. Przynajmniej do fizycznej pracy w fabryce.
Uniosła wysoko spódnicę i pokazała, jakie ma nogi. Spódnica była tandetna, gruba, wcale nie letnia, dość wyplamiona i zmięta. Mówiła wszystko o życiu rajzerki. Blanka przechyliła butelkę Trarbachera nad głową i długo piła. Po czym położyła się na brzuchu, podpierając podbródek dłońmi. Piotr uczynił to samo i leżeli twarzami do siebie, ich nosy dzieliła przestrzeń kilkunastu centymetrów.
– Ty jesteś Duńczyk czy Flamand, czy coś takiego, o ile sobie przypominam – powiedziała Blanka, pukając lekko wskazującym palcem w kształtny nos Piotra.
– Nie. Holender.
– Aha, Holender. Właśnie to miałam na myśli. Zresztą, co za różnica? Nazywasz się Leo, prawda?
– Nie. Piotr.
– A tak krócej?
– Krócej: Piet. To po holendersku.
– Wspaniale. A on? – wskazała na mnie – on jest Czech, nie?
– Nie – odparł Piotr. – On jest Francuz.
– Ale Savino mówił coś kiedyś, że on taki nie bardzo Francuz.
– O czym ona mówi? – zdziwił się zapobiegawczo Piotr.
– Odczep się ode mnie – powiedziałem maksymalnie żartobliwym tonem – bo możesz zarobić kopa w tyłek. Ty i Savino.
Zawsze w takim wypadku konstruowało się z miejsca atmosferę ogromnej niefrasobliwości i nieważności padających słów.
– Co to mnie obchodzi – rzekła Blanka pojednawczo. – To bardzo miły chłopak – wskazała znów głową na mnie. – Prawda, że on jest miły?
– Prawda – rzekł Piotr. – On jest bardzo miły. A ty jesteś ładna dziewczyna.
Sięgnął leniwie po drugą butelkę wina. Blanka przytuliła twarz do suchej letniej trawy. Zrobiło mi się przykro. Zapragnąłem naraz uzupełnić jakoś zaloty Piotra.
– Blanka – powiedziałem – jesteś fajna, równa dziewczyna. Masz rację, że się migasz od roboty. To nie dla ciebie. Życie przed tobą. Musisz tylko przetrwać do czasu, kiedy przegracie wojnę.
Wychodziliśmy właśnie z peronów Dworca Głównego, kiedy rozległy się syreny ostrzegawczego alarmu. Głos spikera radiowego donosił z megafonów hali dworcowej o dwóch eskadrach nieprzyjacielskich samolotów, przesuwających się na południe od frankfurckiego obszaru powietrznego.
– Nas nie ruszą – rzekł Piotr z przekonaniem. – Za dużo amerykańskich i żydowskich pieniędzy ulokowano w tym mieście.
– Dzięki Bogu – powiedziałem. – Choć raz zawdzięczam coś plutokratom. Zresztą lubię, jak bombardują niemieckie miasta, tylko nie te, w których mieszkam.
– Ludzie mówią – dorzuciła Blanka – że alianci przeznaczyli Frankfurt na swoją stolicę. Po wojnie.
Obszerny plac przed dworcem nasycony był parnym, gęstym półmrokiem, w którym drgały jasne plamy letnich koszul i sukien, śmiechami, nawoływaniami, gwizdami i dźwiękami ustnych harmonijek. Rozgrzane upałem mury wokoło wyzwalały z tłumu mdły, wilgotny opar, brak światła otulał wszystko welonem jakiejś gigantycznej, wielkomiejskiej intymności, łatwo przechodzącej w groźną martwotę zaciemnionego, śmiertelnie przerażonego miasta.
– Chodźcie do mnie – powiedział Piotr niezręcznie: nie wiedział, jak się mnie pozbyć. – Trzeba coś zrobić z wieczorem.
– Chętnie – rzekła Blanka. – Nie widzę przeszkód.
– Ja idę spać – powiedziałem obłudnie: właśnie w tej chwili naszła mnie złośliwa, niczym nieuzasadniona ochota, aby nie zostawić Blanki Piotrowi. Chciałem, aby mnie prosili, ażeby nakłaniali mnie do zostania z nimi, i wiedziałem, że to nastąpi. W gruncie rzeczy wcale mi się nie chciało spać, pragnąłem obecności kogoś, kogo bym lubił, komu mógłbym świadczyć dobro i przyjaźń i otrzymywać odeń w zamian serdeczność, poufałość, ścisły sojusz i związek. Przez chwilę wydawało mi się, że znakomicie nadaje się do tego właśnie Blanka. Faktem natomiast było, że otrzymywałem to wszystko od Piotra, lecz w sposób niezręczny i chłodny; cierpkość i rezerwa stanowiły atrybuty jego holenderskiej młodzieńczości.
– Nie bądź dzieckiem – rzekła Blanka – nie pójdziesz przecież o dziesiątej spać. Jestem zmęczona jak pies, a mimo to nie śpieszy mi się do domu. Do ciągle tych samych, idiotycznych pretensji mojej matki.
– Nie mam u siebie w pokoju matki – mruknąłem – i idę spać.
– Daj spokój – uśmiechnął się wyrozumiale Piotr; przypuszczał, że chcę się w ten sposób wycofać i ułatwić mu swobodę ruchów. Uśmiechem tym dawał mi do zrozumienia, że dostrzega moją koleżeńskość, akceptuje ją i wysoko sobie ceni. – Mam odłożoną butelkę Rlideshei- mera. Poza tym dziś przemawia Churchill.
– Przyjdziesz do mnie po dzienniku i opowiesz – upierałem się. – Możesz mnie nawet obudzić, jakby coś ważnego.
– Na razie – rzekła Blanka rozsądnie – i tak idziemy wszyscy w jedną stronę.
To było słuszne. Poszliśmy więc w prawo, w Wiesenhuttenstrasse. W wąskiej części ulicy, po jej lewej stronie, rysowała się ciemną plamą smukła, wytworna fasada Park-Hotelu, nieco dalej ulica rozszerzała się w śródmiejski skwer, pełen drzew i akacjowego zapachu, przemieszanego z wonią samochodowych spalin. Przed ogródkami, poprzedzającymi tu każdą elegancką willową kamienicę, stały duży mercedes i bmw z oznakami wysokich władz partyjnych i wojskowych. U nasady skweru, niemal naprzeciw Park-Hotelu, stał na skos do ulicy, za niziutkim murkiem, trzypiętrowy chudy domek o pośledniejszym wyglądzie: było to pomieszczenie dla hotelowej służby i biuralistów. – Idźcie przodem – powiedziała Blanka – wejdę sama. – Znała dobrze tutejszą topografię i zwyczaje: cały parter domu zajmował komisariat policji. Doświadczeni żeglarze twierdzą, że nigdzie nie jest równie bezpiecznie, jak w oku cyklonu. To chyba prawda, dodałbym tylko, że trzeba umieć się z tym okiem obchodzić. Po prostu wypracować sobie metodę.
– No, to cześć – powiedziałem do Piotra na drugim piętrze, gdzie mieszkałem. W tej chwili naprawdę nie miałem ochoty iść o jedno piętro wyżej. – Słuchaj – rzekł Piotr z dobrotliwą ironią – to nie wypada. Posiedzisz z nami pół godziny i pójdziesz sobie. Będę ci nawet wdzięczny, jak sobie pójdziesz, ale jeszcze nie teraz. – Zawsze pozostaniesz małym holenderskim mieszczuszkiem – rzekłem ze złością – mimo aparycji hollywoodzkiego gwiazdora i niektórych powiedzeń, godnych mądrego faceta. – Na dole słychać było kroki Blanki. Weszliśmy tedy o jedno piętro wyżej i po przebyciu zupełnie czarnego korytarza Piotr otworzył drzwi i zostawił uchylone. Od razu tez poczułem się lepiej: lubiłem pokój Piotra. Mój był małą, ponurą dziuplą, o oknie oddalonym o metr od przeciwległego muru, wypełnioną wielkim, nieprzychylnym łóżkiem, które nie dawało schronienia, nie było niczym innym jak narzędziem do mechanicznego wypoczynku i tuzinkowych, młodzieńczych rozkoszy. Pokój Piotra miał okno wychodzące na ulicę, z którego widać było fasadę Park-Hotelu, zaś fasada ta i jej wykwint stanowiły zawsze przedmiot naszych nienawiści, naszego podziwu i naszych tęsknot. W pokoju Piotra stało metalowe łóżko o zżółkłych, niegdyś chromowanych kulach i prętach, tak samo obszerne i wygodne, jak w podrzędnych, paryskich hotelikach, gdzie jest sprzętem głównym i ważnym. Obok łóżka stała nocna szafka, na niej nasza chluba: mały aparat radiowy „Philips–Phileta”, a na aparacie nocna lampka, co razem nadawało kątowi przy wezgłowiu akcent ogromnej przytulności. W oknie wisiała pluszowa stora, którą natychmiast po wejściu zasunąłem, Piotr zaś zapalił nocną lampkę. Po chwili zapukała Blanka, weszła i zamknęła za sobą starannie drzwi. Łagodne światło nocnej lampki nasycało plusz w oknie, w świetle tym stara, spłowiała i brudna stora nabierała głębokiej miękkości. Piotr wyjął butelkę z szafy i nastawił cicho radio, Ilse Werner śpiewała Mein Herz hat heut Premiere... Rüdesheimer był bladozłoty, cierpki, trochę kwaskowy i bardzo aromatyczny: takie wino pili w Niemczech w tym czasie wyłącznie dygnitarze partyjni, milionerzy, wyżsi wojskowi i kelnerzy z wielkich restauracji. W zaciemnionym za pomocą pluszowej story pokoju zrobiło się bardzo gorąco, Blanka na wpół leżała na łóżku, Piotr siedział obok z nogami podciągniętymi pod brodę, ja na krześle z nogami opartymi o umywalnię, a plecami o frakowe spodnie Piotra, przewieszone przez oparcie krzesła. – Nie gnieć mi spodni – rzekł Piotr – bądź tak dobry. – Roześmieliśmy się wszyscy, nie wiadomo czemu, ja zaś powiedziałem: – Najwyższy czas, abyśmy zrobili dziś użytek z kostiumów kąpielowych. Wozimy je cały dzień ze sobą, a tu jest bardziej gorąco niż na plaży. – Świetna myśl – powiedziała Blanka z nasiąkłym winem entuzjazmem. Zeskoczyła z łóżka, przenosząc nogi nad głową Piotra, i w mgnieniu oka zrzuciła spódnicę i bluzkę, pod spodem miała dwuczęściowy kostium kąpielowy. Zdjąłem spodnie i koszulę i zostałem w samych slipach pływackich. – Nie patrz się – powiedział Piotr do Blanki i przebrał się w swoją granatową petkę. – Dlaczego ma się nie patrzeć – powiedziałem głupio. – Niech się przyzwyczaja.
Piotr uśmiechnął się, ale widziałem, że słowa moje nie przypadły mu do gustu: nie lubił takiej bezpośredniości – Tu już nic nie ma – powiedziała Blanka, unosząc butelkę po Rüdesheimerze.
– Zejdę i skombinuję coś na dole – rzekł Piotr i sięgnął po bluzę od petki. – Stary skąpcze... – zacząłem, ale ugryzłem się w język: chciałem powiedzieć, że wystarczy otworzyć szafkę Piotra w rozbieralni kelnerów, aby wydobyć za smukłą szyjkę butelkę najlepszych roczników reńskich, heskich i mozelskich, na jakie stać piwnice Park Hotelu; wiedziałem też, że Piotr nigdy by mi tego nie przebaczył, były to bowiem sprawy nasze, do których żaden Niemiec, nawet tak mało groźny jak Blanka, nie mógł mieć przystępu. – Postaraj się o Liebfrauenmilch – dokończyłem.
– Moje ulubione wino – dodałem wyjaśniająco w stronę Blanki. – Masz dobre upodobania – rzekła głosem, który jakby nakazywał mi na nią spojrzeć – całkiem niezły smak. – Piotr wyszedł z pokoju. W radio skończyła się muzyka i spiker zaczął mówić o bajecznym w tym roku urodzaju na kartofle, co należało do repertuaru najpomyślniejszych wiadomości. – Zmień to – powiedziała Blanka – daj jakąś szwajcarską stację. – Siedziała w poprzek łóżka, z długimi nogami wyciągniętymi przed siebie, plecami oparta o ścianę. Chciałem ominąć nogi, aby podejść do radia, nie ułatwiła mi jednak tego i już mi się nie udało. Dolna część kostiumu Blanki zwinęła się i upadła na podłogę. – Szybciej, szybciej – szepnęła. – Nareszcie zrozumiałeś, głupi, że po to tylko pojechałam do Taunus. – Nie miałem teraz czasu ani ochoty sprzeczać się z nią, lecz to, co mówiła, była zwykłym kłamstwem. Zgasiłem tylko radio. – Żeby było słychać kroki na korytarzu – zaznaczyłem rzeczowo. Blanka skinęła głową, oczy miała półprzymknięte. – Szybciej – powtórzyła cicho. Po kilku minutach usłyszałem kroki Piotra na schodach, mimo że był w tenisówkach. Wstałem i pochyliłem się nad radiem, Blanka bez słowa wciągnęła kostium i podeszła do lustra nad umywalnią. Drzwi otworzyły się i jednocześnie z małego głośnika poleciała dynamiczna, spinająca In the mood Glenna Millera. – Nie tak głośno – syknął Piotr – ścisz, idioto, na dole wszystko słychać... – W ręku miał butelkę i trzy kieliszki. – Przyniosłem kieliszki do białego wina, żeby było wytworniej – dodał wesoło – i Liebirauenmilch dla ciebie – dorzucił w moją stronę – żebyś nie żałował, żeś tu z nami został.
Oczywiście, popiliśmy jeszcze trochę i Piotr wpadał w coraz lepszy nastrój: rozbawiał się powoli i niezależnie od reszty obecnych; zawsze tak zresztą było, że funkcjonował towarzysko na zasadzie pewnej samoistności. Nazajutrz wszyscy mogli stwierdzić, że byli na pogrzebie, zaś Piotr oświadczał, że bawił się znakomicie. Nie doznawałem przeto niczego, co niektórzy w takich wypadkach skłonni są nazywać wyrzutami sumienia. Liebfrauenmilch smakował mi doskonale, z minuty na minutę ogarniało mnie coraz większe zmęczenie i senność. Natomiast Blanka wstała w pewnym momencie i oświadczyła, że idzie zrobić siusiu. Nie wracała bardzo długo. – Co się z nią dzieje? – spytał w końcu Piotr głosem pełnym zaniepokojenia. – Nie wiem – mruknąłem – idę spać. – Tak długo? – zastanawiał się Piotr, kręcąc z upodobaniem w palcach papierosa. – Może poszła do Savina – powiedziałem leniwie. – Zna drogę. Z Niemkami nigdy nic nie wiadomo. Nie mają w sobie krzty lojalności. Zwłaszcza w tych sprawach. – Po pierwsze, nie wierzę, aby zrobiła coś takiego – rzekł Piotr z wyższością – a po drugie, Savino ma jeszcze dyżur na piętrach. Wziął go specjalnie, aby wylądować o dobrej porze u tej gauleiterowej. – Mówisz uroczo – uśmiechnąłem się – najpierw wiara, a potem rzeczowy argument. – Właśnie wróciła Blanka. – Piet – rzekła przepraszająco i wyłącznie do Piotra – nie gniewaj się, ale ja już muszę iść. – Musisz? – zdziwił się Piotr. – Dlaczego? – Muszę. Czasami zdarzają się takie rzeczy kobiecie, że musi iść, nawet jeśli wcale nie ma na to ochoty. – Nie rozumiem – przyznał Piotr otwarcie.
Blanka spojrzała na mnie, jakby prosząc o pomoc. – Wytłumaczę ci – powiedziałem ze znudzeniem – to bardzo proste. W twoim wieku masz prawo już o tym wiedzieć. Może masz w domu trochę waty? – Mam gazę opatrunkową – rzekł Piotr poważnie. – Stało się coś? – Z ciebie jest kawał łobuza – powiedziała do mnie Blanka bez urazy. – Odprowadzę cię – rzekł Piotr; zrobiło mi się przykro, teraz dopiero widać było, że mu na tej dziewczynie zależy, że nawet parę pocałunków na ulicy ma dla niego znaczenie. – Nie, nie – rzekła Blanka – dam sobie radę, to niedaleko. – Zatelefonuj jutro, w czasie obiadu – rzekł Piotr pogodnie. – To był bardzo miły dzień. Udany. – Dobrze – powiedziała Blanka. Ubrała się szybko, dopiła swoje wino i powiedziała: – Dajcie mi trochę papierosów, nie mam ani złamanego peta w majątku. – Piotr otworzył szafę, wyjął płaski pakiecik R6 z półki i dał jej. – Mógłbyś jej odpalić trochę podróżnych kartek żywnościowych, ty rekinie – powiedziałem. – Łupisz codziennie jej ziomków w najbezczelniejszy sposób z całych kilogramów mięsa, masła i białej mąki, a nie ulitujesz się nad losem pięknej dziewczyny, głodującej przez całe tygodnie z powodu braku paru skrawków zielonego, stemplowanego przez Urząd Reglamentacji Żywności papieru... – To była prowokacja, lecz Piotr zniósł ją z godnością: otworzył portfel, wyciągnął schludnie spięty spinaczem plik drobno pociętych kartek, sprawdził, czego mu nie brak i czego ma za dużo, po czym wydzielił skrupulatnie kilka odcinków. – Dziękuję – powiedziała Blanka cicho – i cześć.
– No, to cześć, Piet – powiedziałem. – Widzę cię jutro rano. – Nie zostaniesz posłuchać komunikatu? – spytał Piotr. – Chcę spać, błagam cię, zrozum to. Marzę o tym, żeby pójść wreszcie spać... – Cierpiałem w tej chwili z nadmiaru nieszczerości, która uwierała mnie na własnej twarzy. – Spać i spać – uśmiechnął się Piotr dobrodusznie – dwadzieścia trzy lata i tylko spać. Co za pokolenie.
Na drugim piętrze powiedziałem do Blanki kurtuazyjnie: – Może zostaniesz u mnie na noc?
– Nie mogę – odpowiedziała. – Nie idę do matki. Jeszcze dziś w nocy jadę. Nie miałam sumienia powiedzieć tego Piotrowi, był taki miły i ma taką na mnie ochotę.
– Uhm – zrozumiałem. – Więc lepiej, że go okłamałaś, co?
– Lepiej. Nie zadzwonię jutro, a pojutrze nie będzie pamiętał, jak wyglądam.
– No, to chodź do mnie. Pojedziesz jutro rano.
– Nie mogę. Umówiłam się z taką jedną, która zaczyna. Dostała wezwanie do fabryki i wieje. Ma siedemnaście lat. To jej pierwsza rajza. Nie mogę jej zrobić świństwa.
– Szkoda – powiedziałem uprzejmie: przypomniało mi się zmęczenie, a nazajutrz podawałem przy śniadaniu.
– Ja też żałuję. Podobasz mi się.
– No, to cześć. Gdyby cię zahaczyli na dole, powiesz, że wracasz od biuralistki Annemarie Klein. Mieszka na pierwszym piętrze.
– Wiem o tym równie dobrze jak ty – uśmiechnęła się w ciemnościach i zaczęła schodzić powoli, szukając stopni.
Właśnie w tej chwili, dopiero teraz, zrobiłbym nie wiem co, żeby ją zatrzymać. Wydała mi się naraz piękna i dobra, jej zstępująca po schodach obecność w ciemnościach stała się czymś cennym i ciepłym. Rzecz jasna, głównym motywem mych myśli była młoda ciekawość i nienasycenie. Poznałem ją szybko, krótko i fragmentarycznie, wszystko we mnie pragnęło pełnego i wyczerpującego nacieszenia się tym nowym prezentem życia, jakim jest świeżo zdobyta dziewczyna. Także zmęczenie nie mogło grać żadnej roli wśród mych chęci i rachub, na początku dwudziestych lat życia niemal każde zmęczenie jest równoznaczne zadowoleniu. Ale krzywe, młode poczucie tego, co wypada, a co nie, nie pozwalało na manifestację prostych chęci. Podobam się jej dlatego – mówiłem sobie – że mi na niej nie zależy. To tak zawsze. Ostatecznie zaś jest to tylko Niemka. Załatwiłem ją i to jest najważniejsze. Jeszcze jedna karba na kolbie mszczącego się trapera, jeszcze jeden wróg ubity przy pomocy Rassenschande.
Miłość dla ludzi skrzywdzonych, gdy się ma dwadzieścia trzy lata, jest jedną z racji istnienia, równą w swej oczywistości pożądaniu dziewcząt i chęci śmiechu. Ludzie bardzo skrzywdzeni grzechotali wtedy drewnianymi sabotami po brukach niemieckich miast. Saboty kosztowały po cztery marki para, zarobki wynosiły około trzydziestu marek miesięcznie, ogromne masy ludzkie dotykały dna swej udręki: totalizm – ów rak kwitnącego na pozór stulecia – zmuszał ich do umierania za pokraczne, smutne symbole, lub nie pozwalał żyć dla siebie. Podawano ich milionami w towarowych pociągach z Francji, Polski, Ukrainy i Włoch do gigantycznej machiny niemieckiego przemysłu: przez parę lat ich prawo do życia i wolności było wyłącznie paliwem tego mechanizmu. Kto wie, czy nie identyfikowałem przypadkiem z miłością namiętnego odczucia ich krzywdy i pożądania sprawiedliwości dla nich: ostatecznie ludzkość składa się z pojedynczych ludzi, co utrudnia wszelki altruizm i jest zarazem źródłem wszelkiego człowieczeństwa. Trzeba mnóstwa dobrej woli i nabożnego, a zarazem naiwnego podziwu, ażeby w każdym mijanym lub napotkanym rozeznać od razu człowieka i rozciągać nań miłość uogólnioną, jak tu zaś dbać o własną dobrą wolę na co dzień, gdy ma się dwadzieścia trzy lata i nie najgorszy gust przeboju?
W związku z tym upodobaniem, wykształconym pięknie przez Jacka Londona i hollywoodzkie filmy z Gary Cooperem na czele, powodziło mi się nie najgorzej. Zaryzykowałbym twierdzenie, że powodziło się nienajgorzej całemu pokoleniu, mimo iż trzebiono je właśnie usilnie na wszystkich frontach i najrozmaitszych ruchach oporu. Zgadzam się, że jest to twierdzenie mocno ryzykowne i cuchnące niesprawiedliwością, jakimś fatalnym niedowładem ogarnięcia wszystkich bólów, cierpień, krzywd i podłości tej wojny – niemniej: coś w nim jest. Kowboj i detektyw byli pozytywnymi bohaterami generacji, dlaczego więc nie mieliśmy się stać herosami zmagań z faszyzmem? Duch sportowej lojalności, gry fair i niekomercyjnego dżentelmeństwa na boisku wyznaczał jakże często losy jednostek, cóż więc nie pozwalało mu ingerować aż po kres ludzkich przeznaczeń w wymiar ostateczny, gdy śmierć stała się chlebem codziennym całych połaci życia. Była w tym wszystkim swoista szlachetność odruchów i marzeń, mocno ulukrowana rodzajem przeznaczeń z powieści Woodehouse’a i owym polorem niby-rzeczywistości, produkowanej przez Metro-Goldwyn-Mayer i Paramount w sceneriach hallów wielkich hoteli, z kręcącymi się wokoło Williamem Powellem, Marleną Dietrich i Clarkiem Gable’em, przy dźwiękach melodii Smoke gets in your eyes... Jasne, że taki obraz życia nie dawał żadnego pojęcia o tym, jak jest, ale z ogromną mocą wstrzykiwał przekonanie o tym, jak powinno byłoby być, aby wyglądało ładnie, czyli stwarzał wzorce do marzeń o formacie ekranu kina „Rialto”. Zaroiło się tedy przed tą wojną od upodobań, młodzi ludzie tęsknili ku krawatom i sytuacjom, w których odnajdywaliby swe westchnienia z ciemnych sal kinowych i wyobrażenia z czytywanych ze szkolnych kasetek książek. Generacja przesiąkła kultem anglosaskiego chłodu i opanowania, wszechświatowej przyrody, literackiego relatywizmu moralnego. Indywidualizm i zmienność losu, dowolne kształtowanie zasad i immanentna uczciwość własnego, oryginalnego wyrobu – oto ideały, otwierające wrota życia i wiodące ku karierom romantycznych, szlachetnych hochsztaplerów, zgorzkniałych, uroczych lekarzy, dynamicznych, brutalnych policjantów o gołębich sercach i futbolistów rozmiłowanych w Tuwimie i Vicky Baum. U mnie, w Warszawie, w środowisku skłopotanego drobnomieszczaństwa, dla którego mleko i jaja nie stanowiły żadnego problemu, ale Riwiera była pojęciem z innej planety, tęsknoty te gangrenowały duszę. Nie pozwalały dostrzec nowoczesności bloków mieszkalnych i will w nowych dzielnicach ani świetnie funkcjonującej poczty, ani zadziwiającego postępu na polu ubezpieczeń społecznych; jedynie rozległe nabrzeża Gdyni dawały im jakie takie ujście. Toteż, gdy wojna wraz z bombami i prawem totalnej eksterminacji spadła pokoleniu na głowę – zaczęło się pokoleniu powodzić paradoksalnie dobrze. Kto nie umierał bezpośrednio lub nie tracił czasu – przyznajmy to lojalnie: nie z własnej winy – w obozach koncentracyjnych i więzieniach, ten strzelał, gonił, uciekał, tropił, krył się, rozglądał się, atakował, odpierał, bił się, był na wozie i pod wozem, i obok wozu, bał się śmiertelnie, zachłystywał na przemian grozą i triumfem, szybko kochał, cieszył się chwilą – jednym słowem: żył intensywnie i niebezpiecznie. Przenikliwość i bystrość, zręczność i energia, twardość i odporność, bezbłędne cwaniactwo i wielkoduszność pięknie skomponowanego gestu, piekielny talent błyskawicznego uniku i błyskawicznego natarcia w słowie i w czynie, mądrość, sprężystość, lojalność – oto płonące słowa litanii pokolenia, przy pomocy których modliło się ono codziennie do swojego własnego losu. I powodziło mu się dobrze mimo hekatomby, nikt nie odbierze mi tego niegodziwego przekonania, że danina krwi, jęków i żywotów ludzkich ujmuje coś powodzeniu generacji. Dopiero po wojnie, uwikłane w przyziemny galimatias dążeń, to, co zostało z pokolenia, podupadło, roztyło się nie wierząc w cudowne recepty na szczęście ani w mroczne diagnozy o jałowości istnienia, popadło w przeciętną, mierną żałość.
Umieliśmy się mimo wszystko śmiać i cieszyć z ową resztką niezgorzkniałego dowcipu, który zaginął gdzieś w świecie powojennym; nas wychowała jeszcze i cieszyła mądra, a zarazem wesoła piosenka kabaretowa, zaś styl swing, obowiązujący wtedy, był samą motoryczną radością. Na przykład w owym czasie specjalnie cieszyło nas plucie do kawy pana Eisslera. Wielkie misterium zanieczyszczania kawy odbywało się o godzinie wpół do dziewiątej, punktualnie i codziennie. Jego regularność umacniała w nas przekonanie o niewzruszalności wszechświata i praw moralnych, mimo ton trotylu, które spadały właśnie w okolicach z pokładów liberatorów i halifaxów. – Kawa dla pana Eisslera! – wołał Pierre albo Savino, Leo, Jupp, Piotr, Vessely, Marcel, Abbelé lub ja, stając przy obitym blachą kontuarze kuchni i stawiając na nim srebrną tacę z srebrnym dzbanuszkiem na kawę i mniejszym dzbanuszkiem na śmietankę. Dyżurujący przy śniadaniu zastępca szefa kuchni brał obydwa dzbanki w głąb bezmiernej kuchennej przestrzeni po to, abym nie widział, jak do większego nalewa pół na pół kawy prawdziwej i zbożowej, tej dla gości, zaś w mniejszym miesza odrobinę prawdziwej śmietanki z odciąganym, kartkowo-wojennym mlekiem. Było to pociągnięcie równie rytualne, jak bezsensowne, albowiem każdy z nas wiedział doskonale o prawdziwej, czarnorynkowej, ziarnistej kawie i pełnotłustej śmietance, kryjących się w odmętach kuchni Park-Hotelu i przeznaczonych dla jego władców; zarazem był to akt zwykłego matactwa, albowiem według wzajemnych, tajnych zobowiązań pan Eissler winien był otrzymywać rano na śniadanie prawdziwą kawę i prawdziwą śmietankę bez żadnych podławych domieszek obowiązujących powszechnie artykułów żywnościowych, ale zastępcy szefa wychodzili ze zdrowych założeń, iż zahartowane wojną podniebienie pana Eisslera nie bardzo odróżni rodzaj nadużyć, zaś im więcej pozostanie dla nich, tym jest w gruncie rzeczy lepiej ten świat urządzony. W międzyczasie brałem porcję dżemu na talerzyku ze stojących na kontuarze śniadaniowych porcji, na sąsiedni talerzyk kładłem podwójną porcję masła, chłopak kuchenny stawiał mi dwa wbite do srebrnego pucharka jajka na tacy, po czym mówiłem: – A szynki dziś nie dajecie? – na co patissier, gdy dyżurował, uśmiechał się i mówił: – Won, łobuzie... – zaś mniej sympatyczni zastępcy szefa spoglądali tylko na mnie zimno i bez słowa, gdyż wiadomo było powszechnie, że pan Eissler szynki nie jada i wrzucona przypadkowo do wiedeńskiego śniadania porcja szynki musi paść nieuchronnie łupem kelnera. Wchodziłem lekkim krokiem po schodach na górę i już w offisie, biorąc po drodze nakrycie: filiżankę, spodki i serwetkę, wołałem: – Kawa dla pana Eisslera! – Jednym zadowolonym z siebie i ponadczasowej sprawiedliwości kopnięciem otwierałem zawiasowe drzwi offisu i udawałem się okrężną drogą do sali śniadań.
Natychmiast po łomocie Vesselego, czyli od razu po przebudzeniu, zabrałem się do problemu wczorajszego wyboru Blanki. Dlaczego wolała mnie od Piotra? Była już szósta rano, trzeba było wraz z Vesselym przygotować wszystko do śniadania. Może dlatego, że mam ciemne włosy, a Piotr jest blondyn – przyszło mi na myśl – zaś Blanka albo tęskni, albo chce mścić się na kruczowłosym Savinie. Umyłem się bez golenia, włożyłem czarne, frakowe spodnie, białą koszulę, czarną muszkę i wymyślną, białą kurteczkę, podobną do owych kolonialnych smokingów, jakie widywałem na amerykańskich filmach o życiu angielskich oficerów w ujarzmionym Bengalu. Ta kurteczka była moją dumą: w bliżej nieokreślony sposób pozwalała mi przypuszczać, iż w gruncie rzeczy biorę tylko udział w wielkiej, wielomiesięcznej maskaradzie. Stanowiło to przekonanie zwodnicze, gdyż kurtka była autentyczna, barmańska, i jedyną jej zasługą był system miłych, choć całkiem fikcyjnych skojarzeń. Nie należy to do rzeczy zabawnych – powiedziałem sobie po chwili – być pożądanym ze względu na podobieństwo do kogoś. Nie widzę powodu, aby jako brunet koić sentymentalne tęsknoty różnych zawiedzionych przez innych brunetów. Wydaje mi się, że mam prawo do indywidualnych i bezpośrednich sukcesów na tym polu. Nigdy więcej zdobyczy za wtórność! Mimo to nadal nie mogłem pojąć, jak można przełożyć mnie nad Piotra:
Piotr był w moich oczach uosobieniem przystojności i chłodnego wdzięku, jaki powinien pociągać wszystkie kobiety. Zazdrościłem mu tego wdzięku, tej mądrej powściągliwości i urody; będąc z nim, odczuwałem zawsze swą ciemną, niewysoką niepozorność, swój nieładny nos i zbyt drobne ręce o krótkich palcach. Nigdy żaden kołnierzyk nie leżał na mnie równie bez zarzutu, jak na szyi Piotra, nigdy włosy nie sczesywały mi się równie miękko i wytwornie na kark jak jemu. Wybaczałem mu to wszystko, gdyż go kochałem, ale bolało to nieco, chociaż nie za bardzo. Ostatecznie byłem zdrowym, proporcjonalnie zbudowanym chłopcem o świeżej cerze i mocnych nogach i nie miałem znowu powodu do zbytnich skarg ani jeremiad. Brak było mi wysokogatunkowego wykończenia szczegółów, ale byłoby nonsensem mieć o to pretensje do życia czy do rodziców.
– Nareszcie jesteś – rzekł zgryźliwie Vessely. – Przynieś z kuchni bułeczki. Już sam skończę nakrywać. – Wyrzucił przed siebie obrus jak sztandar i jednym trafnym ruchem nakrył symetrycznie stolik. Zszedłem na dół przez poranny, pusty offis: unosiła się tu stężała woń zmywanych naczyń, dymu papierosowego, rozlanego wina i zepsutych potraw, których kradzione części kelnerzy odstawiali do grzejników na talerze, po czym zapominali wyjąć i zjeść. Za okratowanym po bokach, pokrytym ową wspaniałą, błyszcząco wypucowaną blachą kontuarem rozciągała się ogromna kuchnia, pusta o tej porze i pachnąca poranną kawą. Kontuar był linią demarkacyjną, granicą czulszą i wrażliwszą niż najbardziej płonące granice najgłębiej skłóconych narodów: oddzielał władztwo kelnerów od imperium kucharzy; była to granica interesów i mentalności, wzdłuż której kłębiła się nieustająca wojna. U siebie czułem się tylko na terenie sprzed kontuaru, na lśniących, czystych kaflach podłogi kuchennego przedmieścia, na szerokich, wygodnych schodach, które można było przesadzać w paru skokach z kopiasto pełną tacą na opartej o ramię dłoni, w wypełnionym kelnerskimi treściami offisie, wśród zastaw, nakryć, przegród na platery, zmywaków, półek na niezliczone rodzaje kieliszków i szklanek, grzejników na talerze. Za wahadłowymi odrzwiami offisu rozciągała się sala, a więc teren odwiecznego spektaklu obsługi, zwykły teatr wśród realnego bytu, pełen konwencji, umownych gestów, bezmyślnej nieszczerości i wymyślnych przedstawień. Za kontuarem kuchni ciągnęło się terytorium wrogie i mroczne, nigdy niezbadane do końca, z którego czasem tylko błyskało przyjazne spojrzenie sympatycznego patissiera lub mądrze neutralny gest szefa – wodza wrogów, który z wyżyn swego stanowiska pozwolić sobie już może na odrobinę kordialnej niezależności, na świadomość braku godności, jaki kryje się w drobnych okrucieństwach i głupim fanatyzmie. Wziąłem kosz z bułkami i powędrowałem na górę: na sali siedział już wczesny gość: jeden z tych niemieckich dyrektorów ze znaczkiem partyjnym w klapie, wiecznie śpieszących się i zapracowanych, na których zmęczonych twarzach malowało się wyraźnie, jak dosyć mają wojny, partii, garniturów z pokrzyw i zbożowej kawy; uważaliśmy ich w gruncie rzeczy za drugorzędną klientelę i traktowaliśmy pogardliwie. Vessely, w nieskazitelnym fraku, szczuplutki i niewysoki, pochylał się nad stolikiem i odbierał zamówienie w postawie zasadniczej: uprzejmej, lecz pełnej rezerwy. Gość wręczył mu zielony arkusik z podróżnymi kartkami żywnościowymi, Vessely wyjął małe nożyczki z kieszeni kamizelki i rozpoczął błyskawiczną, mistrzowską akcję. – Ile? – spytałem z uśmiechem, gdy podszedł do bufetu, przy którym stałem. – Dwadzieścia deka masła i ćwierć kilo białej mąki – uśmiechnął się zawzięcie Vessely; był małym, nieco nazbyt filigranowym Czechem o przystojnej twarzy, na której błąkał się nieustanny, trochę pomyleńczy uśmiech zgryźliwości i ironicznej wyższości; dużo od nas starszy, prowadził życie samotne i zamknięte przy pomocy jakichś podejrzanych, prostackich dziwek z fabryk i solo konsumowanego alkoholu, niemniej uchodził za dobrego kolegę i nie bał się pyskować na Niemców. Gwizdnąłem z uznaniem i postawiłem na tacy pięciodekową porcję masła, zaś Vessely włożył do koszyczka dwie miniaturowe bułeczki po pięć deka każda. – W tych warunkach, jeden gość na sali i nikogo wokoło, to uderzenie... – przyznałem z szacunkiem. – Prawda? – rzekł Vessely z dumą – dobry początek, co? A potrzebuję w tym tygodniu ładnych parę kilo mięsa i białej mąki. – Co się stało? – spytałem tonem towarzyskiej konwersacji, widząc, że Niemiec przy stoliku ogląda się z niecierpliwością na nas, śpiesząc się niewątpliwie, zaś nie chcąc zacząć śniadania bez porannego napoju, czyli kawy. – Wydajesz przyjęcie? – zainteresowałem się, opierając się łokciami o bufet, w niewymuszonej pozie do miłej pogawędki. – Mam zobowiązania – odparł wymijająco Vessely. – Poza tym te świnie – wskazał głową na samotnego Niemca pośrodku pustej, białozłotawej sali śniadaniowej – wysiedliły mi siostrę. Mieszkała w Karlsbadzie – wyjaśnił. – Przecież nie poślesz jej niemieckich kartek żywnościowych do Czech – uśmiechnąłem się niedowierzająco – ani żadnej zakupionej w Rzeszy żywności. – Już coś skombinuję – zaperzył się Vessely – a ty idź po kawę. Ten pętak tam zaraz zacznie wołać. – Kłamał nieudolnie, bo kartek potrzebował dla swych brzydkich, brudnawych robotnic, Flamandek lub Polek, które zwabiał do siebie na jałowe ersatzowe ciastka bez smaku i które ciągnęły od niego kartki mięsne, aby je wymieniać na odzieżowe bezugscheiny, bez których nie można było kupić nawet pary tandetnych majtek, nie mówiąc już o stanikach z roślinnej namiastki jedwabiu lub swetrach z syntetycznego przerobu brunatnego węgla. Rzeczywiście, gość kręcił się niespokojnie w daremnym oczekiwaniu na coś do picia. Ruszyłem wolnym krokiem do kuchni; Vessely był chef de rang, ja zaś tylko demichefem, miał prawo posyłać mnie na dół. Właściwie – myślałem sobie po drodze – to, co stało się wczoraj wieczorem, wcale nie było jakimś sukcesem takim ot sobie, odniesionym mimochodem i od niechcenia. Prawdę mówiąc, zaangażowałem w to mnóstwo wysiłku. Blanka podoba mi się od dawna. Przez cały czas, tam w Taunus, zależało mi na tym cholernie, aby zwrócić czymś na siebie jej uwagę. Robiłem to nieszczerze, uderzając ciągle w protekcjonalny ton kolegi, który wie, że dziewczyna przeznaczona jest dla jego przyjaciela, ale coś musiało być fałszywego w mej nieszczerości albo dałem się w jakimś momencie wykiwać przez samego siebie, gdyż rezultat jest dość jednoznaczny. A może Blanka intuicyjnie zrozumiała, jak usilnie nad tym pracuję, aby ją sobą zainteresować, albowiem formalnie biorąc, nie można nic zarzucić mojej lojalności. Ostatecznie dziewczyny nie spadają nam tu, w Niemczech, z nieba jak jabłka, tylko za potrząśnięciem drzewa, zwłaszcza klasowe dziewczyny, wyglądające jak chodząca reklama włoskich pończoch. Trzeba się niewąsko napracować, żeby coś sobie namotać. Zwłaszcza ty, chłopcze, który tak dobrze wiesz, jaka jest różnica pomiędzy powodzeniem u kobiet a szczęściem do kobiet. Przecież wiesz o tym, że podobasz się kobietom, lecz także wiesz, jak rzadko ci kobiety przebiegają drogę. Te oczywiście, które się tobie podobają, na które masz ochotę. Nie masz szczęścia do kobiet, wiesz o tym już dawno, już nawet umiałeś sobie powiedzieć, że tak jest i tak widocznie musi być. Że nie należysz do mężczyzn, którzy każdego dnia spotykają na ulicy, w tramwaju, w kinie, w poczekalni u dentysty, przed kioskiem z gazetami i wszędzie, gdzie się ruszą, dziesiątki kobiet chętnych i uśmiechających się, a co najważniejsze – takich, które im się wszystkie z miejsca podobają, którym gotowi są natychmiast świadczyć uwodzicielskie słowa, spojrzenia, westchnienia, inwestycje czasu i pieniędzy, z którymi natychmiast są w stanie prowadzić ów szczególny rodzaj rozmowy, wiodącej prosto do łóżka. Podobasz się, o tym wiesz, lecz wiesz także, jak to mało znaczy, ile przeszkód trzeba przezwyciężyć, aby dojść do czegoś na tym polu, kiedy się nie ma szczęścia, ile utrudnień piętrzy się wokoło każdej najdrobniejszej historyjki. Podobasz się, ale należysz do tych, którym każda zdobycz przychodzi z niebywałym trudem, którym chwilami świat przedstawia się jak pustynia bez kobiet, którym dziewczęta, nawet najbardziej chętne, nie przychodzą na randki, gdyż właśnie wpadają pod samochód po drodze, którym wybucha pożar w domu naprzeciwko akurat wtedy, gdy dziewczyna sama zaczyna rozpinać bluzkę, którym sąsiadka staruszka dostaje za cienką ścianą ataku wątroby właśnie w chwili, kiedy z trudem sprowadzona, po przezwyciężeniu tysiąca oporów i przeciwności losu, dziewczyna siedzi nareszcie na twoim tapczanie. Oho, masz gorzką świadomość tego, że nie należysz do mężczyzn, którzy przybywając do hotelu, zastają całe piętro zajęte przez żeńską drużynę gimnastyczną, wypoczętą i bardzo wynudzoną, natomiast możesz być pewny, że ledwie wejdziesz na to piętro, dziewczęta zabiorą się do wyprowadzki po to, aby zwolnić pokoje dla wycieczki zrzeszenia emerytowanych buchalterów. Nie należysz też do tych, którzy wchodząc do pociągu, na trasie obfitującej w tunele, od razu trafiają na przedział, w którym siedzi samiutka jak palec blondynka; a jeśli ci się nawet raz coś takiego przydarzy, to wchodząc do tego przedziału, możesz być pewny, że na cztery sekundy przed odejściem pociągu zjawi się tu jej mąż, narzeczony lub przynajmniej ciotka, zaś w najlepszym wypadku wtarabani się obca rodzina z trojgiem chorych na koklusz dzieci. Mieć szczęście do kobiet znaczy natykać się ciągle, na każdym kroku, na kobiety godne uwagi, z którymi nie ma obiektywnych kłopotów, jak brak czasu lub lokalu, chwilowa niedyspozycja czy nadmiar zajęć zawodowych. Możesz się im nawet nie podobać, takim kobietom, dasz sobie radę. Toteż, nawiasem mówiąc, trochę tego nie mogę pojąć, co było wczoraj... W offisie Jupp zdejmował swój nieforemny, wyświecony frak i przewiązywał się fartuchem. – Dzień dobry, potomku Nibelungów – powiedziałem pogodnie – no, już do mycia szklanek! – Ty mi nie będziesz rozkazywał – zezłościł się od razu Jupp. – Polski gówniarz! – Chcesz w mordę? – spytałem życzliwie. – Dawno już nie spuściłem cię ze schodów, co? – Z tobą trzeba się zawsze kłócić – poskarżył się Jupp płaczliwie – od samego rana. – Jego długa końska twarz niedożywionego wyrostka i tłustobrudne, jasnoblond włosy wiały od samego rana jakimiś niekończącymi się nigdy kłopotami drobno–mieszczańskich biedaków. – Masz tu bon – powiedziałem – i idź po kawę. Jedną, z rachunkowego śniadania. – Jupp wzruszył ramionami.
– Idź sam – powiedział dość obojętnie. Stałem przez chwilę, patrząc na niego i nic nie mówiąc.
– Brütsch kazał mi od samego rana myć kieliszki do wina – rzekł Jupp po chwili, mniej pewnie.
– Popatrz, wiele tego jest... – Istotnie, w wielkim zlewie piętrzyło się szkło wszelkiego kalibru, Jupp był jednak commis de rang, czyli o szczebel niżej w hierarchii ode mnie. – Jak cię kopnę, szczeniaku – powiedziałem cicho, lecz z naciskiem – to przekonasz się, kto tu teraz rozkazuje. Ja czy Brütsch... – Jupp próbował coś jeszcze rzec, stał jednak nieszczęśliwie na brzegu schodów, wystarczyło więc tylko lekkie pchnięcie, aby zleciał na dół, odbijając się o poręcze. Zeskoczyłem za nim, nie chodziło mi przecież o te parę kroków, lecz o dyscyplinę; Jupp leżał na dole, ale nie miał do mnie żalu. – Nigdy sobie nic nie zrobię – powiedział nie bez dumy, podnosząc się – taką mam już technikę spadania z tych schodów. – Wziąłem kawę i poszedłem na górę. Mieć szczęście do kobiet – myślałem sobie po drodze – to znaczy spotykać za każdym zakrętem każdej ulicy takie, które nadają się do łóżka. To znaczy takie, z którymi ja mogę pójść do łóżka i które mogą ze mną pójść do łóżka. Nie muszą od razu chcieć, muszą tylko móc i ja muszę móc. Oto ostateczna definicja – pomyślałem z zadowoleniem – zaś ja mam tylko powodzenie, ale nie szczęście. Ot, co... Na sali nie było jeszcze nikogo prócz samotnego Niemca, mocno już czerwonego na twarzy ze złości. Vessely stał przy bufecie też dość czerwony, ale z uśmiechem ironicznej wyższości na ustach, z czego wynikało, że powiedział coś Niemcowi do słuchu i że sprawiło mu to małą satysfakcję. – Gdzie się podziewasz? – syknął na mnie ze złością. – Daj mu już tę kawę. Musiałem mu przez ciebie powiedzieć parę słów. Potrzebne mi to od rana. – Podszedłem wolnym krokiem wytwornego kelnera do stolika i podałem kawę z miłym uśmiechem i ukłonem, przestawiając na stole całe nakrycie, gwoli wygodzie gościa, co tylko opóźniało zabranie się przezeń do jedzenia. – Co za porządki – wymruczał Niemiec. – Czeka się godzinami. Przecież w regulaminie domu pisze, że śniadanie na rachunek można dostać już od szóstej rano.
– W praktyce jest zawsze inaczej – odparłem z uprzejmym uśmiechem, lecz nie bez godności.
– Zostaw już wreszcie tę cukiernicę w spokoju, spóźnię się przez was na pociąg – rzekł Niemiec i zaczął siorbać dość głośno wystygłą kawę.
Na salę weszły trzy pojedyncze osoby i starsza pani z chyba czternastoletnią dziewczynką. Szybko oceniłem sytuację, wybrałem i poprułem w tamtą stronę: byłoby karygodnym zaniedbaniem własnych interesów zezwolić Vesselemu na zbieranie wszystkich zamówień, zaś doświadczone oko uznało panią z córką za najpewniejsze źródło zysków. – Proszę pana – powiedziała dama, gdy ukłoniłem się przy stoliku – mam do pana prośbę. Zabrakło mi kartek na masło, mam natomiast dużo odcinków tłuszczowych. Czy nie można byłoby otrzymać za nie masło? – Niestety, łaskawa pani – uśmiechnąłem się przepraszająco – nie wolno nam tego czynić. Kuchnia nie przyjmuje od nas zamówień bez właściwych kartek. – Nie muszę jeść masła – szepnęła dziewczynka i zarumieniła się. – Wystarczy marmolada. – Musisz jeść masło – powiedziała stanowczo pani – nie widzę powodu, dla którego masz być wojennym, skrofulicznym dzieckiem. Nie życzę sobie, żeby ta wojna zostawiła na tobie ślady, żebyś cierpiała potem całe życie. – Spojrzałem na dziewczynkę po koleżeńsku, dając jej do zrozumienia, że pojmuję jej zakłopotanie, wywołane nagminnym nietaktem osób starszych, niewiedzących, iż pewnych rozmów nie prowadzi się przy obcych, młodych kelnerach. Była bardzo ładna. Otóż to – pomyślałem i westchnąłem – gdyby była o trzy lata starsza... Co za dziwa z niej wyrośnie. Ale już nie dla mnie. Ta druga warstwa mych myśli musiała jakoś do niej dotrzeć, gdyż spojrzała na mnie przeciągle, z dość bezrozumnym zainteresowaniem i zarumieniła się jeszcze mocniej. – Spróbuję coś zrobić, szanowna pani – powiedziałem tonem, który miał znaczyć, że gdy chodzi o dzieci, jestem skłonny do najdalszych poświęceń. – Proszę mi dać swoją kartkę tłuszczową. – Jest pan bardzo miły – powiedziała starsza dama i wręczyła mi nietkniętą kartę na bieżący miesiąc. – Nie jesteś w stanie pojąć – zwróciła się dość kłótliwie do dziewczynki – że brak nawet tego namiastkowego masła powoduje w organizmie jakąś awitaminozę czy coś takiego. – Dobyłem nożyczek z kieszeni i ciąłem spokojnie kartę wzdłuż i wszerz, trzymając ją wysoko, sporo powyżej głowy i tak na nic nie zwracającej uwagi, zatokowanej damy; przy wyciętych bez przeszkód osiemdziesięciu gramach uznałem, że nie należy przesadzać, złożyłem kartę i zwróciłem damie. Wzięła ją bez jednego spojrzenia i wrzuciła do torebki. Vessely patrzył na mnie z drugiego końca sali bez sympatii, dostrzegł, że złapałem jelenia. W offisie schowałem zdobycz do portfelu, wyjmując zeń w zamian dwie kartki na masło, po pięć gramów każda; wprawdzie pięć gramów masła warte było na nieoficjalnej giełdzie kartkowej trzy albo nawet cztery razy tyle tłuszczu, to przecież i tak uderzenie było potężne i bez pudła. Przyniosłem dwa śniadania do stolika: pośród talerzyków z dżemem i bogatej zastawy dwie mikroskopijne porcyjki masła uderzały jaskrawie swą znikomością. – Mało – szepnęła starsza pani na ich widok – ale i tak dziękuję. Zapomniał pan wziąć od nas kartek na chleb, już je panu daję. Masz zjeść całe masło – zwróciła się napastliwie do dziewczynki – mnie wystarczy dżem. – Cztery odcinki białej mąki – powiedziałem sztywno, stawiając koszyczek z dwiema bułeczkami na stole; trzeba było być twardym aż do końca, dusić i żyłować, w koszyku było akurat pół tego, co wycinałem z karty chlebowej, podanej mi przez starszą damę usłużnie i z pośpiechem. Od razu też zapłaciła za śniadanie, bez zapisywania na rachunek i wraz z dwumarkowym, przyzwoitym napiwkiem.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji