Opowiadania wszystkie - Leopold Tyrmand - ebook

Opowiadania wszystkie ebook

Leopold Tyrmand

5,0

Opis

W opowiadaniach Tyrmanda znajdziemy mozaikę, z której można poskładać całe jego życie. Mozaikę barwną i niezwykłą. Jak cała jego twórczość. Jak cały Tyrmand.

Opisywał w nich swoje przeżycia wojenne, fascynację sportem oraz rozważania nad naturą ludzką. Ale przede wszystkim Leopold Tyrmand pisał o sobie, a pisząc o sobie – opisywał otaczający go świat. A miał Tyrmand z czego czerpać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 611

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




LEOPOLD TYRMAND

OPOWIADANIAWSZYSTKIE

Copyright © 2012, Mary Ellen Tyrmand

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-110-3

Projekt okładki: Elżbieta Chojna

Skład i łamanie: Jacek Antoniuk

Opracowanie redakcyjne: MG

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

ROWER, CZYLI ZEMSTA MORALNOŚCI

Jest to zupełnie nieprawdopodobna historia i gdyby nie fakt, że byłem jej bardzo bezpośrednim świadkiem, nigdy bym sam w nią nie uwierzył. Zaczęła się tak, że szedłem wolnym krokiem przez wielką halę Dworca Głównego w Sztokholmie, gdy podszedł do mnie jakiś zgoła obdarty facet, który rzekł jękliwym głosem:

– Co łaska, litościwa osobo, jeszcze dziś nic w ustach nie miałem… – To mówiąc wyciągnął po datek prawidłowo brudną rękę.

– Panie – rzekłem zdumiony – czy nie pomylił się pan cokolwiek w szerokości i długości geograficznej? Nie mam zwyczaju śnić chodząc, a pan wydaje mi się regularnym, warszawskim żebrakiem, co zarówno ze względu na narodowy charakter pana osoby, jak i na pana zawód, stanowi w Szwecji zjawisko raczej niezwykłe.

– Owszem – uśmiechnął się żebrak nieco melancholijnie – toteż rzadko kiedy nagabuję Szwedów. Uważam na cudzoziemców, starając się zwracać do nich w ich rodzinnym języku. Czasami się mylę, ale na ogół robi to doskonałe wrażenie. Do pana – tu skłonił się z niejaką wytwornością – miałem szczerą przyjemność zwrócić się w naszym wspólnym języku ojczystym. Gazeta wystająca z pana kieszeni i zaczepny wzrok, jakim obrzuca pan wszystko napotkane na obcym dworcu, powiedziały mi prawdę.

Rzeczywiście, w kieszeni mego płaszcza tkwiła jeszcze warszawska gazeta. Co do wzroku, nie poczułem się dotknięty, gdyż agresywność uchodzi w przekonaniu niemal wszystkich Polaków za zaletę. Natomiast żebrak o refleksyjności wolterowskich bohaterów i gestach światowca zainteresował mnie znakomicie. Był bardzo obdarty, to prawda, lecz w zapuszczeniu tym był pewien styl, jakby całkiem umyślnie pielęgnowany. Nie wydało mi się jednak, aby ta bezsprzeczna dekoracyjność miała być jednym z akcesoriów branżowych; wynikała ona raczej z bezinteresownego przejęcia się rolą, pewnego rodzaju artyzmu, jaki cechuje ludzi wysokiej klasy życiowej we wszystkim, co robią. Facet powiedział sobie widocznie w pewnej chwili „teraz będziemy się trudnić żebraniną przez taki a taki czas”, a więc robi wszystko, aby to mu się nie znudziło. Nie przeczę, warunki także mogły go do tego zmusić, tym niemniej istota założenia pozostaje ta sama.

– Proszę pana – rzekłem, jak mogłem najobojętniej – mam do pociągu około trzech godzin czasu, albowiem przejeżdżam tylko przez Sztokholm. Czy nie zechciałby pan napić się ze mną filiżanki kawy?

– Mój Boże – powiedział z lekką ironią – jestem wzruszony tymi objawami sympatii. Mam nadzieję, że to bynajmniej nie solidarność narodowa powoduje panem w tej chwili.

– Ma pan rację. Po ostatniej wojnie i jej migracyjnych skutkach unikam raczej objawów solidarności narodowej za granicą.

– A czy nie wstydzi się pan usiąść ze mną w kawiarni?

– Mój panie, już sam fakt, że nie dałem panu jałmużny, dowodzi zapewne, iż nie należę do powierzchownych konwencjonalistów. W Warszawie, być może, zastanowiłbym się nad sytuacją. W Sztokholmie, jestem pewien, będą mi tylko zazdrościć oryginalnego towarzysza.

– Przekonał mnie pan – rzekł z ponownym, lekkim ukłonem i za chwilę już szliśmy w kierunku Kungsgatan.

W eleganckiej herbaciarni, zgodnie z mymi oczekiwaniami, przywitały nas raczej zaciekawione spojrzenia. Przyjrzałem się w pełnym świetle memu towarzyszowi. Mógł liczyć dobrze ponad 30 lat i miał twarz i oczy człowieka, któremu myślenie nie jest rzeczą obcą. Chodziło tylko o gatunek tego myślenia.

– No i cóż? – powiedziałem wyczekująco.

– Oczywiście – odparł, zaciągając się głęboko papierosem – mogłem się tego spodziewać. Ciekawość starego, wytrawnego zbieracza interesujących historii, hę? Cóż, ja nie mam nic do ukrywania, przeciwnie, taka kawiarniana spowiedź może mi przynieść ulgę, a może i dobrą radę.

– Wybuch wojny – zaczął – zastał mnie w Gdyni, gdzie stałem na czele pewnego, doskonale prosperującego przedsiębiorstwa. Nie twierdzę, iż przedsiębiorstwo to miało większe znaczenie ekonomiczne niż społeczne, i to społeczne w bardzo określonym kierunku. O nie, bądźmy szczerzy, gospodarczy ciężar gatunkowy mojego interesu był nikły, cóż bowiem może znaczyć mały, czysty i leniwie prowadzony sklepik tytoniowy w skali obrotów wielkiego portu. Nawet fakt, że w sklepie tym można było zawsze otrzymać przemycany z całego świata tytoń, nie stanowił istotnej jego treści. Szmugiel tytoniowy, a więc drobny mankament w stosunku do obowiązujących praw, był niewinną, pełną wdzięku fasadą. Wszyscy wyżsi oficerowie gdyńskiej policji portowej zaopatrywali się w moim sklepie w ukryte pod ladą „Camele” i „Abdullahy”, klepiąc mnie przy tym porozumiewawczo po ramieniu. „Gdybyśmy mieli do czynienia tylko z takimi, jak pan…” – mawiali z pobłażliwym uśmiechem, w chwili gdy ja celebrowałem misterium sprzedaży przemyconej paczki papierosów najgroźniejszym przedstawicielom władzy. Za sklepem był niewielki, ładnie urządzony pokój, w którym najmilszy mi szczegół stanowiła całkiem zasobna biblioteka. Kochałem te książki, będąc z nimi związany rozlicznymi węzłami. W kartach niektórych z nich kryły się konosamenty ładunków milionowej wartości, przekazy frachtowe, stanowiące fortuny najróżniejszych centrów finansowych Warszawy, Budapesztu, Pragi, Wiednia, routy i punkty odbioru towarów o niewielkiej kubaturze, za to o znaczeniu całożyciowych dorobków. „Des affaires louches” – powie pan, jak mówią we Francji w takich wypadkach. Owszem, ale to nie wszystko. Moje uczucie do książek miało także rys najczystszej wdzięczności za rzeczy niematerialne. Z książek tych czerpałem wiarę w samego siebie i w słuszność mych życiowych założeń. W oparciu o nie budowałem moją etykę i moralność, mój światopogląd. Nie był on skomplikowany, ten światopogląd, a tym bardziej nowy. Stanowił po prostu system doskonale usprawiedliwiający wszystkie moje instynkty, doznania i rozumowania od lat najwcześniejszych, a co najważniejsze – dawał stempel logiki i słuszności temu wszystkiemu, co od wielu lat robiłem. Co zaś robiłem? – spyta pan. To proste: kradłem. Najzwyczajniej w świecie kradłem i to z niezwykłą maestrią. Przyzna pan chyba także, że z książek, usprawiedliwiających, a nawet gloryfikujących kradzież można skomponować prześliczną bibliotekę.

Wyznam panu, że chwilami dziwiłem się sam sobie, skąd wzięła się we mnie owa pasja wewnętrznej legalizacji mych postępków. Byłem synem warszawskiego sklepikarza z ulicy Kruczej. Chodziłem do dobrego gimnazjum, odznaczając się w nim ponoć inteligencją i zdolnościami. Przez cały okres młodzieńczości dostrzegałem wyraźną sprzeczność między życiem a marzeniami mego ojca. Pragnął się wzbogacić, handlując skrupulatnie i uczciwie towarami kolonialnymi. Jego pragnienia wydawały mi się godne pochwały, sposób ich realizacji sprawiał wrażenie głębokiego nieporozumienia. Gdy rozglądałem się wokoło, stwierdzałem z łatwością, że wszyscy kradną, w mniejszym lub większym stopniu hamowani przez strach lub brak kwalifikacji. Przez krótką chwilę zastanawiałem się, czy tak jest dobrze, czy błąd nie tkwi w układzie stosunków międzyludzkich, szybko jednak doszedłem do wniosku, że nie jest to wcale błąd, a istota życia, i że tak nie jest źle, a właśnie bardzo dobrze. Uwierzyłem w doktrynę wzajemnego pożerania się istot żyjących i dostosowałem ją do swych spostrzeżeń. W wyniku tych rozmyślań zrozumiałem, że kradzież jest skutkiem postępu cywilizacji, wyższą formą zdobywania przewagi nad bliźnim i niszczenia go, że jest przywilejem mądrzejszych i zręczniejszych i że jest swego rodzaju szlachectwem. Komplikowanie się form kradzieży – prawdziwa historia cywilizacji! Uczciwość stanowiła dla mnie religię ludzi słabych i małowartościowych. Miałem żal do Nietzschego, że cofnął się w pół drogi i nie sformułował tej prawdy.

Niebawem też opuściłem dom rodzinny i zasłynąłem jako jeden z najzręczniejszych złodziei w Warszawie. Pracowałem sam i wkrótce znał mnie świat przestępczy stolicy. Warszawscy jubilerzy drżeli na wspomnienie mego pseudonimu, byłem nieuchwytny, tropiącą mnie policję uważałem za przeciwników, których celem jest nie ochrona własności innych, lecz zniszczenie mnie jako swego konkurenta w walce. Zachłystywałem się poczuciem indywidualnej mocy. Z czasem porzuciłem kradzież i zająłem się oszustwem w wielkim stylu. Doszedłem do wniosku, że stanowi ono jeszcze wyższy stopień rozwojowy, matematyczną antytezę uczciwości, pełną pasjonującego, myślowego wysiłku. Spekulatywność współczesnych wielkich afer wydała mi się równorzędną czystej filozofii, wyżywałem się w niej umysłowo i twórczo. Osiadłem w Gdyni jako drobny kupiec i cichy epikurejczyk. Mój tryb życia, naturalny zresztą i niewymuszony, spokojne wieczory nad książką i wykwintne przyjęcia dla niewielu przyjaciół, ładny zbiór antyków i niewinne, opanowane rozrywki urobiły pozytywną o mnie opinię w mieście. Niebawem przedsiębiorstwo me rozrosło się do gigantycznych rozmiarów. Mały sklepik tytoniowy stał się centralą sieci, obejmującej Rotterdam i Lulea, Bahia-Blanca, Sajgon i Marsylię. Rzecz jasna, stałem się człowiekiem bardziej niż bogatym, mogłem sobie pozwolić na luksus nieposiadania żony i częstego oddawania się rozmyślaniom w wygodnym fotelu przy butelce łagodnego sherry.

Wojna zburzyła to wszystko. Czułem głęboki wstręt do polityki i do polityków. Ich działalność uważałem za rodzaj najprymitywniejszego przestępstwa. Wszelka przemoc budziła we mnie odrazę, była zaprzeczeniem postępu cywilizacji, której przecież najwyższym wcieleniem była dla mnie zręczność i finezja złodzieja czy oszusta. Polityka niosła ze sobą zbrodnię, zaś zbrodnia to regresja, to pochód wsteczny w kierunku ery kamienia łupanego. Zbrodnią, przemocą, morderstwem gardziłem zawsze i strzegłem przed nimi czystości swoich rąk. Wszystko się we mnie burzyło na widok Niemców, którzy uosabiali idealnie politykę zbrodni. W nowych warunkach, gdybym rozpoczął działalność przeciwko Niemcom, musiałbym z czasem zejść do roli Janosika, taka zaś rola wydawała mi się zawsze tania i melodramatyczna. Z łatwością tedy przeniosłem się do Szwecji.

Rzecz jasna, byłem nadal człowiekiem bardzo zamożnym. W Szwecji posiadałem znaczny majątek, piękną willę i wszystkie akcesoria wygodnego życia. Przez pierwszy okres czasu studiowałem pilnie nowe otoczenie i doszedłem do wniosku, że los nie mógł mnie lepiej umiejscowić. Szwecja wydała mi się terenem misyjnym, jakby czekającym na moje przybycie i moją działalność. Rychło też sprecyzowałem w sobie przekonanie, że przysłowiowa uczciwość mieszkańców tego kraju jest sztuczną, wymuszoną dyscypliną, stanowiącą przestarzały kaganiec na drodze do rozwoju prawdziwego życia. Z żartobliwym zapałem i w przeświadczeniu, że raczej bawię się, niż pracuję, przystąpiłem do organizacji czarnej giełdy w Szwecji. Pewne sukcesy w sensie zysku były do zanotowania, stanowiły one jednak wynik ograniczonej spekulacji w licznej grupie uchodźców politycznych i wojennych, jacy napłynęli do Szwecji w początkach lat czterdziestych. Kilkuset Szwedów, którzy dali się wciągnąć w orbitę nielegalnej gry giełdowej, nie zabawiło w niej długo, za wyjątkiem kilku, kompletnie zrujnowanych, dla których powrót na pozycje wyjściowe stał się niemożliwy. Gdy koło walutowego obrotu straciło zupełnie na atrakcyjności wziąłem się do odbudowy kontaktów przemytniczych, przystosowałem je do warunków wojennych i skonstruowałem czarny rynek towarowy. Po pierwszym okresie powodzenia szmuglowanych specyfików, spirytualiów i drogiego tytoniu, po kilku zręcznie zorganizowanych haussach i baissach brylantowych i narkotykowych, stwierdziłem z zainteresowaniem, że zasadniczą masę społeczeństwa szwedzkiego czarny rynek nic a nic nie obchodzi. Zniżałem ceny do minimum, ponosząc przy tym ogromne straty. Chciałem przepoić szarego Szweda pragnieniem kupna oryginalnej szkockiej whisky, a szarą Szwedkę rozpłomienić nadzieją zdobycia oryginalnych perfum Coty’ego za psie pieniądze. Ankietowe rozmowy, przeprowadzane przeze mnie przy każdej okazji, wykazały mi, że wysiłki moje idą na marne, że szarzy Szwedzi bynajmniej tego wszystkiego nie pragną, że oburzają się dogłębnie na ludzi, sabotujących zakazy rządowe, uważają ich działalność za szkodliwą i wierzą, iż skoro państwo postanowiło pewnych rzeczy nie sprowadzać – obywatel powinien obejść się bez nich dla swego własnego dobra.

Ta syta, tępa, ograniczająca się do posiadania małego, lecz dozwolonego, uczciwość wzburzyła mnie do głębi. Nie potrafiłem pojąć, jak można kontentować się danym i nie pożądać tego, co nie swoje. Legalizm Szwedów wydał mi się tragicznym przesądem, ich uczciwość – krańcową głupotą. Postanowiłem wydać walkę na śmierć i życie klimatowi etycznemu, jaki panuje w tym kraju na codzień. Zapadłem w swoje domostwo, po dniach całych obmyślałem w mym gabinecie gigantyczne plany walki z uczciwością. Wreszcie plan był gotów. Postanowiłem wywołać powszechny kryzys zaufania wzajemnego i zacząć od serii wstrząsających kradzieży, które podminowałyby i wysadziły w powietrze leniwy spokój tej ziemi. Opracowałem dokładny schemat działania. W zaciszu mej willi wprawiałem się i trenowałem do zadziwiających akcji, które miały przerazić i zrewoltować opinię publiczną Szwecji.

Jakby dla małego treningu w terenie, przed rozpoczęciem akcji właściwej, postanowiłem okraść niewielki sklep jubilerski przy jednej z głównych ulic Sztokholmu. Muszę tu pana poinformować, iż w swoim czasie byłem niedoścignionym mistrzem kradzieży sklepowej, zwanej popularnie w Warszawie szopenfeldem. Moje wyczyny w kraju i na gościnnych występach za granicą, w największych stolicach Europy, pasjonowały wówczas całą prasę i powodowały napady melancholii szefów zainteresowanych policji. Moim dziełem było wyniesienie z paryskiej firmy Duval et Duval czterech pereł, od którego to czynu zachwiało się kilka jubilerskich dynastii przy rue Rivoli. Technika szopenfeldu znalazła we mnie owego męża, którego przeznaczeniem było uczynić z niej Wielką Sztukę. Słynna akademia złodziejska w Wilnie przy ulicy Straszuna, której absolwenci trzęsą światem przestępczym trzech kontynentów, ofiarowała mi katedrę teorii szopenfeldu, z płacą 1000 dolarów za cykl wykładów. Odmówiłem, lecz wygłosiłem jedną prelekcję w gronie profesorskim, za co zostałem doktorem honoris causa tej, dziś już nieistniejącej, uczelni. Prezydent policji belgijskiej wystosował do mnie prywatny list, pełen słów podziwu, po okradzeniu przeze mnie kilku najbogatszych szlifierzy diamentów w Antwerpii. Po zagwarantowaniu mi absolutnej nietykalności odbyłem z nim dwugodzinną rozmowę, w czasie której ofiarował mi swą fotografię z dedykacją: „Arcymistrzowi – stary detektyw” i zostaliśmy trwałymi przyjaciółmi. Uzbrojony w taką tradycję jechałem na mój trening jak na miłą, od dawna niepraktykowaną rozrywkę. Zrezygnowałem nawet z akcesoriów, nie wziąłem auta, ubrany byłem po sportowemu. Zaopatrzyłem się jedynie w paszport na fałszywe nazwisko, wsiadłem na rower i pogwizdując sobie jechałem gwarnymi ulicami Sztokholmu. Po przybyciu na miejsce postawiłem rower na placyku przy zbiegu ulic Królowej i Apelbergsgatan i z rękami w kieszeniach wyszedłem na główną ulicę. Otworzyłem drzwi sklepu i wszedłem do środka po to, aby wyjść stamtąd w towarzystwie dwóch policjantów. Tak, tak, wtedy dopiero przekonałem się o względności wszelkich wartości. Poczciwy, różowy i matołkowaty mieszczuszek, trzeciorzędny jubiler sztokholmski, okazał się pierwszym mym pogromcą. Zauważył gest-błyskawicę, gest niklejszy od tchnienia wietrzyka i szybszy od światła, gest, o dostrzeżeniu którego marzyli najwytrawniejsi tropiciele. Następnie wymógł na mnie podniesienie obu rąk do góry przy pomocy zręcznie dobytego rewolweru, zamknął sprawnie sklep i szybko skontaktował się z policją. Te pięć minut zmienności losów kosztowały mnie w sumie półtora roku więzienia, nauczyły zaś potęgi relatywizmu.

Czas odosobnienia, którym płaciłem za porażkę, wykorzystałem na rozmyślania zasadnicze. Raz jeszcze, w dokładnej analizie mego życia i mych czynów, upewniłem się w ich słuszności i słuszności ich założeń. Przypomniałem sobie chwile mej wczesnej młodości, kiedy odkrywałem oszałamiający smak przestępstwa. Odżywały dawno zapomniane momenty pierwszych nadużyć i pierwszych kradzieży. Przypomniałem sobie, że już jako dziecko cieszyłem się, gdy nie zauważony przez nikogo mogłem wytrzeć usmarkany nos w czysty cudzy ręcznik lub oczyścić buty najpiękniejszymi firankami na wizycie u znajomych. Wywoływałem w sobie wspomnieniami ową niezastąpioną radość, jaka napływała mi do serca po zręcznym przywłaszczeniu sobie jakiegoś przedmiotu, bez względu na to, czy był to krawat przygodnego towarzysza w rozbieralni basenu pływackiego, czy złota bransoletka z lady jubilerskiego magazynu. Przez każdy z tych kilkuset dni więzienia umacniałem w sobie wiarę we własną moc, wyższość i niezależność, każdego zaś wieczoru zasypiałem na więziennej pryczy w błogim przeświadczeniu, że mam rację, i z czystym sumieniem człowieka, który obrał właściwą drogę życia. Toteż gdy wyszedłem z więzienia i przekonałem się, że w międzyczasie służący mój sprzedał willę i zniknął bez śladu, nie czułem doń żalu. Uważałem go za dzielnego człowieka, który wiedząc o mnie wiele i nie chcąc informować policji o mym prawdziwym nazwisku i pozycji, wykorzystał swoją szansę w sposób najwłaściwszy. Co do mnie, musiałem zaczynać od nowa. Byłem jednak pełen energii i radości wewnętrznej, jaką daje wyraźny życiowy cel. Ponieważ mam w sobie wiele sportowego ducha, wraz z owym niezastąpionym „esprit de revanche”, postanowiłem wznowić swą działalność od doszczętnego okradzenia owego jubilera, z którym miałem jeszcze niewyrównane rachunki. W tym celu ucharakteryzowałem się znakomicie, co należało do mych niewymienionych jeszcze talentów, i udałem się tam, pełen radosnego nastroju walki o słuszną sprawę. Idąc wolno przez ulicę Królowej stanąłem w pewnej chwili przed najzupełniej dla mnie nieoczekiwanym zjawiskiem. Proszę sobie wyobrazić, że mój rower, na którym przyjechałem na ten sam placyk przed dwudziestu miesiącami, stał, spokojnie oparty o stojak, w tym samym miejscu, w którym go własnoręcznie postawiłem. Podszedłem bliżej, przecierając oczy ze zdumienia, lecz fakt ten okazał się najzupełniej realny. Przede mną stał mój rower, nieco zardzewiały od deszczów i zakurzony, lecz ten sam. Trzeba zaś panu wiedzieć, że był to piękny rower, najlepszej marki angielskiej, bardzo drogi i modny, oraz wyposażony we wszystkie możliwe ulepszenia, dynama, lampki sygnałowe, reflektory. Ponadto w torbie bocznej – wie pan, tu w Szwecji używa się takich bocznych torb bagażowych – a więc w takiej torbie pozostawiłem około 500 koron w drobnych banknotach. Przypomniałem sobie jeszcze w więzieniu o tych pieniądzach, które leżały tam od czasu jakiejś wycieczki. Teraz drżącymi rękami odpiąłem torbę i drżąc wewnętrznie wyjąłem z niej 500 koron i jeszcze kilka drobiazgów jak złota papierośnica i takaż zapalniczka.

To był cios! Uderzenie w równej mierze zbawcze jak niszczące. 500 koron stanowiło wtedy pensję miesięczną dobrze zarabiającego urzędnika. W mojej sytuacji suma ta mogła okazać się zbawienną jako poważny kapitał zakładowy. Lecz z drugiej strony te same 500 koron, leżące przez 20 miesięcy w samym centrum ożywionej ulicy i nie zabrane przez nikogo – to był cios w moją życiową koncepcję. Stałem nad rowerem, nie wiedząc, co czynić. Moja drapieżna energia walki, energia zemsty i świadomego dążenia uległa jakiemuś gwałtownemu rozkładowi. Po dziesięciu minutach postanowiłem zabrać pieniądze i rower, po następnych dziesięciu doszedłem do wniosku, że byłaby to moja największa życiowa klęska. Wiedziałem już dobrze, że dziś nie zdobędę się na rozprawę z moim jubilerem. Ostatecznie zostawiłem wszystko na miejscu. „To niemożliwe – powtarzałem sobie – dziś, jutro lub pojutrze znajdzie się jakiś rozsądny człowiek, który to wszystko zabierze…”

Odtąd przychodziłem na róg ulicy Królowej i Apelbergsgatan, codziennie. Byłem niezdolny do jakiegokolwiek przedsięwzięcia. Utraciłem sens istnienia, a co za tym idzie – zaufanie we własne siły. Bałem się, że zawiodą mnie nerwy, gdy przystąpię do jakiejkolwiek akcji, i załamię się jak nowicjusz. Godzinami wystawałem na ulicy, wpatrując się w rower jak zahipnotyzowany. Zacząłem go nienawidzić. Wywiązała się pomiędzy nami jakby milcząca walka, straszliwe zmaganie pomiędzy rowerem a mną. Lżyłem go, jak lży się w myślach osobistego wroga, stojąc odeń oddalony o kilka kroków. „Ty świnio – powtarzałem – mógłbym cię zgruchotać na drobną kupkę starego żelastwa, ale nie, nie jestem przecież głupcem, twoim przeznaczeniem jest być ukradzionym wraz z forsą, jaka tkwi w twojej torbie…” Drżałem na myśl, że może być w końcu sprzątnięty przez służbę uprzątania miasta i że ogłoszą o nim w gazetach, w rubryce rzeczy zagubionych. Z przerażeniem otwierałem poranne dzienniki i z niezmierną ulgą stwierdzałem codziennie, że tak się nie stało. Po nocach śniłem niezmiennie, że widzę, jak do roweru skrada się skulona postać ludzka, szybkimi, ukradkowymi ruchami wyjmuje z torby pieniądze, ogląda się na wszystkie strony, wskakuje na siodełko i odjeżdża pędem, w obawie przed pościgiem. Budziłem się, pełen błogiej radości, że wszystko jest w normalnym rzeczy porządku, że znów świat kręci się wokół słońca, a nie na odwrót, jak to czynił przez ostatnie kilka dni. Zrywałem się i biegłem na ulicę Królowej, aby stwierdzić, że rower jest, stoi, i przeczy najcudniejszym sennym marzeniom. Usiłowałem odeń uciec. Uciekałem na najdalsze krańce miasta, do odległych, pustawych parków, siadałem na ławkach i układałem precyzyjne, niezawodne plany wspaniałych kradzieży. Podrywałem się z ławki pełen nowych sił i optymizmu i biegłem do miasta. Wtedy nogi poczynały same zmierzać ciągle tą samą drogą, u kresu której sterczał w ulicznym stojaku samotny, zardzewiały, sczerniały rower. Raz zdecydowałem się na wyjazd ze Sztokholmu. Kupiłem bilet i wsiadłem do pociągu. Na minutę przed odjazdem wypadłem jak oszalały z dworca i pobiegłem na ów nieszczęsny róg. Zdało mi się naraz, że już jest po wszystkim, że roweru nie ma, że nie mogę wyjeżdżać, nie wiedząc o tym wielkim zwycięstwie. Ale rower był. I były pieniądze, i papierośnica, i zapalniczka. Powoli wyczerpał się zapas pieniędzy, jaki zwrócono mi przy wyjściu z więzienia. Do zarobkowania nie byłem zdolny, ja, biedny wrak człowieczy, któremu naraz cała ludzkość i pogląd na nią uciekł z ziemi na księżyc i tam stanął do góry nogami. Et, me voila – jak mówią Francuzi…

Skończył, zapalił papierosa i uśmiechnął się do mnie. W uśmiechu tym ironia walczyła o lepsze z rozpaczą. Czułem się mocno zakłopotany. Cóż tu powiedzieć człowiekowi, który utracił złudzenia? Nie zmienia istoty rzeczy fakt, że zachodzi tu dziwne zjawisko utraty złudzeń a rebours, sama treść straty gruntu pod nogami, straty własnego poglądu na świat jest dostatecznie tragiczna i może prowadzić do katastrofy. Ten biedny człowiek przesadził nieco w negatywizmie, lecz zdarzyło się to już niejednemu na świecie. Gorzej jest, że ze swych początkowych, pesymistycznych stwierdzeń wyciąga zbyt daleko idące wnioski, lecz to stanowi już problem indywidualnych przeznaczeń.

– Proszę pana – rzekłem nieśmiało – a czy nigdy nie wziął pan pod rozwagę okoliczności, że ludzie mogą być uczciwi, no, powiedzmy – ze względów całkowicie altruistycznych, ot, tak, z poczucia równowagi moralnej, z prostej świadomości złego i dobrego albo nawet z popędu serca?

Spojrzał na mnie przeciągle. W jego oczach ustępowała wyraźnie rozpacz, a pozostawała sama ironia.

– To dobre, co pan powiedział. Przecież pan sam w to nie wierzy. Pan chce tylko w to uwierzyć. Zbiera pan bukiecik komunałów, którymi chce mnie pan przekonać, odnosząc przy tym skutek całkiem odwrotny od zamierzonego. Czy uważa pan, że uczciwość ludzką można jakoś uzasadnić? Czy sądzi pan, że gdyby nie było strachu przed karą, to jakakolwiek gromada ludzka mogłaby w ogóle zrozumieć pojęcie uczciwości?

Zrobiło mi się całkiem nieswojo.

– Wie pan co – powiedziałem – proszę mi pokazać ten rower. Z chęcią go sobie obejrzę. To zawsze podnosi na duchu.

Skłonił głową z niesmakiem. Zapłaciłem i wyszliśmy na rozjarzoną światłami Kungsgatan. Mijając bogate wystawy jubilerskie i portale banków mój obdarty towarzysz obrzucał je wzrokiem doświadczonego myśliwego. Skręciliśmy w ulicę Królowej. Zbliżając się powoli do skrzyżowania, żebrak pochylił się w przód, natężając wzrok. Zbladł i usta zaczęły mu drżeć. Złapał mnie za rękę i szepnął:

– Nie ma go!

Dochodząc do pustego o tej porze placyku, widziałem już wyraźnie pusty, wieloprzedziałkowy stojak uliczny. Z człowiekiem obok mnie działy się dziwne rzeczy. Trząsł się i ręce latały mu jak w febrze.

– Proszę mi dać papierosa – szeptał gorączkowo – oddam panu zań tysiąc. Za miesiąc wyprawię na pana cześć bankiet w najdroższej restauracji Sztokholmu. Skończyła się obsesja roweru! Wygrałem! Triumfuję! Jutro zaczynam od nowa. A jednak ja miałem rację. Za tydzień będę jednym z najbogatszych ludzi w tym przeklętym, głupim kraju. Zapraszam pana do mojego pałacu, którego adres niebawem panu przyślę. Będziemy pili sherry i rozprawiali przy kominku o wiecznym, niezmiennym, ludzkim Złodzieju…

Od ciemnego muru po przeciwległej stronie ulicy oderwała się jakaś postać. Przechodziła ulicę prosto w naszą stronę. Był to wysoki, tęgi mężczyzna w jakimś uniformie. Podszedł do nas i przyłożył palec do czapki. Potem rzekł kilka słów, z których z trudem zrozumiałem, że pyta, czego tu szukamy. Mój towarzysz milczał.

– Roweru – powiedziałem łamanym szwedzkim językiem – tu stał nasz rower.

Szwed zaczął coś tłumaczyć. W natłoku wyrazów przestałem się orientować. Ze zdumieniem stwierdziłem tylko, że żebrak cofa się do tyłu, patrząc przerażonym wzrokiem w Szweda. Nagle odwrócił się i zaczął biec. Po chwili zniknął nam z oczu.

Szwed był przerażony do ostatnich granic. Na szczęście znał trochę niemiecki. Jąkając się z niepokoju pytał co się stało memu towarzyszowi. Było mi bardzo głupio, gdyż nie wiedziałem, jak mam mu to wytłumaczyć. W każdym razie obróciłem kilka razy palcem przy czole, co jest międzynarodowym określeniem tego samego zjawiska. Szwedowi tłumaczyło to niewiele i denerwował się nadal. Był nocnym stróżem tej dzielnicy i jak się okazało, nawet hipoteza lekkiego szmergla u zbiegłego nic a nic go nie uspokajała.

– Ale dlaczego tak go poruszyło – powtarzał – kiedy mu powiedziałem, że rower jest do odebrania? Nawet wariata taka wiadomość nie powinna wyprowadzić z równowagi. Bo widzi pan, ja ten rower wziąłem. Żal mi się zrobiło maszyny, tyle czasu stoi, pomyślałem sobie: wezmę go i oczyszczę. Nie wiem dlaczego właściciel po niego nie przychodzi, ale jak przyjdzie, to przynajmniej znajdzie go w porządku. I tak nie mam co po nocach, w czasie dyżuru, robić, to chociaż będzie trochę zajęcia. Była tam forsa, papierośnica i zapalniczka, ale wszystko jest, znajdzie pan na miejscu.

– Proszę pana – rzekłem po chwili milczenia, w czasie której Szwed bez ustanku kręcił głową – niechże mi pan powie tak szczerze: rower stoi tu od dawna, nikt się po niego nie zgłasza, niszczeje na deszczu… Czy nie przyszło panu na myśl, żeby go sobie po prostu zabrać?

– Nie.

– Ale dlaczego? Czy nie potrafi pan powiedzieć, dlaczego pan tego nie zrobił?

– To takie proste – uśmiechnął się szeroko Szwed – przecież ten rower nie jest mój.

Warszawa, 1949 r.

HANKA

W jednym z warszawskich gimnazjów uczyła się młoda, nie więcej chyba niż czternastoletnia, dziewczynka imieniem Hanka i nazwiskiem Klimczak. Ta Hanka Klimczakówna nie była ani ładna, ani brzydka, ani mądra, ani głupia, ani zalotna, ani skromna, ani krzykliwa, ani zbyt spokojna i w ogóle trudno powiedzieć, jaka była, gdyż o dziewczynkach w tym wieku nie można nic takiego powiedzieć. Mówi się o nich zazwyczaj, że dopiero przyszłość pokaże, co z nich będzie, i powiedzenie to nie jest pozbawione słuszności, gdyż przyszłość taka nadchodzi bardzo szybko i nim się człowiek obejrzy, po jednej wiośnie i po jednym lecie ma przed sobą bardzo ładną i bardzo mądrą pannę, albo nic z niczym. W tym jednak czasie, kiedy przedstawiam wam Hankę, jest ona jeszcze zupełnie nieforemnym zadatkiem na kobietę, z przydługimi rękami, o palcach uwalanych atramentem, kilkoma piegami wokół nasady bladego noska i błękitnymi oczami. Jedynym szczegółem, który jest w Hance modny i światowy zarazem, są włosy; tak się bowiem złożyło, że modne są obecnie włosy krotko przycięte i niedbale a filuternie potraktowane, à la cochon irrité – jak je nazwała pewna wielka polska pisarka. Ta moda jest niesłychanie na rękę pensjonarkom, gdyż mogą one sobie wzajemnie przycinać włosy, ignorując fryzjera. Zabieg taki wymaga jedynie dobrej woli, pary dobrych nożyczek i jako wzoru eleganckiego magazynu ilustrowanego z modnie uczesanymi główkami. Natomiast, dla sprawiedliwości, przyznać trzeba, że mimo tych zainteresowań Hanka uczyła się znośnie, nie została w żadnej klasie na drugi rok i rodzice byli z niej na ogół zadowoleni, co nie znaczy jednak, aby poświęcali jej zbyt wiele czasu. Ojciec Hanki był technikiem budowlanym, wiemy zaś wszyscy, jak bardzo są zajęci technicy budowlani teraz właśnie, kiedy odbudowuje się Warszawę. Matka Hanki pracowała również, jako ekspedientka w wielkiej spółdzielni spożywczej, toteż rodzinie tej powodziło się znośnie. Hanka chodziła dobrze i ciepło ubrana, a jej starszy brat Roman, studiował inżynierię lądową na politechnice. Ciemną stroną ich życia było ciasne, niewygodne i brzydkie mieszkanie; tak się bowiem złożyło, że pan Klimczak był uczciwym człowiekiem, gardził wszelkimi kombinacjami i żył z ciężko zapracowanych wynagrodzeń, co nie pozwalało mu na kupno własnego, wygodnego mieszkania, zaś Warszawa nie jest jeszcze aż tak dalece odbudowana, żeby wszyscy rzetelni i pilni pracownicy mogli otrzymać przestronne, jasne pomieszczenia mieszkalne. Te okoliczności powodowały, że Hanka, o ile to było możliwe, spędzała czas poza domem. Rodzice dawali jej dziesięć złotych tygodniowo jako tak zwane kieszonkowe, którą to sumę Hanka, zależnie od nastroju, obracała na bilety kinowe, względnie chrupkie rurki z kremem, wypiekane w specjalny sposób na oczach konsumenta. Bardzo dużo też spacerowała w towarzystwie dwóch swych najlepszych przyjaciółek, Basi i Zuzy, która w istocie nazywała się Zosia, lecz od najmłodszych lat była w pretensjach i zdeformowała sobie kokieteryjnie, zbyt prosto – jej zdaniem – brzmiące imię. Basia i Zuza we wszystkim niemal podobne były do Hanki, z tą różnicą, że rodzice Basi byli biedniejsi i Hanka do spółki z Zuzą pokrywała zazwyczaj rachunki w lodziarni i koszt biletów kinowych. Wszystkie trzy należały do organizacji młodzieżowych, słuchały referatów, ale mało interesowały się życiem świetlicowym. Wynikało to z tego, że ani Hanka, ani Basia, ani Zuza nie miały żadnych ambicji artystycznych, zaś w świetlicach przeważnie gra się albo tańczy w zespołach, albo śpiewa, albo wystawia się różne rzeczy na scenie. W ogóle te zamierzenia ich były jeszcze całkiem nieskrystalizowane, a w związku z tym – ambicje nieustalone. Wprawdzie Hanka mawiała, że chce studiować w przyszłości medycynę, Zuza miała zamiar być kiedyś bardzo elegancką i marzyła w cichości o swej przyszłej wielkiej urodzie, ale były to jeszcze pierwociny zamiarów. Jedynie Basia zwierzała się przyjaciółkom, że chce mieć dom, rodzinę, dzieci oraz gotować swemu kiedyś-mężowi dobre i obfite posiłki, i chociaż była ona jeszcze smarkulą, wszystko wskazywało na to, że tak będzie. Na razie tedy wszystkie trzy wystawały godzinami w ogonkach przed kinem po to, aby zobaczyć Celikowską, którą bardzo lubiły, czy pozazdrościć trochę Szaflarskiej. Ważkim momentem w ich życiu było, gdy Zuza dostała pierwsze pantofle na wysokim obcasie, drewniaczki – rzecz jasna – ale zamszowe i bardzo ładne. Spacerowały wtedy długo po Marszałkowskiej.

Zuza, choć bardzo ją bolały stopy, wcale się do tego nie przyznała. Rozważały wtedy żarliwie problem kobiecej wytworności, który dla nich dopiero co zaistniał, i oceniały krytycznie, pewne swego świeżutkiego znawstwa, przechodzące warszawskie elegantki i piękności, bez względu na wiek. Doszły przy tym do wniosku, że kobieta powinna być ładna i wzbudzająca podziw, że to chyba bardzo w życiu pomaga, chociaż nie jest jedynym celem kobiety, i wprawdzie Zuza upierała się przy tym, że to może być jedynym celem, to jednak Hanka i Basia miały swoje zdanie. Natomiast uroda i wytworność słabo kojarzyły się dla nich jeszcze z faktem istnienia na świecie mężczyzn i wydawały się im raczej konieczne dla imponowania innym kobietom. W tym miejscu należy powiedzieć słów kilka o stosunku Hanki, Zuzy i Basi do chłopców. Otóż trzy te dziewczynki były dziewczynkami współczesnymi co się zowie, uczyły się w szkole biologii i nawet nie wiedziały o tym, że winę za pewne sprawy zwalało się kiedyś na bociany, jako że miały współczesnych rodziców, którzy potrafili unikać przestarzałych metod w informowaniu swych dzieci o świecie! W klasie ich było także sporo dziewcząt, które całowały się już z chłopcami na wieczorkach szkolnych i w strasznym sekrecie opowiadały o tym wszystkim koleżankom, na pauzach. Tym niemniej Hanka, Basia i Zuza mało interesowały się tymi sprawami, mało interesowały się chłopcami i co tu dużo mówić – chłopcy jeszcze mniej interesowali się nimi. Czy ten stan rzeczy zawdzięczać należy temu, że wszystkie trzy miały jeszcze bardzo patykowate nogi, czy temu, że żadna z nich nie była specjalnie ładna – sam nie wiem, po prostu było tak i już. I chociaż znały wielu chłopców z ulicy Belwederskiej i okolic (mieszkały przecież niedaleko od siebie właśnie w tamtej dzielnicy), a także chodziły czasem z chłopcami na spacery, po których wymieniały wrażenia i poglądy na temat, który chłopiec jest ładny, a który głupi, to jednak wszystko to mniej je obchodziło niż ploteczki o koleżankach, nauka w szkole i nowe filmy. Sportem interesowały się trochę, po części dlatego, że wszyscy się nim interesowali, a już brat Hanki, Roman, i stryj Zuzy, niejaki pan Wąsik, byli cenionymi i znanymi sportowcami, głównie jednak za sprawą nauczycielki gimnastyki z ich szkoły. Ta nauczycielka, panna Danuta, była zapaloną entuzjastką sportu, młodą absolwentką Akademii Wychowania Fizycznego, która wynajmowała dla swych uczennic wspaniałe sale gimnastyczne w warszawskich domach kultury fizycznej, grała z nimi w siatkówkę i starała się im zaszczepić całą znaną sobie radość, płynącą ze sportu. Panna Danuta była przy tym ładna, zgrabna, zawsze schludnie i przyjemnie ubrana, umiała ciekawie opowiadać o wyczynach sportowych i wielkich polskich sportowcach, podbijała wszystkie serca swym urokiem i miłym sposobem bycia, zdobywała ogólną sympatię. Jednym słowem wywierała taki wpływ, że wiele dziewczynek, a także trzy znane nam przyjaciółki, zastanawiało się poważnie, czy po skończeniu szkoły nie wstąpić na AWF i być potem taką jak panna Danuta.

Zeszłego roku późną wiosną i latem, przed wyjazdem na wakacje, dziewczęta chodziły nad Wisłę od strony Portu Czerniakowskiego, na dawną plażę Ligi Morskiej, gdzie opalały się, kąpały i czytały książki. Potem rozjechały się każda w swoją stronę. Hanka wyjechała do krewnych na Dolny Śląsk; Zuza udała się wraz z matką na wczasy do domu wypoczynkowego w Ustroniu Morskim, zaś Basia spędziła lato u ciotki w Klarysewie pod Warszawą. Hanka poza rozlicznymi przyjemnościami, jakie nastręczył jej pobyt w małym miasteczku nie opodal Jeleniej Góry, w czasie tych wakacji nauczyła się pływać. To znaczy, że i przedtem Haneczka jako tako poruszała się w wodzie, ale tam, w tym Agnieszkowie, był bardzo ładny basen pływacki, a także pewien kuzyn Hanki, miejscowy sportowiec i motocyklista, który patrząc na jej pływanie, rzekł:

– Eee tam, też pokraka z ciebie, Hanka – i nauczył ją ruchów żabki.

Było trochę niesprawiedliwe to powiedzenie o pokraczności Hanki, sprzeczne z rzeczywistością i dowodziło zarazem niefachowości kuzynowego spojrzenia. Hanka mimo niedorosłej, nieukształtowanej jeszcze sylwetki i szczupłych kończyn – miała w sobie jakąś naturalną zręczność i płynność ruchów. Wody nie bała się ani trochę, szybciutko nauczyła się strzałki, unosząc się lekko na wodnej powierzchni, a potem, przedziwnie szybko, opanowała ruchy i system pływania żabką, a nawet krytą żabką. Nie przywiązywała zresztą do tego zdarzenia większej wagi poza zamiarem chwalenia się przed koleżankami w Warszawie, ale z czasem odkryła w sobie szczególne upodobanie do pławienia się w ciepłej i czystej wodzie pływalni. Odtąd, przez resztę pobytu, gdy pogoda dopisywała, nie opuszczała basenu; wskakiwała, pełna zapału, do wody, nurkowała, bawiły ją bąble wypuszczanego pod wodą powietrza, kładła się na wznak, pływała tam i z powrotem, otwierając oczy w zielonym bezmiarze pod powierzchnią i wsłuchując się w przyjemny szum, otaczający uszy, gdy płynęło się z zanurzoną głową. Po powrocie z wakacji pani Klimczakowa spojrzała na Hankę bez specjalnego uznania i rzekła:

– Opaliłaś się, to prawda, ale i zeszczuplałaś, dziewczyno, na tych feriach. Cóżeś ty tam robiła?

Hanka tłumaczyła, lecz tłumaczenie to nie trafiło mamie do przekonania. Istotnie, mama swoją rację miała, gdyż Hanka mizerniejsza była niż przed wyjazdem; oczywiste jest jednak, że mama nie mogła dostrzec, jak niektóre ścięgna Hani stały się ściegnami z iście stalowych nitek, ani jak woda wygładziła i wzmocniła to, co z czasem miało się stać mięśniami Haninych nóg, ramion i barków.

Pierwsze spotkanie z Zuzą i Basią było przyjemne i ożywione. Patrzyły na siebie wzajemnie z dużą ciekawością, gdyż bardzo się w gruncie rzeczy przez ten czas zmieniły, jak to się mówi: wydoroślały. Zuza nawet coś tam zrobiła ze swymi brwiami, ale nie było na razie o tym mowy, natomiast Hanka, skora do wykazania swych nowonabytych umiejętności, zaproponowała pójście na plażę. Na to Zuza:

– To nie ma sensu, ta cała brudna plaża. Chodźmy na „Legię”, tam jest naprawdę elegancko, a my już jesteśmy na tyle dorosłe, że trzeba się pokazywać między ludźmi.

Pływalnia na Łazienkowskiej, zwana w Warszawie popularnie „Legią”, była rzeczywiście gwarna, elegancka i bardzo zajmująca. Pełno w niej było atrakcji i ładności: ładne rozbieralnie, kabiny i leżaki, mnóstwo ładnych pań w oryginalnych kostiumach kąpielowych, ping-pong, wieża skoków i inne różności. Dziewczęta znały „Legię” i przedtem, przedkładały jednak dotąd zaciszność czerniakowskiej plaży nad światowość pływalni. Teraz uznały jednak, że Zuza ma rację i że plaża nie umywa się do pływalni. Spotkały też wielu znajomych chłopców z Belwederskiej, którzy, rzecz ciekawa, zaczęli baczniej przyglądać się starszym o jedno lato dziewczętom. Leżeli więc wkoło nich na słońcu i toczyła się zajmująca rozmowa towarzyska, w czasie której Zuza opowiadała o tym, jak tańczyła tango ze znajomym jej mamy w Ustroniu, zaś wiodący prym wśród chłopców piętnastoletni młodzieniec, niejaki Witek Ciepuszyński, poinformował wszystkich, że jest juniorem sekcji pływackiej klubu „Legia” i że ma startować niebawem w zawodach stylem klasycznym. Hanka spytała, co ma on na myśli, mówiąc „styl klasyczny”; Witek wykonał dla objaśnienia kilka ruchów, na to Hanka oświadczyła, że to żabka, zaś Witek, zły z powodu dewaluacji terminu „styl klasyczny”, rzekł z ironią:

– No tak, niby żabka, ale głowę trzeba mieć pod wodą.

Na to znów Hanka, że oczywiście, że to kryta żabka i że ona także to potrafi. Całe towarzystwo, zaintrygowane wyraźnym sporem, przeniosło się tedy na brzeg basenu, po czym Hanka wskoczyła z wdziękiem do wody i przepłynęła krytą żabką całe pięćdziesiąt metrów.

Na brzegu basenu stał właśnie nieduży, bardzo opalony pan w kolorowym czepku pływackim, białych spodenkach i drewnianych wodniackich chodakach. Pan ten miał szeroką, umięśnioną klatkę piersiową, krótkie, ale bardzo potężne, brązowe ramiona, bystre, ciemne oczy i rozmawiał z innym panem, szczupłym i jasnowłosym, z zakręconym na szyi włochatym ręcznikiem. Kiedy Hanka płynęła nie opodal, tęgi i opalony pan rzekł:

– Oho.

Na to drugi, ten z ręcznikiem:

– Co to znaczy: oho?

Na to znów opalony, wskazując na Hankę:

– Widzi pan tę dziewczynkę?

– Widzę. Pływa. I cóż z tego?

– Nic.

– A właśnie, że nic, bo pływa źle.

Hanka wychodziła z wody i obciągała na sobie mokry kostium. Na ten widok blondyn w ręczniku dodał:

– Smarkata. I to wcale nieładna.

Ale Hanka kłóciła się widać z Witkiem, czego z odległości nie było słychać, za chwilę wskoczyła znów do wody i płynęła z powrotem. Gdy przepływała obok, tęgi i opalony pan rzekł:

– Hmmm.

– Panie – zwrócił się doń owinięty w ręcznik – co to wszystko ma znaczyć?

– Nic pan nie dostrzega? – spytał opalony.

– Nic a nic. Po prostu pływa dziewczyna, jak może.

– Widzi pan, panie redaktorze, ludzie dzielą się na tych, co lubią pływanie, którzy znają się na pływaniu i którzy zjedli zęby na pływaniu. Ja należę do tych właśnie, co zjedli zęby.

– O tym wie cała Polska – przyznał redaktor zgodliwie, choć z przesadą – ale co to ma wspólnego z tą smarkulą?

– Otóż ma. Ta mała nie ma zielonego pojęcia o pływaniu, ale ma także ruchy urodzonej pływaczki. Niech pan spojrzy, jak ona ładnie leży na wodzie, na jej miękkie, ekonomiczne ruchy, zda się dokonywane bez wysiłku, a jakże efektywne. To są rzeczy wrodzone, których nie da żadna nauka. Kto wie, może jakiś talent? Ale pan się na tym nie zna.

– Oczywiście – zgodził się raz jeszcze redaktor – skąd ja mogę o tym wszystkim wiedzieć i widzieć wcześniej od pana, skoro ja jestem tylko dziennikarzem sportowym, a pan jest słynnym Karrambą.

– Mhmm – oświadczył Karramba i krzyknął głośno w stronę Hanki: – Hej, ty tam, koleżanko, wyłaź z wody!

Upłynęło kilkanaście sekund, zanim Hanka spostrzegła, że się na nią woła. W pierwszej chwili przeraziła się bardzo, czy aby coś się nie stało, potem przeraziła się jeszcze bardziej, skoro uświadomiła sobie, że woła na nią ktoś starszy, wyglądający jak dyrektor pływalni. Przemknęło jej przez myśl, że może zgubiła w wodzie kostium, ale tak nie było. Pełna niepokoju dopłynęła więc do brzegu i wyszła po schodkach z wody tuż obok Karramby. Cała ta scena wywołała sensację w grupie znajomych Hanki, którzy pobiegli w ich stronę, przy czym Witek był kompletnie zelektryzowany i wołał:

– Rany Julek! Czego od niej może chcieć Karramba?

Ale Karramba zostawił zaciekawionego redaktora i rozgorączkowane towarzystwo Hanki, pchnął tę ostatnią lekko przed siebie i zaprowadził ją na jedno z pięter wieży skoków, gdzie usiedli sobie, wygodnie zwieszając nogi i mając zieloną powierzchnię basenu pod sobą. Po czym odbyła się między nimi następująca rozmowa:

Karramba: – Ile masz lat?

Hania: – Czternaście.

Karramba: – Lubisz pływać?

Hania: – Lubię.

Karramba: – A czy wiesz, że nie umiesz?

Tego Hania nie wiedziała, a była raczej przekonana, że jest odwrotnie. Ale jako nieśmiała i dyplomatycznie uzdolniona panienka odparła:

– Umiem bardzo słabo.

Karramba: – A chcesz się nauczyć dobrze i crawlem?

Hania: – Chcę.

Karramba: – Do szkoły chodzisz?

Hania: – Chodzę.

Karramba: – Przed czy po południu?

Hania: – Przed.

Karramba: – To dobrze. Posłuchaj: teraz nie warto zaczynać, zbliża się jesień i koniec letniego sezonu. Przyjdziesz do mnie we wrześniu, powiedzmy: dwudziestego, na krytą pływalnię. Zapiszę cię do klubu i zaczniesz trenować. Zobaczymy, co z ciebie można zrobić. Aha, moje nazwisko jest Majewski, ale wszyscy nazywają mnie Karramba. Ty też możesz.

– Klimczakówna jestem – przedstawiła się w odpowiedzi Hanka.

– Klimczak. No, dobrze – powtórzył Karramba – pamiętaj: we wrześniu. A teraz do widzenia i nie mocz się zanadto w wodzie, bo i tak chuda jesteś aż strach.

Hanka była trochę zrażona obcesowością pana Karramby i tym, że ją tykał. Ostatecznie nie jest przecież dzieckiem. Ale skoro Witek powiedział jej, kto to jest Karramba, jaki to wielki trener i instruktor i jak wszyscy w Warszawie, to znaczy cały świat pływacki, uważają go za ostateczną instancję i wyrocznię w sprawach stylów, czasów, rekordów, crawla, motyla, battement i wielu innych mało zrozumiałych wyrazów – wtedy Hance zrobiło się całkiem przyjemnie. „Co on we mnie zobaczył?” – zastanawiała się w duchu. W domu opowiedziała o tym zdarzeniu, ale nikt się tym bliżej nie zainteresował, nawet brat Roman, zapalony wprawdzie lekkoatleta, lecz w tym czasie mocno zajęty egzaminami. Rozpoczęły się lekcje, życie przyniosło ze sobą we wrześniu dużo nowych i ciekawych wrażeń, ale Hanka nie zapomniała o umówionej dacie. Nie powiem, aby wyczekiwała jej z bijącym sercem i marzyła o niej przed zaśnięciem, co to, to nie, ale nie zapomniała. Poszła więc w oznaczonym dniu do owego wielkiego gmachu użyteczności publicznej w okolicach placu Trzech Krzyży, o którym wiedziała, że mieszczą się w nim sale świetlicowe, hale sportowe, kryta pływalnia, czytelnie i sala teatralna. Gmach ten nie był jej obcy, jak nie jest obcy żadnemu uczniowi czy żadnej uczennicy w Warszawie, nie znała go jednak bliżej i więcej wiedziała o nim z opowiadań starszych koleżanek, które bywały w nim na zabawach tanecznych, niż z własnych doświadczeń. Zaraz przy samym wejściu jakiś pan spytał ją o legitymację, której Hanka nie posiadała, zmieszała się przeto bardzo i wydawało się jej, że wszyscy ludzie, których pełno było w obszernym hallu, patrzą na nią uporczywie. Zmieszała się więc jeszcze bardziej i szepnęła, że ona na pływalnię, do pana Karramby, na co kontrolujący pan zmarszczył się i spytał:

– Do kogo?

Hanka pomyślała sobie, że ten pan to chyba nie pływak i już zupełnie cichutko dodała, że do trenera Majewskiego. Wtedy pan ten uśmiechnął się, pozwolił jej wejść i Hanka poczuła się trochę zagubioną w tym rozgwarze czternastoletnią dziewczynką, nie mającą pojęcia, w którą stronę należy iść dalej. Spytała jednak rezolutnie kogoś, gdzie jest pływalnia, ten ktoś rzucił: „Na lewo, w prawo, potem schodami w dół”, gdyż śpieszył się widocznie, i Hanka powędrowała długimi korytarzami i schodami. Powietrze stawało się coraz cieplejsze, coraz więcej widać było dziewcząt i chłopców, pań i panów w kolorowych dresach i wreszcie Hanka znalazła się przed jakimś łysym człowiekiem w zielonej koszulce gimnastycznej, który stał za kratą z drutu i spytał:

– Obywatelka młodociana do kogo?

– Ja do pana Kar…. to jest Majewskiego.

– Zaraz. Już się robi.

I zaprowadził ją na pływalnię. Hanka była już tu kiedyś z panną Danutą i ze swoją klasą, ale wówczas ta długa, ciepła, wilgotna hala, wykładana kafelkami, z zieloną taflą chlorowanej wody pod silnymi lampami – wywarła na niej inne wrażenie. Wtedy pluskały się w wodzie i wszystko przypominało wesołą zabawę w nieco dziwacznej, wielkiej łazience; teraz Hanka ujrzała pływalnię tętniącą pracą jak radosna fabryka i rozbrzmiewającą rozkazami jak obóz harcerski. Karramba w długich petkach i białej koszulce sunął wzdłuż brzegu, zaś w wodzie po torze, oddzielonym od reszty basenu sznurem z korkami, płynął crawlem jakiś młody człowiek.

– Głowa w dół! – krzyczał Karramba – głowa w dół! Nogi! Nogi mocniej!

Trenujący pracował ostro, zrobił nawrót, wtedy Karramba odwrócił się i spostrzegł Hankę.

– Aha, Klimczakówna – rzekł podchodząc do niej. – Czekałem dziś na ciebie. Punktualna jesteś, nie ma co. Zaczekaj chwilę, zaraz pogadamy.

Hance, która stała w płaszczyku i berecie, było bardzo gorąco, ale zrobiło się jeszcze goręcej. Zapamiętał jej nazwisko, proszę, ten Karramba. Ciekawy typ. Trener zawołał jakiegoś młodego pana w płaszczu kąpielowym, z klubowym emblematem na piersi, któremu powiedział:

– Przypilnuj, żeby Jurek popłynął jeszcze dwieście, a Halina pięćdziesiąt na gaz. Zaraz i tak koniec godziny. Zapisz trening. Ja już idę, bo mam coś załatwić.

Po czym wszedł do rozbieralni i za chwilę wrócił zupełnie ubrany, tylko że zamiast marynarki miał na sobie górną petkę z emblematem klubowym. No i zaprowadził Hankę do jadalni. Hanka stanęła w pąsach, gdy wchodzili na salę pełną roześmianych młodych ludzi i kolorowych dziewcząt. Bo i proszę, oni, ten wspaniały, wielki Karramba i ona, czternastoletnia dziewczynka w dziecinnych bawełnianych pończochach, a wszystkie oczy, z całej sali – tak się przynajmniej Hance wydawało – wbite w nich właśnie. Usiedli przy stoliku, Karramba zamówił dwie herbaty i po ciastku, po czym rzekł:

– Jak się nazywasz?

– Hanka.

– A więc słuchaj, Haniu, coś mi się widzi, że z ciebie będzie można zrobić niezłą pływaczkę, i to zawodniczkę. Musisz jednak wiedzieć, że droga do tego będzie bardzo trudna, uciążliwa i prowadzi tylko przez pilną pracę. Sport wyczynowy to praca, praca, i jeszcze raz praca nad samym sobą, to żmudne i męczące treningi. Czy możesz zdecydować się na poświęcenie swego wolnego czasu, po szkole, na taką pracę?

– Chyba… uważam, że tak – rzekła niepewnie Hanka.

– To dobrze – uśmiechnął się Karramba. – Oto moja ręka. Postaramy się zostać przyjaciółmi, lecz musisz mi przyrzec jeszcze następującą rzecz: kiedy poczujesz, że jesteś zmęczona, że masz dosyć, że więcej nie możesz i nie chcesz – przyjdź do mnie i powiedz: „Karramba, mam dosyć!”, ale nie wymiguj się, nie markieruj, nie opuszczaj treningów. Wtedy będziemy kwita.

Uścisnął mocno rękę Hanki. Pogadali jeszcze trochę i Hanka poszła do domu. Przez drogę marzyła o swej fotografii w gazetach i o pobiciu rekordu Polski w niedalekiej przyszłości. Położyła się spać bardzo rozgorączkowana.

Nazajutrz Karramba wręczył jej legitymację klubową i przystąpili do nauki crawla. Karramba układał jej ręce, długo pokazywał i obszernie tłumaczył zasady poruszeń – „na sucho” na brzegu basenu. Potem pozwolił Hance jeszcze dłużej pluskać się w wodzie, zajął się innymi zawodnikami i tak było przez kilka dni. Cały ten czas Hanka bawiła się sama; było to bardzo przyjemne i poznała wielu miłych, młodych ludzi, którzy traktowali ją bardzo po koleżeńsku. Potem Karramba nauczył ją oddechów i kazał pływać z deską treningową w wyciągniętych ramionach, lekko poruszając nogami; zaznaczył przy tym, żeby przerywała, jak tylko poczuje zmęczenie. Nie było to specjalnie miłe, gdyż ręce szybko cierpły, przy skrętach głowy i pomyłce w oddechu woda wlewała się do ust i uszu, lecz na ogół można było wytrzymać. Aż tu pewnego dnia Karramba krzyknął do niej:

– No, Hanka, bierz dechę i pięćdziesiąt metrów same nogi!

Hanka wzięła deskę i popłynęła, ale już po dwudziestu kilku metrach poczuła, że dalej nie może. Spojrzała z rozpaczą w górę, na kroczącego brzegiem basenu Karrambę, ale ten parsknął:

– Czego patrzysz? Pracuj! Wolno. Wolniej, regularniej…

Hanka zacięła usta i stukała dalej cienkimi nogami rozpaczliwe battement: „Mój Boże!- kołatało jej w głowie – jak to wolno idzie! Nie wytrzymam, Matko święta, nie dopłynę!” Ale waliła po desperacku i przeciwległy brzeg zbliżał się jakoś. Gdy wyszła, nogi chwiały się pod nią, ale Karramba poklepał ją po mokrych wątłych plecach i rzekł:

– Bardzo dobrze.

Odtąd zaczęły się koszmarne dni. Na następnym treningu rozkrzyczany Karramba zmusił ją do przepłynięcia siedemdziesięciu pięciu metrów, na jeszcze i następnym – stu. Przez trzy treningi płynęła po sto, z oczyma pełnymi łez. Potem sto pięćdziesiąt. Kładła się spać z bólem w lędźwiach, ze zdruzgotanymi plecami i porwanymi ścięgnami, czując każdą kosteczkę swego umęczonego ciała. Gdy Karramba po dwustu metrach kazał jej przepłynąć na gaz dodatkowe pięćdziesiąt, poczuła, że to koniec. Wywlokła się z wody i uczyniła krok w kierunku trenera. Ten jakby czekał na to. Ale wraz ze łzami w gardle jakiś ząb przyciął niezależnie od jej woli jej własną wargę aż do krwi – i nie rzekła ani słowa. Karramba uśmiechnął się. Był to bardzo tkliwy uśmiech, aż tak tkliwy, że Karramba musiał się natychmiast odwrócić. Hanka zaś myślała: „To trudno. Jakoś wytrzymam. Zobaczę, co z tej męki wyjdzie. Jak nic, jak przegram w pierwszych zawodach – rzucę to wszystko! Ale wytrzymać muszę…” Po dwóch miesiącach skonstatowała, że gdy płynie normalnie, ręce-nogi, to przebywa jakoś strasznie szybko zamierzony dystans. Karramba mierzył coś tam na stoperze, jak pływała, ale nic jej nie mówił. Za to któregoś piątku rzekł:

– W niedzielę są zawody międzymiastowe, w ramach których odbędzie się szereg konkurencji lokalnych. Jesteś wystawiona w klasie juniorów w naszej klubowej reprezentacji. Pamiętaj, to twój pierwszy start. Masz prawo przegrać, ale będziesz musiała walczyć.

Przez dwie noce Hanka prawie nie spała. „Jak to dobrze – rozmyślała intensywnie – że w gruncie rzeczy nikt nie interesuje się bliżej ani w domu, ani w szkole tymi moimi szaleństwami pływackimi. Niby to wiedzą, ale nikogo to nie ciekawi. W niedzielę przegram, nikt się o niczym nie dowie, rzucę pływanie i koniec. Mam dosyć.”

W niedzielę po południu, o godzinie piątej z minutami, Hanka wygrała w ładnym stylu i o kilka długości przed przeciwniczkami swój pierwszy bieg w zawodach. Było to tak: kiedy weszła na pływalnię wraz z całą reprezentacją Warszawy, oszołomił ją inny niż zwykle wygląd tego miejsca. Pustawa zawsze pływalnia była jasno oświetlona i wypełniona ożywionymi tłumem. Wszędzie głowy, oczy, twarze widzów, na górnych trybunach i ze wszystkich stron. Przy słupkach startowych znów tłum sędziów mierzących czas, oficjeli, panów ze związku pływackiego, działaczy klubowych. Wokół Hanki – zawodnicy Warszawy z Syreną na płaszczach kąpielowych, i ich przeciwnicy z Katowic, w niebieskich slipach i czepkach, oraz mnóstwo zawodników z jej klubu i innych klubów. Hanka przycupnęła na ławce, wciśnięta pomiędzy starsze zawodniczki, nikt na nią nie zwracał uwagi, a Karramba miotał się gdzieś daleko, przy stoliku sędziowskim, pertraktując z kierownikami ekipy Katowic i instruując czołowych zawodników Warszawy. To wszystko mogło oszołomić, lecz po kilku minutach oszołomienie ustąpiło gorącemu zainteresowaniu zawodami; Hanka darła się wraz ze wszystkimi i dopingowała swoich. W pewnej chwili usłyszała, jak speaker wymówił jej nazwisko i wezwał ją na start wraz z innymi zawodniczkami, i serce w niej zamarło. Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, kiedy skoczyła do wody, bez falstartu, którego tak się obawiała; dopiero w wodzie uświadomiła sobie jasno, że płynie pięćdziesiątkę dowolnym, że musi płynąć jak najszybciej i dać z siebie wszystko. Finiszowała z całych sił, a gdy ukończyła bieg, odwróciła się natychmiast i ujrzała, że cała reszta stawki płynie dopiero pół basenu z tyłu. Wtedy też dotarł do niej po raz pierwszy, grzmot oklasków, jakim widownia przyjęła jej zwycięstwo. Wychodząc z wody ujrzała nad schodnią roześmianą twarz Karramby, który wołał:

– Haneczko! Extra-klasa!

Oczywiście nie wiedziała i nic nie powinna była wiedzieć o tym, że gdy ona, tam w wodzie, dawała z siebie wszystko – działacze, oficjele i znawcy klepali Karrambę po ramieniu, mówiąc na wyprzódki:

– Ty stary draniu! Skądżeś tę smarkulę wygrzebał? Na medal jest! Proszę, jak leży na wodzie! A jaki posuw!

Słowa te były nacechowane serdeczną, życzliwą zazdrością, a jeden dziennikarz zawołał nawet entuzjastycznie:

– Panowie! To przecież talent!

W tym miejscu Karrambą żachnął się srogo:

– Skończ pan tę nieprzytomną mowę, panie redaktorze, dobrze? Dziewczyna ledwie uczy się pływać, a wy już talent!… Po co ten krzyk i ta cała wasza zakichana reklama? Już byście chcieli przewrócić jej w głowie i cała robota na nic…

Ale o tym wszystkim Hanka nie wiedziała, natomiast oklaski zapadły jej głęboko w serce. Tak już na całe życie; ten pierwszy, najbardziej upajający moment popularności, który pamięta się do śmierci. Dla takich oklasków robi się później wiele rzeczy, ale nigdy nie osiąga się takiego upojenia; w spor­cie zaś, o ile nie żyje się równie silnym pragnieniem zwycięstwa jak pożądaniem oklasków, owacje zniszczyły już niejednego człowieka. Ale o tym także Hanka jeszcze nie wiedziała i słodkie uczucie radosnej dumy zalewało jej serce, gdy stwierdziła, że ludzie pokazują ją sobie palcami, kiedy w swym szkolnym płaszczyku i berecie opuszczała gmach pływalni.

Nazajutrz we wszystkich warszawskich gazetach pisano wyraźnie: „50 metrów stylem dowolnym pań w kl. jun. 1. Klimczakówna H. 51,3”, a „Przegląd Sportowy” dopisał jeszcze: „Pewne nadzieje na przyszłość rokuje młodziutka zawodniczka warszawska Klimczakówna, która w konkurencji lokalnej juniorów odniosła przekonywające zwycięstwo.” Widocznie jednak ostry ton Karramby zrobił swoje i dziennikarze powściągnęli nieco swój przedwczesny entuzjazm. Ale i to wystarczyło, aby wywołać sensację w szkole i w domu. Zuza czuła się, nie wiadomo czemu trochę urażona, Basia cieszyła się serdecznie z sukcesu Hanki, pani Danuta gratulowała jej serdecznie i dodała:

– Wchodzisz na trudną drogę. Pamiętaj – w sporcie grunt to wytrwałość i charakter. Wyniki przyjdą z czasem.

W domu Hanka miała minę dość niepewną, zwłaszcza gdy mama zaczęła:

– Teraz już wiem, dlaczego mi ciągle mizerniejesz. Nowa zabawa – pływanie. I to jeszcze w tajemnicy…

Ale ojciec i brat Roman oświadczyli zgodnie:

– Daj jej mamo, spokój. Hanka, dzieciuch, ale wcale nas nie zawstydziła. Tylko dlaczego ty, dziewczyno, nic nie mówisz? Uprzedź, kiedy pływasz w zawodach, a przyjdziemy cię podziwiać…

Długo, bardzo długo musieli wszyscy czekać na następny start Hanki. O sprawach tych decydował Karramba, a był to człowiek, który znał się na rzeczy i wiedział, jak trzeba w takich wypadkach postępować. Staszek Majewski, znakomity trener, był kiedyś w Ameryce Południowej i po powrocie stamtąd polski świat pływacki nazwał go Karrambą, chociaż przezwisko to było niczym nie uzasadnione. Majewski nigdy nie używał tego hiszpańskiego słowa w rozmowie, klął zawsze po polsku i po prostu ktoś kiedyś rzekł nań Karramba i tak już pozostało. Przyznać należy, że ten dźwięczny, pękaty przydomek pasował doń doskonale i wszędzie w Polsce, gdzie ktokolwiek pływał na czas jako zawodnik, stanowił synonim doskonałego znawcy, instruktora i fachowca. Tak więc Karramba zdawał sobie świetnie sprawę z tego, co należy z Hanką robić dalej, i w związku z tym postarał się o radykalną likwidację nastroju sensacji, jaki począł się wokół dziewczyny wytwarzać. Ujął tedy Hanię w karby żelaznej treningowej dyscypliny i słowem nie napomknął o możliwości jakichkolwiek startów w zawodach. Hanka pływała regularnie i długo, Karramba przedłużał dystanse, szlifował styl, mierzył czasy, wygładzał braki w pracy nóg, rąk i oddechach – jednym słowem pracował nad nią co się zowie. Treningi stawały się coraz mniej uciążliwe, nie przestając jednak wyczerpywać. Po wyjściu z wody Hanka odczuwała miłe zmęczenie spracowanych, lecz wyraźnie krzepnących mięśni. Sama nawet nie spostrzegła, kiedy rozpoczęła ową walkę o sekundy, a i ułamki dziesiętne sekund z oporną wodą i jeszcze oporniejszym czasem, walkę, w której umysł jej pracował w wodzie równie precyzyjnie jak członki, walkę, która jest udziałem tylko prawdziwego zawodnika. W życie jej wkroczył wtedy stoper, to nieubłagane i zagadkowe bóstwo, którego niespodziewane i nieodwołalne wyroki stanowią źródło ogromnej rozpaczy lub rozsadzającej radości. Karramba posługiwał się stoperem umiejętnie, najczęściej mierzył czasy Hanki dla własnej obserwacji, nie informując jej wcale; czar stoperu jednak działał, Hanka zaczęła dopominać się o swe rezultaty, Karramba musiał więc ustąpić i dopuścić ją, chociaż w małym stopniu, do pewnych rozważań nad tajemnicami sukcesu. Tak płynęły miesiące; Hanka była nadal niezłą uczenncą, chodziła od czasu do czasu do świetlic organizacji młodzieżowych oraz do kina z Basią i Zuzą wszyscy i zaczęli powoli zapominać o jej pierwszym zwycięstwie, a o to przecież Karrambie chodziło. Wszystko zepsuł Witek Ciepuszyński. Spotkał on kiedyś Hankę na Belwederskiej i uważając się w duchu za właściwego odkrywcę jej pływackiego talentu oraz żywiąc do niej niejasną urazę, rzekł z ogromną ironią:

– Ty, Hanka, co ten Karramba tak cię konserwuje? Taki wielki talent, już mogłabyś być jakąś mistrzynią, ty zaś tylko trening i trening, nigdy nie startujesz… A tu młodość mija…

Hanka wyczuła złośliwość, toteż odparła z wyrażanie akcentowaną wyższością:

– Phi, znawca się znalazł… My mamy naszą metodę…

Ale słowa Witka rzuciły zły posiew. Przed zaśnięciem Hanka rozmyślała: „Bo też rzeczywiście! Jak popatrzę na taką Cielątkównę czy Kopciszewską i na te inne wielkie mistrzynie, jak się ruszają w wodzie, to jak babcię kocham – mogłabym z nimi walczyć jak równa z równymi. Czego ten Karramba chce?”

A nazajutrz, na treningu, powiedziała odważnie do Karramby:

– Proszę mi powiedzieć, Karramba, dlaczego ja wcale nie startuję? Tyle było ostatnio spotkań międzymiastowych, mógł mnie pan wystawić przynajmniej w konkurencji lokalnej a tu nic. Przecież ja potrzebuję szlifu i otrzaskania się z zawodami, potrzebuję rutyny…

Karramba spojrzał na Hankę bystro.

– Kto ci to powiedział? – rzucił.

– Nikt… ja tak sama sobie myślę…

– Nieprawda. Ktoś cię tu nieszczęśliwie napuszcza. Słuchaj, Hanka, ja wiem, co robię. A ty chyba masz do mnie zaufanie?

– No… mam…

– To w porządku. Będziesz startowała dopiero w mistrzostwach Warszawy, nie wcześniej jak za trzy miesiące. I to od razu w kategorii seniorów, słyszysz? A teraz marsz do wody, łap się za dechę i dwieście metrów nogi. No już!

Ciało Hanki zatoczyło śliczny łuk ze słupka do zielonej tafli. Biła nogami miękkie, miarowe battement, a w głowie jej tłukła się jedna, wielka radość. „O raju – furczało w tej głowie. – To ja im pokażę! Trzeba jeszcze zejść poniżej minuty dwadzieścia dwa, którą wydusiłam tydzień temu, a jak popłynę na mistrzostwach!…”

Wszystko odbyło się po myśli i według życzeń Karramby. W mistrzostwach Warszawy Hanka, w obecności swej rodziny, swych przyjaciółek, panny Danuty i jeszcze z górą tysiąca widzów, zwyciężyła bezapelacyjnie i w doskonałym czasie sto metrów stylem dowolnym pań, o trzy długości przed Kopciszewską i Cielątkówną. Karramba pocałował ją w policzek, publiczność łomotała owacje, ojciec i Roman promienieli, mama Klimczak myślała, co tu dać Hani na kolację, aby ją pokrzepić po tym wysiłku, a Basia nawet uroniła coś ze trzy łzy ze wzruszenia. Gazety podały nazajutrz tłustym drukiem imię i nazwisko Hanki, prasa sportowa pisała w tytułach: „Rewelacyjna zawodniczka warszawskiego »Ogniwa«, Hanka Klimczakówna, zdobywa mistrzostwo stolicy!”, zaś w szkole panna Danuta i dziewczęta powitały ją oklaskami, przy czym bardziej wylewne ściskały ją mniej lub bardziej szczerze za szyję. Hanka żyła kilkanaście godzin jak we śnie, była przy tym bardzo wzruszona, ale już w dwa dni później poczuła się znów zagubioną, piętnastoletnią dziewczynką, która nie wie, co począć, a nawet – czego chcieć. Dnia tego bowiem przyszedł na trening znany działacz władz okręgowych związku pływackiego i w obecności Hanki rzekł do Karramby:

– No, Karramba, mam nadzieję, że zgodzisz się na to, że zaczniemy wystawiać Klimczakównę do reprezentacji?

Na to Karramba:

– Nie.

– Jak to? – zdziwił się działacz. – Karramba, chłopie, przecież chyba zezwolisz na jej start w tegorocznych mistrzostwach Polski? To byłaby dla naszych barw duża pomoc i szansa.

A Karramba znów:

– Nie.

– Ale dlaczego?

– Bo nie chcę, abyście zrobili z dziewczyny sezonową gwiazdę. To będzie klasowa zawodniczka… Kiedyś… a jak do tego dojdzie, to moja w tym głowa.

I odesłał Hankę do wody, skąd widziała, jak długo jeszcze Karramba kłócił się z działaczem. W duszy Hanki zaś wrzała wałka. Kto ma rację? Z jednej strony stoi Karramba z sobie tylko wiadomym celem i środkami do tego celu wiodącymi, stary, poczciwy Karramba, któremu zawdzięcza wszystko, który jej nigdy nie zawiódł i któremu jest winna bezgraniczne zaufanie. Z drugiej – wyraźna, dotykalna już sława, cały haszysz szczęścia płynącego z popularności i sukcesów, wiecznie młodzieńcza zuchwałość i wiara w swe młode możliwości, w swoje nabrzmiałe młodością mięśnie i chodzące jak dobry motorek serce. Ta zuchwałość i wiara nie liczy się z niczym, jest w swej istocie bardzo głupiutka i niejednego doprowadziła już do klęski. Biedna Hanka! Myśli stukają w jej głowie jak czcionki maszyny do pisania, a w sercu zmaga się tkliwa przyjaźń do Karramby z zarozumiałością. Tak ją to wszystko zmęczyło, że popruła pięćdziesiątkę pełnym gazem jak smukły ślizgowiec, aż siedzące nad brzegiem basenu zawodniczki gwizdnęły z podziwu:

– Ale ta Klimczakówna ma zryw! Talencik, nie ma co…

Tuż przed samym zakończeniem zimowego sezon zaszedł wypadek, który zepsuł wiele krwi Karrambie. Wprawdzie wymusił on jeszcze względny spokój wokół Hanki, trenującej pilnie, żmudnie i bez protestu, użerał się z młodocianymi redaktorami przychodzącymi po wywiady i pracował nad Haninymi myślami, nie pozwalając im zbytnio hasać po bezmiarach fantazji – to jednak nieszczęśliwy zbieg okoliczności pokrzyżował wszystko. Miał się właśnie odbyć mecz Warszawa – Wybrzeże, gdy dwie reprezentacyjne zawodniczki zachorowały i związek, pod groźbą kar dyscyplinarnych, nakazał Hance startować. Hanka wygrała łatwo, bijąc dwie rutynowane przeciwniczki z Gdyni, a przy okazji i rekord okręgu. Fotografowano ją w wodzie i po wyjściu z wody ze wszystkich stron, a to co się nazajutrz działo w prasie – to już była sława. Karramba wyglądał w czasie zawodów jak gradowa chmura, Hankę poklepał po ramieniu, ale nic nie powiedział, wyszedł nie pożegnawszy z nikim, natomiast późnym wieczorem spotkałem go w jednym z warszawskich barów. Siedział sam nad szklanką czarnej kawy, ale poznać było, że rozmawiał przedtem długo z alkoholem i że to była smutna rozmowa. Ponieważ znamy się od dawna i bardzo lubimy, Karramba zwierzył mi się:

– Takie już moje szczęście, psiakrew! Znalazłem sobie dziewczynę – złoto, duży talent, powiadam panu, taki, o jakim każdy trener marzy, a jaki tylko raz w życiu znajduje. Sam pan przecież wie, że ja się na tym znam. Chciałem z niej uczynić zawodniczkę najwyższej klasy, taką, z którą moglibyśmy się pokazać na przyszłej olimpiadzie. I tu były możliwości, chociaż droga do takiego poziomu jest ciernista i trudna. Ale ja wiem, jak po niej iść, i o tym, że ja wiem, wiedzą w Polsce inni. Tylko co? U nas w kraju z takimi rzeczami chcą na siłę, żeby już, od razu wyniki, gazety i w rezultacie przewracają zdolnym smarkaczom w głowie. A teraz? Chyba zmarnują dziewczynę i tyle…

Usiłowałem go pocieszać, lecz szło mi to bardzo opornie.

Któregoś wieczoru, wychodząc z treningu na krytej pływalni, Hanka spotkała w hallu owego gwarnego, pełnego młodzieży gmachu – Zuzę. Zuza stała w otoczeniu kilku chłopców; miała na nogach swe zamszowe pantofle o wysokim obcasie i gdy Hanka podeszła bliżej, zauważyła puder na czole, nosie i policzkach Zuzy. Wyglądało to trochę śmiesznie, gdyż właśnie bez pudru twarz Zuzy miała koloryt i świeżość apetycznego jabłka, ale widocznie tak się Zuzie lepiej podobało i uważała pudrowanie za rzecz potrzebną. Zuza chwyciła przechodzącą Hankę za ramię i przedstawiła swym towarzyszom, którzy odnieśli się do niej z dziwną atencją, jeśli wziąć pod uwagę, że Hania miała na sobie tanie buciki, granatowy uczniowski płaszczyk i wyglądała nader mizernie przy bardzo wytwornej Zuzie. Jeden z młodych ludzi, zdobny we wzorzyście kolorowy krawat i ze śladami golenia na siedemnastoletnim obliczu, rzekł:

– A… sławna pływaczka. Znamy panią, znamy i podziwiamy. Tylko dlaczego nie udziela się pani towarzysko?

Hanka spytała, co on rozumie przez towarzyskie udzielanie się, na co pan ów odparł, że ma na myśli wspólne bywanie w kinach, taniec bugi-wugi, względnie sambę i picie lemoniady w stołówce tegoż gmachu, na dole, oraz dał do zrozumienia przy pomocy kilku dowcipnych i swobodnych powiedzonek, że światowcom w jego typie nie obcy jest również alkohol. Hanka porozmawiała jeszcze trochę, odpowiedziała odmownie na wszelkie propozycje w sprawie tak mile zaczętego wieczoru, krępując się – co dużo mówić – swego skromnego ubioru. Inny z młodych ludzi wyciągnął z tylnej kieszeni spodni alpakową papierośnicę, w której tkwiły cztery „Górniki” i zwrócił się do Hanki:

– Pani pali?

Hanka zarumieniła się po rzęsy i odmówiła, wywołując tym pełną finezji uwagę:

– No jasne. Wy, ludzie sportu… Trening i surowy tryb życia.

Natomiast Zuza pełnym dystynkcji ruchem sięgnęła po papierosa i zapaliła, krztusząc się przy tym nieznacznie.

Wracając do domu Hanka rozmyślała intesywnie nad tym, czy rzeczywiście nie udziela się za mało w towarzystwie. Ostatecznie – jest kimś, pisują o niej w gazetach, oklaskują ją, a tymczasem poza pływalnią nikt na nią nie zwraca uwagi. Czyżby to jakiś zastój w jej towarzyskim rozwoju? Zuza i inne koleżanki tak się zmieniły na przestrzeni roku, a ona ciągle jeszcze wygląda jak jakieś szare kaczątko. To chyba wina tego całego pływania, za dużo mu ona, Hanka, poświęca czasu i pracy. Trzeba rzeczy jakoś zmienić… A na zakończenie pomyślała sobie, że ciekawe jest, co też ludzie widzą w paleniu papierosów, jaką to może sprawiać przyjemność. Trzeba kiedyś spróbować…

W początkach maja Karramba wezwał Hankę do pokoiku trenerów i rzekł:

– Twój start w reprezentacji Warszawy uważam za błąd. Ale trudno, nie odrobimy już tego. Postaram się natomiast o wyrównanie tego błędu w całym systemie letniej zaprawy, jaką dla ciebie przygotowuję. Teraz będziesz miała miesiąc przerwy, zaś w czerwcu przystąpimy do treningu na otwartej pływalni, w godzinach rannych. Aha… – tu przerwał na chwilę i sięgnął do swej szafki, skąd wyjął nieduży pakunek. – A widzisz… dostałem od znajomych z Węgier, damski kostium kąpielowy. Tam robią takie ładne kostiumy. Mnie on na nic, ale pomyślałem sobie, że może tobie zrobi przyjemność, taki kostium. Proszę cię, to dla ciebie…

I dał wzruszonej Hance bardzo piękny i strasznie modny, a zarazem szatańsko szykowny ciemnowiśniowy kostium, ze specjalnego materiału, zwanego teraz lanitexem. Hance aż się gorąco zrobiło z radości na myśl, jak w tym kostiumie będzie wyglądać i jak podziw wzbudzi w koleżankach. Chciała podziękować bardzo serdecznie Karrambie i powiedzieć mu, za jak dobrego go uważa przyjaciela, lecz nie mogła znaleźć od razu odpowiednich słów, a Karramba wyszedł na pływalnię i krzyczał coś tam do trenujących zawodników.

W domu Hanka przymierzyła kostium i z radością stwierdziła, że opina on ciasno i zgrabnie jej dziewczęcą figurkę. Natomiast pani Klimczakowa, asystująca przy tej przymiarce rzekła nie bez zadumy i niepokoju:

– Aleś ty się rozwinęła przez ten rok, dziewczyno… toż to cała panna na wydaniu…

Rzeczywiście, ten rok intensywnej i mądrze kierowanej regularnej zaprawy sportowej zaznaczył się wyraźnie na sylwetce Hanki. Jej szczupłe dziewczęce ramiona nabrały krągłości i siły, rozrosła się i rozwinęła w plecach, a nade wszystko jej długie, dotąd tak chude nogi zarysowały się wreszcie prześlicznie smukłe, wygładzone wodą i ćwiczeniami. Nie tracąc nic ze swej młodzieńczej wiotkości podlotka, figura Hanki nabrała cech zgrabnej i silnej postawności. W nowym kostiumie Hania przypominała udany bardzo posążek, wymodelowany ręką jakiegoś radosnego rzeźbiarza, i wcale nie należy się dziwić, że w westchnieniu pani Klimczakowej znalazły się akcenty niespokojnej melancholii.